Wrzenie - Izabela Janiszewska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wrzenie ebook i audiobook

Izabela Janiszewska

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

93 osoby interesują się tą książką

Opis

Po tragicznej stracie Larysa Luboń porzuca dziennikarstwo i zaczyna pracę jako nocna taksówkarka. Pewnego deszczowego wieczoru do jej samochodu wsiada tajemniczy pasażer, który stawia przed nią osobliwe wyzwanie – powierza jej swoje życie i wciąga ją w niebezpieczną grę.

W tym samym czasie komisarz Leon Mruk prowadzi śledztwo w sprawie brutalnych zabójstw kobiet. Na celowniku ma już podejrzanego, ale najpierw musi dowieść, że to właśnie on odpowiada za przerażające zbrodnie. Nie będzie to jednak proste, ponieważ za przeciwnika ma wybitnego mistrza manipulacji, który nie zamierza poddać się bez walki.

Bohaterowie muszą odnaleźć drogę do prawdy w mrocznym labiryncie kłamstw. Jednak w ciemności niekiedy trudno jest odróżnić dobrych od złych, a najdrobniejszy błąd może wiele kosztować.

Sensacyjny kryminał, od którego nie sposób się oderwać.

Powrót Larysy Luboń zachwyci zarówno wiernych fanów, jak i tych, którzy dopiero odkryją tę nieszablonową postać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 38 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Izabela Janiszewska, 2025

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Marta Kujawa, Greta Sznycer

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Projekt okładki został przygotowany z wykorzystaniem elementów graficznych wygenerowanych przez narzędzia AI.

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68370-04-1

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jeśli po każdej burzy taka cisza,

Niech wiatry wieją, aż samą śmierć zbudzą.

 

W. Szekspir, Otello

(przeł. Leon Ulrich)

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

Istnieje taki brud, którego przykryć nie zdoła nawet najgrubsza warstwa bieli. Tamtej styczniowej nocy z nieba spadały duże płatki śniegu. Wirowały w powietrzu, a później kładły się miękko na dachach domów i trawnikach. Świat okryła puchowa kołdra skrząca się w świetle ulicznych latarni. Kobieta w płaszczu z futrzanym kołnierzem wyjęła z torebki papierosa. Ciszę nocy zmącił zgrzyt zapalniczki, a długi język ognia rozjaśnił ciemność. Z warg pomalowanych czerwoną szminką wypłynął obłok dymu.

Kobieta oparła plecy o drzwi samochodu, uniosła twarz ku niebu i pozwoliła, by płatki śniegu lądowały na jej skórze. Przytknęła papierosa do ust, ale gdy zamierzała się nim ponownie zaciągnąć, usłyszała krzyk. Otworzyła oczy i przesunęła wzrokiem po fasadzie willi, przy której zaparkowała. Za szybą na piętrze dostrzegła drobną postać rozpaczliwie szarpiącą klamkę w oknie.

– Mamo! Pomóż mi! – dobiegł ją stłumiony głos.

Ona jednak nawet nie drgnęła. Obserwując desperackie próby walczącego z zamkiem chłopca, niespiesznie napełniła płuca dymem i strzepnęła popiół w śnieg. Wyraźnie widziała zarys sylwetki zbliżającej się do jej syna, a po chwili także dłonie, które ścisnęły szczupłe ramiona i porwały dziecko w głąb pokoju.

– Mamo! – wyrwało się z gardła chłopca.

Kobieta dokończyła papierosa, cisnęła niedopałek w zaspę, a później wsiadła do samochodu, poprawiła szminkę na ustach i odjechała. Zapatrzona w drogę przed sobą nuciła francuską piosenkę o dziewczynie, która tańczy, by przegonić słodką udrękę. Jej palce delikatnie uderzały o kierownicę, wystukując wesoły rytm. Myślami odpłynęła do marzeń i planów na kolejne dni, zostawiając w tyle willę z rozświetlonymi oknami.

Nie oglądała się za siebie, a gdyby nawet zerknęła w lusterko, dostrzegłaby jedynie nieprzeniknioną ciemność. Znajdowała się już zbyt daleko, by zobaczyć chłopca w piżamie, który wybiegł z domu za stalowym ogrodzeniem i panicznie rozglądał się za matką. Jego bose stopy zatapiały się w śniegu, a poły pozbawionej guzików piżamy odsłaniały nagą skórę.

Dziecko przedzierało się przez biel, próbując dopaść zamykającej się bramy. Obłoki jego oddechu odcinały się od granatu nieba, policzki płonęły purpurą. Wreszcie chłopiec dotarł do zatrzaskujących się skrzydeł. W ostatniej chwili prześliznął się między nimi i z jękiem wypadł na oblodzoną ulicę. Biały puch osiadał na jego włosach i ubraniu. Mokre nogawki spodni kleiły się do nóg, a zęby zaczęły szczękać. Zimno przenikało go do szpiku kości. Nie czuł już swoich stóp ani palców dłoni, tylko ból obejmujący całe ciało.

Mimo to szedł dalej. Pragnął dotrzeć do domu, położyć się w swoim łóżku, a rano zejść na śniadanie i opowiedzieć matce o koszmarze, który nawiedził go minionej nocy. Zdawał sobie jednak sprawę, że to, w czym chciał widzieć senny majak, było równie prawdziwe jak łzy, które płynęły teraz po jego skórze i zamarzały na policzkach.

Różnica pomiędzy tym, co go spotkało, a najstraszniejszym snem była taka, że z tego ostatniego mógł się obudzić, a to, czego doświadczył, miało go prześladować już zawsze.

Było koszmarem, z którego macek nie sposób się wyrwać.

 

 

 

 

 

 

TERAZ

 

 

 

 

 

Niedziela

 

Gęsta noc opadła na miasto. Stojący na końcu ślepej uliczki mężczyzna w eleganckim płaszczu zerknął na ekran telefonu. Deszcz bębnił o parasol, który trzymał rozłożony nad głową, a później spływał na ulice, tworząc strumienie niknące w kratkach ściekowych. Mężczyzna zamknął oczy i zaciągnął się zapachem wilgotnego powietrza. Kojarzyło się mu z wolnością i odległym dzieciństwem. Wysunął dłoń, by złapać w nią kilka kropel, a wtedy dobiegł go odgłos silnika nadjeżdżającego samochodu. Odwrócił spojrzenie w kierunku zbliżającej się taksówki, pozwalając, by światła reflektorów musnęły jego gładko ogoloną twarz.

Gdy tylko samochód zatrzymał się przy nim, mężczyzna zajął miejsce na tylnej kanapie, strzepnął z parasola krople deszczu i zatrzasnął za sobą drzwi. Pierwsze minuty podróży upłynęły w ciszy. Padło jedynie łagodne „dobry wieczór”, a później nikt nie powiedział już ani słowa. W tle z radia sączyła się melodia wygrywana na fortepianie.

Kierowca w obszernej bluzie z kapturem i w czapce z daszkiem głęboko nasuniętym na oczy płynnie przemierzał miasto. Za oknami przesuwały się rozmyte pejzaże Warszawy. Światła latarni prześlizgiwały się po szybach taksówki, a w jej wnętrzu panował senny nastrój. Tylko pasażer czuwał. Wnikliwie obserwował sylwetkę na przednim siedzeniu. Dotykał spojrzeniem wyraźnie zarysowanej linii podbródka i smukłej szyi, nie mogąc oderwać od nich wzroku.

– Ludziom często wydaje się, że ciemność to zasłona, za którą mogą się schować – powiedział, a jego lekko zachrypnięty głos zawibrował we wnętrzu samochodu. – Wierzą, że mrok przykryje wszystko to, co trudno ukryć w świetle dnia. Zakładają, że pod osłoną nocy znajdą schronienie, ale to niemożliwe, bo ciemność koi tylko na chwilę.

W lusterku wstecznym odbił się zaciekawiony wzrok kierowcy, lecz z zaciśniętych ust nie padło żadne słowo. Pasażerowi to jednak nie przeszkadzało. Być może nie liczył na rozmowę, ale wyłącznie na to, że zostanie wysłuchany, jak wielu podobnych mu ludzi, którzy mylili taksówkę z konfesjonałem.

– Noc sprzyja czarnym myślom, które po zmierzchu lubią zrywać się z łańcuchów – kontynuował niezrażony. – Wie pani o tym doskonale, prawda?

Ramiona kobiety na przednim siedzeniu zesztywniały. Taksówkarka zwolniła, a następnie skręciła w prawo i podążyła wąskimi uliczkami Mokotowa. W samochodzie zrobiło się duszno. Przyjemny dotąd pomruk silnika stał się irytujący. Pasażer podciągnął rękawy płaszcza i wbił spojrzenie błękitnych oczu w lusterko, by móc obserwować reakcję, jaką wywołają jego słowa, czekające już na krawędzi języka.

– Naprawdę myślała pani, że nabiorę się na ten kamuflaż? Jak dużo lęku trzeba w sobie nosić, by kryć go pod tak obszernym ubraniem? W tej za dużej bluzie i czapce z daszkiem przykrywającej ostrzyżoną na zapałkę głowę wygląda pani jak przestraszone dziecko. Nawet zapach marsylskiego mydła, którym się pani tak porządnie wyszorowała, nie jest w stanie zamaskować woni strachu i wsi, z której pani uciekła.

– Niczego pan o mnie nie wie – syknęła taksówkarka.

– Wiem, że by dobrze czuć się w ciemności, trzeba mieć tę ciemność w sobie. Wiem też, że wybrała pani ten żałosny strój i pracę po zmroku, by się w nich schować. Próbuje pani stać się niewidoczna. Zniknąć w nocy. Bo wydaje się pani, że to ochroni panią przed cierpieniem, ale to iluzja. W ten sposób sama się pani na nie skazuje.

Samochód gwałtownie zjechał na prawo i z piskiem opon zatrzymał się obok wiaty przystankowej.

– Proszę wysiąść – zażądała kobieta.

– Znów unik. Zrobi pani wszystko, byle nie mierzyć się z prawdą. Obawiam się jednak, że wychodzi to pani równie nieudolnie jak rozpaczliwe tuszowanie podlaskiego zaśpiewu.

– Nie zamierzam tego dłużej słuchać. Niech pan opuści taksówkę. Skończyliśmy kurs.

– Według mnie dopiero go zaczęliśmy. Proszę mnie zawieźć do domu, zapłaciłem za to – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, nachylając się na tyle blisko, że jego ciepły oddech dotykał jej szyi.

Kobieta zacisnęła palce na kierownicy tak mocno, że skóra pod nimi zaskrzypiała. Według nawigacji do celu pozostało jeszcze sześć minut. Dostatecznie mało, by wytrzymać obecność uciążliwego pasażera, a zarazem wystarczająco dużo, by jego słowa pootwierały w niej wszystkie drzwi do przeszłości, które porządnie zaryglowała.

Nagle powietrze przeszył ostry dźwięk klaksonu. W lusterku wstecznym toyoty odbił się blask reflektorów autobusu, któremu taksówka zajęła zatoczkę. Kobieta zaklęła w myślach i ze złością wrzuciła jedynkę. Przepraszająco mignęła światłami awaryjnymi, a później na powrót włączyła się do ruchu.

– Swoją drogą to interesujące, jak bardzo stara się pani udawać silną, gdy w środku czuje się pani tak dotkliwie słaba – odezwał się mężczyzna, gdy samochód znów mknął ulicami Mokotowa.

– Nie obchodzi mnie pana opinia – odparła sucho.

– Może w takim razie zaciekawi panią pewna historia. Początek tej opowieści wydaje się dość banalny. Młoda kobieta zakochuje się w dużo starszym mężczyźnie. On to uczucie dostrzega, ale go nie odwzajemnia. Subtelnie, acz wyraźnie daje jej do zrozumienia, że nie interesuje go to, co ona chce mu zaoferować. Dziewczyna sprawia wrażenie pogodzonej z sytua­cją, choć tak naprawdę w głębi duszy wciąż ma nadzieję, że przełamie jego opór.

Złowił spojrzenie kobiety na przednim siedzeniu i gdy upewnił się, że przyciągnął jej uwagę, wrócił do historii:

– Pewnego wieczoru spotykają się na ulicy. Dziewczyna wsiada do jego samochodu i pod pretekstem wspólnej pracy jedzie z nim do domu. Gdy on otwiera przed nią drzwi, ona myśli, że zaprasza ją do swojego życia. Nie wie, że mężczyzna robi to tylko po to, by ostatecznie odrzeć ją ze złudzeń. Niemal od razu dochodzi między nimi do gwałtownej kłótni. Padają mocne słowa, z gatunku tych, które ranią. Kobieta krzyczy, szarpie się i rzuca przedmiotami, a później wybiega w noc.

Srebrna toyota zatrzymała się przy jednym ze starych willowych domów Mokotowa. Wycieraczki, popiskując, usiłowały nadążyć ze zbieraniem deszczu z szyby. Pasażer przesunął się na krawędź kanapy i nachylił w stronę kobiety za kierownicą tak, że jego głos zdawał się wpełzać do jej ucha.

– Następnego dnia policja znajduje brutalnie okaleczone ciało tej pięknej dziewczyny, a w mediach zaczyna wrzeć. Wszyscy myślą tylko o tym, jak dorwać zabójcę.

– I wtedy podejrzenia padają na mężczyznę, z którym spędziła ostatni wieczór – dopowiedziała taksówkarka.

– Zgadza się. Co więcej, wszystko wskazuje na niego. Sęk w tym, że to nie on ją zabił.

Kobieta za kierownicą zmarszczyła czoło.

– Nie rozumiem, dlaczego mi pan o tym opowiada.

– Bo wiem, czym zajmowała się pani wcześniej i jak bardzo brzydzi panią niesprawiedliwość. Może już czas zdjąć to przebranie i wrócić do prawdziwej natury. Nie tęskni pani za adrenaliną buzującą we krwi?

– Nie – odparła stanowczo. – Poza tym nie widzę powodu, dla którego miałabym się tym zajmować. Skończyłam z dziennikarstwem śledczym.

– Czyżby? Przecież nie lubi pani pytań bez odpowiedzi. Myśl o tym, że nie zapobiegła pani skazaniu niewinnego człowieka, nie da pani spokoju. A podejrzenie, że prawdziwy morderca może przemierzać ulice w poszukiwaniu kolejnej ofiary, będzie panią uwierać jak kamień w bucie.

– Myli się pan. Wyleczyłam się z tego. Zresztą to nie moja sprawa.

– Teraz już tak.

– A to niby dlaczego? – zapytała, wyzywająco patrząc mu w oczy.

– Wie pani, jakie jest największe ryzyko pracy nocą? Zmrok działa jak kamuflaż. W ciemności trudno jest odróżnić, kto jest dobry, a kto zły – odparł i położył dłoń na klamce.

– Co chce pan przez to powiedzieć?

– Że to ja jestem tym mężczyzną, o którym opowiadałem, i od teraz mój los spoczywa w twoich rękach, Laryso – oznajmił, a później otworzył drzwi i wysiadł z samochodu.

Kiedy tylko jego stopa dotknęła ulicy, rozległo się gromkie:

– Na ziemię!

Zza parkujących nieopodal samochodów wyskoczyli uzbrojeni policjanci. Ubrani w kuloodporne kamizelki i czapki z daszkiem, w ułamku sekundy otoczyli taksówkę. Larysa zamarła, przesuwając spojrzeniem po surowych obliczach funkcjonariuszy. Widok broni, podniesione głosy i agresja, z jaką pchnęli jej niedawnego pasażera na maskę toyoty, sprawiły, że zaczęła szybciej oddychać.

– Komisarz Leon Mruk, wydział kryminalny – oznajmił barczysty policjant, pokazując legitymację służbową. – Jest pan zatrzymany pod zarzutem zabójstwa Pauli Milik. Ma pan prawo do skorzystania z pomocy adwokata lub radcy prawnego.

Mężczyzna, który wysiadł z taksówki, wydawał się niewzruszony. W jego wzroku tlił się wyłącznie spokój, w gestach próżno było szukać popłochu. Larysa mogłaby przysiąc, że spodziewał się zatrzymania. Bez oporu poddał się policjantom i pozwolił, by założyli mu kajdanki. Nie dyskutował i nie zadawał pytań. A kiedy postawny funkcjonariusz o silnych ramionach zabierał go do radiowozu, odszukał spojrzeniem Larysę i bezgłośnie, jedynie poruszając ustami, wypowiedział dwa słowa.

„Tylko ty”.

 

*

 

Leon Mruk chodził nerwowo po pokoju na komisariacie, w zamyśleniu rozmasowując napięte mięśnie barków. Grymas niezadowolenia wykrzywiający jego twarz z każdą sekundą coraz bardziej tężał, a zmarszczka przecinająca czoło się pogłębiała.

– Coś jest nie tak – stwierdził. – On się nawet nie spocił. Wiedział, że będziemy tam na niego czekać.

– Niby skąd? – dociekał aspirant Hubert Witek, który zdejmował z siebie kamizelkę kuloodporną. – Plan zatrzymania znało tylko kilka osób. To sami zaufani ludzie, żaden z nich nie puściłby pary z gęby.

– W takim razie Kramer musiał go wyczytać ze szklanej kuli albo jest pieprzonym mistrzem zen – upierał się komisarz. – Nie drgnął mu żaden mięsień, rozumiesz? Przez ponad dwadzieścia lat służby nie widziałem, żeby ktoś był tak opanowany w trakcie zatrzymania.

– I co to według ciebie oznacza?

– Albo mamy kreta, którego musimy jak najszybciej namierzyć, albo ten człowiek jest bardziej niebezpieczny, niż zakładaliśmy. Trzeba przejrzeć podobne sprawy z ostatnich dziesięciu lat i wziąć pod lupę niewyjaśnione zaginięcia kobiet na terenie województwa. Pogadajmy z tymi z mazowieckiego Archiwum X, może w ten sposób znajdziemy jakieś tropy prowadzące do Kramera.

Młody funkcjonariusz o aparycji grzecznego chłopca mruknął twierdząco. Na jego czole wciąż widniały drobne krople potu, a mokre włosy przyklejały się mu do skóry.

– Gdzie on teraz jest? – zapytał.

– Rudy pobiera od niego materiał do badań DNA i odbitki linii papilarnych.

– Rudy? – zdziwił się Hubert. – Przed chwilą widziałem, jak wychodził na fajkę i dawał jakieś dyspozycje Wąsikowi.

Leon zatrzymał się nagle w swojej nerwowej wędrówce.

– Cholera jasna – syknął, po czym bez słowa wyjaśnienia ruszył przed siebie, pchnął drzwi i wypadł na zewnątrz.

Aspirant Witek natychmiast podążył za nim. Biegł, obserwując, jak jego przełożony lawiruje wąskim korytarzem, nie zważając na mijanych po drodze kolegów.

– Do licha, Mruk! – warknął wysoki policjant, który wychodził akurat z kuchni z kubkiem kawy w dłoni i na widok pędzącego Leona zahamował tak gwałtownie, że czarny napój rozlał się na podłodze w korytarzu.

Zaaferowany swoimi myślami komisarz nawet nie zwrócił na niego uwagi. Skręcił w prawo, dopadł przeszklonych drzwi i w towarzystwie Huberta wparował do pomieszczenia, w którym szczupły funkcjonariusz nachylał się nad zatrzymanym i przyciskał jego kciuk do skanera linii papilarnych. Wtargnięcie Mruka do pokoju sprawiło, że młody policjant z lichym meszkiem nad wargą podskoczył gwałtownie, strącając z blatu zabezpieczoną wymazówkę z materiałem biologicznym podejrzanego.

Leon obrzucił Wąsika karcącym spojrzeniem, po czym przeniósł je na siedzącego obok mężczyznę w białej koszuli. Zachary Kramer z nogą założoną na nogę i plecami odchylonymi na oparcie krzesła emanował tym samym spokojem, który prezentował podczas zatrzymania. Jego stoicyzm jeszcze bardziej rozsierdził komisarza. Mruk zacisnął dłonie w pięści i dając upust swojej złości, warknął na spiętego policjanta:

– Możesz mi wyjaśnić, dlaczego ty się tym zajmujesz? Jeśli mnie pamięć nie myli, zleciłem to komuś innemu.

– Rudy… to znaczy aspirant Rudziński kazał mi to zrobić. Wykonywałem polecenie starszego stażem funkcjonariusza – tłumaczył się Wąsik.

– A jak cię poprosi, żebyś się rozebrał do naga i zatańczył oberka, to też go posłuchasz?

– No nie – odparł cicho chłopak, skubiąc gumowe rękawiczki, które miał na dłoniach.

Był nowy, nieśmiały i zahukany, ale wśród policjantów krążyły plotki, że to cicha woda. Podobno osiągnął zaskakująco dużą liczbę punktów na teście wiedzy, zyskując tym opinię kujona, a podczas oceny sprawności fizycznej, gdy jego koledzy przyjmowali zakłady o to, na którym ćwiczeniu polegnie, on zawziął się na tyle, że zdołał pokonać tor przeszkód w czasie umożliwiającym zaliczenie.

Najciekawsze były jednak pogłoski na temat wyników testu psychologicznego Wąsika. Jeśli wierzyć historiom opowiadanym w kuluarach, młody funkcjonariusz do tego stopnia wprawił w zdumienie psychologa, który oceniał jego predyspozycje intelektualne, że mężczyzna zadzwonił do zaprzyjaźnionego komendanta i zarekomendował chłopaka do pracy. Kłopoty pojawiły się dopiero podczas rozmowy z kadrami. Zespół złożony z czterech osób tak przemaglował Wąsika, że ten nie zdołał potwierdzić legend na swój temat, ale ostatecznie, zważywszy na zadowalające wyniki testów, został przyjęty w szeregi polskiej policji i rozpoczął wątpliwą karierę w prewencji.

Dopiero parę lat później trafił do kryminalnych, gdzie ze względu na towarzyszącą mu historię i nadmierną płochliwość traktowany był jak egzotyczny okaz. Taki, któremu przygląda się z ciekawością, a jednocześnie traktuje się go z przymrużeniem oka i pewnym dystansem, wynikającym z podświadomej obawy o to, że w legendach na jego temat mogłoby tkwić ziarno prawdy. Z tego powodu policjant na dzień dobry otrzymał uszczypliwą ksywkę Wąsik, która wkrótce przylgnęła do niego bardziej niż nazwisko. To znało niewielu, w tym komisarz Mruk, choć i on uważał, że nadany funkcjonariuszowi przydomek pasuje do niego dużo bardziej niż rodowe Ziemba.

Leon zerknął na wylęknionego policjanta, w napięciu oczekującego werdyktu, i zrobiło mu się go szkoda. Chłopak naprawdę dawał z siebie wszystko, nigdy nie marudził i za każdym razem perfekcyjnie wykonywał powierzone mu zadania. Był wytrwały i wykazywał się cierpliwością, której starym wyjadaczom brakowało. Poza tym w tej sytuacji to Rudziński zawinił, nie on.

– Idź do siebie, pogadamy później – rzucił do funkcjonariusza. – I przyślij mi tu Rudego. To on nawywijał, więc niech się wreszcie zajmie swoją robotą.

– Właściwie to już skończyłem. Zaniosę tylko te próbki do laboratorium i oddam rzeczy zatrzymanego do depozytu.

Wąsik pospiesznie zebrał przedmioty ze stolika, zamknął komputer i odstawił na miejsce swoje krzesło, a kiedy w drodze do wyjścia mijał komisarza, ten rzucił przez ramię:

– Świetnie się spisałeś, Ziemba.

Mężczyzna w białej koszuli, który uważnie śledził przebieg rozmowy, uśmiechnął się na te słowa.

– Co pana tak bawi, panie Kramer? – zwrócił się do niego Mruk, gdy młody funkcjonariusz opuścił pokój.

– To, jak ucisza pan swoje sumienie po kłótni z synem. O co poszło? Upił się z kolegami? Wziął pana samochód bez pytania? A może olewał szkołę? – Zatrzymany zmrużył oczy, lustrując kamienną twarz policjanta. – Nie, to nie to, chodzi o coś poważniejszego. Myślę, że nawalił pan w jakiejś istotnej sprawie, a on zrobił z tego powodu awanturę. Miał rację, ale pan był zbyt dumny, żeby to przyznać, i teraz pan tego żałuje. Trafiłem?

– Jak kulą w płot. Odradzam panu grę w totolotka, straci pan czas i pieniądze.

– Nie przyszłoby mi to do głowy. Jestem psychoterapeutą, znam się na ludziach, nie na liczbach. – Kramer spojrzał na Leona z wyższością. – Sposób, w jaki rozmawiał pan z tym młodym policjantem, sugerował, że ma pan syna. Według Goffmana człowiek jest aktorem na deskach własnego teatru, a pan używał zwrotów, które są bardziej charakterystyczne dla ojca niż dla twardego gliniarza, na którego pozuje pan w pracy. Odniosłem wrażenie, że pomylił pan role. Był pan wyrozumiały, niemal troskliwy, a na końcu jeszcze go pan pochwalił, jak gdyby próbował mu pan coś zrekompensować. Tylko że tak naprawdę nie chodziło o niego. Mam rację?

– Doceniam wysiłek, ale naprawdę fatalnie panu idzie – odparł komisarz rozbawionym tonem.

Przyglądający się tej wymianie aspirant Witek wiedział jednak, że Mruk kłamie. Kilka godzin wcześniej Leon opowiadał mu o kłótni z synem i dręczących go z tego powodu wyrzutach sumienia. Hubert nie potrafił tylko zrozumieć, w jaki sposób terapeuta mógł dotrzeć do tych informacji, a przez to przenik­liwość mężczyzny wprawiła go w osłupienie.

– Pana kolega wydaje się nieco zmieszany, dlatego wyjaśnię – powiedział Kramer, jakby czytał w myślach aspiranta, po czym skierował wzrok na stopy komisarza. – Ma pan na sobie młodzieżowe skarpety, które najpewniej są prezentem od syna. Nigdy nie kupiłby pan tak groteskowego wzoru. Do tego pachnie pan cytrusową wodą po goleniu. Sam raczej nie wybrałby pan takiego zapachu, wolałby pan coś bardziej stonowanego, dlatego zakładam, że pańska się skończyła i musiał pan pożyczyć tę od syna. Moją tezę potwierdza też delikatna wysypka na pana policzkach i to, że co jakiś czas drapie pan szyję, co wskazuje na to, że produkt, który pan zastosował, najwyraźniej pana uczula.

Mruk parsknął i choć starał się grać obojętnego, napięte mięśnie jego szczęki zdradzały narastające poirytowanie.

– Ma pan też jakąś teorię na temat długości mojego fiuta? – zapytał. – Chętnie posłucham.

Po twarzy Zacharego Kramera przemknął zagadkowy uśmiech.

– Zaczyna mnie ciekawić, kim był pański ojciec. Też policjantem? A może wojskowym? – zgadywał psycholog, taksując komisarza przenikliwym spojrzeniem. – To ostatnie, prawda? Poszedł pan do policji, żeby zasłużyć na jego szacunek, ale to i tak niewiele dało. Dlatego tak pan zhardział, tyle że spod tej grubej skóry nadal wyłazi tamten wrażliwy chłopiec. To z tego powodu dręczą pana wyrzuty sumienia po kłótni z synem. Zachował się pan dokładnie jak ojciec, a przecież tyle razy obiecywał pan sobie, że nigdy nie będzie jak on.

– Pierdol się – odparował mu Mruk. – Może lepiej opowiedz nam o tym, jak zadźgałeś Paulę Milik.

– Czy to znaczy, że przełamaliśmy już pierwsze lody i możemy wreszcie mówić sobie po imieniu?

– Nie interesuje mnie to, jak będziesz się do mnie zwracał. Wiem, że w wieczór zaginięcia Milik doszło między wami do poważnej kłótni. Od tamtej pory nikt jej nie widział, a dzień później została znaleziona martwa. Chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś.

– Nie zabiłem Pauli – odparł spokojnie Kramer.

Zaniepokojony kierunkiem rozmowy aspirant Witek rzucił komisarzowi napominające spojrzenie.

– Proponuję, byśmy zaczekali z tymi pytaniami do oficjalnego przesłuchania – wtrącił nieśmiało, obawiając się, że zatrzymany mógłby zarzucić im próbę wywierania presji lub stosowania gróźb, nie mówiąc już o łamaniu Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, w myśl której nocne przesłuchania traktowane były jak tortury.

– To nie będzie konieczne, nie zamierzam składać wyjaśnień – oznajmił psychoterapeuta.

– Może najpierw skonsultuj tę błyskotliwą strategię z adwokatem – zaproponował Mruk. – Wybierając milczenie, stracisz szansę na jakąkolwiek obronę.

– Nie wydaje mi się, by była mi potrzebna. Rezygnuję z prawa do adwokata i odmawiam odpowiedzi na stawiane mi pytania.

Policjanci wymienili zaskoczone spojrzenia.

– Chyba nie rozumiesz powagi sytuacji – stwierdził Leon, po czym oparł dłonie na stoliku, przy którym siedział Kramer, i nachylił się nad jego twarzą. – Jesteś podejrzany o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Zważywszy na to, że dwa lata temu byłeś przesłuchiwany w sprawie śmierci innej kobiety, radziłbym rozwiązać język.

– Nie zabiłem Pauli Milik. To wszystko, co mam do powiedzenia.

– Popełniasz błąd, media zjedzą cię żywcem.

– A podobno kanibalizm to taka brzydka rzecz. – Kramer uśmiechnął się prowokująco.

Mruk pokręcił z niedowierzaniem głową. Próbował rozgryźć taktykę zatrzymanego, ale ta wydawała mu się pozbawiona logiki.

– Skuj go i zaprowadź do aresztu – polecił Hubertowi.

Aspirant Witek założył Kramerowi kajdanki, a gdy wyprowadzał go z pokoju, terapeuta przystanął i zwrócił się do Leona:

– Jest tylko jedna osoba, na której pytania zgodzę się odpowiedzieć.

– Niech zgadnę. Angelina Jolie? – dociekał komisarz. – Obawiam się, że może być aktualnie nieco zajęta.

– Nazywa się Larysa Luboń.

Mruk zerknął pytająco na Huberta, a ten w odpowiedzi wzruszył ramionami.

– Myślę, że się polubicie, choć może nie od pierwszego wejrzenia – stwierdził Kramer, po czym skierował wzrok na okolice rozporka w spodniach policjanta i dodał: – Nieco powyżej średniej krajowej.

Zbity z tropu komisarz zmarszczył czoło.

– Słucham?

– Pytałeś, na ile szacuję rozmiar twojego przyrodzenia. Nie masz na tym punkcie kompleksów, a jednocześnie nie jesteś megalomanem z testosteronem buchającym uszami, zakładam więc, że satysfakcjonuje cię to, czym obdarzyła cię natura.

– Cóż za przenikliwa analiza – mruknął Leon, a później kiwnął na kolegę, by ten zabrał mężczyznę.

Kiedy wyszli, opuścił spojrzenie na swoje skarpety. Niebieskie w żółte kaczki. Tydzień wcześniej dostał je od syna na urodziny. Nie podobały mu się, dlatego upchnął je na dnie szuflady z bielizną, pewien, że nigdy ich nie tknie, ale gdy minionego wieczoru pokłócił się z Jurkiem, postanowił wyjąć prezent z ukrycia i włożyć go w ramach przeprosin. W uszach wciąż pobrzmiewał mu żal wykrzyczany przez syna po tym, jak kolejny raz nie dotarł na jego koncert skrzypcowy. Mruk próbował zasłaniać się pracą, ale prawda była taka, że na samą myśl o koncercie muzyki klasycznej cierpła mu skóra.

Jurek zdawał sobie z tego sprawę, dlatego wypomniał ojcu, że na mecze młodszego syna zawsze jakoś udaje mu się dojechać. W mgnieniu oka rozpętała się awantura, w której jednym z argumentów były również nieszczęsne skarpety. Padły ciężkie słowa, które trudno cofnąć, a w końcu pierworodny Leona trzasnął drzwiami i od tamtej pory się nie widzieli.

To, o czym Leon nie powiedział nawet żonie, Zachary Kramer wyczytał z jego zachowania. Komisarz nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, czy bardziej go ten fakt niepokoił, czy fascynował. Szybko zrozumiał jednak, że ma do czynienia z człowiekiem równie inteligentnym, co nieposkromionym. A tacy byli szczególnie niebezpieczni.

 

*

 

Ciemny pokój rozjaśniał jedynie poblask ekranu komputera. Larysa Luboń siedziała odchylona na oparciu obrotowego krzesła, a na jej twarzy tańczyły plamy światła. Noga, którą podwinęła pod pośladek, zdążyła jej już ścierpnąć i musiała ją rozprostować. Rozmasowała zdrętwiałe mięśnie, upiła kilka łyków mleka ze stojącego na biurku kartonu, po czym wróciła do czytania artykułów na temat Zacharego Kramera.

Biografia czterdziestosześcioletniego psychologa i psychoterapeuty puchła od osiągnięć. Mężczyzna był absolwentem elitarnego liceum w stolicy, studiował na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego oraz w prestiżowym University College London. W kolejnych latach prowadził własną praktykę terapeutyczną, a poza tym współtworzył nowatorski Instytut Psychoedukacji, szkolący przyszłych psychoterapeutów. Wszystko wskazywało na to, że nie szukał poklasku. Nie przyjmował zaproszeń do telewizji śniadaniowej, nie występował też w roli eksperta w programach informacyjnych. Wiadomo było jednak, że dawniej współpracował z policją jako konsultant i biegły sądowy specjalizujący się w psychologicznej ocenie wiarygodności zeznań świadków.

Na zdjęciach zawsze prezentował się nienagannie. Często fotografowano go na tle bogatych w tomy biblioteczek albo podczas wernisaży w galerii sztuki, której był mecenasem. Znał japoński i grywał na fortepianie. Nosił eleganckie płaszcze oraz perfekcyjnie skrojone marynarki. Miał w sobie coś hipnotyzującego, coś, co sprawiało, że trudno było oderwać od niego wzrok. Być może chodziło o błękit jego oczu, przypominający barwę czystego nieba w pogodny dzień, a może o dołeczki w policzkach, które pojawiały się, ilekroć uniósł kąciki ust. Z informacji znalezionych w sieci wynikało, że nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci, a jego jedyną słabością było uwielbienie dla malarstwa i wykwintnego jedzenia.

Larysa z zaskoczeniem odkryła, że w sieci zdążyły się już pojawić pierwsze doniesienia na temat zatrzymania mężczyzny w związku ze sprawą zabójstwa Pauli Milik, jego dawnej pacjentki, a ostatnio stażystki w Instytucie Psychoedukacji. Było to o tyle dziwne, że w tej sprawie nie opublikowano jeszcze żadnej oficjalnej informacji prasowej, a to najpewniej oznaczało, że ktoś z komisariatu musiał dać cynk zaprzyjaźnionemu i raczej mało rozgarniętemu dziennikarzowi, co stwierdziła po lekturze wątpliwie rzetelnej publikacji.

Dla odmiany artykuły dotyczące zamordowanej przed kilkoma dniami Pauli Milik pęczniały od faktów, cytowanych wypowiedzi i zdjęć atrakcyjnej dziewczyny o gęstych kręconych włosach. Dwudziestosześciolatka studiowała zaocznie psychologię, a w tygodniu odbywała staż pod okiem Zacharego Kramera. Jej ciało znaleziono w lesie nieopodal Parku Kultury w Powsinie. Sekcja wykazała znaczną ilość ran kłutych i ciętych w okolicy szyi, ramion oraz twarzy, a ślady na rękach dziewczyny sugerowały, że przed śmiercią próbowała stawiać opór napastnikowi.

Luboń ze współczuciem popatrzyła na radosną twarz Milik nieświadomej nadchodzącego dramatu. Za oknami noc powoli przechodziła w dzień. Larysa przetarła piekące ze zmęczenia oczy i dopiła resztkę mleka z kartonu, a w jej uszach zabrzmiał znajomy szept. „Taką cię wymyśliłem”. Poczuła chłodny powiew na karku i gęsią skórkę pokrywającą ramiona. Zdawała sobie sprawę, że w mieszkaniu nie ma nikogo poza nią i że to jedynie wyczerpany umysł płata jej figle, ale ilekroć doświadczała podobnych zdarzeń, wydawało jej się, że Bruno jest blisko. Skarciła się za tę niedorzeczną myśl, a jednocześnie wiedziała, że gdy kolejnym razem niespodziewanie zamigocze światło lub gdy wychwyci zapach Wilczyńskiego w powietrzu, znów da się oszukać. Tak jak pozwalała się zwodzić już wcześniej.

Od śmierci policjanta, który skruszył jej pancerz i otworzył ją na bliskość, minął już ponad rok. Rok, którego nie chciała pamiętać. Pusty, zimny i niemożliwy do zniesienia. Każdy nowy dzień był dla niej torturą. Początkowo, by nie myśleć o Brunonie, próbowała skupiać się na pracy, jeden za drugim publikowała artykuły w „Newsweeku”, ale nie potrafiła znieść świadomości, że ratuje innych, a tego, którego kochała, ocalić nie mogła. W końcu odeszła z redakcji i wycofała się w noc. Nocą świat stawał się bardziej znośny. Przykryty narzutą z ciemności cichł. Po zmroku wszystko zwalniało, ostre kontury miękły, a bodźce tępiały. Dlatego Larysa ukryła się w nocy.

Wyrobiła licencję na taksówkę, zatrudniła się w Uberze i usiadła za kierownicą srebrnej toyoty yaris. Pracę zaczynała po zachodzie słońca, kończyła, gdy świtało. Po dziesięciu godzinach monotonnej jazdy wracała do wynajmowanego mieszkania na Wilanowie, brała szybki prysznic i wyczerpana padała na łóżko. Jej dni stały się nużąco przewidywalne. Podobne do siebie jak strony odbite na ksero. Pobudka około trzynastej, miska płatków na śniadanie, trening bokserski w klubie Pięściarz i obfita kolacja. Najczęściej pizza, burger z frytkami albo chińszczyzna. Podtrzymywała tę koszmarną dietę, jakby w ten sposób chciała pokazać, że na niczym jej już nie zależy. Nie brała wolnych dni, unikała ludzi, którzy mogliby ją pytać, jak się czuje, i powoli zaczynała popadać w letarg. Żyła, lecz kobieta, którą oglądała w lustrze, w żaden sposób nie przypominała dawnej Larysy. Była jedynie cieniem tamtej dziewczyny.

Może dlatego słowa Zacharego Kramera tak głęboko ją dotknęły. Zdołał zobaczyć w niej przestraszoną, uciekającą przed bólem kobietę, którą w rzeczywistości była. Rozgryzł ją tak perfekcyjnie, że mogło to oznaczać tylko jedno – musiał wiedzieć o niej znacznie więcej, niżby chciała i niż powinien. Jednak to nie jego wiedza niepokoiła Larysę najbardziej, ale fakt, że bezbłędnie odczytywał jej motywacje i lęki.

Otworzyła zdjęcie terapeuty na ekranie komputera i spoglądając w jego błękitne oczy, próbowała zrozumieć, z jakiego powodu wsiadł do jej taksówki.

– Kim jesteś? – szepnęła.

Jej palce mimowolnie zaczęły robić to, co potrafiły najlepiej. Przeskakiwały po klawiszach, wpisując w wyszukiwarkę nowe kombinacje haseł. „Zachary Kramer psychoterapeuta”, „Zachary Kramer Instytut Psychoedukacji”, „Zachary Kramer University College London”. Wzrok Larysy prześlizgiwał się po kolejnych artykułach, najpierw tych w języku polskim, później w angielskim. Wedle informacji, do których dotarła, mężczyz­na spędził w Wielkiej Brytanii dwa lata, dlatego założyła, że również na wyspiarskich portalach znajdzie wzmianki na jego temat.

Zgodnie z przewidywaniami szybko natrafiła na publikacje o absolwentach uczelni, wśród których wymieniany był Kramer, a później na kilka jego zdjęć z regat wioślarskich, z uroczystości w college’u oraz z pogrzebu studenta UCL. Artykuł towarzyszący ostatnim fotografiom relacjonował przebieg pożegnania dwudziestodwuletniego Oliviera Evansa po jego tragicznej śmierci, która zbulwersowała środowisko akademickie. Wedle doniesień chłopak zeskoczył z dachu jednej z uczelnianych wież i zginął na miejscu, roztrzaskując się o beton. Władze college’u nie kryły wstrząsu, jaki wśród pracowników i studentów wywołało to zdarzenie. W tekście padały słowa o wielkiej stracie, nieukojonym żalu i tym, że zmarły na zawsze pozostanie w sercach społeczności uniwersyteckiej.

Na zdjęciach dołączonych do artykułu uwagę przyciągali rodzice nieżyjącego idący na czele konduktu. Ubrani w czerń i zgarbieni pod ciężarem przeżyć. Tuż za nimi rozlewało się morze studentów, profesorów oraz Brytyjczyków poruszonych śmiercią chłopaka. Pozostałe ujęcia przedstawiały bukiety zostawiane pod murami uczelni oraz zapłakane twarze kolegów zmarłego. Wśród nich Larysa rozpoznała charakterystyczne, błękitne jak woda w basenie oczy Zacharego Kramera. Zatrzymała wzrok na jego obliczu i ze zdziwieniem odkryła, że nie dostrzega w rysach mężczyzny smutku. Twarz młodego psychoterapeuty przypominała raczej maskę bez wyrazu.

Luboń zmarszczyła brwi, po czym wróciła do lektury ostatniego akapitu w tekście. Autor artykułu poszukiwał w nim powodu, który mógł pchnąć młodego studenta brytyjskiej uczelni do tak dramatycznej decyzji. Jako pierwsza głos zabrała matka, twierdząc, że jej syn „był radosnym, dobrym chłopakiem i nic nie wskazywało na to, by zamierzał targnąć się na swoje życie”. Sprawę skomentował też dziekan college’u, który obiecał, że władze uczelni zrobią wszystko, by nigdy więcej nie doszło do podobnego incydentu. Pod tekstem wylało się morze ckliwych wspomnień i kondolencji, wśród których uwagę dziennikarki zwrócił dziwny wpis osoby o pseudonimie sigmunt_freud: „Zamiast nad nim płakać, przejrzyjcie wreszcie na oczy i porozmawiajcie z chłopcami, którym udzielał korepetycji” – domagał się, ale jego głos utonął w zalewie komentarzy i nie został przez nikogo podchwycony.

Jednak to nie ta wypowiedź zaintrygowała Larysę najbardziej. Za najciekawsze uznała słowa współlokatora chłopaka z akademika, którym okazał się Zachary Kramer. Zapytany o to, jak to możliwe, że nie dostrzegł sygnałów nadchodzącej tragedii, odparł: „Zakładamy, że twarz, którą człowiek pokazuje światu, jest tą prawdziwą, ale może to, co prezentował Olivier, nie było całą prawdą o nim. Może za jego uśmiechem kryło się coś, do czego nikogo nie dopuszczał. Ludziom, którzy są cisi na zewnątrz, zdarza się krzyczeć w środku”.

A jak jest z tobą? – zastanowiła się Luboń, jednocześnie uświadamiając sobie, że choć mężczyzna wzbudza w niej sprzeczne emocje, to już zaczął rozgaszczać się w jej umyśle, sprawiając, że po raz pierwszy od półtora roku poczuła dawno zapomniany zew. Zew łowcy.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej