Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Zaginione dziecko, niewybaczalna zbrodnia i jedno kłamstwo, które zniszczy wszystko…
Trzyletni chłopiec puszcza rękę mamy i znika bez śladu w centrum handlowym. Wkrótce potem śledczy odnajdują na pobliskich łąkach trzy ofiary pewnej przerażającej zbrodni. Odkrycie to paraliżuje miejscową społeczność. Narasta nieufność i panika, a jednocześnie ktoś bardzo stara się, by prawda o zbrodni nie ujrzała światła dziennego.
Dwadzieścia pięć lat później Zuzannę budzi pukanie do drzwi. Na progu zastaje policjantów, którzy informują ją o śmierci ojca. Niebawem okazuje się, że cała przeszłość kobiety została zafałszowana. By zrozumieć tragedię sprzed lat i raz na zawsze przerwać zmowę milczenia, Zuzanna musi udać się w podróż tam, gdzie zaczęła się ta lawina kłamstw.
Czasami wystarczy jedno kłamstwo, by zacząć wątpić we wszystkie prawdy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Izabela Janiszewska, 2021
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk
Marketing i promocja: Greta Sznycer
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska, Ewelina Sikora-Chodakowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: © Mariusz Banachowicz
Fotografia na okładce: © Aleksey Dushutin / Shutterstock
Zdjęcie autorki: © Zuza Krajewska / Warsaw Creatives
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66981-07-2
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Prawda nie zabija, lecz uwalnia.
Alice Miller
Tamta noc
*
Biegła tak, jakby od tego zależało jej życie. Ostre kamienie i szyszki raniły jej stopy, ślizgające się na mokrej ściółce. Wyglądała na przerażoną, nerwowo oglądała się za siebie, usiłując sprawdzić, czy ktoś jej nie ściga. Z rozciętych ust kobiety z każdym niespokojnym oddechem wydobywały się obłoczki gęstej białej pary. Rzęsisty deszcz przenikał jej sukienkę i sklejał włosy w cienkie wilgotne strąki przypominające stado wijących się robaków, drzewa w lesie zdawały się zaś wyciągać po nią swoje powykrzywiane, drapiące skórę ramiona.
W zapadającym zmroku rzeczy traciły kontury, wszystko nabierało złowieszczego kształtu. Każde trzaśnięcie pękającego pod nogami patyka, dźwięk spadającej nieopodal gałązki czy pohukiwanie sowy przyprawiały o gęsią skórkę. W powietrzu unosił się wilgotny zapach mchu nasączonego ulewą, tak przyjemny i orzeźwiający, że ulegając mu, mogłaby stracić czujność, a tego jednego nie wolno jej było zrobić.
W którymś momencie potknęła się o wystający konar i runęła na ziemię. Jej nagie, chude kolano, wystające spod zadartej sukienki, boleśnie uderzyło o pień drzewa. Syknęła, zaciskając zęby z nadzieją, że uczucie prądu przeszywającego nogę zaraz minie, a mroczki, które pojawiły się przed oczami, znikną. Teraz jeszcze wyraźniej słyszała swój ciężki, nierówny oddech – przypominał sapanie psa w gorący dzień. Chwilę później z kanonady dźwięków wyłowiła narastające rzężenie silnika samochodu oraz odgłos zbliżających się w szybkim tempie kroków.
W panice natychmiast dźwignęła obolałe ciało i ruszyła w stronę obwodnicy, utykając na jedną nogę. Musiała dotrzeć do miejsca, gdzie będą inni ludzie, którzy ochronią ją przed tym, czego bała się najbardziej. Białka jej oczu błysnęły w mroku, gdy wbiegła na piaskową ścieżkę. Do mokrych, nagich łydek kobiety przyklejały się liście, źdźbła trawy i brudny czarny piach, a z rozcięcia na kolanie płynęła krew. Jeszcze tylko chwila, powtarzała w myślach, modląc się o to, by starczyło jej sił. Nogi poruszały się jednak coraz wolniej, w ustach czuła wzbierającą suchość, a wychudzone ciało paraliżował strach, tym silniejszy, im bliżej znajdował się nadjeżdżający samochód.
Wreszcie kobieta przebrnęła przez las. Dysząc, gorączkowo szukała najlepszego kierunku ucieczki, ale kiedy długie światła jadącego za nią pojazdu musnęły jej plecy, wybrała najprostszą z dróg, tę przed siebie. Najszybciej, jak potrafiła, gnała wiaduktem wybudowanym nad drogą ekspresową biegnącą poniżej, choć z każdą chwilą coraz mocniej czuła, że nie ma żadnych szans uciec przed ścigającym ją samochodem. W uszach szumiało jej od pędu aut przejeżdżających w dole i od narastającego ciśnienia krwi pompowanej przez przerażone serce, które dudniło tak, jakby miało zaraz pęknąć z wysiłku.
Po drugiej stronie wiaduktu zamajaczyła stacja benzynowa, co dało kobiecie nadzieję, że zaraz będzie bezpieczna. Jednak jej radość nie trwała długo, bo w zaroślach naprzeciwko dostrzegła zbliżające się niebieskie światła błyskowe radiowozu policyjnego. Poczuła się osaczona. To koniec, pomyślała, gdy deszcz bezlitośnie siekł jej pomarszczoną skórę. Drżąca od przenikającej jej ubranie wilgoci i zimna, z sukienką przyklejającą się do ciała, podeszła do barierki. Auto, które dotychczas jechało za nią, zatrzymało się, chwytając kobietę w kleszcze świateł reflektorów. Jego kierowca otworzył drzwi i usiłując przekrzyczeć szum ulewy, wołał coś do uciekającej. Chciała spojrzeć w twarz tej osoby, pokazać, że się nie boi, tak jak to robiła przez ostatnie dwadzieścia pięć lat, ale tym razem byłoby to kłamstwo.
Oparła dłonie na metalowej barierce. Jej palce dotknęły chłodnej i śliskiej powierzchni. Kobieta przełożyła przez nią najpierw jedną, potem drugą nogę, z coraz większym trudem łapiąc każdy kolejny oddech. Kiedy znalazła się po drugiej stronie, dostrzegła postać biegnącą w jej kierunku.
Zamknęła oczy, szepcząc „idę do ciebie, kochanie”, i puściła poręcz.
I choć niektórzy wierzą, że najgorsze trwa tylko chwilę, w jej przypadku ciągnęło się całą wieczność.
Zuzanna, 2015
*
Mój ojciec zawsze powtarzał, że prawda daje nam szansę, a kłamstwo nie zostawia nam wyboru. Przez całe życie wierzyłam w te słowa. Do dnia, w którym okazało się, że mnie oszukał.
Zdajemy sobie sprawę, że w końcu przyjdzie chwila, gdy otrzymamy tę wiadomość, a jednak prawie nigdy nie jesteśmy na nią gotowi. Zwykle pojawia się nie w porę, najczęściej za wcześnie. Ktoś niespodziewanie dzwoni albo puka do drzwi. Czasami znamy tę osobę, innym razem jest to ktoś zupełnie obcy, kogo rysy wkrótce zbledną w naszej pamięci jak nadruk na starym paragonie sklepowym. Właściwie nie musiałby nawet wypowiadać tych słów, bo często tuż przed tym, nim padną, my już wiemy. Przeczuwamy to, co za moment nastąpi. Być może wyczytujemy to z tembru głosu, krótkiego zawahania, niezręcznych pauz albo przesadnej delikatności. Dostrzegamy w płochliwym wzroku, uciekającym spojrzeniu, zaciśniętych dłoniach czy sztywnej sylwetce.
To może zdarzyć się w środku nocy, choć równie dobrze o świcie lub w przyjemne popołudnie. Te rozmowy zazwyczaj zaczynają się podobnymi zwrotami. „Bardzo mi przykro”, „mam dla pani smutną wiadomość”, „musimy z panią porozmawiać”. Jednak bez względu na to, jak informacja zostanie wyrażona i kiedy nas spotka, zawsze chcielibyśmy poprosić o odroczenie. Powiedzieć do słuchawki, że to pomyłka, i umówić się na telefon za dziesięć albo dwadzieścia lat. Zamknąć drzwi, by niczym małe dziecko bawiące się w chowanego zakryć oczy i udawać, że nas nie ma. Jakby ten prosty gest położenia dłoni na oczach czynił nas niewidzialnymi, a przez to poza zasięgiem okrutnych wiadomości.
Informacja o śmierci mojego ojca przyszła jak nieproszony gość. Zastała mnie we wczorajszym ubraniu, z rozmazanym makijażem i bałaganem na podłodze ciasnej kawalerki. Najpierw ostry dźwięk dzwonka przerwał i tak niespokojny, płytki sen, a kiedy wreszcie zdołałam dźwignąć z poduszki głowę ciężką od zbyt wielu kieliszków czerwonego wina wypitego poprzedniego wieczoru, z na wpół przymkniętymi powiekami powlekłam się w stronę drzwi.
W rybim oku wizjera dostrzegłam parę policjantów. Nie potrafiłabym opisać, jak dokładnie wyglądali, jednak doskonale pamiętam uczucie lodowatej dłoni zaciskającej się na sercu na widok mundurów. Gdy otworzyłam, potwierdzili moją tożsamość, po czym spytali, czy mogą wejść do środka. Działałam jak automat. „Tak”, „proszę bardzo, zapraszam”, „może się państwo czegoś napiją”, „tam jest kanapa” i „proszę nie zdejmować butów”. Wypluwałam z siebie te wszystkie banalne zwroty jak maszyna. Jakbym wypełniała szablon albo realizowała z góry określony scenariusz. Bo przecież tak należało się zachować.
Droga od drzwi do pokoju połączonego z kuchnią nigdy jeszcze nie trwała tak długo. Sekundy w mojej świadomości zamieniały się w godziny. Z jakiegoś powodu zaczynało brakować mi powietrza, dlatego otworzyłam pospiesznie okno, wpuszczając do środka gwar bawiących się na dole dzieci i śmiech ich matek. Policjanci usiedli na brzegu narożnika z wytartej skóry, który zaskrzypiał pod ich ciężarem. Udawali, że nie widzą, jak z rumieńcem wstydu sięgam pod ławę po opróżnioną butelkę kadarki, a później drżącą ręką odstawiam ją za kanapę. W to samo miejsce, gdzie wcześniej wrzuciłam ubrania zalegające na oparciu mebla. Nerwowa pantomima wygładzania i uprzątania trwała jeszcze jakiś czas, aż wreszcie moje ciało poddało się i opadło na prostokątny puf. Jakbym zrozumiała, iż odwlekanie tego, z czym przyszli, nie spowoduje, że sprawy ułożą się inaczej. Wzięłam więc głęboki wdech i zanim zdążyłam zapytać, jeden z nich otworzył usta.
– Mam do przekazania przykrą wiadomość – oznajmił. – Zdarzył się wypadek.
Pamiętam, że wtedy pożałowałam wcześniejszego przyznania się do swojego nazwiska. Mogłam przecież wyprzeć się siebie, udać, że to nie ja, i mieć nadzieję na inną, mniej nieznośną kolej zdarzeń. Zyskać kilka godzin życia w niewiedzy, bez tej guli w gardle, pisku w uszach i gorączkowych myśli „tylko nie to, tylko nie to” obłażących mój umysł niczym robaki.
Z całej siły wbijałam zęby w wewnętrzną część policzka, niezdolna do tego, by zadać jakiekolwiek pytanie ani nawet się poruszyć.
– Pani ojciec nie żyje – dokończył funkcjonariusz.
Zrobił to sprawnie i szybko, jak wykonuje się nacięcie chirurgiczne. Zdecydowanym ruchem, bez wahania, owijania w bawełnę czy nadgorliwego tłumaczenia. Podobno tego uczą ich na szkoleniach. Przekazywana wiadomość ma być konkretna, nie pozostawiać niedomówień ani nie otwierać furtki do dyskusji lub pseudonegocjacji o życie bliskiej osoby. Kilka lat wcześniej pisałam na ten temat artykuł. Słyszałam wtedy, że w podobnych sytuacjach ludzie nie są w stanie przyjąć rozbudowanego komunikatu, ponieważ już pierwsze uderzenie jest tak silnym ciosem, że rzuca odbiorcę wiadomości na deski, pozostawiając go całkowicie otumanionym.
Wiadomość, że chodzi o ojca, zdruzgotała mnie. Odkąd zobaczyłam ich poważne miny, myślałam tylko o Ignasiu, moim synu. W duchu błagałam, by nic mu się nie stało. Jego dołeczkom w policzkach, skórze pachnącej budyniem waniliowym i drobnym, miękkim jak poduszeczki dłoniom. A teraz czułam się winna, jakby to stało się przeze mnie, bo rzucając nieopatrzne zaklęcia i chcąc ocalić syna, zabiłam ojca.
– Czy ma pani kogoś, kto mógłby wesprzeć panią przez najbliższe dni? – odezwał się policjant, który dotychczas milczał.
– Tak. Nie. Nie wiem – wyrzuciłam z siebie na jednym tchu, a potem utkwiłam wzrok w dziecięcym dywaniku z nadrukiem ulic i budynków. – To skomplikowane – wyszeptałam.
Nie miałam sił ani ochoty tłumaczyć, że jestem rozwódką, która wychowuje czteroletniego syna w systemie opieki naprzemiennej, dzieląc się obowiązkami z jego ojcem. Dupkiem i bogatym prawnikiem, co nie bez przyczyny wymieniam w tej kolejności. Moja matka zmarła, gdy byłam dzieckiem, nowa kobieta ojca zawsze traktowała mnie oschle, a dawni przyjaciele z pracy przestali odbierać telefony po tym, jak popełniłam karygodny błąd, który kosztował mnie nie tylko karierę, ale też wiarę we własne możliwości. Pocieszenie odnajdywałam jedynie w winie i krótkich chwilach z Ignasiem.
Wspomnienie dziecka wywołało ostry skurcz żołądka. Zgięłam się wpół, moje wargi wykrzywił grymas bólu, a pod powiekami wyczułam znajome szczypanie zwiastujące napływające łzy. Obezwładniające uczucie samotności niemal dusiło, jakby ktoś wepchnął mi do gardła kilka kulek waty. Jeden z policjantów pobladł. Być może był to jego pierwszy raz. Wielka premiera przekazywania informacji o śmierci bliskiego, którą mężczyzna zapamięta na długo. Niczym z odsieczą ruszył do kuchni po szklankę wody, po czym nieśmiało postawił ją na ławie tuż obok mnie.
Piłam łapczywie i choć wiedziałam, że nie zabija się posłańca za to, że przynosi złe wieści, zaczęła mnie ogarniać coraz większa niechęć do funkcjonariuszy. Tym bardziej intensywna, im więcej szczegółów podawali. O tym, że doszło do zatrzymania akcji serca, przez co ojciec stracił panowanie nad pojazdem i uderzył w drzewo. O sanitariuszach próbujących go reanimować. W którymś momencie wyłączyłam fonię, nie mieściło się we mnie więcej troski czy współczucia policjantów. Od tej pory obserwowałam tylko ruchy ich ust, czekając, aż wyleją się z nich wszystkie rady i wskazówki.
Pomyślałam wtedy, że mogliby to robić jakoś radośniej. Bez tych udręczonych min ociekających litością, które jedynie pogarszały sytuację. Drażniły swoją sztucznością i udawanym zrozumieniem. W końcu to ja miałam od teraz cierpieć, nie oni. Kusiło mnie, by krzyczeć, że przecież nic nie wiedzą o moim ojcu ani o mnie. Czy nie mogliby po prostu przynosić kwiatów i czekoladek, a może nawet wina, na osłodę trudnego momentu? Zostawiać krewnemu zmarłego zestawu ratunkowego lub – jak kto woli – pakietu zapomnienia?
Odpływałam w wewnętrzny dialog, obejmując ramionami swoje odrętwiałe z bólu ciało, a kiedy wreszcie ich wargi przestały się poruszać, odkaszlnęłam i podziękowałam cicho, jak przystało na osobę pogrążoną w żałobie. Policjanci podnieśli się z ulgą wypisaną na twarzach. Jeden z nich położył na ławie kilka ulotek o radzeniu sobie z żalem i kartkę z najważniejszymi numerami telefonów.
Nie wstałam, nie odprowadziłam ich do drzwi i nie rzuciłam zakrawającego w tej sytuacji na ironię „do widzenia”. Bo przecież nigdy więcej nie zamierzałam ich oglądać. Zamiast tego, gdy tylko drzwi zamknęły się ze szczękiem, włączyłam telewizor i podkręciłam głośność. Tak bardzo chciałam mistyfikować normalność, udawać, że przecież nic wielkiego się nie stało, a życie toczy się dalej.
Na ekranie młoda, nieco zbyt chuda kobieta w połyskującej sukni brała właśnie zamach, by zakręcić wielkim kołem z wypisanymi nagrodami, a zgromadzona w studiu publiczność wybijała rytm, coraz szybciej klaszcząc w dłonie. Ich oczy lśniły z podniecenia, na policzki wypełzały rumieńce ekscytacji, z gardeł wyrywały się pojedyncze okrzyki i kiedy wreszcie koło zatrzymało się ze znacznikiem szyderczo wskazującym pole BANKRUT, po sali przetoczył się jęk zawodu. Gracz stojący za pulpitem potrzebował chwili, by zrozumieć, że właśnie stracił wszystko, co do tej pory udało mu się zdobyć. Zapłacił podatek od naiwności, od infantylnej wiary w to, że w życiu można dostać coś za darmo. Krew odpłynęła z jego twarzy, głos zaczął mu się łamać, a on sam jakby zgarbił się i skarlał.
Przestało mnie to bawić. Niczym w transie skakałam po kanałach, byle tylko uciec przed ostrymi zębiskami rzeczywistości. Zagłuszyć rodzące się we mnie uczucia. Przykryć je niepokojącymi wiadomościami o zbrojeniach na Bliskim Wschodzie, zastąpić cynicznym komentarzem na temat kusego stroju wokalistki wijącej się w teledysku na MTV albo zakrzyczeć ekstatyczną prezentacją cudownego noża, który zawsze będzie ostry niczym brzytwa. Tyle że im bardziej starałam się wypierać prawdę, tym mocniej ona mnie kąsała.
W końcu wyłączyłam gadające pudło, jak zwykła je nazywać moja babcia. Pokój zalała cisza zakłócana jedynie nienachalnymi dźwiękami otoczenia. Zdawało mi się, że teraz usłyszę przytłumione kroki skradającego się smutku. Wyobrażałam sobie, jak podpełza niemal bezszelestnie, oplata moje ciało niczym bluszcz, by powoli wrosnąć korzeniami w każdy fragment skóry. Ból jednak rzucił się na mnie jak drapieżnik. Zaatakował gwałtownie, chwytając za gardło i rozszarpując mnie na kawałki. Bez litości, bez sentymentów czy taryfy ulgowej. Targał mną jak bezwolną szmacianą lalką, a potem zostawił zniszczoną i pokonaną.
Przełykając gorzkie łzy, myślałam o wszystkich słowach, których nie zdążyłam powiedzieć ojcu, i o tych, których już nie dało się cofnąć. O tym, jak daleko od siebie byliśmy, choć wydawało się, że dużo bliżej. Nagle zapragnęłam obejrzeć nasze wspólne zdjęcia z mojego dzieciństwa. Gładzić opuszką palca tę naznaczoną zmarszczkami twarz, na której zapisała się historia jego życia. Przypomnieć sobie wielką dłoń dotykającą na fotografii włosów małej dziewczynki w sukience w kwiatki. Nie chciałam jednak jechać do kostnicy szpitalnej. Tam była tylko śmierć, a ja pragnęłam zapamiętać go takim, jakim był, gdy jeszcze tętniło w nim życie. Przywołać jego uśmiech, dumę i siłę.
W pośpiechu zebrałam splątane blond włosy w kucyk, na plecy narzuciłam znoszoną puchówkę, z której zaczynały wychodzić białe kłębki wypełnienia, i odnalazłam klucz do mieszkania ojca. Wisiał w korytarzu, na breloku z rzemienia zaczepionego o haczyk. Przed oczyma natychmiast stanął mi wieczór sprzed lat, gdy ojciec zaplatał go, siedząc na drewnianym taborecie w kuchni. Uśmiechnęłam się do tego widoku, ściskając w dłoni klucze.
A więc tak to będzie teraz wyglądać, pomyślałam. Przedmioty będą przenosić mnie w czasie, dopóki obrazy w pamięci się nie zatrą. Nie wiedziałam jeszcze tylko, że wiele z moich wspomnień zostało starannie zbudowanych na kłamstwie. A to, co nazywałam pamięcią, było jedynie iluzją.
Siedząc w taksówce, próbowałam przypomnieć sobie barwę jego głosu, a kiedy nie zdołałam, zrobiło mi się wstyd. Cholerne poczucie winy znów podchodziło do gardła, karcąc mnie za wszystkie niewykonane telefony i brak czasu. A może brak odwagi? Ale kto mógł przewidzieć taki koniec? Ojciec niedawno przekroczył sześćdziesiątkę, wiedziałam, iż nie będzie żył wiecznie, ale wmawiałam sobie, że gdy przyjdzie pora, będę gotowa, przecież taka jest kolej rzeczy. Najwyraźniej jednak okłamywałam samą siebie. Bo czy można być przygotowanym na trzęsienie ziemi, tsunami albo inne kataklizmy? Przejść je łagodnie, wierząc w naturalny porządek świata? Nie byłam tego pewna.
Wyskoczyłam z taksówki i pognałam do budynku, by jak najszybciej ukryć się przed światem. Rozpaść się już w samotności, a nie pod ostrzałem czujnych spojrzeń przechodniów. Winda w bloku ojca jak na złość nie chciała przyjechać. Wduszałam raz po raz okrągły przycisk, mocniej i mocniej, jakby to miało w czymś pomóc, ale ona tylko kpiła sobie ze mnie. Wściekła ruszyłam w stronę schodów, przeskakiwałam po kilka stopni, a gdy znalazłam się na szóstym piętrze i dysząc z wysiłku, otworzyłam drzwi, powitał mnie znajomy zapach płynu do podłóg.
Ojciec w przeciwieństwie do mnie był pedantem. Praktykował ten styl życia, zanim stał się modny, przed erą Perfekcyjnej Pani Domu. Wszystko w jego świecie miało swoje miejsce, odpowiednią szufladkę. Na półkach książki ustawione w porządku alfabetycznym dumnie prężyły swoje grzbiety, ubrania w szafkach wydawały się ułożone od linijki, a puste blaty lśniły czystością. Żadnych bibelotów, zbieraczy kurzu ani fotografii oprawionych w tandetne ramki.
Przekopywałam się przez ten krajobraz, z niedowierzaniem kręcąc głową. Nigdzie jednak nie mogłam znaleźć starej drewnianej skrzynki ze zdjęciami. Nie było jej na regale ani w biurku, a przecież ojciec zawsze trzymał pamiątki w gabinecie. Dla pewności sprawdziłam jeszcze sypialnię, ale i tu czekało mnie rozczarowanie. Kasetka jakby wyparowała.
Nowy wybuch irytacji spowodował, że zaczęłam wyciągać szuflady na oślep i grzebać w nich zachłannie, jak ludzie w koszykach na wyprzedażach. Musiałam znaleźć te cholerne zdjęcia. Teraz to już nie była zachcianka, tylko konieczność. Moje być albo nie być, ostatni bastion, którego zamierzałam zawzięcie bronić. Wściekle trzaskałam drzwiczkami szafek. Wreszcie mogłam wyżyć się na ojcu za to, że mnie zostawił tak nagle i bez żadnego ostrzeżenia. Z satysfakcją patrzyłam, jak równe prostokąty ubrań lądują na podłodze, zmieniając się w nieforemną stertę. Na widok papierów i długopisów rozrzuconych wokół biurka odczuwałam niemal zadowolenie. A kiedy wreszcie chwyciłam buteleczkę z atramentem marki Waterman i zamierzałam rozlać go na kremowym dywanie, by dopełnić dzieła zniszczenia, targnął mną niespodziewany szloch.
Nie byłam zła na ojca, tylko na samą siebie. Powoli, ocierając łzy, odkładałam rzeczy na miejsca. Ten krótki akt wandalizmu stanowił jedynie kolejną próbę ucieczki przed prawdą o tym, że jego już nie ma i nie będzie. Oblizałam spierzchnięte wargi, a następnie schyliłam się po szufladę, którą wcześniej wyrwałam z biurka. Była pusta jak ja teraz. Uniosłam ją i planowałam na powrót umieścić w ziejącej czernią przestrzeni mebla, gdy zauważyłam, że jest dziwnie płytka. Wewnętrzne dno sięgało mniej więcej do połowy frontu, ale gdy odwróciłam szufladę spodem do góry, okazało się, że drewniana sklejka na dole dociera niemal do jego końca. Podwójne dno, stwierdziłam. Czyżby ojciec coś ukrywał?
Zmarszczyłam brwi w zamyśleniu, nie mogąc uwierzyć, że ktoś taki jak on mógł mieć tajemnice. A może tkwiłam w błędzie, może wszyscy je mamy, nawet ludzie tak bardzo hołdujący prawdomówności jak Dariusz Lenart. O ile oczywiście to nie one mają nas.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu narzędzia, które pozwoliłoby mi dostać się do skrytki. Wokół leżały jedynie eleganckie długopisy, klipsy do papieru i pudełko zszywek. Wreszcie mój wzrok wyłowił z morza przedmiotów uchwyt metalowych nożyczek. Podniosłam je z bijącym coraz szybciej sercem i policzkami płonącymi ciekawością. Końcówka ostrza bez trudu wślizgnęła się między zewnętrzne dno a front szuflady. Cienka sklejka drgnęła, co wywołało we mnie zawahanie. Dłonie zawisły w powietrzu, niepewne tego, co powinny teraz zrobić. Każdy szmer dochodzący z klatki schodowej potęgował niepokój. A jeśli dowiem się o ojcu czegoś, co zburzy jego dotychczasowy wizerunek? To droga bez powrotu – gdy już raz zajrzę do schowka, nie będę mogła go przecież zamknąć i udawać, że nigdy nie widziałam jego zawartości. Ta tajemnica może wpłynąć nie tylko na moją przyszłość, ale też na pamięć o dziadku we wspomnieniach Ignasia. Czy naprawdę jest mi to potrzebne? – pytałam samą siebie, tocząc wewnętrzną walkę. Westchnęłam ciężko, a potem ostrożnie, niczym saper rozbrajający bombę, kciukami wysunęłam dno szuflady.
Kiedy moim oczom ukazały się dziesiątki listów w pożółkłych kopertach, zamarłam. Dopiero po chwili zdołałam chwycić je w dłonie. Na każdej z nich drobnymi literami zapisane było moje imię i panieńskie nazwisko. Zuzanna Lenart. Listy przychodziły najpierw na adres w bloku z wielkiej płyty, a następnie tutaj. Jakby ktoś dokładnie wiedział, gdzie mnie szukać. Daty na stemplach pocztowych świadczyły, że nadawano je co roku od dwudziestu czterech lat. Zawsze piętnastego czerwca. W dzień moich urodzin.
To wszystko wydawało się tak nierealne, że aż zakręciło mi się w głowie. Pokój zatańczył, świat stracił ostrość i gdybym nie przytrzymała się oparcia krzesła, z pewnością bym upadła.
Przymknęłam powieki, wypuszczając ze świstem nagromadzone w płucach powietrze. Oddech stopniowo się uspokajał, ręce nie drżały już tak bardzo. Obróciłam więc kopertę w palcach i otworzyłam oczy, gotowa zmierzyć się z tym do końca.
Nadawcą tego listu, jak i kolejnych dwudziestu czterech, była Małgorzata Lenart.
Moja nieżyjąca matka.
Problem w tym, że według słów ojca ona umarła krótko po tym, jak skończyłam pięć lat. A zmarli, o ile mi wiadomo, nie wysyłają listów.
Patrzyłam niemo w okno, za którym wiatr targał gałęziami drzew podobnie jak mną wątpliwości. Czy te listy naprawdę zostały napisane przez moją matkę? Dlaczego ojciec je ukrył? I czy to możliwe, że przez tyle lat mnie okłamywał?
Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Musiałam je otworzyć.
1990
*
Granatowy T-shirt przyklejał się do pleców mężczyzny, a krople potu lśniły na ogorzałej od słońca skórze. Powietrze gęste niczym zawiesista zupa raz po raz przecinała jakaś leniwa mucha, która w czerwcowej spiekocie szukała schronienia. Romek Babicz jadący na swoim pomarańczowym jubilacie pedałował tak szybko, że z wysiłku poczerwieniał na twarzy. Podskakujący na wybojach metalowy dzwonek roweru wydawał z siebie niekontrolowane brzęknięcia. Za składakiem na nieutwardzonej piaskowej drodze unosiły się tumany kurzu, w promieniach słońca przypominające kłęby dymu. Mężczyzna odkaszlnął zbierający się w gardle pył i z ulgą skręcił w asfaltową drogę. Powietrze nad nią wydawało się rozedrgane, przez co wyglądało jak mgła. Odległe kontury domostw migotały, a na jezdni rysowały się kształty nieistniejących kałuż, będących jedynie złudzeniem optycznym. Babicz otarł przedramieniem zroszone czoło. Starał się kryć w cieniach nielicznych drzew, ale słońce i tak bezlitośnie lizało jego kark.
Kiedy dotarł do ogrodzenia z metalowej siatki, zeskoczył z roweru i pchnął skrzypiącą furtkę, ozdobioną żółtym banerem z napisem MECHANIK oraz obrazkiem dwóch skrzyżowanych ze sobą kluczy płaskich. W przezroczystej reklamówce na kierownicy jubilata kołysało się podłużne tekturowe pudełko, które mężczyzna odebrał ze sklepu motoryzacyjnego. Części zapasowe potrzebne dla klienta mającego zjawić się lada chwila. Opakowanie stukało teraz o koło, wydając przy tym głuchy odgłos, a z posesji sąsiada dobiegały dźwięki nowego hitu It Must Have Been Love zespołu Roxette.
Romek oparł składaka o ścianę warsztatu, zabrał zakupy, a następnie wkroczył do swojego królestwa pełnego narzędzi, olei i kabli. Jego ciało musnął przyjemny chłód, a w nozdrza uderzył go znajomy zapach smaru i benzyny. Ze ściany zerkała skąpo ubrana modelka w kostiumie kąpielowym w panterkę, zmysłowo wyginająca ciało na plaży. Babicz szukał w jej spojrzeniu pocieszenia, ale nawet dziewczyna czerwca nie była w stanie go uspokoić.
Na dobrą sprawę zakład należał do ojca Romka, Jerzego Babicza, o którym w okolicy mówiono, że od narodzin skazany był na życie wśród samochodów. Senior rodu przyszedł na świat na tylnej kanapie FSO warszawy będącej własnością zamożnego sąsiada z końca ulicy, który zgodził się odwieźć samotną ciężarną kobietę do szpitala. Na zewnątrz szalała wtedy sroga zima, auto brnęło przez zaśnieżone drogi, aż w końcu utknęło na odcinku między polami, gdzie gwiżdżący wiatr nawiewał kopce białego puchu. To właśnie tam, wśród krzyków i ku przerażeniu uczynnego znajomego, narodził się mały chłopiec o fioletowej, pomarszczonej skórze. Gdyby z zaspy nie wyciągnął ich wtedy przejeżdżający traktor, słaby Jureczek zmarłby na rękach swojej matki, a Romek nigdy nie pojawiłby się na świecie. Los zdecydował jednak inaczej, okazał rodzinie Babiczów łaskawą twarz.
Tyle że fortuna bywa przewrotna i skoro opatrzność długo ich obdarzała, to nieuniknionym było, że któregoś dnia będzie musiała zacząć odbierać.
Romek był tego pewien jak nikt inny.
Dwudziestoczterolatek zdjął mokry T-shirt, odsłaniając umięśnione plecy, na które pospiesznie narzucił flanelową koszulę w czerwono-czarną kratę, swój najwygodniejszy strój roboczy. Podwinął rękawy, zmienił spodnie, ochlapał twarz lodowatą wodą z kranu, a pokaleczone dłonie trzykrotnie wyszorował mydłem, bo cały czas wydawały mu się brudne. Zamierzał właśnie obudzić ojca z poobiedniej drzemki, ale na szafce narzędziowej, obok butelki po oranżadzie Ptyś, dostrzegł paczkę czerwonych marlboro Jerzego. Wprawdzie sam rzucił palenie niecałe trzy lata wcześniej, gdy urodził mu się syn, jednak tego dnia dopadła go niepohamowana potrzeba wypełnienia płuc nikotyną.
Z papierosem w jednej i zapalniczką w drugiej dłoni wyszedł przed zakład. Żar lał się z nieba od wielu dni, sprawiając, że mizerny przydomowy trawnik żółkł coraz bardziej. Pogrążony w myślach Babicz zaciągnął się smolistym dymem. Ten jednak nie smakował jak dawniej ani nie przynosił znajomej ulgi. Był ciężki i gorzki jak to popołudnie, które mężczyzna miał zapamiętać do końca życia.
Na podjazd wtoczył się lśniący w słońcu czarny mercedes. Zza kierownicy srogo spoglądał Staszek Górka, stały klient Babiczów i miejscowy biznesmen, który handlował sprowadzanym z Zachodu sprzętem AGD. Znany był ze skąpstwa, mrukliwości oraz wiecznie niezadowolonej miny. Skinął na Romka z oddali, lecz zanim zdążył wysiąść z samochodu, z domu Babiczów wybiegł Jerzy.
Otyły mężczyzna z potarganą fryzurą, czerwoną twarzą i dłonią odciśniętą na policzku bez wątpienia przed momentem się obudził. Nerwowość w jego ruchach kazała sądzić, że wydarzyło się coś złego. Sapiąc, obuty jedynie w kapcie wsunięte na gołe stopy, z rozchełstaną koszulą gnał w stronę syna, który na widok ojca w popłochu rzucił papierosa na betonową wylewkę i przydepnął go butem, jakby nadal był wąsatym podrostkiem przyłapanym na gorącym uczynku, a nie dorosłym facetem.
– Leć na policję, Romek! – zawołał Jerzy, ściskając syna za ramię. Pachniał piwem, miał mętny wzrok i ledwie mógł złapać oddech. – Twoja Ela już tam jest. Podobno Kubuś zaginął, musisz złożyć zeznania.
Młody Babicz otworzył szeroko usta, po czym spod zmrużonych powiek posłał ojcu spojrzenie pełne niedowierzania.
– O czym ty mówisz? Przecież mały pojechał z Elą do teściowej. Jakim cudem miałby zaginąć?
– Nie wiem, kurwa, nie wiem! Tłumaczę ci tylko, że dzwonili z komendy, żebyś się u nich jak najszybciej stawił.
– Ale co dokładnie powiedzieli?
– Że szukają go wszędzie już od kilku godzin, i nic.
– I dopiero teraz się odezwali?
Jerzy przecząco pokręcił głową.
– Chwilę temu znalazłem wiadomość na sekretarce. Musieli ją zostawić wcześniej, ale nie słyszałem telefonu. Ten cholerny upał mnie wykończył i spałem jak zabity.
Żeby tylko upał, pomyślał zgryźliwie Romek, po czym zachwiał się, a następnie pobladł, jakby sens słów ojca niespodziewanie do niego dotarł. Początkowo mężczyzna cofnął się do warsztatu, mamrocząc coś pod nosem, ale nie potrafił sobie przypomnieć, po co w ogóle tam poszedł. Przez dłuższy czas patrzył na nasmarowane olejkiem ciało dziewczyny czerwca, jednocześnie wsłuchując się w miarowe tykanie ściennego zegara, a w końcu złapał saszetkę z dokumentami i wyskoczył na zewnątrz.
Jego policzki zapadły się, wzrok błądził, czerwień odpłynęła z pełnych warg. Z pobliskiej posesji dobiegł dziecięcy śmiech, przywołujący obraz roześmianego trzyletniego Kubusia o błękitnych oczach i skręconych jak sprężynki, jasnych włosach. Mężczyźni spojrzeli po sobie z nadzieją, ich ciała napięły się, gotowe, by ruszyć w stronę dźwięku, ale wówczas dziecko zawołało mamę i zrozumieli, że to dziewczynka. Stary Babicz zacisnął zęby, rzucając pod nosem przekleństwo.
– Nie martw się, tato, dam ci znać, jak tylko się czegoś dowiem – zapewnił Romek, chwytając kierownicę roweru. – To na pewno tylko jakaś pomyłka.
Jerzy pokiwał uspokajająco głową, choć wyraz jego twarzy nie potwierdzał, że miał w sobie równie dużo nadziei co syn. Pionowa zmarszczka na czole, opadające kąciki ust i zaszklone oczy zdradzały smutek. A jednak pozwalał Romkowi karmić się złudzeniami słodkimi jak landrynki. Bo nawet gdyby miały mu zaszkodzić, w tej krótkiej chwili łagodziły gorycz niepewności.
– Niech pan się nie wygłupia z tym rowerem! – zawołał Staszek Górka, który od jakiegoś czasu przysłuchiwał się rozmowie mechaników. – Proszę wsiadać, podwiozę pana na komendę. Robota przecież może zaczekać.
Młody Babicz podziękował cicho, a kiedy ruszyli, utkwił wzrok w srebrnej klamce na drzwiach, jakby zamierzał je otworzyć i wyskoczyć na jezdnię. Radio samochodowe nadawało właśnie wiadomości, w których mówiono o protestach rolników i narastającym konflikcie między liderem Solidarności Lechem Wałęsą a rządem Tadeusza Mazowieckiego. Mechanik rejestrował jednak tylko pojedyncze słowa, niemo, niczym zahipnotyzowany skubał skórki wokół paznokci, sprawiając, że na palcach pojawiały się drobne krople krwi. Po informacjach o mistrzostwach świata w piłce nożnej, w których po raz pierwszy od dwudziestu lat zabrakło polskiej reprezentacji, poirytowany wyłączył radio. Korzenny zapach wody kolońskiej w samochodzie Górki drażnił go, podobnie jak słowa otuchy padające z ust kierowcy. Sam nie podejmował dialogu w obawie, że jeśli to zrobi i choćby uchyli wargi, z emocji zwymiotuje na skórzaną tapicerkę. Godnie zniósł wyrazy współczucia, rozważania o tym, jakie to musi być straszne stracić swoje dziecko z oczu nawet na kilka chwil, i komplementy pod adresem Kubusia. Przestał się kontrolować dopiero przy słowach „wszystko będzie dobrze”.
– Zamknij się! – warknął, uderzając pięścią w podłokietnik.
Bo niby skąd ktoś mógł wiedzieć, czy cokolwiek jeszcze będzie dobrze? To brzmiało jak naiwne zaklęcie, które z reguły prowadziło donikąd. Poza tym Romek nie znosił czczej gadaniny, wolał rozsądnie milczeć niż paplać bez sensu.
Staszek Górka musiał poczuć się dotknięty wybuchem pasażera, bo skóra na jego policzkach napięła się, a dłonie ścisnęły kierownicę tak mocno, że aż pobielały mu kostki. Od tej chwili żaden z nich nie wypowiedział już ani jednego słowa. Zatopieni w szumie chłodzącej wentylacji oddawali się własnym rozmyślaniom.
Był jeszcze jeden powód, dla którego Babicz zareagował tak ostro na próbę pokrzepienia. Czuł całym sobą, że nigdy już nie będzie dobrze i że coś zmieniło się bezpowrotnie.
Gutek miał odstające uszy, ogromne, wiecznie zdziwione oczy i nadłamaną górną jedynkę. Szesnastolatek z powodu swojej kościstej budowy oraz pokaźnego wzrostu w szkole zyskał przezwisko „Długi”. Wprawdzie był typem łobuza, ale zdecydowanie z gatunku tych słodkich, którym dużo się wybacza, bo ich największe przewinienia to parodiowanie nauczycieli, wypite nielegalnie piwo czy sporadyczne podglądanie koleżanek przebierających się po zajęciach z wychowania fizycznego.
W dniu, w którym zaginął Kuba Babicz, Gutek był od rana mocno podekscytowany. Biegał niespokojnie po mieszkaniu, pogwizdując pod nosem skoczną melodię. Za kieszonkowe z emerytury babci i pieniądze, które dostał dzień wcześniej w skupie za butelki po browarach ojca, planował kupić używanego discmana. Oczyma wyobraźni już widział siebie leżącego na jednym ze stogów siana w polu niedaleko starej żwirowni, ze źdźbłem trawy w ustach i słuchawkami na uszach, nucącego przeboje Jona Bon Joviego. Na samą myśl o tym błyszczały mu oczy, a stopy wystukiwały skoczny rytm.
Pierwsze trzy lekcje stanowiły udrękę. Chłopak nie potrafił się skupić, rysował w zeszycie emblematy ulubionych zespołów i prawie w ogóle nie słyszał, co mówili do niego nauczyciele. Z niecierpliwością wyglądał przez okno, wypatrując rudego dzieciaka, od którego miał kupić odtwarzacz płyt. I kiedy w końcu go zobaczył, skłamał, że musi natychmiast wyjść do toalety, po czym jak na skrzydłach pognał na dziedziniec, ściskając w spoconej dłoni banknoty.
– Masz kasę? – zapytał stojący za bramą zawodówki chłopak w wieku Gutka, o ognistej czuprynie.
– No jasne, trzymaj. – Oddając z trudem uciułane pieniądze, nie żałował ani grosza, jego wzrok śledził przezroczystą siatkę z przenośnym odtwarzaczem Sony w środku i tylko to miało dla niego znaczenie. Ta bliskość upragnionego przedmiotu, symbolu wolności.
Sprzedający przeliczył kwotę, po czym cmoknął z niezadowoleniem.
– Dobra, niech ci będzie. Na pamiątkę starych dobrych czasów. – Wręczył mu reklamówkę. – Jest twój – dodał z dziwnym uśmiechem wyższości.
Rudzik niegdyś mieszkał w tym samym bloku co Gutek, chłopcy chodzili razem do podstawówki i spędzali ze sobą sporo czasu, bawiąc się na podwórku w chowanego, wojnę i podchody. Być może zostaliby przyjaciółmi, takimi na dobre i na złe, którzy później świadkują sobie na ślubach albo wybierają się wzajemnie na rodziców chrzestnych swoich dzieci, ale ojciec Rudzika zaczął wyjeżdżać do Stanów. Zarabiał tam grube zwitki dolarów, za które rodzina Rudzkich mogła robić zakupy w Pewexie i stawać się coraz bardziej wytworna, a zarazem obca. Wkrótce wyprowadzili się na obrzeże miasta do trzypiętrowego domu, przed którym zaparkowali poloneza o błyszczącej karoserii, raz na zawsze zrywając relacje z Gutkowskimi. Kiedy jeden z chłopców poszedł do lokalnego ogólniaka, drugi zaś trafił do zawodówki, zniknęły ostatnie preteksty do podtrzymywania znajomości i dziecięca przyjaźń uschła jak długo niepodlewana roślina.
Pewnego popołudnia Rudzik przyjechał odwiedzić babcię na dawnym osiedlu. Wpadli na siebie na klatce schodowej i od słowa do słowa Gutek wyznał, że marzy o discmanie, a Rudzki zaoferował mu transakcję.
Teraz Gutek uśmiechał się szeroko, bez wstydu prezentując swoją uszkodzoną jedynkę. Kiedy rozrywał foliową siatkę, jego palce dygotały. Ze środka wyciągnął słuchawki na metalowej opasce z czarnymi gąbkami chroniącymi głośniki. Natychmiast założył je na szyję, a po chwili wydobył kartonowe pudełko z odtwarzaczem. Rudzik obserwował rumieńce na policzkach chłopaka, gdy je otwierał, oraz wyraz zawodu w jego oczach, kiedy jedynym, co znalazł w środku, okazały się pogniecione strony starych gazet.
– To jakiś żart? Gdzie discman? – dopytywał Gutek, który nie mógł zdecydować, czy jest bardziej smutny, czy zły.
Rudzik prychnął.
– Jak sobie zarobisz i będzie cię stać, to se kupisz, naiwniaku – drwił. – Na razie wystarczyło ci tylko na słuchawki, ale nie byle jakie, amerykańskie. – Zachichotał.
– Gnojek z ciebie.
– Lepszy gnojek niż frajer. Wracaj do tej swojej zawodajki i zakuwaj, to może kiedyś do czegoś dojdziesz. – Rudzik pokazał mu środkowy palec, a następnie włożył ręce do kieszeni i ruszył w dół ulicy, śmiejąc się szyderczo.
Gutek był tak wściekły, że zerwał z szyi słuchawki, rzucił je na ziemię i skakał po nich, aż plastikowe części popękały z trzaskiem. Wtedy zrozumiał swój błąd. Dysząc, kucnął na chodniku i w popłochu usiłował poskładać wszystkie elementy, jakoś je naprawić, a kiedy pojął, że to niemożliwe, potwornie się rozpłakał.
Nie wrócił już na lekcje. Poszedł na pola, z palącym ogniem w trzewiach. Jeszcze do niedawna wydawało mu się, że świat nie zawsze jest do końca sprawiedliwy i nie zawsze wynagradza uczciwość, a teraz był o tym przekonany. Rzeczywistość składała się z ofiar i drapieżników. Jedni nieustająco wygrywali, drudzy musieli się pogodzić ze swoim marnym losem.
Tamtego dnia, gdy czara goryczy się przelała, Gutek zdecydował, że on także stanie się drapieżnikiem.
Najlepszym, jakiego kiedykolwiek sam widział.
Wyskoczywszy z mercedesa, mechanik pognał na komendę, nie oglądając się za siebie. Czuł, jakby biegł w jednym z tych koszmarów sennych, gdy nogi grzęzną w gęstej melasie, uniemożliwiając ucieczkę przed czymś przerażającym. Łomot pchniętych z impetem drzwi wejściowych uderzających o ścianę przyciągnął spojrzenia funkcjonariuszy, a dotychczasowy gwar przeistoczył się w pełną napięcia ciszę.
– Nazywam się Roman Babicz. Dostałem wiadomość, że mój syn zaginął. Powiedzcie, że go odnaleźliście, błagam – prosił łamiącym się głosem, ściskając w dłoniach zdjętą z głowy czapkę z daszkiem.
Jeden z policjantów odłożył słuchawkę na widełki telefonu i podszedł do niego. Już sam zatroskany wyraz twarzy mężczyzny zirytował mechanika do głębi.
– Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nadal szukamy pańskiego syna – wyjaśnił policjant. – Proszę pójść za mną, sprowadzę kogoś, kto z panem porozmawia i wszystko wytłumaczy.
Funkcjonariusz położył dłoń na ramieniu Babicza, ale ten natychmiast ją strząsnął.
– Zabieraj łapska! Chcę wiedzieć, gdzie są moja żona i mój syn!
– Doskonale pana rozumiem – kontynuował policjant głosem miękkim jak przyjemny koc. – Żona składa zeznania, niedługo będą się mogli państwo zobaczyć. Pójdziemy teraz do drugiego pokoju i tam dowie się pan wszystkiego.
Mężczyzna patrzył na Romka wyczekująco. Musiał mieć doświadczenie w takich rozmowach, nie ponaglał go, nie wywierał presji i nie próbował więcej przekraczać fizycznej bariery. Być może zrozumiał, że dotyk w podobnych sytuacjach przypomina wkładanie palców do niezagojonej rany. Rozsierdza i pali.
Babicz zwilżył językiem wargi, po czym ledwie zauważalnie kiwnął głową i powlókł się za funkcjonariuszem. Gdy zniknęli za załomem korytarza, za ich plecami przetoczyło się westchnienie ulgi i szept wymienianych komentarzy. Wszystko działo się niczym w zwolnionym tempie. Roman położył dłoń na ścianie i podążał dalej, wodząc palcami po jej chropowatej powierzchni. Szedł zgarbiony, ze spuszczoną głową i nieobecnym wzrokiem; sportowe buty na jego stopach głucho dudniły o poprzecieraną wykładzinę.
– Proszę tu zaczekać. – Funkcjonariusz wskazał wnętrze niewielkiego pokoju, wyposażonego jedynie w stolik i cztery krzesła.
– Na co mam niby czekać?! Ma pan pojęcie, że każdą minutę, którą tu przez was marnuję, mógłbym wykorzystać na szukanie mojego syna? Na litość boską, on nie ma jeszcze nawet trzech lat, a wy mi nadal nic nie mówicie!
Policjant drgnął, ale nie cofnął się przed wściekłością zrozpaczonego ojca. Po drugiej stronie korytarza skrzypnęły drzwi, zza których wyszedł komendant Leszek Suski w towarzystwie swojego syna Bernarda o stopniu aspiranta. Dwóch postawnych mężczyzn o blond włosach, szerokich barkach i mocno zarysowanych szczękach, wyglądem przypominających agentów z amerykańskich filmów sensacyjnych, które mechanik czasami oglądał. Ich kroki odbijały się echem w ciasnym przejściu. Obaj mieli poważne miny: usta zwarte w wąskie kreski i ciemne, nabiegłe gniewem spojrzenia. W Romku na ten widok coś jakby pękło, jego ramiona opadły, twarz poszarzała, a kąciki warg wykrzywiły się ku dołowi. Przypominał teraz człowieka, z którego niczym z dziurawego balonika uszło całe powietrze, a wraz z nim wola życia.
– Dzięki, stary, biegnij jeszcze podzwonić – zwrócił się komendant do policjanta, który przyprowadził Babicza. – Sprawdź też, czy w Krysztale mieli jakąś kamerę, dobrze? – Kiedy mundurowy kiwnął głową i się oddalił, Suski otworzył szerzej drzwi pokoju przesłuchań. – Niech pan wejdzie – rzucił do mechanika.
Babicz nie wiedział, jak do tego doszło, ale po chwili siedział już na trzeszczącym krześle przy stoliku z pobrudzonym blatem. Naprzeciw niego znajdował się komendant, a nieco z boku aspirant pochylony nad stosem kartek. Niewiele starszy od Romana Bernard z zapałem skręcał długopis, który chwilę wcześniej rozpadł się w jego rękach. Umieścił w plastikowej obudowie wkład i kilka razy pstryknął nim, chcąc zyskać pewność, że wszystko zadziała jak należy.
Ojciec Kubusia obserwował go wnikliwie. Znali się od kilku lat, wypili razem niejedną butelkę w warsztacie, gdy do późna rozmawiali o zyskach, jakie mógłby im przynieść wspólny biznes – sprowadzanie uszkodzonych samochodów z Zachodu, remontowanie ich u Babiczów i wreszcie sprzedaż. Szkopuł tkwił jednak w tym, że z dziesiątek obietnic, które składał Bernard Suski, większość pozostawała bez pokrycia. Zawsze po drodze wydarzało się coś ważniejszego, angażująca praca w policji, kłopoty z narzeczoną, a w szczególności imprezy i dziewczyny. Pewnego dnia Romek zrozumiał, że nigdy nie zrealizują żadnej z kuszących fantazji snutych wieczorami na brudnej podłodze zakładu, i rozczarowany odsunął się od Bernarda.
Teraz Babicz zwarł palce ze sobą, przełknął nadmiar śliny, a gdy zrobiło mu się nieswojo, wcisnął dłonie pod pachy.
– Musimy zadać panu kilka pytań, to nam pomoże w poszukiwaniu dziecka – oznajmił komendant. – Zacznijmy od tego, kiedy ostatnio widział pan swojego syna.
Twarz przesłuchiwanego wykrzywił skurcz.
– Chciałbym najpierw usłyszeć…
– Za chwilę – uciął ostro komendant. – Teraz proszę odpowiedzieć na pytanie.
Mechanik potarł czoło i westchnął.
– Rano. Kubuś przybiegł do naszego pokoju i jak zawsze wskoczył do łóżka. Łaskotaliśmy się jakiś czas, a później Ela zawołała nas na śniadanie.
– Co stało się potem?
– Nic niezwykłego. – Roman wzruszył ramionami. – Poszedłem do pracy, bo w zakładzie czekał już na mnie ojciec, a Ela wzięła samochód i pojechała z małym do swojej matki. Mieli wrócić wieczorem na kolację.
– Jakieś kłótnie, problemy w małżeństwie, coś, co mogło przestraszyć dziecko, skłonić je do ucieczki?
– Nie, nic tych rzeczy.
– Czy w ciągu dnia kontaktował się pan z żoną albo widział syna? – drążył Leszek Suski.
Roman pokręcił głową, nieufnie mrużąc oczy, jakby docierało do niego, że policjant weryfikuje właśnie, czy to nie sam przesłuchiwany stoi za zniknięciem dziecka. I choć była to standardowa procedura, w której śledczy musieli wykluczyć z grona podejrzanych najbliższą rodzinę, to kłuła jak kolce dzikiej róży.
– Chce pan powiedzieć, że cały dzień spędził w warsztacie samochodowym ojca i nie zbliżał się pan w okolice domu towarowego Kryształ? – doprecyzował komendant.
– Nie było mnie tam, dlaczego to was tak interesuje? Niech mi ktoś, do licha, w końcu wyjaśni, co się wydarzyło!
– Proszę odpowiedzieć do końca.
– To są jakieś żarty? – oburzył się Babicz. – Mój syn błąka się gdzieś sam, przerażony i głodny, a wy zadajecie jakieś idiotyczne pytania. Oczywiście, że siedziałem cały dzień w robocie, gdzie niby miałbym być? Wyskoczyłem tylko na chwilę odebrać zamówienie ze sklepu motoryzacyjnego. Zadowolony? Mogę już iść szukać dziecka czy dalej będziemy tracić czas?
Aspirant Suski, który dotychczas skupiony był na notowaniu, podsunął mechanikowi nietkniętą szklankę z gorącą i czarną jak smoła kawą po turecku.
– Uspokój się, Romek, nikt ci niczego nie zarzuca, musimy po prostu zebrać wszystkie informacje – odezwał się pojednawczo. – Wiesz, co twoja żona mogła robić w Krysztale?
– Nie mam pojęcia. Mówiłem już, że wyjechała z Kubą rano. Nie wiedziałem nawet, że wybierają się na zakupy, mieli spędzić dzień u babci, jak zwykle. Nie mogę uwierzyć, że to się w ogóle dzieje… Czy to tam zaginął? – Gdy Bernard potwierdził, oczy mechanika zaszkliły się, pociągnął nosem, po czym ukrył twarz w dłoniach. – Przepraszam – wymamrotał i zaczął płakać.
Plecy mężczyzny drgały, targane niemożliwym do dalszego tłumienia smutkiem. Cała jego hardość uleciała, przez co sprawiał wrażenie tak kruchego, że gdyby mocniej tknąć go palcem, rozpadłby się na kawałki.
– Czy twój ojciec mógłby podjechać do nas i potwierdzić, że cały czas przebywałeś na posesji? – zapytał ostrożnie Bernard Suski. – Oczywiście poza tym momentem, gdy wyskoczyłeś do sklepu.
Babicz uniósł mokrą od łez, czerwoną twarz. Prychnął, a następnie zrezygnowany kiwnął głową.
– Coś jeszcze czy mogę już porozmawiać z żoną?
Aspirant spojrzał na komendanta, który podniósł ciężkie ciało zza stołu i bez słowa wyszedł na korytarz. Romek zacisnął drżące dłonie w pięści, wbijając spojrzenie w Bernarda.
– To koniec, nie wytrzymam tego – wyszeptał, nachylając się w stronę kolegi.
– Dasz radę, stary – rzucił tamten i nim zdążył coś dodać, do pokoju weszła Elżbieta Babicz, odprowadzana przez policjantkę.
Twarz miała napuchniętą od płaczu, a na niebieskiej bluzce rysowały się wilgotne plamy od łez. Wytarła czerwony nos w pomiętą chusteczkę, po czym z lękiem zbliżyła się do męża i przywarła do niego całym ciałem. Początkowo trwali niemo w objęciach, niczym rozbitkowie na dryfującej tratwie, zdani tylko na siebie. On zanurzył twarz w jej włosach, ona zdołała wziąć pierwszy od kilku godzin głębszy wdech. Wreszcie z jej gardła doleciał dziwny pisk, dźwięk zbyt długo połykanego bólu, który po chwili zmienił się w lament.
– Przepraszam, kochanie. To wszystko moja wina – wyrzucała z siebie między kolejnymi falami szlochu.
– Ciii… – wyszeptał jak do małego, przestraszonego dziecka, całując jej policzek i obejmując ramiona. – Powiedz mi, proszę, co się stało? Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.
– Gdybyśmy zostali u mamy, nic by się nie wydarzyło, ale przyjechała moja siostra z Zosią i wyciągnęła nas na zakupy – chlipała. – Dzieciaki były przeszczęśliwe, dostały lody, Kubuś mógł polatać helikopterem, wiesz, takim na monety, ze światłami i głośną syreną… – Westchnęła ciężko. – A potem zaczęły się ganiać i coraz trudniej było nam je opanować. Obie stwierdziłyśmy, że pora wracać do domu. Weszłam jeszcze tylko po mięso na obiad. Kuba stał obok mnie, trzymał rączką za rąbek sukienki, a potem podszedł do drzwi obejrzeć automat z gumami balonowymi. Był tam przez cały czas, przysięgam, zerkałam na niego, ale kiedy sięgnęłam po portfel, na moment spuściłam go z oczu, i to wystarczyło. – Kobieta zalała się łzami. – W jednej chwili tam był, a w następnej zniknął. Ktoś powiedział, że wyszedł na zewnątrz. Spanikowałam. Wybiegłam ze sklepu, wołałam go, ale przepadł, nie mogłam go nigdzie znaleźć. – Bezradnie pokręciła głową. – Tak bardzo cię przepraszam, Romek.
Babicz tulił do piersi swoją żonę, ale choć kochał ją nade wszystko, w jego trzewiach zaczął tlić się żal o to, że nie upilnowała dziecka. Podstępna złość kusiła, by ścisnął kobietę z całych sił, pozbawiając ją tchu, ale czy to przyniosłoby mu ukojenie i przywróciło Kubę? Supeł w żołądku mężczyzny zaciskał się coraz bardziej, a mdłości wróciły. Słowa Elżbiety docierały do niego jak z zaświatów. Ciche, mętne i dziwne, jakby wypowiadane w obcym języku, którego nie rozumiał.
Dowiedział się, że po zniknięciu dziecka Ela postawiła na nogi ochronę domu towarowego Kryształ i w jej asyście przemierzyła każdy centymetr budynku. Dwa piętra, ponad czterdzieści sklepów i ogromny parking. Przez głośniki w domu handlowym zostały nadane komunikaty o zaginięciu malca. Każdego, kto mógłby w jakikolwiek sposób pomóc, proszono o natychmiastowy kontakt z biurem ochrony. Elżbieta zaczepiała nieznajomych, pytała, czy ktoś nie widział niespełna trzyletniego chłopca o błękitnych oczach, aż do zdartego gardła wykrzykiwała jego imię. Bliska obłędu biegała od sklepu do sklepu, w dłoni ściskając fotografię Kubusia wyjętą z portfela. Mógł się przecież ukryć gdzieś pod wieszakami na ubrania albo w jakiejś szafce i zasnąć nieświadomy, jakie to wywoła poruszenie. Zaalarmowała również kierowców taksówek, czatujących przed budynkiem na obładowanych zakupami klientów.
W końcu Elżbieta Babicz zatrzymała się pod szklaną kopułą na środku Kryształu. Sufit wirował coraz szybciej i gdy zaczęła szukać ławki, o którą mogłaby się oprzeć, zemdlała. Ocknęła się jakiś czas później z nadzieją, że to wszystko okaże się jedynie złym snem. Mirażem, który przegoni jak papierosowy dym. Ale tak się nie stało.
Jej syn rozpłynął się w powietrzu i nikt nie potrafił pomóc.
Zuzanna, 2015
*
Pierwszy list, nadany w czerwcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku, wyjęłam z koperty nieśmiało, jakbym obawiała się, że zbyt gwałtowne ruchy spłoszą jego treść i w dłoniach zostanie mi jedynie pusta kartka. Usiadłam na krześle ojca przy jego biurku, nieświadomie wstrzymując oddech. Kiedy rozprostowywałam pożółkły, złożony na czworo papier, drżały mi ręce. Za chwilę to wszystko mogło okazać się wielką pomyłką albo kiepskim żartem, co właściwie nie byłoby takie złe. Do mieszkania wpadliby filmowcy z kamerami na ramionach, ktoś krzyknąłby „Mamy cię!”, na co ja zrobiłabym idiotyczną, zaskoczoną minę, koniecznie z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami, a wreszcie wybuchłabym niekontrolowanym śmiechem, uwalniającym napięcie minionych godzin. Wszystko wróciłoby do normy, śmierć ojca nigdy by się nie wydarzyła, a listy od matki wyparowałyby jak kamfora. Tyle że były to jedynie pobożne życzenia. Nie dało się cofnąć taśmy życia, szpula cały czas się kręciła, nie pozwalając na powrót do tego, co minione.
Rozłożyłam przed sobą kartkę. Moje oczy przebiegały po nierównych, zdeformowanych literach, jakby pisało je dziecko, a nie dorosła kobieta. Ledwie kilka słów, prostych zdań, obok tłusta plama i dwa zamazane wyrazy na końcu, których nie dało się odczytać. Zaschło mi w gardle.
Dziś Twoje urodziny, córeczko. Pamiętam. On też by pamiętał. Będą Ci mówić o mnie różne rzeczy, ale nie wierz im. Wszyscy kłamią. Wszyscy.
Czy to naprawdę mogła być ona? W domu mieliśmy jedno czarno-białe zdjęcie, na którym długowłosa blondynka trzymała w ramionach pyzate niemowlę. Od ciągłego dotyku dziecięcych dłoni pogięło się, zaplamiło i przedarło. Zniknęło niepostrzeżenie, jak goście wychodzący po angielsku, a ostatni wizerunek mamy z czasem zatarł się w mej pamięci.
Ojciec wspominał, że była chora i umarła na raka. Nie lubił o niej rozmawiać, za każdym razem, gdy pytałam, robił się spięty, odwracał wzrok, a jego zdania rwały się niczym cienkie nitki. Po kilku próbach uznałam, że swoją dociekliwością sprawiam mu ból, nie pozwalam zagoić się dawnym ranom i zapomnieć. Wraz ze zrozumieniem skończyły się pytania. Coraz mniej myślałam o zaginionym zdjęciu oraz o kobiecie w sukience długiej do ziemi. Dorastałam jako półsierota pod okiem ojca, który robił wszystko, by wystarczyć mi za oboje rodziców. Do dzisiaj byłam przekonana, że całkiem nieźle sobie z tym poradził.
Dotknęłam palcem dwóch zamazanych długopisem wyrazów na końcu listu, po czym uniosłam kartkę, by przyjrzeć się im pod światło. Niewiele to zmieniło. Ktoś postarał się, by nabazgrać na nich dziesiątki kresek uniemożliwiających odczytanie słów. Wciskał długopis w papier z taką siłą, że niemal zrobił w nim dziurę. Co mogło się kryć pod gryzmołami? Czy narysowała je mama, bo wymknęło się jej coś, co nie powinno trafić do sześciolatki? A może ojciec, który w ten sposób cenzurował treść wiadomości, których i tak nigdy mi nie pokazał?
Od liczby pytań szumiało mi w głowie. Oparłam skronie na dłoniach i zacisnęłam powieki tak mocno, że pod nimi zaczęły wirować świetliste plamy. Z sąsiedniego mieszkania dobiegały dźwięki najnowszego hitu Adele, Hello, który kojarzyłam z radia. Wokalistka jak na ironię śpiewała o czasie niezdolnym do uzdrawiania niektórych ran. Parsknęłam śmiechem, jednocześnie otwierając oczy. Organizm w ten sposób radził sobie ze wszystkim, co od rana bez zaproszenia wdarło się w moje życie.
Rozmasowałam zesztywniały kark, a moje palce niespokojnie drgały, gotowe, by sięgnąć po następny list i wszystkie kolejne. Wewnątrz kopert czekały te same rozchwiane litery, które składały się na krótkie życzenia urodzinowe, ostrzeżenia i niejasne zdania o jakiejś tajemniczej osobie. Łapczywie pożerałam słowa, żarłocznie się nimi napychałam, choć brzmiały obco, jak w nieznanym dialekcie. Matka pisała: On do mnie mówi, wiesz? Przychodzi w snach albo Wiem, kto mu to zrobił. Wtrącała też dziwne, paranoiczne ostrzeżenia i teorie spiskowe: Wszyscy są w to zamieszani. Obserwują mnie; Pod żadnym pozorem nie możesz powiedzieć im, kim jesteś lub Nie ufaj nikomu, nawet… – tu zdanie się urywało, bo dwa ostatnie wyrazy zostały zamazane długopisem.
Powoli dochodziłam do wniosku, że moja matka straciła rozum. Może dlatego ojciec ukrywał ją przede mną, nie chciał, bym musiała się z tym mierzyć. Z jednej strony zabrał mi nadzieję, z drugiej jednak podarował szansę na życie nieobarczone rysą niepoczytalnej matki. Nie potrafiłam zdecydować, co w związku z tym czuję. Złość, smutek i tęsknota mieszały się we mnie niczym składniki wybuchowego koktajlu. Czy gdybym ją znała i mogła odwiedzać, coś by to zmieniło? Czasami niewiedza bywa błogosławieństwem. Gdy nie wiesz, boli mniej. A może tylko inaczej?
Założyłam za uszy pojedyncze pasma jasnych włosów, które wysunęły się z kucyka, po czym zerknęłam na stemple pocztowe na znaczkach. Wszystkie listy zostały wysłane z tej samej miejscowości, której nazwa absolutnie nic mi nie mówiła. Od czego była jednak stara dobra wyszukiwarka Google? Znalezienie tego miejsca i wskazanie go na mapie zajęło ledwie kilka sekund. Kto by pomyślał, że jeszcze nieco ponad dziesięć lat temu ludzie korzystali głównie z papierowych map? Dziś już mało kto trzymał je w domu. Świat był teraz na wyciągnięcie ręki, wręcz dosłownie, bo do zwiedzania go wystarczył smartfon z internetem.
Mapa na ekranie telefonu zaprowadziła mnie na północny wschód, do średniej wielkości miasteczka otoczonego przez pola i lasy, które niczym wąż przecinała ciemnozielona wstęga wijącej się rzeki. Czerwone, szare oraz czarne prostokąty dachów widzianych z lotu ptaka nie różniły się niczym od setek innych domów, jakie oglądałam w życiu. Miasto przypominało tysiące podobnych mieścin. Niewielkie działki w większości upstrzone były krzewami, a na tych bardziej okazałych zdołałam wypatrzeć bujniejszą roślinność i kilka ogrodowych basenów z błękitną wodą. Obserwowałam osiedla domów jednorodzinnych poukładanych równo wzdłuż starannie nakreślonych ulic i domki szeregowe sklejone ze sobą jak bracia syjamscy, zastygłe w ciasnych objęciach. Gdzieś w tych zatrzymanych na zdjęciach satelitarnych kadrach mogła być moja matka albo ludzie, których się obawiała. Z tej odległości jednak w oczy rzucały się tylko zielone plamy parków, wyniosłe sylwetki nielicznych bloków i krzyże kościołów. Moją uwagę zwrócił też wielki teren żwirowni i piękne zakole rzeki nieopodal.