Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szaleństwo, przemoc, rozpacz, wszystko ma swój koniec.
W trakcie poszukiwań zaginionej policjantki komisarz Bruno Wilczyński daje się wciągnąć w grę, w której nawet najmniejszy błąd może okazać się fatalny w skutkach. Nieuchwytny morderca umiejętnie manipuluje Wilczyńskim, sprawiając, że z wolna przestaje nad sobą panować.
Tymczasem reporterka Larysa Luboń usiłuje rozwikłać zagadkową śmierć Lady Di, bezdomnej z Dworca Centralnego. Wszystkie tropy prowadzą ją do rodziny Hallerów i aby dotrzeć do prawdy, dziennikarka będzie musiała wejść w kłębowisko żmij.
Larysa i Bruno zostaną postawieni przed wyborami, które obnażą prawdę o nich samych i na zawsze przypieczętują ich los.
„Amok” to opowieść o tym, że przeszłość nigdy nie umiera, a najbardziej ściga nas to, przed czym chcemy uciec. To historia, która pokazuje, że ciemność drzemie w każdym człowieku, gotowa się przebudzić, oraz że każda z naszych decyzji ma swoje nieubłagane konsekwencje.
Kontynuacja świetnie przyjętych „Wrzasku” i „Histerii” i zarazem finał bestsellerowej trylogii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Izabela Janiszewska, 2021
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk
Marketing i promocja: Greta Kaczmarek
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Agata Tondera, Joanna Pawłowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski
Fotografia na okładce: © Teodor Lazarev / Adobe Stock
Fotografia autorki: © Zuza Krajewska / Warsaw Creatives
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66736-30-6
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
„Przeszłość nigdy nie umiera”.
William Faulkner
„Im bardziej chcesz coś porzucić,
tym bardziej cię to ściga”.
William Jonas Barkley
TAMTA NOC
Pięć minut. Podobno tyle czasu upływa, zanim tonący dorosły straci przytomność. Po siódmej minucie przestanie bić jego serce. I wtedy przyjdzie śmierć. Ta, która teraz wypełza z ciemności, zagląda mi bezczelnie w oczy i wyciąga po mnie swoje ręce. Długie, kościste, a jednocześnie zadziwiająco silne. Chwyta mnie nimi w lodowate objęcia, następnie mocno ściska płuca, wywołując uczucie, jakby ktoś rozdzierał ciało od środka. Z jakiegoś powodu nagle myślę o haczykach na ryby, wyobrażam sobie, że tkwią głęboko w mojej klatce piersiowej, a ktoś z całej siły napina żyłki przytwierdzone do ich końców.
Wreszcie otwieram usta – to silniejsze ode mnie – organizm rozpaczliwie chce zaczerpnąć powietrza, lecz zamiast tego wypełnia się wodą, która zatyka gardło i nozdrza. W smudze światła kątem oka zauważam drobne bąbelki powietrza wydobywające się spomiędzy warg, próbuję je złapać, zatrzymać, ale uciekają jak ostatnie tchnienie. Rytm mojego serca zwalnia, kolejne uderzenia dzielą coraz dłuższe przerwy, a później przestaję je w ogóle słyszeć. Ból jest tak silny, że mdleję. Odchylam głowę, przymykam powieki i dryfuję. W przebłyskach wraca do mnie całe życie. Niczym na filmie widzę różnych ludzi znikających tak szybko, jak krajobraz za oknem pociągu. Nie ma już strachu ani złości.
Na koniec przychodzą spokój, cisza i ciemność.
WCZEŚNIEJ
Od strachu gorsi są tylko ludzie, którzy lęk innych wykorzystują do własnych celów. Ta myśl towarzyszyła kierowcy czarnego ducati panigale, którego koła z chrzęstem wtoczyły się na podjazd domu przy alei Księcia Józefa Poniatowskiego. Wczesnogrudniowa aura sprawiała, że spod dywanu poskręcanych, suchych liści wystawały pojedyncze, zielone jeszcze kępki trawy. Komisarz Bruno Wilczyński ściągnął kask, odsłaniając zarumienioną twarz i zwichrzone włosy. Otarł z czoła drobne krople potu i ciężko westchnął.
Kto to słyszał, żeby temperatura o tej porze roku przekraczała dziesięć stopni, pomyślał, choć tak naprawdę przyczyną jego stanu nie była pogoda, ale złość. Paląca trzewia i dzika. Mimo iż od kilku skrzyżowań próbował uspokoić emocje, nie zdołał okiełznać narastającego gniewu. Powietrze gryzło go w nozdrza duszącym zapachem palonej na sąsiedniej posesji gumy, a miarowy szmer ruchu ulicznego, zamiast odprężać, wzmagał niepokój.
Godzinę wcześniej Bruno dowiedział się, że rodzina jego koleżanki z komendy, Sylwii Konopackiej, zgłosiła zaginięcie policjantki. Dziewczyna od kilku dni przebywała na urlopie, a tego ranka zamierzała wsiąść w samolot linii Lufthansa i razem ze swoim partnerem oraz jego dziećmi polecieć na upragnione wakacje do Bangkoku. Tyle że zniknęła. Nie dojechała na lotnisko, nie było jej w domu, a telefon aspirantki pozostawał wyłączony. Już samo to wystarczyło, by Wilczyńskiego ogarnęły złe przeczucia, ale gdy odkrył, że informację o zaginięciu przekazał funkcjonariuszom chłopak Sylwii, Jacek Lewicki, dotychczasowe obawy zamieniły się w pewność, że wydarzyło się coś bardzo złego.
Komisarz tropił mężczyznę od dłuższego czasu i choć wiedział o nim niemal wszystko, to Lewicki nieustająco wyprzedzał go o kilka kroków. Niczym duch, który nie zostawiał żadnych śladów. Fascynowało go manipulowanie ludźmi, doprowadzanie ich do obłędu i niszczenie. Karmił się strachem. Potrafił doskonale wyczuć słabe punkty drugiego człowieka, a następnie grał na nich z pasją wirtuoza. Wilczyński nigdy wcześniej nie spotkał osoby o tak imponującym umyśle, a zarazem o duszy równie głęboko przesiąkniętej złem. Gdyby nie miał świadomości tego, kim naprawdę był Jacek i ilu zbrodni się dopuścił, być może nawet czułby dla niego podziw. Teraz jednak odnajdywał w sobie tylko gniew.
Policjant zacisnął szczęki, co nadało jego rysom srogi wyraz. Kątem oka dostrzegł dwóch chłopców grzebiących patykami w ziemi tuż przy ogrodzeniu, po wewnętrznej stronie posesji. Nie od razu rozpoznał w nich synów Lewickiego, ale gdy bliźnięta rzuciły mu zimne, pełne wyrzutu spojrzenia, zrozumiał, kim są i dlaczego z taką furią dźgają kijami wyłysiały trawnik. On też byłby zawiedziony i zły, gdyby w ostatniej chwili musiał zrezygnować z pełnych przygód wakacji w zagranicznym kurorcie. Bruno zamierzał rzucić jakiś pokrzepiający komentarz, jednak po chwili stwierdził, że chodzące mu po głowie „chujowo, co nie?” raczej nie nadaje się dla uszu dzieci, i od razu ruszył w stronę drzwi piętrowego domku o kremowej elewacji.
Jego wzrok prześlizgnął się po zaparkowanym nieopodal wejścia i wypolerowanym na błysk czarnym bmw. Samochód musiał należeć do Lewickiego, bo na tylnej kanapie dostrzegł foteliki dziecięce oraz kolorowe zabawki. Miniaturowe monster trucki i figurki dinozaurów. Rozwarte paszcze gadów sprawiały wrażenie, jakby zwierzęta ryczały na siebie. Wilczyński pomyślał, że w środku czuje się jak one. Rozjuszony. Spojrzał w szare niebo, wziął głęboki wdech, a następnie wcisnął guzik dzwonka przy drzwiach.
Ciepły podmuch wiatru załaskotał go w kark, wywołując dreszcz. Komisarz usłyszał szuranie i dźwięk kroków. Ktoś przekręcił klucz w zamku, klamka drgnęła, a następnie w wejściu pojawiła się pięćdziesięcioparoletnia kobieta o pełnych ustach i szerokim nosie, łudząco przypominającym ten należący do aspirant Konopackiej. Właścicielka domu patrzyła na Brunona zaczerwienionymi oczami. Jej twarz wydawała się napuchnięta i blada, a skóra na nosie wysuszona od ciągłego pocierania. Policjant dostrzegł zmiętoloną, wilgotną chusteczkę w dłoni matki Sylwii i obgryziony fioletowy lakier na jej paznokciach.
– Dzień dobry, komisarz Bruno Wilczyński z Komendy Stołecznej – przedstawił się, prezentując odznakę. – Otrzymałem informację, że niepokoją się państwo o córkę.
Kobieta ledwie dostrzegalnie skinęła głową, po czym chrząknęła i przełknęła ślinę.
– Beata Konopacka – przedstawiła się. – Pan jest jej kolegą, prawda? – Przyglądała mu się nieufnie. – Sylwia wspominała czasem o panu.
Wilczyński uśmiechnął się pod nosem.
– Na pewno same dobre rzeczy.
– Niezupełnie. Mówiła, że jest pan piekielnie zdolnym policjantem, ale trudnym człowiekiem. „Ten bystry dupek”, tak pana nazywała.
Bruno przygryzł wargę i z zakłopotaniem podrapał się za uchem. Zdawał sobie sprawę, że jego docinki często irytowały aspirant Konopacką, ale nie przypuszczał, że dziewczyna traktowała je aż tak poważnie. Sylwia sprawiała wrażenie odpornej na złośliwe uwagi i sarkastyczne komentarze. Jednak teraz, patrząc w oczy jej matki, pomyślał, że być może przekroczył granice i powinien był traktować policjantkę bardziej życzliwie. Nagle uderzyło go, jak rzadko ją doceniał, zamiast tego nieustająco podnosił dziewczynie poprzeczkę. Wprawdzie robił to, bo w nią wierzył, dostrzegał jej potencjał i chciał, by była tak dobrym śledczym jak on, ale przez to nie zauważył, że już się nim stała. Na własnych zasadach i na swój sposób.
– I miała rację. To cały ja – odparł lekko zmieszany, a później podążył za kobietą, która zaprosiła go do środka.
Szli wąskim korytarzem wyłożonym miękkim dywanem. Pomieszczenie wypełniał mdły zapach kwiatowego płynu do podłóg. Wilczyński wyłowił z tła dźwięk rozmowy zagłuszanej przez szum czajnika elektrycznego. Wprawdzie nie potrafił rozpoznać słów, ale bez wahania mógł określić, do kogo należała ciepła i głęboka barwa głosu. Na samą myśl o jej właścicielu dłonie policjanta zwinęły się w pięści, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.
– Skąd przypuszczenie, że Sylwia zaginęła? – zapytał, spoglądając na zdjęcia policjantki zawieszone w ramkach na ścianie korytarza.
Zza szkła uśmiechała się do niego aspirant Konopacka w mundurze, podczas rodzinnej imprezy, otoczona ramionami dumnych z niej bliskich, i druga, w letniej sukience w kwiaty, uchwycona na jakimś suto zaprawianym grillu z ludźmi, których nie znał.
– Od rana nie odbiera telefonu, nie ma z nią żadnego kontaktu, a jej pokój jest pusty. Jakby zapadła się pod ziemię. – Beata rozłożyła ręce. – Sylwia nigdy nie wystawiłaby tak Jacka i chłopców. Cieszyła się na wyjazd do Tajlandii. Jeszcze w piątek kupowałyśmy razem kostium kąpielowy. „Mamuś”, mówiła, „zobaczysz, jaka wrócę opalona”. A teraz to. – Kobieta pokręciła głową i otarła wilgotne oczy.
– Kiedy się ostatnio widziałyście?
– W sobotę rano. Wyjeżdżaliśmy z mężem na weekend do znajomych. Sylwia życzyła nam dobrej zabawy. Zachowywała się normalnie, jak zawsze, a gdy wróciliśmy wczoraj wieczorem, światło było u niej zgaszone. Pomyślałam, że śpi albo została na noc u swojego chłopaka, skoro rano mieli jechać razem na lotnisko, i napisałam do niej tylko krótkiego SMS-a, żeby na siebie uważali.
– Czyli nie zaglądała pani do jej pokoju?
Kobieta potwierdziła.
– Wtedy nie, dopiero dzisiaj rano, kiedy obudził nas Jacek i zapytał, czy Sylwia jest już gotowa. Poszłam do niej na górę i zobaczyłam spakowaną walizkę na łóżku. To było dziwne, wszystko stało przygotowane jak do wyjścia. Pomyślałam, że może jest w łazience…
– Ale tam też jej nie było – dokończył Wilczyński, gdy usłyszał, że głos Beaty zaczyna drżeć.
Konopacka kiwnęła głową, coraz bardziej zaciskając usta, jakby obawiała się, że lada chwila wyrwie się z nich szloch.
Bruno rozpiął czarną skórzaną kurtkę, po czym zostawił ją w przedpokoju. Od natłoku pytań i niejasności zrobiło mu się gorąco. Jego ściągnięte brwi świadczyły o tym, że intensywnie się nad czymś zastanawia, ale gdy dotarli do kuchni i napotkał wzrok Lewickiego, wszystkie myśli uleciały. Ich miejsce zajęła pogarda. Komisarz bezwiednie napiął mięśnie, a jego oczy zaszły mgłą szaleństwa.
– Kawy? Właśnie zagotowałem wodę. – Chudy, szpakowaty mężczyzna, będący zapewne ojcem Sylwii, niespodziewanie stanął na drodze policjanta, jakby wyczuł gęstniejącą atmosferę. – Władek Konopacki. – Uścisnął Wilczyńskiemu dłoń, niezrażony obojętnością funkcjonariusza. – To co, napije się pan? Wprawdzie mam tylko cienką rozpuszczalkę z marketu, ale jak się doleje mleka, to nawet daje radę.
Wilczyński kiwnął głową na odczepnego, po czym zwrócił się do Jacka:
– Jakim cudem zawsze znajduję cię tam, gdzie dzieje się coś złego? Nie wydaje ci się, że trochę za dużo tych zbiegów okoliczności?
Wdowiec zmarszczył czoło. Na jego twarzy malowało się zdziwienie, idealnie oddane w szeroko otwartych oczach i lekko uchylonych ustach.
– Chyba nie rozumiem. – Jacek posłał Konopackim zdezorientowane spojrzenie. – Przyjechałem po Sylwię, bo umówiliśmy się, że zgarnę ją w drodze na lotnisko. Niestety, jak widzisz, moja dziewczyna zniknęła, a ja robię wszystko, by pomóc jej rodzicom. Zgłosiliśmy już zaginięcie na komisariacie, obdzwoniłem też szpitale i noclegownie, ale nikt tam o niej nie słyszał.
– Jesteś doprawdy nieoceniony – ironizował komisarz. – Serio. Biłbym ci brawo, gdyby nie bolały mnie kciuki po nocy spędzonej z playstation.
Beata Konopacka odchrząknęła, zwracając na siebie uwagę dyskutujących mężczyzn. Ich spojrzenia powędrowały w stronę jej korpulentnej sylwetki, by po chwili zatrzymać się na zasępionej twarzy. Mąż kobiety musiał doskonale znać tę cierpką minę, bo zastygł ze szklanką kawy w dłoni i nie śmiał nawet mrugnąć w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.
– Powinien się pan zająć swoją pracą – wysyczała wściekle. – Słyszałam, że przy zaginięciach liczy się każda minuta, a pan tylko marnuje czas.
Wilczyński czuł, jak żyła na jego szyi zaczyna pulsować, jakby miała lada chwila wybuchnąć. Rozważał uświadomienie matce Sylwii, że mają do czynienia z najbardziej bezwzględnym i przebiegłym człowiekiem, jakiego spotkał w życiu, ale ostatecznie zrezygnował. Dla niej Jacek był zasługującym na współczucie samotnym ojcem i chłopakiem jej córki. Biednym wdowcem, którego żona popełniła samobójstwo, boleśnie go doświadczając. Bruno natomiast grał w tym dramacie rolę błyskotliwego chama, w której obsadziła go nieproszenie aspirant Konopacka. Walka o zmianę tego wizerunku wymagałaby dużo energii, a on musiał ją zachować na pojedynek z Lewickim. Dlatego odpuścił.
Do policjanta niczym echo wracały słowa, które Jacek rzucił mimochodem podczas jednej z ich minionych rozmów. Wtedy Wilczyński brał je za chore pogróżki, wymysły obłąkanego człowieka, tego dnia jednak zyskał pewność, że były ostrzeżeniem. „Nie masz pojęcia, co nadchodzi. Twoja przyjaciółka też nie”. Komisarz przeklął w myślach. Gdyby bardziej dbał o relację z Sylwią, być może powiedziałaby mu, z kim się spotyka. Jego wzrok zatrzymał się na zegarze z kukułką zawieszonym nad regałem. Tykając, złote wahadło odmierzało kolejne sekundy, a Bruno zdał sobie sprawę, jak szybko i nieubłaganie upływa życie.
– Chcę zobaczyć jej pokój – oświadczył, choć tak naprawdę odwiedził go całkiem niedawno.
Beata Konopacka wskazała dłonią drogę, po czym wyprzedziła Wilczyńskiego i dysząc, wdrapywała się po schodach na piętro. Doskonale znał to przejście. Pamiętał skrzypiące drewniane schody, boazerię na ścianie i łaskoczące w policzki liście paproci o charakterystycznym zapachu. Nie chciał jednak o tym wspominać. Intuicja podpowiadała mu, że lepiej będzie, gdy przemilczy swoją ostatnią wizytę w tym domu.
– Rzadko tędy chodzimy – wysapała kobieta. – Jeśli już, to raczej Sylwia zbiega do nas na herbatę albo ciepły obiad. Ojciec urządził jej na górze przytulne mieszkanko. Ma swoją kuchnię, łazienkę i osobne wejście, żebyśmy nie musieli plątać się sobie pod nogami.
Zatrzymała się na szczycie schodów, wzięła kilka głębokich wdechów, po czym wskazała drewniane drzwi po prawej.
– To tam – wyrzuciła z trudem. – Pan idzie, ja tu chwilę postoję, aż złapię dech. Przez to nadciśnienie szybko się męczę.
Obserwując matkę Sylwii, Bruno w duchu obiecał sobie, że następny wolny wieczór zamiast z pizzą, winem i Netfliksem spędzi na basenie albo siłowni. Gdy u jego ojca wykryto raka żołądka, on również postanowił gruntownie się przebadać. Wprawdzie lekarze nie znaleźli symptomów wskazujących na chorobę nowotworową, co przyniosło mu niewysłowioną ulgę, ale byli poważnie zaniepokojeni wynikami morfologii krwi Wilczyńskiego. Diagnosta stwierdził niski poziom żelaza, witaminy B6 i zaniżoną liczbę płytek krwi. Zalecił pacjentowi zmianę diety i ponowne badanie za miesiąc. Komisarz zrobił z tą sugestią to samo, co z innymi dobrymi radami – puścił ją mimo uszu, ale teraz, patrząc na zziajaną kobietę, zaczął myśleć, że może jednak popełnił błąd. Dopytał jeszcze, czy Konopacka nie potrzebuje pomocy, ale gdy zapewniła, że to tylko mała zadyszka, dał za wygraną.
Stanął przed wejściem do sypialni policjantki, odpychając od siebie wspomnienia popołudnia sprzed dwóch dni. Nic się przecież nie wydarzyło, powtarzał w myślach, ale z jakiegoś powodu czuł, że postąpił wówczas niewłaściwie.
– Też się bałem je otworzyć – przyznał Władek Konopacki, który zjawił się na piętrze w towarzystwie Jacka Lewickiego. – Drzwi – wyjaśnił. – Myślałem, że znajdę ją tam nieżywą, i jakoś nie byłem w stanie. Takie rzeczy podobno pamięta się już do końca życia. – Pokręcił głową, a następnie położył dłoń na klamce i nacisnął ją. – Ale nie było sensu panikować. O! – Zatoczył ręką koło, wskazując puste wnętrze. – Nikogo nie ma.
Wilczyński włożył lateksowe rękawiczki i ostrożnie wszedł do pokoju.
– Zaczekajcie na zewnątrz – polecił.
Musztardowa narzuta miękko spływała z łóżka na podłogę. Na toaletce piętrzyły się błyszczące pudełka, różnych rozmiarów kosmetyczki i kolorowe buteleczki z lakierami do paznokci. A stojący obok kwadratowy puf tonął pod górą sukienek, bluzek z cekinami i dżinsów. Przywodził na myśl jedną z tych artystycznych instalacji z ukrytym przesłaniem, którego Bruno nigdy nie był w stanie odgadnąć. Policjant zerknął na stojących w drzwiach Konopackich.
– Ktoś poza wami tu wchodził?
– Ja – odezwał się Lewicki.
Miał w sobie coś wyzywającego. To, jak trzymał dłonie w kieszeniach, wystawiając z nich kciuki, to, jak wysoko unosił podbródek i jak bardzo był opanowany, do szpiku irytowało Wilczyńskiego. Komisarz zacisnął zęby, by powstrzymać niewybredne komentarze, pączkujące w jego umyśle. Podszedł do żółtej walizki błyszczącej w plamie słońca. Leżała na pościeli i choć jej pokrywa zasłaniała zawartość, nie była zamknięta na suwak. Bruno delikatnie uchylił wieko, po czym znacząco mruknął.
– Znalazł pan coś? – Zniecierpliwiona Beata wyciągała szyję w stronę funkcjonariusza, ale ten ją zignorował.
Mrużąc oczy, rozglądał się po pokoju, jakby szukał czegoś konkretnego. Wreszcie zbliżył się do szafy, złapał okrągłe metalowe uchwyty i otworzył skrzydła. W środku w nieładzie kotłowały się ubrania Konopackiej, które zdawały się żyć własnym, bujnym życiem. Bruno pomyślał, że dobrze by jej zrobiło, gdyby obejrzała kilka odcinków Perfekcyjnej pani domu.
Z ironicznym uśmieszkiem w kąciku ust energicznie pociągnął szufladę i zamarł.
– O co chodzi? Co tam jest? – nalegała na odpowiedź matka Sylwii.
Przez moment obserwowała, jak policjant przekłada jakieś teczki i fotografie, a w końcu podminowana weszła do środka. Nie czekając na pozwolenie, wyrwała mu z ręki zdjęcie.
– Ale… – zaczęła i zamilkła, bo jej uwagę przyciągnęły inne przedmioty w szufladzie. – Przecież to pan. Na każdym zdjęciu. – Gapiła się na Wilczyńskiego, gniotąc w dłoniach wachlarz fotografii, z których wszystkie przedstawiały komisarza.
On jednak nie dostrzegał niepokoju w oczach kobiety. Cała jego uwaga skupiona była na zaschniętych bordowych plamach krwi widniejących na spodzie szuflady i na położonych głębiej zdjęciach.
Nie musiał się odwracać, by zyskać pewność, że na twarzy Lewickiego maluje się grymas satysfakcji. Ich spojrzenia skrzyżowały się w lustrze zamontowanym po wewnętrznej stronie drzwi szafy.
Komisarz zrozumiał, że wpadł w pułapkę. Nieświadomie wkroczył do gry, której reguły ustalił ktoś inny.
W świecie reporterki Larysy Luboń zazwyczaj było więcej pytań niż odpowiedzi. I choć teraz ponownie przysypała ją lawina niewiadomych, a ona traciła grunt pod nogami, jednego była pewna. Zmarli nie wysyłają paczek. I bez wątpienia nie nadają ich kurierem.
Trzymała w dłoniach dostarczony przez kuriera T-shirt dawnego szefa i przyjaciela, Pawła Wiśniewskiego, który niedawno popełnił samobójstwo. Przynajmniej według oficjalnych doniesień. Wprawdzie dziewczyna zidentyfikowała ciało dziennikarza, lub raczej szczątki pozostałe po tym, jak mężczyzna rzucił się pod pociąg, ale czuła, że coś w tym wszystkim nie gra. A tam, gdzie piętrzyły się nieścisłości i znaki zapytania, zawsze kryły się sekrety. Reporterskie doświadczenie podpowiadało jej, że im więcej luk, tym ohydniejszą sprawę ktoś usiłował zatuszować.
To wystarczyło, by Larysa od kilku godzin z wypiekami na policzkach i ściągniętym czołem zagłębiała się w prywatne śledztwo. Nadawca przesyłki znał jej nazwisko, adres i telefon. Zachował się jednak przebiegle, bo wysłał T-shirt z paczkomatu na Mokotowie, podając się za Pawła i wpisując do formularza przypadkowy numer telefonu nadawcy. Luboń zadzwoniła tam w pierwszej kolejności, ale połączenie odebrała zdezorientowana, niedosłysząca staruszka, która zapewniała, że nie nadała żadnej paczki i nigdy w życiu nie słyszała o Wiśniewskim.
Końcówka długopisu, którą przygryzała dziennikarka, pękła z trzaskiem w jej ustach. Dziewczyna wypluła odłamki plastiku i wściekle cisnęła żółtego bica do kosza na śmieci. Nic nie układało się po jej myśli, a zarazem nie mogła pozbyć się uczucia, że odpowiedzi są blisko, tylko ona jeszcze ich nie widzi. Brakowało jej możliwości rozmowy z komisarzem Wilczyńskim, on zwykle potrafił dostrzec to, co ktoś inny usiłował ukryć, a przy tym miał dojścia do miejsc dla niej zamkniętych. Bruno jednak nie odbierał telefonu. Wiedziała, że ma ważniejsze rzeczy na głowie, i w końcu odpuściła. Dotknęła dłońmi odrastających włosów, do niedawna obciętych na krótkiego jeża, po czym znalazła numer do biura obsługi klienta paczkomatów InPost i chwyciła za komórkę.
– Chcę rozmawiać z kimś, kto ma dostęp do nagrań z monitoringu paczkomatu przy Żywnego w Warszawie – zażądała po tym, jak pracownik infolinii uprzejmie, acz stanowczo dał jej do zrozumienia, że nie udzieli żadnych informacji.
– Bardzo mi przykro, ale mogę jedynie potwierdzić dane teleadresowe osoby, która wysłała paczkę.
– Ten człowiek nie żyje, dociera to do pana? Ile razy mam to tłumaczyć? Ktoś musiał się za niego podać.
– Niestety nasze procedury nie uprawniają mnie do podania rysopisu nadawcy. Z poziomu biura obsługi klienta nie mamy zresztą możliwości sprawdzenia, kto fizycznie nadał przesyłkę, a nagrania są weryfikowane tylko na wniosek organów ścigania – tłumaczył niewzruszony, niczym automat.
– W takim razie proszę mnie przełączyć na wyższy poziom.
– Niestety… – zaczął mężczyzna, ale nie zdołał dokończyć, bo Larysa zerwała połączenie i rzuciła telefon na blat.
Od nadmiaru emocji kręciło się jej w głowie. Wypiła duszkiem szklankę wody, po czym zmęczona opadła na wysłużoną kanapę. Mebel zaskrzypiał pod jej ciężarem. W pokoju, odgrodzonym grubymi roletami od zewnętrznego świata, panował zaduch. Luboń spojrzała raz jeszcze na niewielkie kartonowe pudełko, w którym przyszła niespodzianka. Kto i dlaczego wysłał jej ulubioną koszulkę Wiśniewskiego, jeśli nie on sam?
A może był to okrutny żart? Figiel kogoś, komu zależało na pogłębieniu jej rozpaczy po stracie przyjaciela? Zastanawiała się gorączkowo, przygryzając boleśnie wewnętrzną stronę ust. Dopuszczała też, że paczka stanowiła ostrzeżenie. Być może Paweł nie zginął sam, tylko ktoś mu w tym pomógł, a teraz sprawca dawał znać dociekliwej reporterce, by przestała węszyć, bo spotka ją podobny los?
Jednak najbardziej prawdopodobna wydawała się teoria o tym, że Wiśniewski żyje i subtelnie o sobie przypomina.
Siedząc na kanapie, tępo wgapiała się w otwartą na komputerze mapę Google z zaznaczonym położeniem paczkomatu. Analizowała, czy ktoś ze znajomych Pawła nie mieszka w pobliżu, i nagle, gdy jej wzrok padł na znajdujący się nieopodal ulicy Żywnego Park Wodny Warszawianka, olśniło ją. W ułamku sekundy zyskała pewność, że to miejsce nie zostało wybrane przypadkowo.
Jeśli ktokolwiek miał znać prawdę o śmierci Wiśniewskiego, musiała to być Grażyna Mastalerz. W młodości wytrawna pływaczka, która każdy dzień zaczynała od przepłynięcia kilkunastu basenów. Kiedy żył jeszcze jej mąż, Henryk, prezes koncernu medialnego Media Corp., a zarazem najlepszy przyjaciel Pawła, spędzali we troje mnóstwo czasu, tocząc długie dysputy o przyszłości polskiego dziennikarstwa. To oni założyli i rozwinęli najlepszy w kraju magazyn reporterów, a później Grażyna usunęła się w cień, oddając stery mężczyznom. Gdyby dawny szef Larysy miał szukać schronienia u kogoś, komu ufał, bez wahania wybrałby żonę Henryka.
Dziewczyna odnalazła w kontaktach dawno nieużywany numer i z telefonem przy uchu zaczęła chodzić po pokoju.
– Larysa? – odebrała zaskoczona Grażyna Mastalerz. – Wszystko w porządku? Chodzi o mieszkanie?
Dziennikarka zmarszczyła brwi, wyczuwając dystans i napięcie w głosie kobiety. Doskonale znała wdowę po Henryku i zazwyczaj rozmawiały ze sobą zdecydowanie serdeczniej. Grażyna, podobnie jak jej mąż, uwielbiała opowiadać, a jednocześnie jak nikt potrafiła słuchać. Szybko nawiązywała głębokie relacje, a przyciągała do siebie najciekawszych ludzi. To od małżeństwa Mastalerzów Luboń wynajmowała lokum na Wilanowie i na ich konto raz w miesiącu przelewała czynsz.
– To nic takiego – odparła, siląc się na niefrasobliwy ton, gdy jej umysł gorączkowo poszukiwał odpowiedzi. – Tak się składa, że jadę na Pragę, i pomyślałam, że mogłabym wpaść w odwiedziny.
– Zapraszam. Jestem w domu. Uważaj na siebie, proszę.
Kobieta bez wątpienia podkreśliła ostatnie słowa, a reporterka aż zadrżała. Nie dlatego, że ujęła ją niespodziewana troska Grażyny, ale z powodu tego, co jeszcze udało jej się wychwycić w tym komunikacie.
Rozmowa, którą prowadziły, była podsłuchiwana.
Gdyby komisarz Wilczyński mógł bezkarnie przyłożyć Lewickiemu, użyłby pięści tuż po tym, jak odkrył dziesiątki swoich zdjęć w szufladzie zaginionej. Właściwie zrobiłby to mimo grożących mu konsekwencji, ale powstrzymały go baczne spojrzenia rodziców Sylwii i pewność, że Jacek dokładnie takiej reakcji oczekiwał. Tym razem Bruno postanowił zdobyć się na obojętność wobec prowokacji swojego przeciwnika. Nie podążać za nim, lecz wyprzedzać go. Wyłączyć emocje i w pełni skupić się na faktach oraz poszlakach, które mogły pomóc w udowodnieniu, że to chłopak poszukiwanej policjantki stał za jej zniknięciem.
W tym celu zadzwonił do naczelnika Mariana Pękały i w żołnierskich słowach opowiedział mu o wszystkim, co zastał w domu Konopackich. Przełożony Wilczyńskiego milczał chwilę, po czym rzucił krótkie „źle to wygląda” i poinformował, że zarządzi czynności poszukiwawcze oraz oględziny posesji. Kiedy niecałą godzinę później na alei Księcia Józefa Poniatowskiego pojawiły się dwa radiowozy, Bruno poczuł przyjemną adrenalinę, która zwykle towarzyszyła mu w pracy. Widok technika kryminalistyki w białym kombinezonie, z maską na twarzy i walizką kryminalistyczną w dłoni sprawił, że przedramiona komisarza pokryły się gęsią skórką.
Wilczyński skinął głową chudemu jak tyczka młodemu policjantowi z rzadkim wąsikiem nad górną wargą. Jan Ogórek, zwany również Dzieciakiem, kiwając się na boki, podszedł do starszego kolegi i z uwagą, drapiąc się po długim, szpiczastym nosie, zanotował podstawowe fakty, które dotychczas udało się ustalić. Palce aspiranta ściskały długopis tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie. Młody z przejęciem zadawał pytania, a skóra na jego twarzy z każdą odpowiedzią stawała się coraz bardziej napięta.
– Nie lubisz tego Lewickiego, co? – zapytał.
– To nie ma znaczenia, po prostu go sprawdź.
– Dobra, przyjrzymy się mu. – Ogórek puknął końcówką długopisu w okładkę notesu. – Czyli nie mamy pewności, że dom to miejsce ostatniego pobytu?
– Na razie nie. Rodzice widzieli ją po raz ostatni tutaj w sobotę rano. Jej facet podobno wpadł z wizytą w piątek wieczorem i grzecznie przed północą się ulotnił. – Wilczyński przewrócił oczami. – Konopacka nie ma za sobą prób samobójczych. Brak nałogów, zero konfliktów z bliskimi, żadnych wrogów, a do tego była okazem zdrowia i chodzącym symbolem szczęścia.
– Dziwne.
– Też tak uważam. Zawsze z podejrzliwością patrzę na tych wiecznie zadowolonych ludzi. Chciałbym wiedzieć, co biorą, ale nie rozumiem, dlaczego w kółko namawiają mnie, bym się uśmiechał. A co, jeśli jestem szczęśliwy bezobjawowo?
Aspirant spojrzał na komisarza z zakłopotaniem.
– Miałem na myśli, że to dziwne, by ktoś o profilu Sylwii tak po prostu znikał – wytłumaczył.
– A, no jasne. – Bruno machnął ręką, po czym płynnie przeszedł do planowania czynności. – Trzeba zabezpieczyć materiał biologiczny do oznaczenia jej profilu DNA i ślady linii papilarnych. Sylwia ma wyłączony telefon. Ustal, gdzie i kiedy się ostatnio logował, przejrzyj jej pocztę, social media i historię wyszukiwarki, a do tego zweryfikuj monitoringi w okolicy posesji, no i połaź wokół domu – wyrzucił na jednym oddechu. – Ja porozmawiam z jej znajomymi. Rodzice Konopackiej twierdzą, że w sobotę wyszła z przyjaciółmi do knajpy, i nie wiadomo, co stało się później. Jak tylko będę miał jakieś wieści, dam znać.
Dzieciak potwierdził, że zanotował wszystko, po czym wskazał na stojącego w drzwiach mężczyznę o siwych włosach, z papierosem w dłoni. Ojciec policjantki pomachał do nich zawstydzony, a następnie podszedł do komisarza, zachłannie połykając ostatnią porcję nikotyny, po której rzucił fajkę na ziemię i przydeptał ją butem.
– Nie wiem, czy to ważne – powiedział, wkładając dłonie pod pachy i mocno dociskając je ramionami. – Sylwia w ostatnich dniach ni z tego, ni z owego wyciągnęła album ze zdjęciami z czasów liceum. Przyłapałem ją, jak je oglądała. Miała jakąś taką dziwną minę, jakby smutną. Żona mówi, że to nie ma związku, ale wolałem powiedzieć, skoro kazał pan szukać anomalii.
– Dzięki. – Bruno poklepał go po ramieniu. – Mój kolega zabierze ten album na wszelki wypadek.
Władek Konopacki uśmiechnął się blado, a gdy był już na schodach, Jan Ogórek bąknął:
– Znajdziemy ją.
Ojciec Konopackiej najpewniej go nie usłyszał, bo nie zareagował, za to komisarz Wilczyński nawet nie próbował opanować swoich emocji. Wytrzeszczył oczy i mrugał z niedowierzaniem.
– Dotychczas wahałem się, czy mogę nazwać cię naiwniakiem, ale teraz rozwiałeś wszystkie moje wątpliwości – skomentował. – Nigdy nie deklaruj, że odszukasz zaginioną osobę, a już na pewno nie obiecuj tego rodzinie. Bo jeśli ich okłamiesz, za nic w świecie ci nie wybaczą. Przeleją na ciebie cały swój gniew i to ty staniesz się winny. – Dźgnął palcem pierś aspiranta.
Młody funkcjonariusz przełknął ślinę i nieśmiało pokiwał głową.
Bruno wcisnął na głowę kask, odpalił silnik, po czym zakręcił manetką gazu, wydobywając z maszyny przyjemny pomruk. Odjeżdżając, we wstecznym lusterku obserwował zatroskaną twarz Ogórka, ale gdy jego sylwetka skurczyła się i wreszcie zniknęła z horyzontu, przeklął pod nosem. Było mu głupio, że tak zgasił młokosa, ale chciał go uchronić przed losem Jana Ślusarczyka, swojego dawnego znajomego i gliniarza, który obiecał pewnej matce odnaleźć jej zaginionego syna, a dwadzieścia lat później powiesił się na pasku od spodni. Wilczyński miał tę wątpliwą przyjemność pojawić się na miejscu zdarzenia. Jako pierwszy przeczytał list zostawiony przez policjanta samobójcę. I choć szczegóły tamtej sprawy zacierały się w jego pamięci, to bez trudu potrafił odtworzyć ostatnie zdanie zanotowane koślawym pismem pijanego Ślusarczyka.
„Słyszałem, że obietnice wiążą ręce, ale to nieprawda. Niespełnione obietnice zaciskają pętlę wokół szyi”.
Palce dziewczyny muskały gładką, drewnianą poręcz, lśniącą od dotyku setek, a może tysięcy ludzkich dłoni. Larysa wspinała się po schodach odnowionej kamienicy przy Targowej, a mimo to miała wrażenie, jakby cofnęła się w czasie. Stopnie skrzypiały pod naciskiem jej butów, wygrywając tajemniczą melodię, a powietrze przesycone było zapachem drewna i środka do czyszczenia podłóg. Stojąc na półpiętrze, nasłuchiwała odgłosów codziennej krzątaniny dochodzących z okolicznych mieszkań i pozwalała gładzić się po twarzy promieniom słońca, wpadającym przez okno.
Wprawdzie budynek znajdujący się na Pradze-Północ, w dzielnicy niegdyś owianej złą sławą, a dziś modnym zaułku Warszawy, po renowacji odzyskał dawny blask, ale jego wnętrze przypominało reporterce sceny sprzed lat. Pierwsze miesiące w stolicy, lęk o przyszłość, spotkanie z Henrykiem Mastalerzem, który wykładał wtedy na Uniwersytecie Warszawskim, i wreszcie popołudnia spędzane u jego boku na nauce dziennikarskiego rzemiosła. Gdyby Mastalerz nie dostrzegł w chudej, przestraszonej dziewczynie potencjału, nie byłaby dzisiaj tym, kim się stała. To dzięki niemu zaczęła pracę w „Magazynie”, odkryła, na czym polega praca reporterki, odzyskała cel w życiu i poznała Wiśniewskiego. Henryk zwykł mawiać, że w ten sposób spłacał swój dług. Pomógł jej, bo sam kiedyś otrzymał wsparcie.
Luboń myślała o tym, gdy dotarła do pociągniętych czarną farbą, masywnych drzwi z mosiężną klamką i złotym numerem dwadzieścia osiem umieszczonym tuż nad wizjerem. Zapukała tak mocno, że aż zabolały ją kostki. Syknęła, po czym palcami lewej dłoni starała się rozmasować obitą rękę. Chwilę później klucz zazgrzytał w zamku, a w drzwiach stanęła starsza kobieta.
– Dzień dobry – przywitała się, lecz jej uśmiech wydawał się wymuszony.
Larysa rozpogodziła się na widok twarzy Grażyny Mastalerz, wdowy po Henryku. Kobieta odznaczała się tym wyjątkowym typem urody, który nie przemijał z czasem, a jedynie nieco przygasał. Nadal miała błyszczące kocie oczy w kolorze świeżej wiosennej zieleni, wielki rudy kok na głowie i tysiące piegów na bladych policzkach.
– Jak tam w mieszkaniu? Wszystko w porządku? – zapytała, gdy dziewczyna znalazła się w korytarzu. – A może chodzi o wyprowadzkę? – dodała z przestrachem w głosie. – Wolałabym nie, tak trudno dziś o dobrego lokatora.
Kobieta sprawiała wrażenie zalęknionej. Kręciła się po pokoju, usiadła, potem gwałtownie wstała, podeszła do okna, rozglądając się z niepokojem, i znów usiadła.
– Nie przyszłam rozmawiać o mieszkaniu. Dobrze mi tam i nie zamierzam niczego zmieniać. – Dziennikarka uśmiechnęła się pokrzepiająco. – Muszę zapytać o Pawła Wiśniewskiego, czy… – Urwała, bo Grażyna Mastalerz nagle przyłożyła palec do ust i nerwowo pokręciła głową.
– Ach tak, słyszałam – odparła, niemal wchodząc jej w słowo. – Straszna śmierć. Po tym, jak jego żona odeszła, biedak nie mógł się pozbierać. Nie miałam pojęcia, że wrócił do alkoholu i stał się bezdomnym. Przerażające, do czego może doprowadzić cierpienie.
– To prawda – mruknęła Larysa. – Chciałam jeszcze spytać o Warszawiankę, ten basen – podjęła, wyczuwając, że nie może mówić otwarcie. – Pływałaś tam ostatnio?
– Tak, całkiem niedawno. – Kobieta posłała dziewczynie wymowne spojrzenie. – Jeśli szukasz miejsca na trening, to szczerze polecam. Może się czegoś napijemy? Kawa, herbata?
– Mleko.
Mastalerz uśmiechnęła się, a jej kocie oczy zaświeciły dawnym blaskiem.
– No tak, mleko. To dlatego przed wynajmem Henryk wyposażył mieszkanie w lodówkę. Bał się, że bez niej umrzesz z głodu albo rozchorujesz się, jedząc same fast foody.
– I miał rację, ale niestety i tak zostałam stałą klientką najbliższej pizzerii. Nie mam czasu na gotowanie.
Kobieta, która nagle zaczęła przerzucać papiery na stoliku, jakby jej nie słyszała. Z westchnieniem ulgi wydobyła spod stosu książek, pism i dokumentów długopis. W pośpiechu na marginesie archiwalnego numeru „National Geographic” zapisała pytanie i podała miesięcznik Larysie.
„Czy jesteś pewna, że nikt cię nie śledził?” Dziewczyna ściągnęła brwi i pokręciła głową.
– W takim razie musisz spróbować domowej szarlotki, poczęstujesz się? – zapytała jednocześnie niefrasobliwie Grażyna.
– Chętnie.
Mastalerz wyrwała jej czasopismo i nabazgrała jeszcze jedno zdanie.
„Podsłuchują nas”.
– Chodźmy do kuchni, pokażę ci miętę czekoladową, którą kupiłam na bazarku – rzuciła w tym samym momencie, gdy dziennikarka spojrzała na nią wielkimi, zdziwionymi oczami.
W tej chwili Larysa nie pragnęła niczego innego, jak tylko zasypać żonę Henryka pytaniami. Świadomość, że nie może tego zrobić, paliła ją w przełyku niczym gorzka wódka. Kobieta najwyraźniej wyczuwała zniecierpliwienie swojego gościa, bo ścisnęła dłoń dziewczyny i raz jeszcze przyłożyła palec do ust. Na jej czole błyszczały drobne kropelki potu, jakby cała ta maskarada kosztowała ją wiele wysiłku.
– O! Tam stoi moja mięta. – Wskazała roślinę na parapecie, po czym cmoknęła z niezadowoleniem nad otwartymi drzwiami lodówki, na których stał karton wypasionego. – Obawiam się, niestety, że mleko się skończyło – skwitowała. – Ale myślę, że mogłybyśmy pożyczyć szklankę od pani Halinki, mojej sąsiadki z dołu. I tak miałam do niej wpaść z zakupami z targu.
Grażyna chwyciła w dłonie sznurkowe, ekologiczne siatki wyładowane po brzegi włoszczyzną, ziemniakami, marchewkami i jabłkami.
– Pomogę – zaproponowała dziewczyna, przejęła stojące na podłodze pakunki z niemiecką chemią i razem wyszły z mieszkania.
Larysa planowała dopytać Mastalerz już za drzwiami, ale kobieta szła tak szybko, że trudno byłoby to zrobić szeptem. Dopiero gdy znalazły się piętro niżej, ciężko dysząc, popatrzyły sobie w oczy.
– Zaczekaj – powiedziała cicho żona Henryka, rozglądając się niespokojnie, po czym nacisnęła dzwonek przy drzwiach niemal identycznych z tymi na górze. – Pani Halinko, to ja, Grażyna spod dwadzieścia osiem. Jestem ze znajomą dziennikarką. Mleka chciałyśmy pożyczyć! – zawołała.
Serce dziewczyny zabiło mocniej, jakby zaraz miało rozsadzić klatkę piersiową. Jej ciało oblał zimny pot, a myśli plątały się w chaotycznym tańcu. Kiedy chwilę później w progu stanęła starsza, niedowidząca, schorowana kobieta o lasce, Luboń zbeształa się za naiwność. Było jej wstyd, że pozwoliła uwieść się nadziei. Z jakiegoś irracjonalnego powodu uwierzyła, że drzwi otworzy Paweł, a potem rzucą się sobie w objęcia, jak nigdy dotąd. – Kto? – dopytywała staruszka. – Córka?
– Nie, pani Halinko – tłumaczyła cierpliwie Mastalerz. – To znajoma moja i męża. Możemy wejść?
Kobieta, szurając wytartymi kapciami, odsunęła się od drzwi i przepuściła gości, nadal nieufnie się im przyglądając.
– Gdzie to zanieść? – zapytała Larysa, wskazując zakupy.
– Co ona mówi? – Sąsiadka Grażyny najwyraźniej cierpiała na poważne uszkodzenie słuchu.
Żona Henryka pogłaskała srebrne włosy pani Halinki i uśmiechnęła się do niej ciepło.
– Postaw to w łazience – podpowiedziała dziewczynie.
Dziennikarka przygryzła wargę, czując narastającą złość. Nie rozumiała, co się tutaj dzieje, i chciała jak najszybciej porozmawiać z Mastalerz. Z impetem otworzyła drzwi łazienki. Zamierzała jedynie zostawić tam torby z zakupami, ale zobaczyła coś, co spowodowało, że zamarła, a trzymane w rękach siatki z niemiecką chemią upuściła na podłogę.
Na krawędzi starej wanny siedział Paweł Wiśniewski.
Kiedy parkował przy ulicy Cybernetyki, pod jednym z nowo wybudowanych bloków, wciśniętych między szklane wieżowce zajmowane przez korporacje, zobaczył jakiś skrawek papieru przyklejony do słupa. Był to jeden z plakatów Loesje, wymyślonych przez uczestników warsztatów twórczego pisania. Napis na posterze głosił: „Nie rozmawiaj z nieznajomymi, bo jeszcze kogoś poznasz”. Komisarz uśmiechnął się, ponieważ właśnie to zamierzał zrobić.
Magda i Norbert, przyjaciele Sylwii Konopackiej z liceum, zajmowali mieszkanie na ósmym piętrze, które z niejasnych dla Brunona powodów nazywali gniazdkiem.
– Zapraszamy do naszego gniazdka – zaćwierkał w domofonie nienaturalnie wysoki, piskliwy głosik, a Wilczyński poczuł, że cierpnie mu skóra.
W drodze na górę przyrzekł sobie, że powstrzyma się od złośliwości albo w najgorszym razie zaczeka z nimi do czasu, aż zbierze zeznania, jednak tuż po przekroczeniu progu złamał swoją obietnicę.
– Ja pierdolę, co to jest? – niemal wykrzyknął, wstrząśnięty tym, co zobaczył.
Ze ścian i półek spoglądały na niego sztuczne, a może wypchane ptaki o małych, lśniących czarnych oczach. Myszołowy, dzięcioły i wróble. Wszystkie przyczajone i gotowe do ataku. Wśród nich największy wstręt budziły kruki i wrony z ostrymi dziobami, złowieszczo wpatrujące się w gości. Bruno odruchowo podniósł dłonie, by ochronić głowę. Czuł się jak w samym środku horroru Hitchcocka, jakby te skrzydlate stworzenia miały lada chwila zerwać się do lotu, dźgać jego czaszkę i zatapiać szpony w skórze. Wzdrygnął się, gdy długi ogon sroki zawieszonej przy drzwiach musnął jego kark.
– Cholera jasna. – Odskoczył od drzwi jak oparzony, pocierając dłonią szyję.
– Robi wrażenie, co? – zapytała dziewczyna z dwoma kucykami na czubku głowy, które wraz z łobuzerskim uśmiechem nadawały jej wygląd rozbrykanej nastolatki. – Każdy, kto przychodzi tu pierwszy raz, reaguje podobnie jak ty, ale potem jest szał. Zaprosili nas nawet do Galerii ludzi pozytywnie zakręconych w „Teleekspressie”. Tak ich oczarowało nasze gniazdko.
Komisarz skrzywił się, bo w mieszkaniu przywodzącym na myśl chatę szalonego myśliwego doświadczał całej gamy uczuć, ale zdecydowanie nie było wśród nich zachwytu. Kręciło go w nosie od nadmiaru unoszącego się w powietrzu kurzu, a od dziwnego zapachu, który przypominał woń starych, babcinych ubrań, dopadły go mdłości.
– A z muzeum dziwactw jeszcze nie dzwonili? – zagaił. – Czy to jest w ogóle legalne?
– No pewnie. Trzeba złożyć w urzędzie wojewódzkim wniosek o zezwolenie na posiadanie chronionych okazów i załatwione.
– Czyli każdą szajbę można zalegalizować – mruknął pod nosem, ale dziewczyna najwyraźniej już tego nie słyszała, bo trajkocząc o swojej pasji, prowadziła go w stronę granatowej, poprzecieranej kanapy.
Wilczyński rozglądał się niepewnie, jakby oczekiwał, że któreś z ptaszysk ożyje i rzuci się na niego. Błyszczące paciorki oczu śledziły jego ruchy, a ostre pazury wydawały się gotowe do rozszarpywania tkanek.
– To Norbert. – Przyjaciółka aspirant Konopackiej wskazała chłopaka z brodą, który z wielkimi słuchawkami na uszach siedział po turecku w rogu i zgarbiony nad laptopem szaleńczo klikał myszą, zupełnie ich nie zauważając. – Hej, mamy gościa! – zawołała, potrząsając nim za ramię.
Chłopak ocknął się, ściągnął słuchawki i wyciągnął rękę do Brunona.
– Siema, stary. Sorry, zabijałem właśnie biesa w Wiedźminie, bydlak ostro mnie poharatał – dodał usprawiedliwiająco. – Ty pewnie jesteś ten Wilk od Sylwii. Wiadomo już coś? Odezwała się?
Policjant uśmiechnął się na myśl o tym, że jego zaginiona koleżanka dobierała sobie ciekawych przyjaciół. Przysiadł obok gracza i przygwoździł go srogim spojrzeniem.
– Ty mi powiedz – odparł. – Bo wychodzi na to, że wy widzieliście ją ostatni.
– Od soboty nie mieliśmy z nią kontaktu. – Magda zerknęła na swojego chłopaka z niepokojem. – Siedzieliśmy w Hospodzie, gadaliśmy i w którymś momencie Sylwia powiedziała, że idzie do kibla, a potem pewnie będzie się zwijać, bo jest zmęczona.
– Tak po prostu czy coś ją zdenerwowało? Pokłóciliście się?
– W życiu, stary. Normalnie poszła do klopa, nic wielkiego. – Brodaty wzruszył ramionami. – Ona często ulatniała się po angielsku. Mówiła, że jest zrypana po robocie, i wychodziła nawet w środku najlepszej imprezy. Może dlatego nie zdziwiło nas, kiedy nie wróciła do stolika. Myśleliśmy, że już pojechała do domu.
– Któreś z was widziało, jak opuszczała lokal?
– Nie. – Norbert pokręcił głową. – Wyszliśmy na fajkę, a jak wróciliśmy, jej już nie było.
– I nie spotkaliście się w przejściu? Z tego, co pamiętam, tam się wchodzi przez taką wąską bramę. Powinniście się natknąć na Konopacką.
– Najwidoczniej jakoś się minęliśmy – wyjaśnił chłopak, rozkładając ręce.
Wilczyński zauważył, że dziewczyna w kucykach mruży oczy i kurczowo ściska swoje palce.
– Czekasz, aż poziom dramatyzmu wzrośnie? Czy wyjawisz, co cię trapi? – zwrócił się do niej.
Magda uśmiechnęła się z zakłopotaniem, drapiąc przy tym tatuaż na lewym ramieniu, przedstawiający kruka z kluczem w lekko rozchylonym dziobie.
– Tamtego wieczoru powiedziałam jej, że według mnie za bardzo zaangażowała się w związek z tym facetem. Jackiem czy jak mu tam. Rozumiem randki, ale wakacje z jego dziećmi to już lekka przesada. Dzieciaki szybko się przywiązują, a jak coś nie wyjdzie między dorosłymi, to one cierpią najbardziej.
– Wkurzyła się?
– Trochę, ale chwilę później odebrała telefon i dopiero wtedy jej odbiło.
– Dlaczego ja nic o tym nie wiem? – dopytywał zaskoczony Norbert.
– Bo w kółko gapisz się w telefon, grasz w te swoje gierki i nie widzisz, co się wokół ciebie dzieje – dogryzła chłopakowi Magda, po czym wróciła do policjanta: – W każdym razie Sylwia stała się nerwowa. Ręce jej się trzęsły, wzrok miała jakiś rozbiegany i nawet piwa nie tknęła. Zapytałam, o co chodzi, ale nie chciała rozmawiać. Siedziałyśmy tak chwilę w milczeniu, a potem rzuciła coś tylko, że boli ją brzuch i idzie do toalety. – Przekrzywiła usta i cmoknęła.
Komisarz domyślał się, kto wytrącił aspirant Konopacką z równowagi, a jednak musiał zadać to pytanie.
– Masz jakiś pomysł, z kim mogła wtedy rozmawiać?
– Nie. Wiem tylko, że to był mężczyzna, bo zanim się rozłączyła, powiedziała do niego coś w stylu: „Nie jesteś taki sprytny, jak ci się wydaje”.
Bruno poczuł, że robi mu się gorąco, strzepnął niewidzialny paproch ze spodni i podniósł się z kanapy.
– Sprawdzimy to w jej billingach – oznajmił. – Gdyby coś jeszcze się wam przypomniało, macie do mnie numer, choć i tak zostaniecie wezwani do złożenia zeznań na komendzie.
Magda bez słowa odprowadziła śledczego do drzwi, ale zanim odblokowała zamek, podniosła smutny wzrok na policjanta.
– Ona nie miała powodu, żeby zniknąć ani coś sobie zrobić. Była naprawdę szczęśliwa z Jackiem, lubiła jego synów i wydawała się podekscytowana wyjazdem. – Oblizała spierzchnięte wargi. – Martwi mnie, że nie odpisała na SMS-y i wyłączyła telefon. To do niej niepodobne. Według mnie Sylwia bała się tego mężczyzny z telefonu. Jego podejrzewałabym najbardziej.
Wilczyński jedynie kiwnął głową i wyszedł. Zbiegając z ósmego piętra wąską, pachnącą jeszcze świeżą farbą klatką schodową, czuł wzbierające w nim obawy. Nie dlatego, że nurtowała go postać mężczyzny dzwoniącego do Konopackiej, tylko z powodu wizji nadchodzącej burzy, która rozpęta się, gdy na jaw wyjdzie, że to on rozmawiał z Sylwią tamtego wieczoru.
Widok przyjaciela sprawił, że na twarzy Larysy odmalowało się czyste, niewinne szczęście. Takie, którego doświadczają dzieci, zanim świat nauczy je, co jest właściwe, a czego nie wypada robić. W tej krótkiej chwili zachwytu dziewczynę przepełniały wdzięczność i wzruszenie. Pod powiekami wyczuła podstępne szczypanie. Miała ochotę rzucić się Pawłowi na szyję i uściskać go jak wyczekiwanego ojca, który wrócił do domu po bardzo długiej podróży. Zachłannie pożerała wzrokiem jego starą, pomarszczoną twarz, ogoloną na łyso głowę i wymizerowaną sylwetkę, czując przy tym przyjemne, rozlewające się po całym ciele ciepło.
Gdy tak trwała w oczarowaniu, wpatrzona w błękitne tęczówki dawnego szefa, nadpłynęły czarne chmury żalu i pretensji. W mgnieniu oka wróciło do niej potworne uczucie bezradności i rozpaczy, którego doświadczała przekonana, że Wiśniewski nie żyje. Wspomnienie bólu wywołanego widokiem fragmentów ciała w Zakładzie Medycyny Sądowej nawet teraz rozrywało ją od środka. Ten moment zaćmienia wystarczył, by zamiast z entuzjazmem rzuciła się na przyjaciela z wściekłością.
– Jak mogłeś mi to zrobić?! – wykrzyknęła z furią, uderzając na oślep pięściami w jego klatkę piersiową.
Paweł złapał ją za ręce, powstrzymując atak, a gdy opór dziewczyny zelżał, otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Jego bliskość i kojący zapach całkowicie rozbroiły Larysę. Z jej oczu zaczęły kapać wielkie jak grochy łzy, których część wsiąkała w czarną koszulkę Wiśniewskiego. Reszta roztrzaskiwała się na wyblakłych płytkach podłogowych.
– Zastanawiałem się, czy najpierw się przytulisz, czy mi przyłożysz.
– I co obstawiłeś? – zapytała już łagodnie, lekko pociągając nosem.
– Spodziewałem się, że dostanę w zęby. – Zaśmiał się, a później uwolnił ją z uścisku, który dla obojga zaczynał być nieco krępujący.
– Powinieneś grać w totka.
W jej wilgotnych oczach nie pozostał nawet ślad po niedawnym gniewie.
– Cieszę się, że wróciłaś – wyznał, a Larysa spuściła wzrok, wyłapując głębszy sens słów przyjaciela.
Doskonale rozumiała, że Paweł nie mówił o jej obecności w kamienicy przy Targowej, ale o tym, że po raz pierwszy w ich kilkuletniej znajomości zdecydowała się opuścić gardę. Zrzuciła zbroję, okazała emocje i odsłoniła najdelikatniejszą część siebie. Po rollercoasterze, który jej zafundował, nadal mu ufała, co więcej, dotarło do niej, że czuła się przy nim bezpieczna jak dawniej.
– A więc tak teraz mieszkasz – skomentowała, patrząc na gruby wełniany koc wyściełający dno wanny.
Wiśniewski tylko wzruszył ramionami, gdy wzrok Larysy prześlizgiwał się po żółtym, rdzawym nalocie na ceramice, kapiącym kranie nad umywalką i nadłamanej suszarce sufitowej zamontowanej nad wanną.
– Bywało gorzej – mruknął pod nosem, po czym przysiadł na podłodze, opierając plecy o zimne kafelki z niebieskim wzorem. – Chyba jestem ci winien wyjaśnienie… – Urwał i głośno wypuścił powietrze z płuc, a następnie schował twarz w dłoniach i głośno westchnął. – Nie wiem nawet, od czego zacząć.
– Najlepiej od początku. Kto zginął pod kołami tamtego pociągu, jeśli nie ty?
Dziewczyna zamknęła drzwi i podobnie jak jej przyjaciel zajęła miejsce na posadzce. Mówiła półgłosem, zwrócona twarzą w stronę Pawła, by ani Grażyna, ani jej sąsiadka nie poznały informacji, które mogłyby okazać się dla nich niebezpieczne.
Wiśniewski spuścił głowę i zaczął jeździć palcem po przybrudzonej fudze.
– To nie miało być tak. Chciałem tylko zyskać trochę czasu – odparł przez ściśnięte gardło. – Wiedziałem, że będą mnie szukać, dlatego dałem swoje ubrania Kazikowi. Podobny wzrost, był tak samo zarośnięty i kuśtykający jak ja. Nawet ty wzięłabyś go za mnie, gdybyście spotkali się w podziemiach. Wiesz, że cwaniak zażądał obrączki za ten interes? – Zaśmiał się i nagle posmutniał. – Naprawę nie przypuszczałem, że go zabiją.
Paweł bezradnie pokręcił głową, a Larysa zadrżała na jego słowa.
– Jak to: zabiją? Policja mówiła, że to było samobójstwo. O kim ty mówisz? Jacy oni?
– Nie było żadnego samobójstwa – żachnął się. – Widziałem, jak przyszedł po niego taki zakapior z dziwną fryzurą. Dorwał go znienacka w tunelu, gdy Kazio spał. Ten facet był przekonany, że to ja. Kumpel na dzień dobry dostał z pięści w brzuch, a potem zbir zaserwował mu dokładkę, żeby nie fikał. Chciałem tam biec, ratować go, ale wtedy i mnie by dorwał. – Potarł zmarszczone czoło. – Myślałem, że trochę nim potrząśnie, a potem zorientuje się po gadce, że to nie ja, i go puści. Ale się, kurwa, przeliczyłem.
Dawny szef magazynu reporterów uderzył pięścią w podłogę. Jego szczęki zwarły się, a wzrok miotał gromy.
– Powinienem był się domyślić, że ten kretyn od Hallerów nie pokapuje się, że ich wyrolowałem. To moja wina. Kazik nie zasłużył na taką śmierć.
Dziewczyna, która czuła się coraz bardziej zagubiona, usiłowała nadążać za opowieścią Wiśniewskiego. Na dźwięk nazwiska znanych biznesmenów aż się wyprostowała. Hallerowie byli potentatami na rynku nieruchomości, właścicielami kilku centrów handlowych, a od niedawna także udziałowcami w spółce Media Corp., dla której wcześniej pracowała Luboń. Dziennikarka miała osobistą, raczej niechlubną historię znajomości z Robertem Hallerem, najmłodszym synem rodu, a zarazem obecnym prezesem Haller Investments, o którym niegdyś pisała artykuł. Robert był znanym filantropem, zaangażowanym w działalność charytatywną, wielbicielem zwierząt i jednym z najbogatszych Polaków, corocznie wymienianym w rankingu „Forbesa”.
Te wszystkie etykietki nie robiły jednak na Larysie żadnego wrażenia. Wiedziała, że gdy nikt nie patrzy, Robert Haller lubuje się w dużo mniej wysublimowanych rozrywkach. Mężczyzna wynajdywał młode, niepewne swojej wartości studentki oraz dziewczyny szukające akceptacji, które przyjechały do stolicy z mniejszych miast. Wikłał je w chore, oparte na manipulacji układy, a za pieniądze kupował od nich bezwarunkowe posłuszeństwo, lojalność i zgodę na wynaturzony seks. Taki, który pozostawiał blizny do końca życia. I to nie tylko na duszy.
– Chwila, co mają z tym wspólnego Hallerowie? – Zatrzymała Pawła.
Po twarzy Wiśniewskiego przemknął lekki uśmiech, jakby spodziewał się takiej reakcji.
– Wszystko zaczęło się od Lady Di, a tak naprawdę Diany, bezdomnej z Dworca Centralnego – opowiadał. – Wołaliśmy tak na nią, bo choćby nie wiem, jakie szmaty na siebie włożyła, to zawsze wyglądała dobrze. Do tego wiecznie chodziła wyprostowana jak arystokratka. Śmialiśmy się, że to po to, by korona jej z głowy nie spadła, a potem zaczęliśmy ją nazywać „Dajana”. Od nieżyjącej księżnej. I tak została naszą Lady Di.
– Mieliście tam niezłą ekipę.
– Najlepszą. – Paweł zaśmiał się, jakby wspominał stare dobre czasy, a nie okres tułaczki po zawszonych ośrodkach pomocy i spania na kartonie, gdy dołączył do grupy bezdomnych okupujących warszawski dworzec kolejowy. – Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Któregoś dnia siedzieliśmy sobie z Di w takiej pioruńsko drogiej francuskiej piekarni z bagietkami na Centralu. Poprzedniego dnia przytuliliśmy trochę grosza i obiecałem jej, że pójdziemy na prawdziwą kawę do eleganckiego lokalu. Szał i bal, po prostu – przywoływał rozpromieniony. – Żałuj, że nie widziałaś min ekspedientów, kiedy poprosiłem o latte i espresso, a potem rzuciłem na ladę banknot pięćdziesięciozłotowy. Oczy mieli tak wielkie, jakby przed chwilą wypili wiadro tej ich mocnej kawy. – Zatarł dłonie na wspomnienie wyrazu twarzy sprzedawców.
– Nie wygonili was?
– Nie zdążyli. Ledwie usiedliśmy, a Diana jakby się zawiesiła. Patrzyła tępo w szybę i nic do niej nie docierało. Zauważyłem, że gapiła się na elegancką kobietę po drugiej stronie. Zapytałem, czy wszystko w porządku, ale nie odpowiedziała. Nagle zerwała się z miejsca, wybiegła z piekarni i bez ostrzeżenia rzuciła się na tę damulkę. – Wiśniewski unosił brwi, ponownie przeżywając tę sytuację. – Powaliła tamtą na ziemię, szarpała za włosy, biła i drapała ją po twarzy, wrzeszcząc przy tym jak opętana. Kiedy do nich podbiegłem, na miejsce przylecieli już ochroniarze i jakiś facet w garniturze. Zabrali Di, która nagle, ni z tego, ni z owego, na nowo stała się normalna. Ale najciekawsze było to, że zaatakowaną kobietą okazała się Zuzanna Haller, młodsza siostra Roberta.
Larysa w zamyśleniu zmarszczyła czoło. Ta historia wydawała jej się coraz bardziej intrygująca. Bezdomna, która z jakiegoś powodu atakuje córkę znanego biznesmena i siostrę jednego z najbogatszych ludzi w kraju?
– Później było jeszcze dziwniej – kontynuował Paweł. – Di wróciła na dworzec po dwóch dniach na dołku. Wtedy po raz pierwszy nie wyglądała jak lady. Sam nie wiem, wydawała się jakaś złamana. Zapytałem, po co to zrobiła, a ona mi powiedziała, że nie wie i że nie miała pojęcia, kim w ogóle jest ta kobieta. Podobno wkurwiła ją jej torebka, taka papierowa z narysowanym koniem. Wyobrażasz sobie?
– Myślisz, że mówiła prawdę?
– Na bank. Była przerażona tym, co się stało. Trzęsła się, dostała gorączki, a potem przez sen krzyczała: „Robert, nie pozwól im!”. – Wiśniewski wciągnął ze świstem powietrze. – Usiłowałem się dowiedzieć, o jakim Robercie mówiła, sugerowałem Hallera, ale upierała się, że nie zna nikogo takiego. Później powiedziała, że to wszystko wina jej matki. Gdyby jej nie wygoniła, nic złego by się nie stało. Wcisnęła mi do ręki ten medalik. – Paweł wyciągnął z kieszeni dżinsów srebrny łańcuszek, na którym wisiał zaśniedziały medalik z wizerunkiem Matki Boskiej. – I kazała przekazać matce, że jej wybacza. Kobieta nazywa się Darska.
– Udało ci się ustalić, o co chodziło?
– Nie, bo przyszedł po nią jeden z facetów, którzy pomagali wtedy Zuzannie Haller. Ten z taką dziwną fryzurą. Natknąłem się na niego, kiedy szukałem Diany. Koleś miał ze sobą strzykawkę. Nachylał się nad Di i coś jej wstrzykiwał. Chciałem się schować za filar, ale zrobiłem to za głośno i mnie zobaczył. Uciekłem do takiej naszej dziupli w tunelu, gdzie nie da się wejść, jak ktoś nie zna terenu. Dzień później dowiedziałem się, że Lady przedawkowała narkotyki. Pewnie nie muszę ci mówić, że leżała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ich widziałem. On ją zabił, Lara, i upozorował złoty strzał.
– Dlatego oddałeś Kaziowi swoje ubrania – podsumowała dziennikarka. – Bałeś się, że czeka cię los Diany.
Wiśniewski kiwnął głową.
– Tacy ludzie nie zostawiają świadków – wyszeptał.
Larysa położyła mu dłoń na ramieniu, po czym oboje utkwili wzrok w medaliku bujającym się na łańcuszku.
– Ale skoro założyli podsłuch u Grażyny, to znaczy, że nie uwierzyli w twoją śmierć. Na którymś etapie musieli zrozumieć, że popełnili błąd, a teraz cię szukają, Wiśnia, i jeśli są w tym dobrzy, znajdą cię szybciej, niż się spodziewasz.
Wilczyński z trudem zaparkował przy zatłoczonej ulicy Podwale. To miejsce kojarzyło mu się ze staniem w korkach, szczególnie w szczycie sezonu turystycznego i w weekendy, gdy Starówka przyciągała spragnionych spacerów mieszkańców stolicy oraz gości. Komisarz rozejrzał się, by po chwili stwierdzić, że poniedziałkowe wieczory wcale nie wyglądały lepiej. Ulicą przemykały trąbiące na siebie taksówki, międzymurzem przechadzali się podchmieleni, głośno rozmawiający ludzie, a kramy z grzanym winem wabiły słodkim zapachem.
Grudzień w tym roku przywitał warszawiaków jesienną aurą. Powietrze było wyjątkowo ciepłe i wilgotne jak na miesiąc kojarzący się ze śniegiem. Synoptycy zapowiadali rekordowe opady w najbliższych dniach, a łowcy burz czekali na nadchodzący orkan, nazwany Ambrożym. Bruno dostrzegł w oddali pracowników montujących metalową konstrukcję choinki na placu Zamkowym. Dwudziestosiedmiometrowe drzewko wraz z dekoracjami na Starym Mieście i światełkami zdobiącymi Trakt Królewski miało zabłysnąć już w najbliższą sobotę. Większość mieszkańców stolicy z podekscytowaniem czekała na świąteczną iluminację, ale nie Wilczyński. Nie przepadał za tłumami, a przy tym doświadczenie nauczyło go, że tam, gdzie buzowało dużo emocji i kłębiło się sporo ludzi, szybko pojawiały się kłopoty.
Komisarz skręcił w bramę budynku numer dwadzieścia dziewięć, oznaczoną charakterystycznym dla Hospody rysunkiem tęgiego jegomościa z kuflem piwa w dłoni. Dźwięk butów policjanta uderzających o kostkę brukową niknął w gwarze rozmów restauracyjnych gości, którym towarzyszył syk płomieni gazowych lamp. Od zapachu piwa i jedzenia ślina zaczęła napływać do ust Wilczyńskiego, a jego żołądek przypomniał o sobie głośnym burknięciem.
– Witam w Hospodzie – zaczepił policjanta kelner w białej koszuli, przepasany fartuchem w butelkowo zielonym kolorze. – Stolik dla ilu osób?
– A na ile wyglądam?
Chłopak zachichotał nerwowo.
– Oczywiście, zapraszam do środka. – Skinął na dziewczynę w podobnym do swojego uniformie i poprosił, by zaprowadziła gościa na górę.
– Lepiej od razu do menadżera. – Bruno, dostrzegając spanikowany wzrok pracowników, wyjął z kieszeni odznakę i zaprezentował ją zamaszystym ruchem. – Jestem z policji, mam do niego kilka pytań.
Źrenice kelnerki stały się jeszcze większe i bardziej błyszczące. Biła z nich ciekawość połączona z ekscytacją na myśl o nowym temacie plotek. Dziewczyna wyprostowała się, jakby właśnie powierzono jej niezwykle ważną misję, a następnie, lawirując między stolikami, poprowadziła funkcjonariusza do gabinetu szefa. Tuż przy drzwiach prowadzących do biura zatrzymała się i konspiracyjnie szepnęła do Wilczyńskiego:
– Szykuje się jakaś grubsza afera?
Komisarz był przekonany, że gdyby była odrobinę bardziej bezczelna, zacierałaby teraz dłonie. Przywołał ją do siebie palcem wskazującym, a gdy się nachyliła i odgarnęła włosy, by lepiej słyszeć, powiedział jej na ucho to, o co prosiła.
– Jak będziesz tak ciekawska, to z pewnością.
Kelnerka w mgnieniu oka spoważniała. Odsunęła się i wydęła usta, jakby zamierzała pomalować je szminką. Nadąsana zapukała do biura, a gdy ze środka dobiegło niechętne „proszę”, z triumfalnym uśmiechem wskazała drzwi, po czym zostawiła policjanta samego.
– Powodzenia – rzuciła na odchodne. – Będziesz go potrzebował, bo szef jest dziś cięty jak brzytwa. – Wykonała gest podrzynania gardła, a potem puściła do niego oko i odeszła niemal tanecznym krokiem.
Wilczyński pokręcił głową z niedowierzaniem. Może i dziewczyna była wścibska, ale jednocześnie miała w sobie jakiś czar. Gdyby miał obsadzić ją w filmie, bez wahania powierzyłby jej wyrazistą, zapadającą w pamięć rolę drugoplanową. Rozbawiony tą myślą, wszedł do gabinetu menadżera, który pytająco spoglądał zza biurka.
– Bruno Wilczyński, Komenda Stołeczna Policji. – Wylegitymował się.
Mężczyzna w drucianych okularach i błękitnej, nieco przyciasnej koszuli ściągnął brwi.
– Coś się stało?
– Jeszcze nie wiem, ale w sobotę wieczorem była u was moja znajoma, policjantka, która zaginęła. Staramy się ustalić, dokąd poszła po tym, jak opuściła knajpę. Na monitoringu powinno być widać, w którą stronę skręciła, z kim wyszła i czy nikt jej nie śledził.
Menadżer wydawał się przejęty. Przełknął głośno ślinę i niepewnie podniósł się z krzesła.
– Macie na to jakieś kwity? – upewnił się.
– Piszą się. Będą lada chwila, ale nie wyglądasz na gościa, który lubi tracić czas, więc proponuję od razu obejrzeć nagrania.
– A ty nie wyglądasz na kogoś, kto łatwo przyjmuje odmowę.
– Jakbyś zgadł.
Mężczyźni uśmiechnęli się do siebie.
– Piotr Nadolny. – Menadżer podał Wilczyńskiemu dłoń. – Zapraszam – dodał, wskazując krzesło, które sam do niedawna zajmował.
Bruno opadł ciężko na obrotowy fotel. Mebel zatrzeszczał pod nim i lekko się opuścił. Na biurku wśród sterty papierów leżały faktury, gruby kalendarz w skórzanej oprawie i dziesiątki długopisów. Nadolny przysiadł na krawędzi blatu, odsunąwszy na bok stos opróżnionych talerzy, ustawionych jeden na drugim.
– Wiem, pójdę do piekła za to obżarstwo – stwierdził pół żartem, pół serio, jednocześnie rzucając ukradkowe spojrzenie na koszulę ciasno opiętą na własnym brzuchu.
– Nie wydaje mi się. Raczej do sklepu z ciuchami w rozmiarze 3XL.