Szpital św. Judy - M.M. Perr - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Szpital św. Judy ebook i audiobook

M.M. Perr

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

144 osoby interesują się tą książką

Opis

Koniec XIX wieku, Austro-Węgry. Do położonego w górach Szpitala św. Judy przybywa inspektor policji Franciszek Eber – Polak z Galicji, któremu bóle głowy uniemożliwiają normalne życie. Nie jest łatwo się tam dostać nie tylko ze względu na wysokość, lecz także dlatego, że jest to szpital psychiatryczny dla elit. Eber ma jednak list polecający od ojca jednej z pacjentek, który hojnie płaci za pobyt córki. Doktor Sanpaulo, dyrektor placówki i utalentowany chirurg, zgadza się więc na przeprowadzenie ryzykownej operacji mózgu.

Wkrótce w kompostowniku zostaje znaleziona ręka zaginionej jakiś czas temu siostry Bernadetty. Policja w związku z tą sprawą aresztuje jedną z pielęgniarek, ale wydaje się, że prawdziwy morderca wciąż jest na wolności. Gdy śnieg na kilka miesięcy odcina szpital od świata, pacjenci i personel zostają uwięzieni z zabójcą pod jednym dachem…

Chociaż inspektor wciąż podkreśla, że nie jest taki jak inni pacjenci leczeni szpitalu, z czasem zaczyna dostrzegać coraz więcej łączących go z nimi podobieństw. Okazuje się, że niewyjaśniona zbrodnia to tylko jedna z wielu tajemnic skrywanych przez mieszkańców. Czy zabójca jest jedynym zagrożeniem? Kto tak naprawdę jest tam szalony?

 

M.M. Perr z wykształcenia jest politologiem i analitykiem, uwielbia książki i podróże. Po Southampton, Maastricht i Nowym Jorku, zamieszkała w Krakowie, z którego pochodzi. Autorka bestsellerowej serii z podkomisarzem Robertem Lwem ("629 kości", "Gdy nikt nie patrzy", "Szepty z lasu", "Wicierz", "Wywiad") oraz intrygującej powieści obyczajowej "Wszystkie winy mojej matki".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 51 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,5 (14 ocen)
9
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Niezła, zwłaszcza, że taka historia w szpitalu psychiatrycznym z owładniętym chęcią sukcesu lekarzem mogła mieć miejsce. Bardzo dobrze oddane realia takiego miejsca i to odcięcie od świata, dodatkowo śnieg robiło robotę. Słuchałam audiobooka i nie mogłam się oderwać. Nie jest to ciężka książka i mimo śledztwa należy do tych lżejszych. Idealna dla mnie na teraz.
10
Magusha

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze pokazane poczucie niemocy. i naiwność...
10
Ewka1957

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę naiwny ten inspektor ale czyra się dobrze
00
MinuLuli

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i wciągająca, przeczytałam w jeden dzień. Do końca nie było wiadomo jak to się wszystko rozwinie
00



Co­py­ri­ght © 2024 by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Ju­styna Ja­kub­czyk
Ko­rekta: Ilona Drobna
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Iza­bella Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
Zdję­cie gór na okładce: Co­py­ri­ght © Ne­wance (stock.adobe.com)
Gra­fikę na okładce utwo­rzono za po­mocą na­rzę­dzi ge­ne­ra­tyw­nej sztucz­nej in­te­li­gen­cji za po­mocą Fre­epik AI image ge­ne­ra­tor Pre­mium oraz Fre­epik Pi­kaso wer­sja Pre­mium
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-68249-10-1
War­szawa 2024
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Roz­dział 1

– W cie­kawe miej­sce się pan wy­biera, in­spek­to­rze. Nie boi się pan? – Stary li­sto­nosz gło­śno się ro­ze­śmiał. Jego dwie przed­nie dolne je­dynki wy­sta­wały do przodu, na­da­jąc twa­rzy zwie­rzęcy cha­rak­ter. Ra­zem z mil­czą­cym in­spek­to­rem Ebe­rem sie­dzieli we dwójkę na drew­nia­nym wo­zie cią­gnię­tym przez sta­rego ko­nia. Woź­nica co ja­kiś czas od­wra­cał się w ich kie­runku, pró­bu­jąc do­sły­szeć, o czym mó­wią, ale dźwięk bro­czą­cych w bło­cie i śniegu ko­pyt za­głu­szał pra­wie wszystko. – Wie pan, dla­czego ten szpi­tal na­zywa się Szpi­ta­lem św. Judy? Bo Święty Juda jest od spraw bez­na­dziej­nych, a tam są same ta­kie. Zresztą to nie tylko szpi­tal dla obłą­ka­nych, lecz praw­dziwa twier­dza.

– A czego tu się bać? – od­rzekł in­spek­tor. – Szpi­tal jak szpi­tal, a że z dala od mia­sta i lu­dzi, to i może na­wet le­piej dla cho­rych. Wi­dzia­łem kie­dyś w Wied­niu szpi­tal, do któ­rego każdy mógł wejść za opłatą, żeby się po­śmiać i ro­ze­rwać. Lu­dzi za­wsze ba­wiła nie­dola in­nych, zwłasz­cza sza­lo­nych. Ale dla mnie to było nie­ludz­kie i okrutne.

– Może i tak... I ład­nie tam jest. Wi­dać całe je­zioro Tenno i ośnie­żone szczyty gór­skie – opo­wia­dał li­sto­nosz, prze­żu­wa­jąc w ustach swój ję­zyk. Mla­snął parę razy, po czym po­now­nie spoj­rzał na to­wa­rzy­sza swo­imi ma­łymi, głę­boko osa­dzo­nymi oczami. – A o klą­twie pan sły­szał?

– Nie – od­rzekł krótko Eber. Nie sły­szał hi­sto­rii o klą­twie ani żad­nej in­nej do­ty­czą­cej szpi­tala. Nie in­te­re­so­wało go to zu­peł­nie.

– Tak my­śla­łem! – od­parł trium­fu­jąco li­sto­nosz. – Pew­nie nie chcieli panu mó­wić, żeby pana nie znie­chę­cić. To nie jest zwy­kłe miej­sce. Pan po­pyta tam­tej­szych pra­cow­ni­ków, to panu opo­wie­dzą. Ale jedno panu po­wiem: dy­rek­to­rem tam nie chciał­bym być za nic! Po­dobno wszy­scy dy­rek­to­rzy, a wcze­śniej głowy ro­dzin tam miesz­ka­ją­cych, umie­rali w tych mu­rach w dziw­nych oko­licz­no­ściach. Na po­czątku nikt się nie zo­rien­to­wał, bo cóż to, że wła­ści­ciel umiera u sie­bie w domu, ale kiedy na po­sadę za­częli przy­jeż­dżać ko­lejni dy­rek­to­rzy i ża­den z nich ni­gdy nie prze­szedł na eme­ry­turę, bo nie do­cze­kał, to lu­dzie się do­my­ślili, że coś sie­dzi tam w tych mu­rach. Mówi się też o in­nych dziw­nych rze­czach...

Li­sto­nosz nie zdo­łał do­koń­czyć swo­jej opo­wie­ści. Prze­rwał mu krzyk woź­nicy, który za­trzy­mał ko­nia.

– Nie da rady, pa­nie in­spek­to­rze – za­czął mó­wić ła­maną niem­czy­zną. Co dru­gie wy­po­wia­dane przez niego słowo po­cho­dziło z nie­zna­nego Ebe­rowi ję­zyka la­dyń­skiego, przez co ten le­dwo go ro­zu­miał. Ale słowa nie były ko­nieczne, by wy­ra­zić trud­ność sy­tu­acji. Sprawa była oczy­wi­sta dla nich oby­dwu. Koła po­wozu utknęły w gru­bej war­stwie błota osu­nię­tego z pod­mo­kłego zbo­cza. Zima roku 1879 za­wi­tała w tym ma­gicz­nym za­kątku świata wy­jąt­kowo wcze­śnie. Pierw­sze mrozy wraz z opa­dami śniegu za­częły się w paź­dzier­niku. Te­raz, po dwóch ty­go­dniach wcze­snej zimy, na­stą­piła na­gła od­wilż, za­mie­nia­jąc wi­jącą się ku gó­rze ka­mie­ni­stą drogę w śli­ską rzekę top­nie­ją­cego śniegu, błota i li­ści. In­spek­tor, który pró­bo­wał oczy­ścić śnie­giem buty, ro­zej­rzał się do­okoła, szu­ka­jąc ar­gu­mentu, który by za­chę­cił woź­nicę do ko­lej­nych prób wy­cią­gnię­cia po­wozu. Nie­stety ciężki top­nie­jący śnieg po­kry­wa­jący całe zbo­cze góry nie dał mu żad­nej na­dziei na to, że za za­krę­tem droga bę­dzie lep­sza. – I tak wy­soko że­śmy uje­chali. Jesz­cze sie­dem dni temu całą trasę mu­siałby sza­nowny pan przejść sam – po­wie­dział woź­nica, po czym uśmiech­nął się życz­li­wie do in­spek­tora, po­ka­zu­jąc mu swoje ostat­nie trzy zęby.

In­spek­tor Eber wy­jął z po­wozu naj­mniej­szą ze swo­ich wa­li­zek i na­ło­żył swój ciężki, zi­mowy płaszcz, który przed wy­jaz­dem udało mu się na­być za nie­zbyt wy­gó­ro­waną cenę od spo­tka­nego po dro­dze wę­gier­skiego han­dla­rza. Płaszcz był do­brze uszyty z praw­dzi­wej owczej wełny z do­dat­kową pod­szewką. W bar­kach wy­da­wał się z po­czątku in­spek­to­rowi za duży, ale han­dlarz go prze­ko­nał, że do­brze leży. Nie wi­dać w nim było ani jego wy­chu­dzo­nych bar­ków, ani nie­rów­nego chodu, bo płaszcz był długi aż do ko­stek. Pod­nie­siony koł­nierz osła­niał po­liczki od zim­nego, wil­got­nego wia­tru, który sma­gał po­dróż­nych sil­nymi pod­ry­wami od strony je­ziora. Tam, skąd Eber po­cho­dził, zimy rów­nież po­tra­fiły być dłu­gie i za­czy­nać się przed­wcze­śnie, sku­tecz­nie do­ku­cza­jąc czło­wie­kowi. Ale w Ga­li­cji nie było ta­kiego po­wie­trza jak tu, w We­lsch­ti­rol czy w Tren­tino, jak inni na­zy­wali tę kra­inę le­żącą na skraju kró­le­stwa Habs­bur­gów.

– Ile stąd jesz­cze do szpi­tala? – za­py­tał, pa­trząc na wy­so­kie, czę­ściowo za­mglone wznie­sie­nie przed nim, na któ­rym nie wi­dać było choćby za­rysu ka­wałka bu­dynku ani muru.

– W le­cie to by in­spek­tor do­szedł i w dwa kwa­dranse na wprost przez wzgó­rze, ale o tej po­rze roku i z pana nogą to le­piej się drogi trzy­mać, bo cho­ciaż śniegu i błota wiele mniej na niej nie bę­dzie, to przy­naj­mniej nie jest tak stromo.

– Dzię­kuję. Po resztę rze­czy wy­ślę ko­goś póź­niej. Czy mogę je na ra­zie zo­sta­wić u pana?

– To in­spek­tor zo­staje w św. Ju­dzie? – za­py­tał woź­nica, nie kry­jąc prze­ra­że­nia – Ja my­śla­łem, że pan jeno w od­wie­dziny, i tu na pana za­cze­kam. Aku­rat ko­nia za­wrócę i po­wóz wy­czysz­czę.

– Nie, niech pan nie czeka. Kiedy będę wra­cać, to przy­ślę wia­do­mość – po­wie­dział oschle in­spek­tor.

– By­leby pan nie za długo tam za­ba­wił. Po­dobno tam pięk­nie, bu­dy­nek wspa­niały, a i je­zioro, i góry po­tra­fią urzec, ale w ta­kich miej­scach li­cho lubi miesz­kać.

Eber nic nie od­po­wie­dział. Zwró­cił wzrok w kie­runku je­ziora Tenno, które mieli przed sobą. Słońce o tej po­rze od­bi­jało w nim pro­mie­nie, tak że jego spo­kojna ta­fla wy­da­wała się złota. W dole wi­dać było ka­mienne za­bu­do­wa­nia mia­steczka, z któ­rego ru­szyli. Może le­piej było w nim zo­stać? – po­my­ślał Eber. Tam, w dole, wszystko wy­da­wało się jesz­cze ta­kie spo­kojne i życz­liwe, na­wet ten śnieg, który te­raz nie­przy­jem­nie ob­le­piał mu buty i dół płasz­cza.

– Oczy­wi­ście bez urazy, in­spek­to­rze. – Roz­my­śla­nia prze­rwał mu woź­nica, który do­piero te­raz so­bie uświa­do­mił, że skoro in­spek­tor zo­staje u św. Judy na dłu­żej i nie po­dał daty po­wrotu, to sam może być pa­cjen­tem szpi­tala, w któ­rym w końcu le­czono lu­dzi obłą­ka­nych, a po­noć i na­wet nie­bez­piecz­nych, opę­ta­nych przez de­mony, jak mó­wiono w wio­sce na dole. Woź­nica zmie­rzył in­spek­tora wzro­kiem. Nie wy­glą­dał na ko­goś, kto by od zmy­słów od­cho­dził. Wszystko na so­bie miał za­dbane i nowe. Na­wet buty wy­glą­dały na nie­dawno ku­pione. Choć te­raz były mo­kre i ubło­cone, to skóra na nich jesz­cze nie zo­stała do­tarta, więc z pew­no­ścią mu­siały Ebera ob­cie­rać, czemu da­wał do­wód, ku­le­jąc. Woź­nica uśmiech­nął się do sie­bie skry­cie. Tak, buty mo­gły być do­wo­dem obłędu albo głu­poty. Kto nor­malny by w no­wych bu­tach w taką po­dróż się wy­bie­rał. Z dru­giej strony ci, któ­rzy do Judy tra­fiali, nie przy­cho­dzili tam sami i z wła­snej woli. Miej­sce może było nie­zwy­kłe, ale wszy­scy wie­dzieli, że tak na­prawdę to wię­zie­nie. Kto raz tam wszedł, rzadko kiedy póź­niej wy­cho­dził do lu­dzi. Tak to już było.

– Jadę z wi­zytą do dy­rek­tora szpi­tala. To mój do­bry zna­jomy – po­wie­dział nieco cie­plej­szym to­nem in­spek­tor. Było to kłam­stwo. Nie znał dy­rek­tora oso­bi­ście, a je­dy­nie o nim sły­szał. Eber nie chciał jed­nak, by woź­nica my­ślał, że jest sza­lony. W oczach woź­nicy po­ja­wił się taki strach na samą myśl o noc­legu u św. Judy, że mógłby nie przy­je­chać po niego, gdy na­dej­dzie pora. Woź­nica ski­nął głową.

– Czyli pan tam jed­nak idzie mimo wa­run­ków? – za­py­tał li­sto­nosz, który rów­nież ze­sko­czył z wozu. – Ja nie, za stary na to je­stem. Zresztą, jak prze­jazdu nie ma, to nie ma. Ale jak pan idzie, to może wziąłby pan parę li­stów, które mam ze sobą. Tam lu­dzie cze­kają ich jak manny z nieba.

– Je­śli nie­wiele, to mogę wziąć.

– Bóg panu wy­na­gro­dzi ten do­bry uczy­nek. Masz pan, to wszyst­kie – po­wie­dział sta­ru­szek, po­da­jąc mu parę ko­pert. – I jesz­cze dwie nowe ga­zety.

Eber scho­wał pa­kunki do we­wnętrz­nej kie­szeni płasz­cza i ru­szył w drogę. Droga, tak jak prze­wi­dział woź­nica, była za­sy­pana top­nie­ją­cym, mo­krym śnie­giem. In­spek­tor, choć sta­rał się stą­pać po jak naj­tward­szych bruz­dach, by oszczę­dzić no­gawki no­wych spodni, do­szedł pod bramę szpi­tala prze­mo­czony i ubło­cony. Grube mury oka­la­jące Szpi­tal św. Judy wciąż po­kry­wała śnieżna czapa, pod­wyż­sza­jąc go o ko­lejne trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, tak że nie było przez niego wi­dać na­wet czub­ków drzew ro­sną­cych w jego ogro­dzie.

Rzadko go­ście prze­kra­czali mury szpi­tala po okre­sie let­nim, kiedy cza­sem po­ja­wiali się w nich człon­ko­wie ro­dziny, choć i tych nie było wielu. Co ty­dzień wy­ru­szał na­to­miast po­wóz do mia­steczka w do­li­nie, gdzie za­opa­try­wano szpi­tal w to, czego nie mo­gły dać zie­mie w ob­rę­bie jego mu­rów. Ku­po­wano za­zwy­czaj mąkę, tka­niny na ubra­nia i ban­daże, le­kar­stwa oraz inne nie­zbędne rze­czy. Wraz z zimą szpi­tal zo­sta­wał każ­dego roku od­cięty od świata. Śnieg i lód unie­moż­li­wiały po­ko­na­nie trud­nej trasy. Per­so­nel szpi­tala i jego pa­cjenci mu­sieli so­bie ra­dzić sami, zda­jąc się na ła­skę Naj­wyż­szego, a przede wszyst­kim na umie­jęt­no­ści go­spo­da­ro­wa­nia ogra­ni­czo­nymi za­so­bami przez ku­cha­rzy. Wszyst­kich w Ju­dzie ogar­nął więc strach, kiedy śnieg spadł przed­wcze­śnie i ściany spi­żarni wciąż były czę­ściowo pu­ste. Ostat­nie, naj­więk­sze do­stawy je­dze­nia nie zo­stały zre­ali­zo­wane. Te­raz więc, kiedy in­spek­tor cięż­kim kro­kiem po­ko­ny­wał wznie­sie­nie, po dru­giej stro­nie muru cze­kano na dzwo­nek ozna­cza­jący, że droga po­now­nie jest prze­jezdna i wóz może wy­ru­szyć do mia­steczka.

Po go­dzi­nie drogi Eber ro­zej­rzał się do­okoła. Jego od­dech był ciężki, a serce mocno ude­rzało w pierś. Do płuc wdzie­rało się zimne po­wie­trze, szczy­piąc nie­mi­ło­sier­nie roz­grzaną wy­sił­kiem miękką tkankę. Z progu bramy wi­dać było za­śnie­żone szczyty gór ota­cza­ją­cych je­zioro. Te­raz, kiedy słońce za­czy­nało się chy­lić ku za­cho­dowi, a tem­pe­ra­tura spa­dała, mgła przy­sło­niła je­zioro tak, że szpi­tal wy­glą­dał jak sa­motny za­mek na wy­spie.

In­spek­tor wy­cią­gnął z man­kietu białą chu­s­teczkę i prze­tarł spo­cone czoło. Skrzy­wił się, gdy przy­szła mu nie­przy­jemna myśl, że choć miał do­piero czter­dzie­ści lat, to dy­szał te­raz ciężko, jak nie­gdyś jego dzia­dek, kiedy był już bar­dzo stary, a płuca prze­żarła mu gruź­lica. Jego char­kot do­bie­ga­jący z ma­łego po­koju przy ro­dzin­nej kuchni bu­dził w nim lęk, gdy był dziec­kiem. Od­cze­kał dłuż­szą chwilę, by od­dech się uspo­koił, i do­piero wtedy za­ko­ła­tał w bramę. Nikt nie otwo­rzył. Po chwili za­uwa­żył przy­kryty przez śnieg sznur. Po­cią­gnął mocno. Z od­dali sły­chać było dzwonki, które w końcu spro­wa­dziły kroki po dru­giej stro­nie muru.

Sę­dziwy klucz­nik, prze­kli­na­jąc siar­czy­ście pod no­sem, z tru­dem od­su­nął za­suwę bramy.

– Stara uparta za­suwa. Przy­warła, bo rzadko kto ją ru­sza – po­wie­dział, pró­bu­jąc uspra­wie­dli­wić swój ję­zyk. Jego głos był chro­po­waty, a ak­cent ty­powy dla tego naj­od­le­glej­szego re­jonu Au­stro-Wę­gier, twardy i trudny do zro­zu­mie­nia dla przy­by­sza.

– Dzień do­bry. Je­stem in­spek­tor Fran­ci­szek Eber. Dy­rek­tor szpi­tala mnie ocze­kuje – po­wie­dział po­woli, szu­ka­jąc w my­ślach od­po­wied­nich słów, które mo­głyby być zro­zu­miałe dla czło­wieka mó­wią­cego gwarą. Eber mó­wił do­brze po nie­miecku, ale z pol­skim ak­cen­tem, któ­rego ni­gdy się nie po­zbył. Bra­ko­wało mu ku temu za­równo czasu, jak i woli.

Klucz­nik wy­su­nął głowę poza bramę szpi­tala, jakby się spo­dzie­wał, że za przy­by­szem bę­dzie stał ktoś jesz­cze. Ni­kogo nie do­strzegł. Na pu­stej ścieżce wi­dać było je­dy­nie głę­bo­kie ślady, które zo­sta­wił Eber. Sta­rzec od­chrząk­nął, splu­nął na zie­mię, po czym kiw­nął głową. Pro­wa­dził in­spek­tora drogą przez dzie­dzi­niec. Ko­lejne członki jego ciała od­ma­wiały po­słu­szeń­stwa. Trzę­sące się ręce nie mo­gły peł­nić już w szpi­talu roli, którą spra­wo­wał przez ostat­nich pięć­dzie­siąt lat. Sta­rzec nie miał in­nego domu ani ni­kogo, kto by się nim za­opie­ko­wał, więc zo­stał tu, gdzie spę­dził całe swoje ży­cie, choć te­raz jego obo­wiązki ogra­ni­czały się nie­mal je­dy­nie od otwie­ra­nia bramy i ła­pa­nia szczu­rów, przy czym ten drugi obo­wią­zek za­peł­niał mu więk­szą część dnia, bo do bramy rzadko kto dzwo­nił, a szczu­rów i in­nego ro­bac­twa – jak mó­wił – za­wsze było pełno.

Ogród ota­cza­jący dzie­dzi­niec wy­glą­dał nie­zwy­kle na­wet pod­czas tej nie­przy­chyl­nej pory roku. Ze ścieżki pro­wa­dzą­cej do wej­ścia można było zo­ba­czyć je­dy­nie jego mały frag­ment, a więk­szość znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie bu­dynku. Fron­towa część ogrodu była ulu­bio­nym miej­scem sta­rego klucz­nika i nie­gdyś jego oczkiem w gło­wie. Prze­ci­nały ją alejki za­sy­pane te­raz śnie­giem, wzdłuż któ­rych ro­sło mnó­stwo za­dba­nych drzew i róż skrzęt­nie opa­tu­lo­nych w sło­miane cho­choły. Cięż­kie i mo­kre płatki za­le­gały na ga­łę­ziach jo­deł i świer­ków. Na skal­niaku po­ja­wiła się sieć ko­ry­ta­rzy wy­żło­biona przez kro­ple wody. Wszyst­kie ro­śliny, choć te­raz na­gie, lśniły świa­tłem za­cho­dzą­cego słońca od­bi­tym przez po­kry­wa­jące je kro­ple. Od bramy do bu­dynku głów­nego szpi­tala droga nie była długa, ale in­spek­tor był zmę­czony wspi­naczką.

– Prze­pra­szam – wy­mam­ro­tał do starca wy­prze­dza­ją­cego go o trzy kroki – mu­szę na chwilę przy­sta­nąć. Tak tu pięk­nie. Wi­dać, że bra­cisz­ko­wie dużo się na­tru­dzili.

– To nie klasz­tor – od­po­wie­dział klucz­nik i za­sę­pił się na chwilę nad brud­nymi brą­zo­wymi śla­dami zo­sta­wio­nymi przez ka­pi­tana na wcze­śniej cał­ko­wi­cie bia­łej ścieżce.

– Ach, my­śla­łem, że szpi­tal jest przy klasz­to­rze, jak to za­zwy­czaj – po­wie­dział in­spek­tor, ale nie otrzy­mał dal­szych wy­ja­śnień.

– Mur jest nowy? – py­tał da­lej.

– Ano – po­ki­wał głową klucz­nik – dok­tor ka­zał go wy­bu­do­wać, jak się tu spro­wa­dził. Zbyt wielu pa­cjen­tów z urwi­ska po­spa­dało.

– Po­spa­dało z urwi­ska? – po­wtó­rzył za klucz­ni­kiem Eber, zu­peł­nie nie spo­dzie­wa­jąc się ta­kiej od­po­wie­dzi.

– Tam – po­wie­dział klucz­nik, wska­zu­jąc na wschód – tam jest urwi­sko. Wi­dok piękny na je­zioro, ale jak się kto za­pa­trzy, to i spaść może, bo stromo i śli­sko.

– Ale bu­dy­nek szpi­tala nie jest nowy. Wcze­śniej mur nie był po­trzebny?

– Nie, to był kie­dyś praw­dziwy pa­łac. Za­raz pan sam zo­ba­czy, jak po­dej­dziemy bli­żej. Kiedy by­łem młody, to w le­cie za­wsze przy­jeż­dżał tu na trzy ty­go­dnie sam książę Habs­burg.

– I to on za­ło­żył tu szpi­tal? – do­py­ty­wał in­spek­tor.

– Nie, pa­łac na­le­żał do hra­biego Kon­stan­tyna. On po­znał się z dok­to­rem Ber­tem, gdy jego córka za­cho­ro­wała na omamy. Bie­daczka, tylko sie­dem­na­ście wio­sen miała, nie wię­cej. Nie udało się jej ura­to­wać, cho­ciaż dok­tor się bar­dzo sta­rał. Hra­bia był zroz­pa­czony. Mó­wił, że ży­cie stra­ciło dla niego sens. Do tego bał się bar­dzo, że na omamy za­cho­rują też po­zo­stałe jego dzieci, więc po­da­ro­wał pa­łac dok­to­rowi, żeby tu pra­co­wał i zna­lazł le­kar­stwo na to pa­skudz­two – po­wie­dział klucz­nik, po czym zro­bił dłuż­szą prze­rwę, po któ­rej kon­ty­nu­ował: – Hra­bia i dok­tor Bert zmarli dawno już bar­dzo. Póź­niej ko­lejni szu­kali le­kar­stwa, a te­raz dok­tor San­paulo. Ale da­lej jest tak, że jed­nych udaje się wy­le­czyć, a in­nych nie...

Eber, któ­remu woda chlu­po­cąca w bu­tach już mocno da­wała się we znaki, kiw­nął głową na znak, że jest już go­towy do dal­szej drogi.

Fron­towa część pa­łacu skła­dała się z jed­nego bu­dynku głów­nego oraz dwóch bocz­nych, po­łą­czo­nych z nim par­te­ro­wym przej­ściem. Zbu­do­wane były z pięk­nego bia­łego ka­mie­nia. Z da­leka fa­sada głów­nego bu­dynku wy­glą­dała do­syć skrom­nie, wsparta na dwóch fi­la­rach bez or­na­men­ta­cji. Do­piero z bli­ska biały ka­mień od­kry­wał przed przy­by­łymi liczne pła­sko­rzeźby.

– Je­żeli pan in­spek­tor wy­ba­czy, to wej­dziemy bocz­nymi drzwiami. Przez te główne zbyt wiele cie­pła ucho­dzi i gdy jest zimno, to ich nie otwie­ramy.

Drzwi boczne były od­da­lone za­le­d­wie o parę me­trów od ma­syw­nych wej­ścio­wych, które miały przy­naj­mniej trzy i pół me­tra wy­so­ko­ści i z cztery sze­ro­ko­ści. Przed otwar­ciem drzwi klucz­nik po­now­nie spoj­rzał z nie­ukry­waną nie­chę­cią na ubło­cone buty go­ścia.

– Pan wej­dzie. Za­raz po­pro­szę któ­rąś z pie­lę­gnia­rek, żeby za­pro­wa­dziła pana do dok­tora.

In­spek­tor, który tym ra­zem za­uwa­żył wzrok klucz­nika, otrzą­snął przed wej­ściem buty. Z po­zoru skromny z ze­wnątrz bu­dy­nek krył w środku nie­zwy­kle bo­gate wnę­trze, zdra­dza­jące ro­dową hi­sto­rię. Eber, który rzadko by­wał go­ściem w pa­ła­co­wych pro­gach, sta­nął oszo­ło­miony. Klucz­nik, usa­tys­fak­cjo­no­wany taką re­ak­cją, nie po­pę­dzał go, cho­ciaż przez otwarte drzwi za­czął się wdzie­rać do środka chłodny wiatr.

– Pra­cuję w tym pa­łacu, od­kąd się uro­dzi­łem, i co­dzien­nie dzię­kuję Naj­wyż­szemu za to, że mo­głem spę­dzić ży­cie w ta­kim miej­scu – po­wie­dział z uśmie­chem na ustach. – Bo prze­cież matka moja rów­nie do­brze mnie mo­gła uro­dzić w ja­kimś kur­niku we wsi. Ale wi­docz­nie Anioł Stróż od po­czątku czu­wał nade mną.

– Istot­nie, miał pan szczę­ście – zgo­dził się z nim Eber, choć z wielu hi­sto­rii wie­dział, że miej­sce uro­dze­nia nie za­wsze gwa­ran­tuje ra­do­sne ży­cie. Chciał jed­nak swo­imi sło­wami spra­wić przy­jem­ność sta­rusz­kowi. Klucz­nik uśmiech­nął się sze­roko, sły­sząc to po­twier­dze­nie, cho­ciaż spę­dzał swoje ostat­nie lata, wy­no­sząc szczu­rze tru­chła i grze­jąc zdrę­twiałe ręce nad pie­cem na sien­niku koło kuchni.

W holu było pu­sto i ci­cho.

– Czy w szpi­talu jest wielu pa­cjen­tów?

– W sa­na­to­rium, czyli w tej czę­ści szpi­tala, jest koło setki, ale te­raz wszy­scy pew­nie są w swo­ich po­ko­jach, bo nie czas jesz­cze na spa­cery.

– A pra­cow­ni­ków?

– Kto by ich zli­czył. W sa­mej kuchni pra­cuje dzie­sięć osób, a są jesz­cze praczki i pie­karz, i zaj­mu­jący się zwie­rzę­tami. No i pie­lę­gniarki i pie­lę­gnia­rze oczy­wi­ście – od­parł sta­rzec, po czym za­dzwo­nił gło­śno dzwon­kiem le­żą­cym na sto­liku przy drzwiach. Po chwili z ko­ry­ta­rza po le­wej stro­nie wy­szła młoda pie­lę­gniarka. Za­miast zwy­cza­jo­wych bia­łych ubrań pie­lę­gniar­skich, ja­kie wi­dział w in­nych szpi­ta­lach, ta miała ubra­nie zu­peł­nie czarne. Ukło­niła się, wi­dząc Ebera. Klucz­nik szep­nął jej coś w gwa­rze, na co ona kiw­nęła głową i się uśmiech­nęła.

– Dzień do­bry. Je­stem in­spek­tor Fran­ci­szek Eber. Wie­rzę, że dok­tor San­paulo mnie ocze­kuje. By­łem li­stow­nie za­po­wie­dziany.

– Tak, pro­szę za mną. Za­pro­wa­dzę pana – po­wie­działa sio­stra z in­nym, znacz­nie bar­dziej mięk­kim i zro­zu­mia­łym ak­cen­tem niż klucz­nik. Na­zy­wała się Iweta. Spra­wiała wra­że­nie po­god­nej i mi­łej osoby. Jej nie­bie­skie oczy miały in­ten­sywny od­cień, a nie­wielki, za­darty nos do­da­wał jej mło­dzień­czego uroku.

– Ach, był­bym za­po­mniał. Li­sto­nosz prze­ka­zał mi li­sty i ga­zety – po­wie­dział Eber, wy­cią­ga­jąc pa­kunki zza pa­zu­chy. Iweta od razu za­częła je prze­glą­dać, je­den po dru­gim. Nie zna­la­zła jed­nak tego, czego szu­kała, bo ze zło­ścią odło­żyła li­sty na ko­modę. – Czeka sio­stra na ważny list? – za­py­tał.

– Tu wszy­scy na coś cze­kamy – od­rze­kła. – Pro­szę za mną, in­spek­to­rze.

Dla ko­goś, kto pierw­szy raz prze­kro­czył próg Szpi­tala św. Judy, roz­le­głe ko­ry­ta­rze zda­wały się nie mieć końca. Sio­stra pro­wa­dziła in­spek­tora z głów­nego bu­dynku do bocz­nego wą­skim i go­rzej oświe­tlo­nym przej­ściem. Na­stęp­nie szli scho­dami w górę, aż na trze­cie pię­tro.

– Z da­leka pan przy­je­chał? Z Ga­li­cji? – za­py­tała.

– Tak, zga­dza się.

– Tak my­śla­łam. Moja po­przed­nia pra­co­daw­czyni miała gu­wer­nera dla córki, Po­laka. Tak samo mó­wił jak pan.

– Tak samo, czyli kiep­sko? – za­śmiał się in­spek­tor.

– Nie, nie, po pro­stu kiedy Po­lak z ty­po­wym dla sie­bie ak­cen­tem, któ­rego prze­cież nie da się ni­gdy do końca wy­ko­rze­nić, wy­po­wiada nie­miec­kie zda­nia, to chcąc nie chcąc, jakby tro­chę zmie­nia ich zna­cze­nie. Sama nie wiem, jak to wy­tłu­ma­czyć, ale gdy tam­ten gu­wer­ner chciał skar­cić pa­nienkę, to choćby nie wiem ja­kich ar­gu­men­tów użył i jak ostre słowa mó­wił, wy­po­wia­dane z jego ust tra­ciły na swej ostro­ści. Gdy po­wta­rzał to samo zda­nie po pol­sku, też nie brzmiało ono groź­niej.

– Chce pani po­wie­dzieć, że Po­lacy nie wie­dzą, jak na ko­goś krzy­czeć? – po­wie­dział Eber, nie kry­jąc roz­ba­wie­nia.

– Ależ nie, na pewno wa­sze krzyki ro­bią duże wra­że­nie na pol­skich dzie­ciach. Po pro­stu uszy dzieci z tego re­gionu wy­dają się na nie od­porne – od­po­wie­działa z uśmie­chem.

In­spek­tor szedł, lekko uty­ka­jąc i sta­ra­jąc się na­dą­żyć za sio­strą Iwetą. Ko­ry­tarz, któ­rym go pro­wa­dziła, był nie­mal zu­peł­nie ciemny, oświe­tlany je­dy­nie bla­dym świa­tłem do­cho­dzą­cym z ma­lut­kich, wą­skich okien.

– To tu­taj – po­wie­działa, wska­zu­jąc na drew­niane drzwi na końcu ko­ry­ta­rza z lśniącą ta­bliczką z wy­gra­we­ro­wa­nym na­zwi­skiem dy­rek­tora szpi­tala.

– Dzię­kuję za po­moc – od­rzekł i chwy­cił klamkę, za­nim zdą­żyła to zro­bić sio­stra Iweta. – Nie chcę już sio­strze za­bie­rać wię­cej czasu. Sam so­bie po­ra­dzę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

WY­DAW­NIC­TWO PRO­ZAMI PO­LECA

M.M Perr

Wszyst­kie winy mo­jej matki

Zu, wielka kra­kow­ska ar­tystka, tra­fia w cięż­kim sta­nie do szpi­tala. Nikt nie wie, co ro­biła wcze­śniej i dla­czego ma rany na dło­niach. Do szpi­tala przy­jeż­dża jej córka, z którą Zu nie wi­działa się przez dzie­sięć lat.

Gdy Ga­briela była małą dziew­czynką, na­gle z jej ży­cia znik­nął oj­ciec. Mu­siała wtedy szybko do­ro­snąć i w prze­ci­wień­stwie do matki – stą­pać twardo po ziemi. Kiedy jako do­ro­sła ko­bieta wraca do Kra­kowa, za­staje swój ro­dzinny dom w roz­pacz­li­wym sta­nie. Dawno nie­wi­dziane wnę­trza i przed­mioty spra­wiają, że bo­le­sne wspo­mnie­nia za­sy­pują jej my­śli i serce. Pró­bu­jąc uprząt­nąć dom, ko­bieta od­krywa ma­ka­bryczną ta­jem­nicę skry­waną przez stare mury.

Czy Ga­briela i Zu będą chciały od­bu­do­wać re­la­cje ze­rwane wiele lat wcze­śniej? Czy dra­ma­tyczna hi­sto­ria z prze­szło­ści, która po­ło­żyła się cie­niem na ży­ciu obu ko­biet, może stać się ni­cią łą­czącą na nowo matkę i córkę?

.

Vera Buck

Wil­cze dzieci

Czy osada, w któ­rej jedni po­lują na wilki, a inni je oswa­jają, ujawni swoje ta­jem­nice? Gdzie tak na­prawdę czai się zło?

Szes­na­sto­let­nia Re­bekka gi­nie bez śladu. Tuż po niej znika rów­nież miej­scowa na­uczy­cielka, Laura. To nie pierw­sze ko­biety, które za­gi­nęły w re­gio­nie gór­skiej wio­ski Ja­kob­sle­iter. Miesz­kańcy tej osady od­dzie­lo­nej od współ­cze­snego świata od dawna bu­dzą po­dejrz­li­wość wśród lu­dzi z do­liny. Dzien­ni­karka Smilla do­strzega po­do­bień­stwa mię­dzy ostat­nimi wy­da­rze­niami a znik­nię­ciem przed laty jej przy­ja­ciółki Juli. Po­sta­na­wia zgłę­bić te­mat. Stare rany otwie­rają się na nowo, kiedy za­nie­dbana dziew­czynka, która jest ude­rza­jąco po­dobna do daw­nej ko­le­żanki, wbiega przed jej sa­mo­chód. W Smilli na­ra­sta na­dzieja, że wresz­cie od­kryje, co stało się z Juli.

.

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl