Wszystkie winy mojej matki - M.M. Perr - ebook + audiobook + książka

Wszystkie winy mojej matki ebook i audiobook

M.M. Perr

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Zu, wielka krakowska artystka, trafia w ciężkim stanie do szpitala. Nikt nie wie, co robiła wcześniej i dlaczego ma rany na dłoniach. Do szpitala przyjeżdża jej córka, z którą Zu nie widziała się przez dziesięć lat.

Gdy Gabriela była małą dziewczynką, nagle z jej życia zniknął ojciec. Musiała wtedy szybko dorosnąć i w przeciwieństwie do matki – stąpać twardo po ziemi. Kiedy jako dorosła kobieta wraca do Krakowa, zastaje swój rodzinny dom w rozpaczliwym stanie. Dawno niewidziane wnętrza i przedmioty sprawiają, że bolesne wspomnienia zasypują jej myśli i serce. Próbując uprzątnąć dom, kobieta odkrywa makabryczną tajemnicę skrywaną przez stare mury.

Czy Gabriela i Zu będą chciały odbudować relacje zerwane wiele lat wcześniej? Czy dramatyczna historia z przeszłości, która położyła się cieniem na życiu obu kobiet, może stać się nicią łączącą na nowo matkę i córkę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor: Paulina Holtz
Oceny
4,4 (199 ocen)
107
68
16
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sewanna

Nie oderwiesz się od lektury

Książka cudownie przeczytana przez p.Paulinę Holtz. A co do samej książki - fajna, ciekawie opowiedziana historia. idealna na jesienne wieczory. Bardzo lubię styl i humor M.M. Perr, więc dla mnie to był dobrze spędzony czas :)
20
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Książka "Wszystkie winy mojej matki" autorstwa M.M. Perr to poruszająca opowieść o rozdartych więziach rodzinnych i tajemnicach skrywanych przez lata. Historia skupia się na Gabrieli i jej matce Zu, dwóch kobietach, które po dziesięciu latach rozłąki ponownie krzyżują swoje ścieżki w dramatycznych okolicznościach. Fabuła rozpoczyna się od chwili, gdy Zu trafia do szpitala w tajemniczych okolicznościach, co stawia wiele pytań dotyczących jej przeszłości. Po latach rozłąki z córką Gabrielą ta po raz pierwszy staje się świadkiem tajemniczych wydarzeń w życiu matki. Mroczne tajemnice rodzinne i bolesne wspomnienia z przeszłości wkrótce zaczynają się wyłaniać, gdy Gabriela próbuje zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się w ich rodzinie. Autorka w niesamowity sposób ukazuje konflikty i emocje, jakie towarzyszą procesowi odkrywania prawdy o przeszłości. Czy matka i córka zdołają naprawić zerwane więzi i zmierzyć się z makabrycznymi sekretami ukrytymi w ich rodzinnej przeszłości? To pytanie prow...
20
domi_od_ksiazek_pl

Nie oderwiesz się od lektury

Cóż za niezwykłą historia. Mam wrażenie, że w tej książce nic jest takie jakim się początkowo wydaje. Pięknie poprowadzony wątek trudnej miłości w rodzinie, lekkie nuty thrilleru i zagadki w tle a to wszystko okraszone bardzo żywymi i mocnymi emocjami. Wspaniała perełka.
10
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna książka. głęboko zapada w pamięci
10
Ewapas37

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i emocjonująca opowieść. O trudach rodzicielstwa i trudnym dzieciństwie- opowiedziana tak, że słuchając jej weszłam w ten magiczny klimat od pierwszej strony…
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Ju­styna Ja­kub­czyk
Ko­rekta: Agnieszka Brach
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Iza­bela Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
Zdję­cie na okładce: Co­py­ri­ght © by Mi­lena – po­kój, An­drii – ob­razy (Stock.adobe.com)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-67173-66-7
Gdańsk/War­szawa 2023
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

36 Ka­wałki be­tonu wrzy­nały się w jej ko­lana. Kasz­lała. Płuca draż­nił pył. Dłu­tem i młot­kiem roz­wa­lała ko­lejne ka­wałki pod­łogi. Po każ­dym moc­niej­szym ude­rze­niu od­kła­dała na­rzę­dzia i rę­kami roz­grze­by­wała od­rą­bane frag­menty. Po chwili na­tra­fiła na szcze­linę. Wsa­dziła w nią dłuto i na­ci­snęła ca­łym cię­ża­rem swo­jego ciała. Dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trowa bryła od­sko­czyła. Pró­bo­wała ją pod­nieść, ale ta była ciężka i szorstka. Mu­siała wło­żyć rę­ka­wice ogro­dowe. Wsa­dziła dło­nie w szparę, za­parła się nogą i z ca­łej siły po­cią­gnęła bryłę w swoim kie­runku. Udało jej się prze­su­nąć ją na tyle, by zo­ba­czyć le­żącą pod nią ludzką czaszkę.

1Długo by­łam dzie­cinna, nie­od­po­wie­dzialna i na­iwna. Po­zwa­la­łam so­bie na nie­do­ra­sta­nie w imię sztuki. Dzieci są wszyst­kiego cie­kawe. Wie­dzą, że mało jesz­cze wi­działy, i jest w nich ta nie­zwy­kła po­kora w od­kry­wa­niu świata. Do­ro­śli przy­zwy­cza­jają się do my­śli, że już wi­dzieli do­sta­tecz­nie wiele, by uznać, że wie­dzą o świe­cie nie­mal wszystko albo wy­star­cza­jąco, by móc wy­po­wia­dać się w spo­sób sta­now­czy i pewny. Do­ro­śli prze­stają od­kry­wać, bo nie szu­kają już od­po­wie­dzi. Oni wie­dzą. A ja chcia­łam jak naj­dłu­żej po­zo­stać w świe­cie nie­wie­dzy i po­szu­ki­wań. Po­zwa­la­łam so­bie więc na zo­sta­nie dziec­kiem bar­dzo długo. Aż przy­szedł dzień za­płaty za utrzy­my­wa­nie mo­jej na­iw­no­ści i nie­wie­dzy i zo­sta­łam sta­ruszką, bez do­ro­sło­ści.

2 Dom pach­niał ina­czej, niż pa­mię­tała. Za­miast świe­żego drewna i za­pa­chu farb po­czuła stę­chli­znę, pleśń i jesz­cze coś in­nego, czego nie po­tra­fiła na­zwać, a co prze­wier­cało jej noz­drza nie­mal na wy­lot i do­pro­wa­dzało do mdło­ści. Nie­re­gu­lo­wane od dawna drzwi, któ­rych drewno mu­siało na­puch­nąć od wil­goci, z tru­dem pod­da­wały się sile jej ręki. Tak, jakby dom nie chciał jej wpu­ścić do środka. We­wnątrz pa­no­wała ciem­ność prze­ry­wana po­je­dyn­czymi stru­mie­niami świa­tła pa­da­ją­cymi ze szpar mię­dzy gru­bymi za­sło­nami. W świe­tle wi­dać było mi­liony dro­bin ku­rzu po­ru­szone przez po­dmuch świe­żego po­wie­trza, który do­stał się do domu, gdy Ga­brieli w końcu udało się otwo­rzyć drzwi fron­towe przez pchnię­cie ich z ca­łych sił bio­drem. Po­ło­żyła pęk cięż­kich klu­czy na ko­mo­dzie przy wej­ściu. We­szła wolno do środka. Choć znała ten dom na pa­mięć, po­kry­wa­jąca go ni­czym szare prze­ście­ra­dło gruba war­stwa ku­rzu od­mie­niła tak bar­dzo to miej­sce, że czuła się w nim obco. W pół­mroku nie za­uwa­żyła ta­bo­retu sto­ją­cego na środku ko­ry­ta­rza, który pod wpły­wem kop­nię­cia prze­wró­cił się z hu­kiem. Pod­sko­czyła ze stra­chu.

– Na mi­łość bo­ską! – po­wie­działa do sie­bie z mie­szanką iry­ta­cji i zło­ści w gło­sie, po czym ru­szyła gwał­tow­niej w kie­runku naj­bliż­szego okna. Jed­nym szarp­nię­ciem ręki od­sło­niła za­słonę. Stara tka­nina nie wy­trzy­mała nie­spo­dzie­wa­nej siły, z jaką ją po­trak­to­wano, i się roz­darła.

Do środka wpa­dło cie­płe po­łu­dniowe świa­tło, ale na­wet ono nie od­mie­niło po­nu­rego ob­li­cza domu. Ga­briela ru­szyła w kie­runku okien w sa­lo­nie. Ko­lejno roz­su­wała za­słony, aż cały dom zo­stał za­lany świa­tłem, w któ­rym tań­czyło co­raz wię­cej dro­bin ku­rzu. Za­częła kasz­leć. Po­de­szła do drzwi wy­cho­dzą­cych na ta­ras i otwo­rzyła je sze­roko. Spoj­rzała na ogród i uśmiech­nęła się do sie­bie. Wy­glą­dał do­kład­nie tak jak dzie­sięć lat wcze­śniej. Był tak samo za­pusz­czony, ale i ma­giczny jed­no­cze­śnie. O swoje miej­sce na ziemi wal­czyły w nie­rów­nej kon­ku­ren­cji trawa, malwy i krzaki róż. Nad nimi gó­ro­wała wielka stara cze­re­śnia. Ga­briela po­cze­kała chwilę, aż dom nieco się prze­wie­trzy, a jej je­lita, skrę­cone od nie­przy­jem­nego za­pa­chu, się roz­luź­nią. Za­sta­na­wiała się, co po­winna zro­bić naj­pierw. Oczy­wi­ście mu­siała w końcu po­je­chać do szpi­tala. Prze­cież po to przy­je­chała do Kra­kowa. Pew­nie po­winna była zro­bić to od razu. Sama ta myśl po­mie­szana z po­czu­ciem winy, gniewu i żalu spra­wiła, że od­dech stał się płytki, a klatka pier­siowa nie­mal prze­stała się ru­szać. Jej dło­nie mi­mo­wol­nie za­ci­snęły się w pię­ści. Może to po­dmuch wia­tru, a może coś in­nego spra­wiło, że zro­biło jej się na­gle po­twor­nie zimno. Ga­briela oprzy­tom­niała i roz­tarła so­bie ra­miona wła­snymi rę­kami, po czym ru­szyła w kie­runku kuchni, w któ­rej miała na­dzieję zna­leźć przy­zwo­itą kawę. Za­miast niej zna­la­zła jed­nak coś zu­peł­nie in­nego, co spra­wiło, że jej żo­łą­dek osta­tecz­nie pod­dał się od­ru­chowi wy­miot­nemu.

3 Bu­dynki szpi­tali mają w so­bie coś obez­wład­nia­ją­cego. Na­wet te no­wo­cze­sne, któ­rych ar­chi­tekci ze­rwali ze sztywną kon­wen­cją bia­łych ko­ry­ta­rzy i zie­lo­nej pod­łogi, onie­śmie­lają lu­dzi wcho­dzą­cych do środka. Prze­cho­dząc przez główne wej­ście, każdy zo­staje sym­bo­licz­nie, chcąc nie chcąc, po­zba­wiony swo­jej roli w spo­łe­czeń­stwie i ca­łego do­robku ży­cia. Oczy­wi­ście za­sob­ność port­fela może mieć wpływ na kom­fort, w ja­kim spę­dza się czas w szpi­talu, ale je­dy­nie do pew­nego stop­nia. Przy­pięte rurki i elek­trody są dla wszyst­kich tak samo nie­wy­godne, a ba­da­nia ci­śnie­nia co parę go­dzin przez całą dobę jest tak samo mę­czące za­równo dla bo­ga­tych, bied­nych, sław­nych, jak i cał­kiem nie­zna­nych. Bu­dy­nek Szpi­tala im. Brata Al­berta wy­da­wał się wręcz za­pro­jek­to­wany do tego, by bu­dzić re­spekt. Zo­stał wznie­siony za­raz po woj­nie z wiel­kich ce­men­to­wych płyt. Wy­bu­do­wany na pla­nie li­tery U, ota­czał wcho­dzącą osobę ze wszyst­kich stron swoją ma­sywną kon­struk­cją. Przez po­nad pół wieku był naj­więk­szym szpi­ta­lem w po­łu­dnio­wej czę­ści Pol­ski. W jego za­wi­łych ko­ry­ta­rzach gu­bili się na­wet pra­cow­nicy, gdy tylko przy­szło im od­wie­dzić inny, od­le­glej­szy od­dział.

– Ga­bry­siu? – za­py­tała sześć­dzie­się­cio­let­nia ko­bieta, do­ty­ka­jąc de­li­kat­nie jej ra­mie­nia.

Ga­briela ob­ró­ciła się gwał­tow­nie. W za­my­śle­niu nie sły­szała kro­ków swo­jej ciotki. Cho­ciaż nie wi­działa jej od dzie­się­ciu lat, nie po­trze­bo­wała ani chwili, by roz­po­znać jej twarz. Jej ogra­ni­czona mi­mika mimo upływu czasu nie zo­sta­wiała na skó­rze trwa­łych śla­dów. W ide­al­nie upię­tych wło­sach nie było si­wi­zny. Je­dy­nie duże nie­bie­skie oczy zda­wały się zaj­mo­wać wię­cej miej­sca na szczu­płej twa­rzy i to one naj­bar­dziej zdra­dzały upływ lat.

– Cio­cia Pia! – od­po­wie­działa, otrzą­sa­jąc się z le­targu, w któ­rym tkwiła od mo­mentu przyj­ścia do szpi­tala.

Pia uśmiech­nęła się, nie otwie­ra­jąc ust. Za­wsze tak ro­biła. Gdy była jesz­cze na­sto­latką, ktoś w szkole jej po­wie­dział, że ma żółte zęby, i od tam­tej pory ni­gdy ich nie po­ka­zy­wała, choć cho­dziła re­gu­lar­nie do den­ty­sty na ich wy­bie­la­nie. Na­wyk jed­nak po­zo­stał.

– Nie po­zna­łam cię z da­leka, cho­ciaż kto inny jak nie ty by tu był.

Pia przy­glą­dała się jej twa­rzy wni­kli­wie, nie ukry­wa­jąc za­sko­cze­nia, zmia­nami, które na niej zo­ba­czyła.

– Pew­nie się bar­dzo zmie­ni­łam, dla­tego mnie nie po­zna­łaś – od­parła spe­szona Ga­briela. – Tyle lat w końcu mi­nęło.

Pia zmru­żyła nieco oczy, po czym wzięła jej dłoń w swoje ręce.

– Wcale się nie zmie­ni­łaś, dro­gie dziecko. Za­wsze by­łaś i je­steś piękną ko­bietą – rze­kła, po czym po­gła­skała jej roz­pusz­czone czarne włosy.

– Już nie taką młodą. Mam pra­wie czter­dzie­ści lat – po­wie­działa Ga­briela z gry­ma­sem. Czuła, że za­czyna się ru­mie­nić. Za­wsze miała pro­blemy z ukry­wa­niem emo­cji. Pia, jakby czy­ta­jąc jej my­śli, od­wró­ciła swój wzrok i po­pa­trzyła w stronę okna do sali cho­rych. Szpi­talny ko­ry­tarz był pu­sty i ci­chy. Wszy­scy pa­cjenci wy­da­wali się tkwić w ja­kimś za­cza­ro­wa­nym pół­śnie, mimo że był śro­dek dnia.

– To naj­wspa­nial­szy wiek dla ko­biety – prze­rwała Pia.

– Skoro tak mó­wisz, cio­ciu.

– Ja w twoim wieku po­czu­łam w końcu, że mogę na­prawdę ode­tchnąć pełną pier­sią. Wie­dzia­łam, kim je­stem i czego chcę od ży­cia, a jed­no­cze­śnie w końcu mia­łam czas dla sie­bie sa­mej, któ­rego wcze­śniej za­wsze mi bra­ko­wało.

– Bo ty mia­łaś ro­dzinę. Dziecko, któ­rym mu­sia­łaś się wcze­śniej zaj­mo­wać, dom do ogar­nię­cia, więc pew­nie od­czu­łaś sporą róż­nicę.

– Ale ty też prze­cież masz dom. Zna­czy swoje miesz­ka­nie w Gdań­sku, prawda? – za­py­tała cio­cia, ba­da­jąc ją wzro­kiem.

– Tak, oczy­wi­ście, mam miesz­ka­nie. Nic się nie zmie­niło – od­burk­nęła Ga­briela, kar­cąc sie­bie w du­chu, że po­zwo­liła, by roz­mowa ze­szła na ten te­mat.

Ro­zej­rzała się do­okoła. Miała ochotę na kawę, ale wcho­dząc, ni­g­dzie nie wi­działa żad­nego au­to­matu. Pia stała obok, wy­pro­sto­wana i sztywna. Jej mama kie­dyś jej wspo­mniała, że to dla­tego, że gdy były małe, to ona po­wie­działa jej, że praw­dziwe damy po­znaje się po tym, że na­wet we śnie albo na to­a­le­cie są cał­ko­wi­cie wy­pro­sto­wane, a te fał­szywe damy gar­bią się, gdy tylko zo­stają na chwilę same. Dzie­cięca za­bawa zmie­niła się w praw­dziwą ob­se­sję Pii, zresztą jedną z wielu, które do­ty­czyły jej wy­glądu.

– Dziwne, że te­raz ni­kogo nie ma koło niej – prze­rwała ci­szę Ga­briela. – Od­kąd pa­mię­tam, za­wsze ktoś przy niej był, by ją wiel­bić i po­dzi­wiać.

– W jej sta­nie od­wie­dziny in­nych osób nie by­łyby wska­zane. Tylko naj­bliżsi – za­częła tłu­ma­czyć Pia, tak jakby brak lu­dzi był oznaką chwi­lo­wej sła­bo­ści.

– Wiem, ale to i tak dziwne...

– Co po­wie­dział le­karz? – za­py­tała Pia.

– Jesz­cze z ni­kim nie roz­ma­wia­łam.

– A Zu?

– Co z nią? – spy­tała Ga­briela, nie od­wra­ca­jąc oczu od szyby.

– Jak się dzi­siaj czuje? Wczo­raj, jak do niej wstą­pi­łam, była pod wpły­wem sil­nych le­karstw i nie mo­głam się z nią do­ga­dać.

– Nie wiem – od­rze­kła Ga­briela, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

– Nie we­szłaś do niej? – za­py­tała Pia, bar­dzo się sta­ra­jąc, by w jej gło­sie nie było sły­chać tonu oskar­że­nia.

– Nie. Spała cały czas. Nie wie­dzia­łam, czy po­win­nam ją bu­dzić – skła­mała.

Nie wcho­dziła ze względu na gniew, który po­now­nie za­czął pa­lić jej trze­wia od środka. To było nie­spra­wie­dliwe, że przez tę sy­tu­ację zo­stała zmu­szona do po­wrotu i zro­bie­nia pierw­szego kroku. To nie ona po­winna go ro­bić. To nie ona po­winna te­raz sta­rać się być miła i po­mocna. Nie ona.

Pia pa­trzyła na sio­strze­nicę. Twarz Ga­brieli była nie­ru­choma, ale emo­cje i my­śli wal­czące o swoje miej­sce w jej gło­wie po­wo­do­wały mi­mo­wolny ruch ga­łek ocznych. Cie­nie pod oczami zdra­dzały zmę­cze­nie. Włosy były lekko prze­tłusz­czone i w nie­ła­dzie, a bluzka nie­wy­pra­so­wana. Nie była ni­gdy w tak oczy­wi­sty i wręcz na­rzu­ca­jący się spo­sób piękna jak jej mama, ale miała ładne, de­li­katne rysy. Pię za­wsze de­ner­wo­wało to, że Ga­briela od dziecka wy­glą­dała i za­cho­wy­wała się jak brzyd­kie ka­czątko, choć nie mu­siała nim być. To był jej wy­bór.

– To może w ta­kim ra­zie idź naj­pierw do le­ka­rza, or­dy­na­tora naj­le­piej. Pie­lę­gniarki na pewno ci po­wie­dzą, gdzie on jest. A ja po­cze­kam tu­taj. Może w tym cza­sie się obu­dzi.

Ga­briela nie ru­szyła się z miej­sca.

– Wo­lisz tu zo­stać? To może ja pójdę i po­pro­szę, żeby ja­kiś le­karz tu pod­szedł?

– Jak długo le­żała w domu nie­przy­tomna? – od­po­wie­działa Ga­briela py­ta­niem na py­ta­nie.

– Wy­daje mi się, że nie dłu­żej niż je­den dzień.

– My­śla­łam, że co­dzien­nie ze sobą roz­ma­wia­cie przez te­le­fon.

– Wiesz, jak jest z Zu. Gdy nad czymś pra­cuje, to nie ma jej dla ni­kogo, a ostat­nio była czymś wy­raź­nie za­jęta.

– To skąd wiesz, jak długo le­żała na pod­ło­dze w domu?

– Trzy dni przed tym, jak ją zna­la­złam, była u mnie, by zro­bić pra­nie. A dzień wcze­śniej jej są­siadka mó­wiła, że wy­daje się jej, że sły­szała, jak roz­ma­wiała z kimś gło­śno przez te­le­fon.

– Może nie roz­ma­wiała, tylko wo­łała o po­moc – od­po­wie­działa Ga­briela. – Dla­czego ro­biła u cie­bie pra­nie?

– Pralka się jej ze­psuła, a nie ku­piła jesz­cze no­wej.

– Hmm.

– Co?

– By­łam rano w domu.

– Na­prawdę?

– Tak.

– W kuchni le­żał kot.

– Kot? Zu nie ma kota. Może ja­kiś przy­błęda? Naj­le­piej bę­dzie wy­pu­ścić go przez ogród.

– Kot nie żył.

– Nie żył?

– Tak. Zna­la­złam w zle­wie w jej kuchni zde­chłego kota. A cały dom był...

– Jaki?

– W okrop­nym sta­nie. Jakby nikt w nim nie miesz­kał od lat.

– No wiesz, Zu ma już swoje lata.

– Ona jest nie­wiele star­sza od cie­bie, cio­ciu. Ma sześć­dzie­siąt pięć lat. Chcesz mi po­wie­dzieć, że ty też masz zde­chłego kota w domu i to jest nor­malne?

– No nie, ale wiesz, że ona ni­gdy nie była ty­pową go­spo­dy­nią do­mową...

– Nie była, ale..

– Po­patrz – prze­rwała jej cio­cia, po­ka­zu­jąc ręką w kie­runku okna w sali cho­rych. – Chyba się obu­dziła. Idź do niej.

Pia, wi­dząc brak re­ak­cji, otwo­rzyła drzwi i ob­da­ro­wała Ga­brielę jed­nym ze swo­ich nie­zno­szą­cych sprze­ciwu spoj­rzeń. Ga­briela skrzy­żo­wała ręce na piersi i we­szła do środka. W sali stały trzy łóżka, ale tylko jedno było za­jęte. Cie­kawe, czy in­nym pa­cjen­tom też za­pew­niają ta­kie kom­for­towe wa­runki – za­sta­na­wiała się Ga­briela, roz­glą­da­jąc się. Na środ­ko­wym łóżku pod szpi­talną koł­drą le­żała drobna ko­bieta. Jej na­tu­ral­nie grube, dłu­gie włosy zaj­mo­wały więk­szą część po­duszki. Zu, mimo swo­jego wieku, od dwu­dzie­stu lat miała tylko jedno pa­smo błysz­czą­cych srebr­nych wło­sów. Twarz ko­biety wy­da­wała się bar­dzo blada. Może dla­tego, że za­zwy­czaj ma­lo­wała usta krwi­sto­czer­woną szminką, a po­liczki szczo­drze opró­szała ró­żem. A może twarz była taka blada z wy­cień­cze­nia? Ga­briela pa­trzyła na nią przez chwilę w mil­cze­niu. Słabe świa­tło wpa­da­jące przez nie­wiel­kie okienko nie po­zwo­liło jej jed­nak na jed­no­znaczną ocenę. Spod koł­dry wy­su­nęła się szczu­pła ręka z cha­rak­te­ry­stycz­nymi dłu­gimi pal­cami Zu. Ga­briela za­wsze uwa­żała, że dło­nie jej mamy są na­prawdę piękne i nie­po­wta­rzalne. Zu rzadko ma­lo­wała pa­znok­cie la­kie­rem, za to czę­sto miała na nich ślady atra­mentu na bo­kach pal­ców lub resztki ko­lo­ro­wych farb pod pa­znok­ciami. Mimo wszystko żadne ręce in­nych ko­biet nie mo­gły się z nimi rów­nać. Te­raz na wy­su­nię­tej dłoni matki nie było ani atra­mentu, ani farb. Były za to wy­raźne za­dra­pa­nia. Pa­znok­cie były po­ła­mane, a pod nimi wid­niał brud, jakby ko­pała nimi w ziemi bez rę­ka­wi­czek.

– Cześć, mamo – po­wie­działa ci­cho. Sta­rała się jak naj­bar­dziej opa­no­wać ton głosu, by nie zdra­dzał emo­cji. Ko­bieta le­żąca w łóżku nie po­ru­szyła się jed­nak ani nie po­pa­trzyła na nią. Ga­briela po­wtó­rzyła więc po­now­nie „Cześć, mamo”, tyle że gło­śniej.

– Cześć, mamo? – po­wtó­rzyła Zu, po­woli od­wra­ca­jąc głowę tak, by mo­gła zo­ba­czyć swoją córkę. Jej wargi po­ru­szały się na­dal, jakby prze­żu­wała po­now­nie wy­po­wie­dziane do­piero co słowa, aż w końcu jej oczy na­tra­fiły na twarz Ga­brieli. – Mała G?

Ga­briela otwo­rzyła usta i po­wtór­nie je za­mknęła – jak ryba, która pró­buje od­dy­chać po wy­cią­gnię­ciu z wody. Pia po­wie­działa jej przez te­le­fon, że jej mama jest w złym sta­nie i praw­do­po­dob­nie bę­dzie po­trze­bo­wała ope­ra­cji. Ja­dąc swoim sa­mo­cho­dem z dru­giego krańca Pol­ski, Ga­briela przy­go­to­wy­wała się na walkę słowną. Jej mama do więk­szo­ści rze­czy miała skrajne po­dej­ście, albo coś ko­chała, albo tego ab­so­lut­nie nie­na­wi­dziła. Wi­zyty le­kar­skie, ba­da­nia, a w szcze­gól­no­ści po­byty w szpi­talu na­le­żały do tej dru­giej ka­te­go­rii rze­czy, o które za­zwy­czaj trzeba było sto­czyć z Zu bój. Jej bez­rad­ność była zu­peł­nie nie­ocze­ki­wana i emo­cjo­nal­nie roz­bra­ja­jąca.

– Co tu ro­bisz? – za­py­tała Zu, po czym za­częła ner­wowo roz­glą­dać się po sali.

– Cio­cia za­dzwo­niła, że je­steś w szpi­talu, więc przy­je­cha­łam.

– Przy­je­cha­łaś? – za­py­tała Zu, jak gdyby nie ro­zu­miała da­lej po­wodu, dla któ­rego jej córka po­ja­wiła się na­gle, po nie­mal dzie­się­ciu la­tach, przy jej łóżku.

– Le­ża­łaś w domu nie­przy­tomna. Jesz­cze nie roz­ma­wia­łam z le­ka­rzem, ale zdaje się, że bę­dzie po­trzebna ope­ra­cja.

Zu za­częła nie­zdar­nie gra­mo­lić się w łóżku, sta­ra­jąc się usiąść. Obo­lałe ciało sta­wiało opór. Spoj­rzała nie­pew­nie na swoją prawą opuch­niętą rękę, na któ­rej były liczne opa­trunki. Po­ru­szyła lekko pal­cami, jakby coś spraw­dzała, po czym wsa­dziła rękę pod koł­drę.

– Chyba coś mam z brzu­chem – po­wie­działa.

– Boli cię pew­nie z upadku.

– Moje ciało nie działa. Po­móż mi – wy­ce­dziła przez za­ci­śnięte zęby. Jej głos za­czął zdra­dzać fru­stra­cję.

Ga­briela po­de­szła do matki. Spró­bo­wała ją pod­cią­gnąć wy­żej, ale Zu za­częła sy­czeć z bólu i wy­szar­pała rękę z jej uści­sku.

– Zo­staw – krzyk­nęła.

– Le­piej się po­łóż, mamo. Je­steś mocno po­tłu­czona.

– Le­że­nie też boli – od­burk­nęła Zu, na­dal sta­ra­jąc się zna­leźć wy­godną po­zy­cję.

– Pa­mię­tasz, co się stało?

– Kiedy?

– No parę dni temu, gdy upa­dłaś? Wiesz, czy coś cię za­bo­lało, czy ze­mdla­łaś?

– A Pia nie wie?

– By­łaś sama w domu.

– Ja ni­gdy w nim nie je­stem sama.

– Ale wtedy by­łaś. Pia zna­la­zła cię na­stęp­nego dnia. By­łaś nie­przy­tomna.

Zu wpa­try­wała się w twarz Ga­brieli, jakby cze­goś szu­kała albo cze­kała na dal­sze wy­ja­śnie­nia.

– Jak się te­raz czu­jesz? Przy­nieść ci coś? Może wodę?

– A nie mają tu wody? – za­py­tała Zu i po­now­nie ner­wowo za­częła się roz­glą­dać po sali.

– Mają, ale może masz na coś ochotę?

– Dla­czego chcą ro­bić ope­ra­cję?

– Nie roz­ma­wia­łam jesz­cze z le­ka­rzem, ale z tego, co mi mó­wiła Pia, to są ja­kieś pro­blemy z ser­cem. Pew­nie dla­tego się prze­wró­ci­łaś w domu.

– Wiesz, gdzie są moje rze­czy?

Ga­briela po­de­szła do szafki przy łóżku. W środku była ko­sme­tyczka i cia­steczka cze­ko­la­dowe.

– Pew­nie wzięli je do ja­kie­goś ma­ga­zynu.

– Nie mogę wyjść w tym do domu. Na ze­wnątrz jest zimno.

– Na ze­wnątrz jest cie­pło, ale ty na ra­zie mu­sisz zo­stać. Mó­wi­łam ci, że bę­dziesz miała ope­ra­cję.

Ga­briela sta­rała się mó­wić spo­koj­nie i nie zdra­dza­jąc przy tym żad­nych emo­cji, które po­woli za­czy­nały się po­ja­wiać w jej sercu.

– Nie mogę zo­stać. Mu­szę coś zro­bić. To bar­dzo ważne – od­parła Zu, po czym po­pa­trzyła w oczy Ga­brieli z taką in­ten­syw­no­ścią, że prze­szły ją ciarki po ple­cach.

– Co? Co mu­sisz zro­bić?

– Nie wiem – przy­znała Zu, wciąż pró­bu­jąc się pod­cią­gnąć na łóżku.

– Co ro­bi­łaś wcze­śniej? Dla­czego masz po­dra­pane ręce?

Zu, za­sko­czona py­ta­niem, prze­stała wal­czyć z po­duszką, a za­miast tego za­częła się przy­glą­dać swoim rę­kom.

– Nie wiem – po­wtó­rzyła po chwili, za­gu­biona, po czym opa­dła bez sił na łóżko.

– Leż, mamo. Za­wo­łam cio­cię i pójdę do le­ka­rza.

Zu nie od­po­wie­działa. Ga­briela od­wró­ciła się i wy­szła. Czuła wzbie­ra­jący go­rąc w gar­dle. Kiw­nęła głową na swoją cio­cię, da­jąc jej znać, by we­szła do środka. Sama w mil­cze­niu ją mi­nęła.

– Idziesz do or­dy­na­tora? – krzyk­nęła za nią Pia.

Ga­briela po­wtór­nie kiw­nęła głową. W jej oczach po­ja­wiły się tłu­mione przez ostat­nie dzie­sięć lat łzy, któ­rych nie chciała po­ka­zy­wać ni­komu.

4 – Pani chciała ze mną roz­ma­wiać? – za­py­tał star­szy, otyły męż­czy­zna z nie­na­gan­nie za­wią­za­nym kra­wa­tem, w ma­ry­narce, na którą miał za­rzu­cony biały ki­tel le­kar­ski.

– Tak, pro­fe­so­rze – od­po­wie­działa Ga­briela. – Je­stem córką Zu­zanny Win­nic­kiej, którą wczo­raj prze­wie­ziono na pań­ski od­dział.

– Ach tak – od­burk­nął pro­fe­sor, po czym te­atral­nym ge­stem ręki za­pro­sił ją do swo­jego ga­bi­netu.

– Je­śli pani śle­dzi stan zdro­wia swo­jej mamy, to za­pewne mu­siała pani za­uwa­żyć ostat­nio pewne zmiany...

– Nie­stety, nie śle­dzę – prze­rwała mu.

– Pro­szę?

– Nie śle­dzę stanu zdro­wia mamy – po­wtó­rzyła. – Miesz­kam w Gdań­sku.

– W Gdań­sku?

– Tak, to do­syć da­leko.

– Ale jed­nak w Pol­sce – po­wie­dział pro­fe­sor, marsz­cząc przy tym swoje bar­dzo bujne brwi.

– W Pol­sce, ale my z mamą... wie pan, cza­sem tak bywa, że nie jest się zbyt bli­sko z człon­kami swo­jej ro­dziny, więc... – za­częła się tłu­ma­czyć.

– Więc nie śle­dzi pani stanu zdro­wia swo­jej star­szej już matki. Ro­zu­miem do­sko­nale, mam ta­kich ma­tek i oj­ców na od­dziale co mie­siąc przy­naj­mniej parę – od­rzekł, tak­su­jąc ją wzro­kiem.

Ga­briela nie spu­ściła wzroku, wręcz prze­ciw­nie, od­wza­jem­niła się rów­nie upar­tym i prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

– Nie ma pan prawa mnie osą­dzać. Każdy ma ja­kąś hi­sto­rię, i tyle. Moja mama zna­la­zła się w tym szpi­talu wczo­raj, a ja przy­je­cha­łam z dru­giego końca Pol­ski na drugi dzień. Je­stem go­towa grzecz­nie speł­nić swój obo­wią­zek i pod­pi­sać, co bę­dzie trzeba, ale nie mam za­miaru przed pa­nem uda­wać, że jest mię­dzy mną a mamą ja­kaś bli­skość i za­ży­łość, któ­rej po pro­stu nie ma. Praw­do­po­dob­nie do pod­pi­sa­nia zgody na ope­ra­cję bar­dziej upraw­niona by­łaby jej me­ne­dżerka, która za­pewne spę­dziła z nią wię­cej czasu przez ostat­nie lata niż ja... ale prawo to prawo.

– Me­ne­dżerka?

– Tak. Nie my­ślał pan chyba, że moja mama ogar­niała całe to show w swoim ży­ciu sama, pa­nie pro­fe­so­rze. Jest bar­dzo uta­len­to­wana, ale nie­ko­niecz­nie sa­mo­dzielna.

Pro­fe­sor po­pa­trzył na do­ku­menty le­żące na biurku, jakby chciał się upew­nić, czy do­brze zro­zu­miał.

– Pani matka to ta Zu­zanna Win­nicka?

– Oczy­wi­ście, że ta – po­wie­działa Ga­briela. Ką­cik jej ust się de­li­kat­nie uniósł, zdra­dza­jąc roz­ba­wie­nie. – Czyżby nie po­znał pan Wiel­kiej Zu bez piór i ko­lo­ro­wej sukni?

– Pani matkę przy­wie­ziono do nas nie­przy­tomną i te­raz też trudno uznać jej obecny stan za sta­bilny. Wy­bu­dza się i za­sy­pia. Pani ko­men­tarz jest więc tu wy­soce nie na miej­scu. Ale za­pew­niam pa­nią, że ani to, kim jest pani matka, ani to, jak jest sławna, nie bę­dzie miało wpływu na spo­sób jej le­cze­nia. Dla mnie wszy­scy pa­cjenci są tak samo ważni.

– Za­pewne. Dla­tego jest sama w pu­stej sali. Bo ma­cie tyle wol­nych łó­żek...

– O przy­dziale do sal de­cy­duje... ktoś inny.

– Za­pewne – od­po­wie­działa Ga­briela, za­pla­ta­jąc ręce z przodu.

– Więc przy­szła pani pod­pi­sać do­ku­menty, tak?

– Tak. Ale nie wiem, czy na­dal po­win­nam to ro­bić ja, czy moja mama, skoro już się wy­bu­dziła.

– Jak mó­wi­łem, stan pani Win­nic­kiej w dal­szym ciągu jest da­leki od sta­bil­nego. Na­wet je­żeli te­raz jest przy­tomna i może z pa­nią roz­ma­wiać, o ile oczy­wi­ście pa­nie ze sobą roz­ma­wiają, to nie zna­czy, że pa­cjentka jest w sta­nie oce­nić wła­ści­wie sy­tu­ację, w któ­rej się znaj­duje, i pod­jąć od­po­wied­nie de­cy­zje – po­wie­dział uszczy­pli­wie pro­fe­sor.

– Ona aku­rat tego ni­gdy nie po­tra­fiła ro­bić. Ale do­brze, w ta­kim ra­zie pro­szę dać mi te do­ku­menty. Od razu je pod­pi­szę i sprawa bę­dzie za­ła­twiona – od­po­wie­działa Ga­briela, czu­jąc, że ma już do­syć tej roz­mowy.

Pro­fe­sor pod­szedł do biurka i wziął do ręki do­ku­menty.

– One zo­stały już pod­pi­sane. Była tu wcze­śniej sio­stra pani Win­nic­kiej, która miała po­trzebne upo­waż­nie­nie pod­pi­sane w obec­no­ści no­ta­riu­sza.

– Pod­pi­sane?

– Tak, może pani zo­ba­czyć. Chce pani za­kwe­stio­no­wać de­cy­zję ciotki? – za­py­tał or­dy­na­tor.

– Nie. Je­stem tylko zdzi­wiona, bo ciotka prze­ko­ny­wała mnie, że mu­szę przy­je­chać jak naj­szyb­ciej wła­śnie ze względu na te do­ku­menty...

– Pew­nie my­ślała, że ina­czej pani się nie po­jawi.

Ga­briela zmie­rzyła pro­fe­sora wzro­kiem, ale nic nie od­po­wie­działa. Miał ra­cję. Pew­nie by nie przy­je­chała.

– Kiedy chce pan prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję? – za­py­tała

– Cze­kamy jesz­cze na wy­niki paru ba­dań, ale ope­ra­cja pla­no­wana jest na ju­tro rano – od­parł.

– To po­ważna ope­ra­cja?

– Każda ope­ra­cja serca jest obar­czona ry­zy­kiem, a pani matka do­dat­kowo jest osła­biona. Przy­je­chała do nas w sta­nie skraj­nego od­wod­nie­nia.

– Nie le­piej więc po­cze­kać?

– Wy­zna­czam ter­miny ope­ra­cji, nie opie­ra­jąc się o wła­sną wy­godę, tylko o wy­niki ba­dań mo­ich pa­cjen­tów, i za­pew­niam pa­nią, że gdyby le­piej było cze­kać, to by­śmy cze­kali.

– A kiedy ją wy­pi­sze­cie?

– Je­żeli ope­ra­cja pój­dzie bez kom­pli­ka­cji i wy­niki będą do­bre, to nie ma prze­ciw­wska­zań, by w ciągu ty­go­dnia wy­pi­sać pa­nią Win­nicką ze szpi­tala. Oczy­wi­ście bę­dzie wy­ma­gała wspar­cia i opieki.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­działa Ga­briela.

– Bez względu na to, ja­kie ma pani re­la­cje z matką, warto po­my­śleć o przy­szło­ści, bo to i tak kie­dyś na pa­nią spad­nie.

– Co spad­nie?

– Opieka, oczy­wi­ście – po­wie­dział pro­fe­sor, roz­sia­da­jąc się wy­god­nie w wiel­kim skó­rza­nym fo­telu. – Lu­dzie w tym wieku nie młod­nieją i ra­czej nie mają się już le­piej.

– Pa­nie pro­fe­so­rze, bar­dzo dzię­kuję za tę radę. Za­pew­niam pana, że zro­bię wszystko, co w mo­jej mocy, by mama miała po­trzebną opiekę. Nie mam jed­nak naj­mniej­szych złu­dzeń co do tego, że będę miała ja­ki­kol­wiek wpływ na jej przy­szłość. Ona sama ste­ruje swoim stat­kiem. Za­wsze tak było i nic tego nie zmieni.

– To też już sły­sza­łem od wielu dzieci, a po­tem...

– Dzię­kuję – wtrą­ciła się Ga­briela, uda­jąc, że nie za­uwa­żyła, że prze­rwała mu w po­ło­wie zda­nia. Uśmiech­nęła się sze­roko i uści­snęła mu rękę, którą wy­sta­wił wcale nie na po­że­gna­nie, ale je­dy­nie po to, by pod­kre­ślić to, co mó­wił. – Nie chcę za­bie­rać panu wię­cej czasu. Do wi­dze­nia.

Ga­briela nie zno­siła, gdy ktoś mó­wił, co po­winna zro­bić albo prze­my­śleć. Szła przy­spie­szo­nym kro­kiem szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzem. Do­szła pod salę, w któ­rej le­żała jej matka, szyb­ciej, niż za­mie­rzała. Cio­cia Pia stała na ko­ry­ta­rzu.

– Wy­rzu­ciła cię z sali? – za­py­tała Ga­briela, wi­dząc Pię.

– Nie, pie­lę­gniarki po­pro­siły mnie, że­bym wy­szła, bo mu­siały zmie­nić po­ściel i ją prze­wi­nąć.

– Prze­wi­nąć?

– Tak, nie­stety twoja mam pró­bo­wała chyba usiąść i po­ru­szyła cew­nik, i był mały wy­pa­dek... Ona jest taka nie­po­dobna te­raz do sie­bie. Daw­niej za­czę­łaby pew­nie krzy­czeć na te pie­lę­gniarki, a ona tylko leży i pa­trzy bez­rad­nie, jakby się bała.

– Mają prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję ju­tro.

– Czy to ko­nieczne? – za­py­tała za­nie­po­ko­jona Pia.

– No ja­sne, cio­ciu. Prze­cież nie ro­bi­liby jej ope­ra­cji, gdyby nie była po­trzebna.

– No tak, ale wiesz, może są ja­kieś inne moż­li­wo­ści albo... me­tody. Wiesz, jak twoja matka re­aguje na szpi­tale.

– Wła­ści­wie to nie wiem, jak ona te­raz re­aguje. Wy­daje się po ca­łym tym zda­rze­niu wy­ci­szona. W każ­dym ra­zie jak na nią. Oba­wiam się, że jak do­szłaby do sie­bie, to za nic nie uda­łoby ci się jej prze­ko­nać do ope­ra­cji, a wtedy...

– Nam – prze­rwała jej Pia.

– Co „nam”?

– Nam nie uda­łoby się jej prze­ko­nać. To­bie i mnie.

Ga­briela po­pa­trzyła zna­cząco na Pię.

– Ja już od dawna prze­sta­łam brać od­po­wie­dzial­ność za ży­cie i zdro­wie mo­jej mamy. Wiesz to. Pod­da­łam się – od­po­wie­działa. – Ścią­gnę­łaś mnie tu, mó­wiąc, że mu­szę pod­pi­sać do­ku­menty, a tym­cza­sem sama to zro­bi­łaś. Masz po­dobno ja­kieś upo­waż­nie­nie. Mo­głaś so­bie da­ro­wać ten chwyt po­ni­żej pasa.

– Ona mo­gła umrzeć. Je­steś in­te­li­gentną ko­bietą, a za­cho­wu­jesz się...

– Jak się za­cho­wuję?

– Ma­cie te­raz szansę!

– Szansę?

– By wszystko mię­dzy sobą wy­ja­śnić.

– Mię­dzy nami wszystko jest ja­sne – po­wie­działa przez zęby Ga­briela i ru­szyła w kie­runku wyj­ścia ze szpi­tala.

– Dziecko! – krzyk­nęła Pia. – To twoja matka. Twoja matka! Od dzie­sią­tego roku ży­cia wy­cho­wy­wała cię sama. Miała na swo­ich bar­kach cały dom. Ko­chała cię i dbała o cie­bie, jak umiała. Ona jest może inna, ale... Za co ty ją tak nie­na­wi­dzisz?

– Ja jej nie nie­na­wi­dzę, cio­ciu. Ja jej po pro­stu już nie po­tra­fię ko­chać – od­po­wie­działa i ode­szła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Wy­daw­nic­two Pro­zami po­leca