Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
541 osób interesuje się tą książką
Wycieńczona psychicznie Olga wraca do pracy po zmierzeniu się z najbardziej emocjonalnym wydarzeniem w swoim życiu. Na własnej skórze przekonała się, że najważniejszą wartością na świecie jest zdrowie i życie własnego dziecka. Razem ze swoją policyjną ekipą rozpoczyna śledztwo w sprawie zabójstwa dziennikarza śledczego z „Gazety Wrocławskiej”, który jak wszystko na to wskazuje, prowadził w Jeleniej dochodzenie. W tym samym czasie do komendanta Artura Michalika zgłasza się mieszkające w Jeleniej Górze białoruskie małżeństwo. Zrozpaczeni rodzice błagają o pomoc, przekonani o tym, że ich córka została otruta w wyniku okrutnej politycznej rozgrywki. Jednak szybko okazuje się, że chorych dzieci jest znacznie więcej, a oddział pediatrii zostaje niespodziewanie zamknięty. Prowadzone śledztwa ujawniają coraz nowsze fakty, tyle że nic do siebie nie pasuje… I co z chłopcem, który kilka lat temu ciężko zachorował na raka? Czy to prawda, że rodzic, by ocalić swoje dziecko, jest w stanie zrobić absolutnie wszystko? Nawet zbratać się z samym diabłem?
Piekło jest wtedy, kiedy drżysz o życie swojego dziecka i nie jesteś w stanie zrobić nic, by mu pomóc. Ale piekłem jest czasem cena, jaką musisz zapłacić, by ocalić tego, kogo najbardziej kochasz.
Katarzyna Wolwowicz, urodzona w 1983 roku. Magister stosunków międzynarodowych i psychologii klinicznej. Absolwentka studiów podyplomowych z mediacji.
Dorastała w malowniczej górskiej miejscowości – Szklarskiej Porębie. Kocha przestrzeń, wolność i naturę, ale także ogień trzaskający w kominku, saunę i morsowanie w górskich wodospadach. Uwielbia sport, zwłaszcza narciarstwo alpejskie, a także taniec towarzyski i latynoamerykański.
Autorka serii kryminalnej z komisarz Olgą Balicką, serii z komisarzem Tymonem Hanterem, serii z Carmen Rodriguez oraz thrillerów: W otchłani i W obłędzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Piekło
© Copyright by Katarzyna Wolwowicz, Warszawa 2024
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2024
Redakcja: Anna Jeziorska
Korekta: Joanna Wysłowska
Skład i łamanie: Robert Fritzkowski, Magraf sp.j., Bydgoszcz
Zdjęcie autorki: Wojtek Biały
Zdjęcia okładkowe: unsplash.com/engin akyut (gałęzie),
unsplash.com/Christoper Burns (ogień)
Projekt okładki: Eliza Luty
Redaktor inicjująca: Blanka Wośkowiak
Wszelkie podobieństwa zdarzeń, instytucji i osób są przypadkowe i niezamierzone.
Opowieść stanowi literacką fikcję.
Wydawnictwo nie ponosi żadnej odpowiedzialności wobec osób lub podmiotów za jakiekolwiek ewentualne szkody wynikłe bezpośrednio lub pośrednio z wykorzystania, zastosowania lub interpretacji informacji zawartych w książce.
ISBN: 978-83-8132-632-2
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
Druk: Drukarnia Abedik, Gutenberga 5, 62-023 Żerniki k. Poznania
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.
ul. Widok 8, 00-023 Warszawa
tel. 603-798-616
Dział handlowy:
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydanie I, 2024
–fragment–
Urodziłam się po wielu godzinach trudnego porodu, nie oddychając. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak ciężkie chwile musiała w tym czasie przechodzić moja mama.
Byłam chorowitym dzieckiem – mając dwa miesiące, trafiłam do szpitala, a samo dzieciństwo kojarzy mi się z niemal nieustannie zażywanymi antybiotykami. Mimo wszystko wyrosłam na silną i zaradną kobietę, która dziś sama ma dzieci i wie, że największym szczęściem dla rodzica jest świadomość, że nic złego im się nie dzieje. Rodzic zawsze drży o swoje dziecko, chroni je, strzeże, chce usunąć z jego drogi wszelkie przeszkody, które mogą je zranić. Ale nieważne, jak byśmy się starali i ile brali na siebie, jest coś, na co nie mamy wpływu: choroba. Przychodzi często znienacka, bez ostrzeżenia i czasu, by się na nią przygotować. Zabiera wszelkie nadzieje i siły, a kiedy dotyczy istoty tak bezbronnej i drogocennej jak nasze dziecko, jest dla nas ciosem prosto w serce.
Książkę tę dedykuję przede wszystkim mojej cudownej mamie Teresie, za to, że zawsze przy mnie trwała, troszczyła się o mnie i nauczyła, jak być kochającą mamą dla moich dzieci. Ale dedykuję tę powieść również wszystkim dzielnym rodzicom, którzy na co dzień walczą o zdrowie swoich dzieci. Spędzają całe dnie, tygodnie i miesiące w szpitalach, latami chodzą na rehabilitację i uśmiechają się do swoich synów i córek, dając im wsparcie, pomimo tego, że serce krwawi, gdy patrzą na ich cierpienie.
Jesteście niesamowici.
Katarzyna Wolwowicz
Otworzyła oczy i rozejrzała się po ciemnym pokoju. Przez moment miała wrażenie zupełnej dezorientacji, jakby nie do końca potrafiła odnaleźć się w czasie i przestrzeni. Poczuła nagły przypływ strachu, szybsze bicie serca, ból w gardle i smak krwi w ustach. Początkowa panika ustąpiła jednak tak szybko, jak się pojawiła, bo poczuła wtuloną w nią Zuzię. Odetchnęła z ulgą i pogłaskała córeczkę po kręcących się włoskach. Dziewczynka oddychała spokojnie przez sen, jakby zupełnie nie pamiętała chwil, które Olgę i Kornela przyprawiły niemal o zawał.
– Nie śpisz? – Cichy głos męża wybrzmiał przy jej uchu.
– Nie – przyznała i odwróciła głowę w jego kierunku. Na tyle lekko, by nie zmieniać ułożenia ciała i nie obudzić małej, a jednak wystarczająco, by mógł musnąć ustami skórę na jej policzku.
Poczuła się spokojna i bezpieczna, chociaż wciąż się niepokoiła, że jeszcze nie mogą wylecieć do Polski. Marzyła o tym, by znaleźli się we własnym domu. Dopiero wtedy naprawdę odetchnie z ulgą.
– Wiesz, że już wszystko będzie dobrze? Nie musisz się niczym martwić – zapewnił. – Jeszcze parę dni na formalności i wracamy do kraju.
– Tak. Po prostu jeszcze czasem budzi mnie ten przeszywający ciało i umysł lęk. Jakbym znów nie wiedziała, gdzie jestem, i czuła ogromną pustkę po Zuzi. Nie wyobrażam sobie, jak żyją ludzie, których dzieci zaginęły i przez miesiące albo lata nikt nie jest w stanie im powiedzieć, czy żyją czy nie. To musi być koszmar. Z jednej strony tracisz chęci do życia i myślisz o najgorszym, z drugiej musisz znaleźć siły, bo przecież w każdej chwili twoje dziecko może się odnaleźć i wrócić do domu.
– Racja – przyznał ciężko. – Niewiedza jest najgorsza. Ale niewiedza daje też jakąś nadzieję. A przecież nieraz musieliśmy mówić rodzicom o śmierci ich dzieci i odbierać im wiarę w szczęśliwe zakończenie. – Westchnął. – Nie wiem, czy dałbym radę zmierzyć się z czymś takim. Wtedy nie ma już żadnej nadziei, żadnego światła w tunelu ani chęci, by dalej zmagać się z każdym kolejnym dniem.
– Na szczęście my nie musieliśmy. – Podniosła rękę z główki śpiącej Zuzi i dotknęła dłonią ramienia męża. Zauważyła, że mocno się wzruszył, że on też był wyczerpany wszystkim, z czym przyszło im się zmierzyć. – Przysięgnij mi, że już zawsze będziemy razem i że będziemy bezpieczni.
– Oczywiście, że tak będzie – odparł, tym razem zdecydowanie. – Przysięgam.
Dobrze wiedziała, że nikt nie ma wystarczającej mocy, by coś takiego zagwarantować. A jednak poczuła się lepiej, kiedy to powiedział. Uwierzyła mu. Dlaczego miałaby nie wierzyć, skoro Kornel nigdy jej nie okłamał?
Nagle zrobiło jej się niedobrze, a pokój, choć tonął w ciemności, zaczął dziwnie wirować. Jej oddech przyspieszył i dotarło do niej, że jeżeli za chwilę nie pobiegnie do toalety, to najpewniej zwymiotuje tu, gdzie leży. Zerwała się natychmiast, nie bacząc na to, czy obudzi córkę czy nie, zasłoniła usta dłonią, chcąc powstrzymać napływającą falę mdłości, i poczuła, że spada w dół. Leciała szybko, nie mając nad niczym kontroli, jak na kolejce górskiej, której nie da się zatrzymać i człowiekowi wydaje się, że za chwilę straci dech. Zdołała nawet pomyśleć, że jest niczym Alicja w Krainie Czarów, która zmniejsza się pod wpływem magicznego eliksiru i wpada do króliczej nory. Głupie porównanie jak na czas i miejsce, w którym się znalazła, ale tak się właśnie jej skojarzyło. Pamiętała tę książkę. Jedyną, jaką w dzieciństwie miały w domu, i jedyną, którą czytała Elwirze przed snem, kiedy pijani rodzice awanturowali się w kuchni wraz z zaproszonymi na libację sąsiadami.
Pęd powietrza podczas spadania był tak duży, że nie mogła oddychać i jak najszybciej pragnęła już uderzyć w ziemię i skończyć tę męczarnię. Ale nie uderzyła. Otworzyła oczy i obudziła się naprawdę. A więc to tylko sen. Bardzo realistyczny, a jednak tylko sen. Znów przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje, znów czuła dezorientację i strach, ale tym razem nie uspokoiła jej świadomość, że tuż obok śpi wtulona w nią Zuzia. Zuzi nie było, Kornel również nie leżał za nią i nie szeptał jej do ucha, że są już bezpieczne. Dopiero teraz zrozumiała, że poprzednia scena, którą przecież czuła całym ciałem i duszą, to tylko wytwór zrozpaczonego umysłu, w którym utkwiło jej pragnienie odnalezienia córki. Zawyła żałośnie nad swoim losem, nie potrafiąc dłużej poskromić emocji, które przez ostatnie dwa tygodnie starała się tłumić.
– Olga? Co się stało, kochanie…? – Kornel wszedł pospiesznie do pokoju i zapalił światło.
Nie odpowiedziała. W swojej rozpaczy nie mogła nawet złapać oddechu, a co dopiero mówić. Usiadł koło niej na łóżku i mocno ją przytulił.
– Będzie dobrze – wyszeptał. – Ciii… Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. Niedługo ją znajdziemy. Jesteśmy już bardzo blisko. Rozmawiałem właśnie z…
Nie słuchała. Nie chciała już więcej zapewnień i obietnic. Usiłowała się wyrwać, uciec od siebie i od niego, od tej sytuacji, od tej chwili, która niosła ze sobą tylko ból i cierpienie. Jednak Kornel był silniejszy. Nie pozwolił jej. Trzymał ją mocno w ramionach, aż opadła z sił, aż przestała stawiać jakikolwiek opór, aż dała sobie wmówić, że to, co chce jej przekazać, to prawda, i faktycznie są już bardzo blisko odnalezienia córki.
– Kornel…? – Przyszło jej do głowy pytanie, którego się wystraszyła, którego samo pojawienie się zadało jej fizyczny ból w klatce piersiowej i na które nie chciała znać odpowiedzi.
– Tak? – Gładził ją po ramionach, pomału rozluźniając uścisk.
– A co, jeżeli nigdy nam się nie uda?
– Nie myśl tak. Nie zadręczaj się, bo nie będziesz w stanie działać – przywołał ją do porządku, nie chcąc, by całkiem się rozkleiła.
– Nie wiem… – wyszeptała i spojrzała mu w oczy. – Boję się, że może nam się nie udać, że możemy już nigdy jej nie zobaczyć – lamentowała, czując, że jej ciało drży, a po policzkach leją się łzy. – A co, jeżeli ona nie żyje?
– Żyje! – zaprotestował stanowczo. – Przestań! – Spojrzał na nią z wyrzutem.
– A jeżeli nie? – jęczała, z trudem tłumiąc szloch. – Jeszcze do niedawna też tak sądziłam, czułam bicie jej serca i ciepło oddechu na policzku, gdy o niej myślałam. Wiedziałam, że jest gdzieś blisko, ale teraz… Teraz już tego nie czuję, rozumiesz? Nie czuję… Zupełnie jakby Zuzia przestała istnieć…
– Nie mów tak! – podniósł na nią głos. – Uda nam się, słyszysz? Uda nam się! – powiedział tak, jakby był na nią zły, jakby miał do niej żal za te słowa. Jakby nigdy nie mogli tak nawet pomyśleć.
Mimo deklaracji jego oczy wcale nie wyrażały pewności, a coraz silniej pojawiające się zwątpienie. Znała go na tyle, by to odczytać. Coraz mniej życia, nadziei i wiary, coraz więcej bezsilności, bólu i żalu. Ich życie powoli zamieniało się w piekło.
Mamo…
Cichy głos małego Grzesia natychmiast wybudził Agnieszkę ze snu. Wyczuliła się na każdy, nawet najmniejszy dźwięk i nie pamiętała już, kiedy ostatnio udało jej się przespać bez zakłóceń całą noc. Chyba przed narodzinami syna. Miał pięć lat i od chwili, kiedy pojawił się na świecie, każdą noc spędzała na ciągłym czuwaniu. Wciąż w trybie alarmu, gotowa do interwencji, kiedy tylko zajdzie potrzeba. Agnieszka zawsze dziwiła się swojemu mężowi, że potrafi tak po prostu zasnąć i obudzić się dopiero rano, jakby mocny sen był najprostszą czynnością na świecie. Początkowo żywiła do niego z tego powodu urazę, bo przecież powinien czuwać razem z nią i w razie potrzeby pierwszy biec do dziecka, ale teraz, po tylu latach, brakowało jej już siły na tak bzdurne wyrzuty. Zmagali się z ogromnymi problemami i rozumiała, że dobrze, jeżeli chociaż jedno z nich obudzi się rano wyspane.
Podniosła ociężałą głowę z łóżka syna, zdziwiona, że w ogóle udało jej się zdrzemnąć. Jej ciało było obolałe i zmęczone, a mięśnie sztywne od niewygodnej siedzącej pozycji. A jednak w ogóle jeszcze coś czuła. Wiele razy łapała się na tym, że zdrętwiałe ręce, nogi i kark nie dawały jej żadnych sygnałów bólu. Czasem miała wrażenie, że przyrosła już do tego krzesła ustawionego tak blisko szpitalnego łóżka, że stała się jednością z metalowym, niewygodnym meblem.
Zamrugała kilka razy, próbując złapać kontakt z rzeczywistością. Jeszcze przed chwilą puszczała synkowi audiobook z bajką o alfabecie i sądziła, że od momentu wciśnięcia przycisku play minęła zaledwie minuta, ale kiedy spojrzała na wyświetlacz telefonu komórkowego, zobaczyła, że trzydziestominutowe nagranie właśnie się zakończyło.
– Mamo? – Grześ dotknął jej dłoni wątłą, bladą rączką. Jego skóra zdawała się cienka jak pergamin, co w połączeniu z sińcami po wenflonach i wystającymi niebieskimi żyłami dawało obraz rozrywający jej serce.
– Co się stało, kochanie? Coś cię boli? Zawołać pielęgniarkę, żeby dała ci jeszcze jeden magiczny plasterek zabierający ból? – Uśmiechnęła się smutno. Z całych sił starała się trzymać w ryzach, ale patrzenie na cierpienie własnego dziecka codziennie wypalało ją od środka niczym ogień piekielny, wyniszczało i odbierało siły do życia.
– Nie. – Pokręcił główką, pokrytą resztką blond włosków. – Mamo, po co ja mam się uczyć czytać? – zapytał, a w jego tonie głosu można było wyczuć autentyczną ciekawość.
– Jak to po co, mój mały bohaterze? – zapytała zaskoczona i jednocześnie ucieszona, że rozmowa została przekierowana na inne tory niż choroba i cierpienie. – Musisz się uczyć literek. Kiedy pokonasz to niedobre choróbsko, musisz znać literki, żeby z łatwością odnaleźć się w pierwszej klasie. Zobaczysz, jak fajnie będzie w szkole, poznasz nowych przyjaciół i będziesz mógł grać w piłkę… – Zaczęła roztaczać przed nim radosną wizję powrotu do zdrowia. Wiedziała od psychologa, do którego od roku chodziła, że ważne jest pozytywne podejście do leczenia i skoncentrowanie się na celu, który chce się osiągnąć. To dlatego od jakiegoś czasu wciąż opowiadała Grzesiowi, co będzie robił, kiedy to wszystko zostanie już za nimi.
– Ale mamo… – Położył swoją malutką dłoń na jej ręce. – Ja nie wyzdrowieję – stwierdził z przekonaniem, jakby nie rozumiał, dlaczego ona jeszcze tego nie wie.
Spojrzała na niego zaskoczona. Nawet nie samym sensem wypowiedzianych przez niego słów, ale tym, z jaką łatwością je wymówił. Jakby chciał jej uświadomić to, co nieuniknione, i nie pojmował, dlaczego mama każe mu się uczyć rzeczy, które nigdy mu się nie przydadzą.
– Oczywiście, że wyzdrowiejesz, kochanie. – Uśmiechnęła się znów smutno, a w jej oczach pojawiły się łzy. Nie mogła się teraz rozkleić, ale z trudem nad sobą panowała.
– Nie. – Pokręcił głową. – Mamo, ja umrę i pójdę do nieba. Czy myślisz, że w niebie trzeba umieć czytać? – zapytał nagle przestraszony. – Bo ja nic nie zapamiętałem z tej bajki. A co, jeżeli nie wpuszczą mnie tam, bo nie znam literek?
Zmroziło ją. Nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że jej pięcioletni syn nie boi się śmierci, a jedynie tego, że pójdzie do nieba nieprzygotowany.
– Nie, kochanie, nie trzeba – zapewniła go. – Tam jest cudownie i każdy jest tam szczęśliwy i… – Pociągnęła nosem, starając się opanować rozpacz, która w niej wzbierała. – I wszyscy tam kiedyś pójdziemy i się spotkamy, i będziemy żyli tam długo i szczęśliwie, ale ty nie pójdziesz tam teraz. Jeszcze nie teraz. – Pocałowała pospiesznie jego dłoń. – Ty wyzdrowiejesz i pójdziesz do szkoły, i dlatego musisz się uczyć literek. – Wyciągnęła z torebki paczkę chusteczek higienicznych i wydmuchała nos, zakrywając przy tym wypływające z oczu łzy.
– Mamo, ale co, jak nie wyzdrowieję? Czy pójdę do nieba sam? I jak? Ja przecież nie znam drogi.
Agnieszka zdawała sobie sprawę, że nie powinna uciekać od trudnych pytań i zostawiać syna w niepewności. Powinna robić wszystko, by w każdym zakładanym przez niego scenariuszu czuł się pewnie i bezpiecznie. Wzięła głęboki oddech, próbując opanować drżenie ciała. Musiała się skupić, by wyglądać na spokojną i pewną tego, co mówi.
– My też tam pójdziemy. Kiedyś. Nikt tak naprawdę nie wie, kiedy umrze, ale w końcu wszyscy się tam spotkamy. A droga jest bardzo prosta. Cały czas frunie się w górę – tłumaczyła, mając nadzieję, że przyniesie mu choć chwilową ulgę w trudnych rozważaniach.
Ale nie przyniosła. Oczy jej syna zaszkliły się momentalnie, a na twarzy pojawiła się rozpacz. Agnieszka usiadła pospiesznie na szpitalnym łóżku i mocno przytuliła syna.
– Ale ja nie chcę tam iść sam, mamo. Ja nigdy wcześniej nie szedłem nigdzie sam. No i nie umiem latać.
Zacisnął mocno palce na jej bluzce i zapłakał tak silnie, że poczuła, jak krwawi jej serce.
– Nie umrzesz, słyszysz?! Nie umrzesz. Wyzdrowiejesz i wrócisz z nami do domku.
– Ale jak umrę, to czy Beza nie może iść ze mną? – Spojrzał na nią z nadzieją w oczach.
Jak mogła mu powiedzieć, że jego ukochany piesek nie będzie mógł pójść z nim? A może powinna skłamać? Oszukać go i potwierdzać wszystko to, czego by pragnął? Gdyby miał trzy latka, pewnie by tak zrobiła. Ale on miał pięć i od roku chorował na neuroblastomę. Ten rok wystarczył, by poznał najokrutniejsze momenty życia i przedwcześnie dojrzał. Był bardzo poważny jak na swój wiek i potrafił myśleć jak dziesięciolatek. Gdyby skłamała, z pewnością doszedłby do tego w swoich niezliczonych logicznych przemyśleniach i wywodach. Musiała przekazać prawdę, ale tak, by nie pogłębiać odczuwanego żalu.
– Beza na pewno kiedyś dołączy do nas w niebie, ale pamiętaj, że czeka tam na nas babcia Mila i dziadek Stasiu. No i jeszcze wujek Antoni – wspomniała o bracie swojej mamy, którego Grześ znał krótko, ale bardzo lubił.
– I Bejbi, i Sisi – wyliczał z radością, jakby właśnie odkrył coś, co mocno go uszczęśliwiło.
– Tak, kochanie. – Pogładziła go po głowie, dziękując w duchu losowi, że w sędziwym wieku odeszły z tego świata dwa pieski jej mamy, z którymi Grześ bardzo lubił się bawić.
Mimo zażegnania kolejnego kryzysu nie potrafiła odetchnąć z ulgą. Wprost przeciwnie. To, że dla jej syna rychła śmierć była taką oczywistością, zmroziło ją całkowicie i sprawiło, że spięły jej się wszystkie mięśnie.
– Mamo? – Synek popatrzył na nią ze zdziwieniem. – Czemu płaczesz?
– Nie płaczę, kochanie. Coś mi wpadło do oka – skłamała. Szybko otarła spływającą po policzku łzę i znów uśmiechnęła się do niego.
– Przecież widzę – nie odpuszczał. – Nie płacz. Nie musisz już płakać. Jeżeli w niebie przywita mnie babcia Mila i pozwoli mi się bawić z Sisi i Bejbi, to ja wcale nie boję się tam iść…
Julia wyszła na podwórko, by złapać kilka promieni słońca. Tak przynajmniej powiedzieli jej rodzice, bo ona sama wcale nie chciała niczego łapać. Miała jedenaście lat i nienawidziła się przeprowadzać. W swoim krótkim życiu zaliczyła już pięć różnych miejsc, z czego w Polsce trzy, a do domu, w którym przebywali obecnie, przeniosła się z rodzicami w zeszłym miesiącu. Właściwie nie pamiętała już, jak wyglądało mieszkanie, z którego pierwszy raz się wyprowadzili. Kiedy to się stało, miała zaledwie dwa latka, a rodzice rzadko rozmawiali z nią o tej decyzji.
Budynek w Jeleniej Górze okazał się spory i ładny, a do tego położony blisko lasu, i gdyby nie fakt, że znowu nie znała tu nikogo, żadnych koleżanek ani kolegów, może nawet by jej się podobał. Tyle że jedyne, co teraz czuła, to kolejny bunt i złość, że znów musi zaczynać od nowa. Zdążyła już zauważyć, że po tym osiedlu biegało niewiele dzieci, a i tak trzymały się razem i nie sprawiały wrażenia zainteresowanych przyjmowaniem jej do swojego grona. Ona też nie widziała w tym sensu. Bo i po co, skoro kolejna przeprowadzka wydawała jej się bardziej niż pewna.
Kopnęła ze złością kamień leżący na podjeździe i spojrzała za ogrodzenie w stronę lasu. Był tajemniczy i intrygujący. Znała takie lasy z książek czytanych jej kiedyś przez mamę i tych, które w ogromnych ilościach pochłaniała teraz sama, ale nigdy w pobliżu takiego nie mieszkała. Miała wrażenie, że kiedy na niego patrzy, las wzywa ją i przyciąga do siebie. Podobały jej się oszronione gałęzie strzelistych drzew, przyprawiające o gęsią skórkę skrzeki wygłodniałych ptaków dolatujące z głębi, mgła, która porankami unosiła się nad leśną drogą. Podobno tej jesieni dużo padało, tak przynajmniej mówili miejscowi, wróżąc, że nadchodząca zima będzie sroga i śnieżna. Cieszyła się, bo w Warszawie, z której tutaj przyjechali, prawie nigdy nie padał śnieg. Zastanawiało ją tylko, jak to możliwe, że mieszkańcy gór potrafią na podstawie warunków atmosferycznych panujących jesienią przewidzieć, jaka będzie zima… Ona nie była pewna, czy to takie proste. Chciała ich zapytać, ale czuła skrępowanie przed odezwaniem się jako pierwsza.
Określała się raczej jako obserwator. Lubiła podsłuchiwać sąsiadów, ludzi w sklepach i w innych miejscach publicznych, ale zawsze starała się pozostać w cieniu. Czasem wyobrażała sobie, że jest niewidzialna i ma moc przenoszenia się w miejscu i czasie i podsłuchiwania wszystkich na Ziemi. W sumie nie wiedziała, do czego mogłaby wykorzystać zdobyte w ten sposób informacje. Po prostu lubiła słuchać. Rodzice mówili jej, że w przyszłości powinna studiować psychologię, ale ona jeszcze nie nabrała przekonania, czy to dla niej.
– Te, laska!
Głos jeżdżącego na rowerze chłopaka, okutanego w zimową kurtkę i czapkę, wybił ją z zamyślenia i lekko zaskoczył. Do tej pory dzieciaki z sąsiedztwa raczej się do niej nie odzywały. Zerkały jedynie spode łba i szeptały coś między sobą. Spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem i podeszła dwa kroki bliżej płotu. Chłopak zawrócił z piskiem opon, starając się zostawić ślad na lekko zmrożonym po nocy podłożu, i jeszcze raz przejechał koło jej domu.
– Te, laska! – krzyknął ubawiony na maksa. – Te, laska, podpaska ci klaska! – rzucił, pokazując na nią palcem, i uciekł w stronę lasu.
Debil, pomyślała i stwierdziła, że to chyba najgłupszy chłopak, jakiego kiedykolwiek spotkała. Nie dostała jeszcze okresu, ale dobrze wiedziała, co to podpaska i że nie może jej nigdzie klaskać. Zaczęła się zastanawiać, czy to nie jakiś łamaniec językowy, którego nie zrozumiała, ale szybko doszła do wniosku, że nie. Jej sąsiad okazał się po prostu prostakiem, jednym z tych, których często spotykała na swojej drodze. Ale… Pojechał do lasu. Do miejsca, które ją intrygowało. Być może, gdyby nawiązała z nim jakąś znajomość, zabrałby ją kiedyś ze sobą? Sama bała się iść. Ten las był tajemniczy i ciemny, nawet w dni takie jak dzisiaj, gdy świeciło słońce. Ciekawe, ale zdała sobie sprawę, że z tym od głupiej odzywki nie bałaby się tam wybrać. Przypomniała sobie słowa, które kiedyś powiedziała jej mama: „Chłopcy to w większości idioci. Wszystko jedno, w jakim wieku, zawsze będą ci się wydawać niewystarczająco dojrzali. Ale potrzebujemy ich, żeby się nie bać. Żeby swoją siłą fizyczną dali nam zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, nawet jeżeli to my o to wszystko będziemy musiały zawalczyć”.
Wtedy tego nie rozumiała. Teraz zresztą też nie za bardzo łapała, o co chodziło z tą walką, ale pomyślała, że mama miała rację. Postanowiła, że musi poznać tego chłopaka i się z nim zaprzyjaźnić, a wtedy on zabierze ją do lasu i pozwoli poczuć się tam bezpiecznie.
Próbował wyciągnąć ją na jakiś spacer albo zakupy, żeby w końcu choć na chwilę opuściła pokój hotelowy i przestała się zadręczać, ale mu odmówiła. Od tygodnia nigdzie nie wychodziła i na nic nie miała ochoty. Zdawało mu się, że się poddała, że dopadła ją jakaś cholerna czarna rozpacz, która przesłoniła jej oczy i nie pozwalała czuć bodaj odrobiny nadziei. Gdyby chodziło tylko o gorszy nastrój, może dałby jej spokój i pozwolił zebrać siły, ale Olga ostatnio nic nie jadła i nie chciała z nikim rozmawiać. Jemu też było ciężko, ale jakoś się trzymał. Wiedział, że Pawłowski nie skrzywdziłby Zuzi, i to jedynie kwestia czasu, kiedy dorwą tego skurwysyna. Ale kiedy powiedział to Oldze, ona jedynie rzuciła mu w twarz, że łatwo mu mówić, bo Zuzia nie jest jego biologicznym dzieckiem i Kornel nie czuje do niej tego, co ona. Powstrzymał się, by jej nie odpowiedzieć, ale wezbrała w nim fala tak wielkiej frustracji, że wyszedł z pokoju, głośno trzaskając za sobą drzwiami.
Wsiadł do samochodu i z impetem odjechał sprzed domu.
– Masz coś? – zapytał wciąż nabuzowany, odruchowo odbierając połączenie i nawet nie patrząc na wyświetlacz. Był święcie przekonany, że dzwoni Hubert Morawski, polski detektyw mieszkający w Hiszpanii, którego w zeszłym tygodniu zatrudnili.
– To ja, Michalik – odparł niskim głosem komendant.
– Artur… – Kornel wymówił jego imię z niedającym się ukryć rozczarowaniem.
– Wybacz, chyba spodziewałeś się kogoś innego. Jeżeli dzwonię nie w porę, to…
– Nie, nie – zaprzeczył szybko. – Dobrze jest usłyszeć znajomy głos. Co u was?
– To, co zwykle, nie ma o czym gadać – skłamał, nie chcąc zaprzątać mu głowy jeleniogórskimi problemami. – A u was? Macie już jakiś trop?
– Mieliśmy, ale skurwiel nam zwiał. Ktoś musiał mu sprzedać informację, że się zbliżamy. Sądzę, że ma wtyki w policji. – Zacisnął dłonie na kierownicy i mocniej nadepnął pedał gazu.
– Uciekł? Ale chyba nie wyjechał z Hiszpanii?
– Myślę, że nie. Moim zdaniem ukrywa się gdzieś w okolicy jak cholerny szczur. Wiemy, na jakie nazwisko wyrobił sobie fałszywy dowód oraz na jakie podróżuje Zuzia. Systemy komputerowe rozpoznały jego twarz na nagraniach z lotniska. Prześledziliśmy wszystkie w promieniu pięciuset kilometrów od Jeleniej Góry. Leciał z Pragi, wylądował w Barcelonie. Dowody od razu zostały zastrzeżone, więc na nie już nigdzie się nie wybierze. Przynajmniej nie samolotem.
– Jak na prokuratora nie ma zbyt lotnego umysłu – skwitował Michalik.
– Ano nie ma. Tak naprawdę ma niewiele możliwości, chyba że pomoże mu ktoś na miejscu.
– W sensie wsadzi do furgonetki i wywiezie na drugi koniec kraju?
– Taaa. Myślę, że to jednak mało prawdopodobne. Pawłowski zyskał w życiu więcej wrogów niż przyjaciół. Policja obstawia dworce i miejsca publiczne. Rozesłali też jego zdjęcie do każdej komendy w Katalonii, z prośbą o wyjątkową czujność. Ale na razie w ogóle nie orientujemy się, gdzie mógł się ukryć.
– A jak Olga? Jakoś daje radę? Czy rozniosła już wszystkie posterunki w okolicy? – Postanowił zażartować dla rozładowania napięcia.
– Chciałbym – westchnął Kornel.
– Co jest? – Artur Michalik wyczuł, że to stwierdzenie nie wróży niczego dobrego.
– Mam wrażenie, że zamiast angażować do poszukiwań wszystkich dookoła i działać, ona się poddała. Szczerze mówiąc, jeżeli dalej tak będzie, chyba wsadzę ją w samolot i wyślę do Polski, bo tutaj nie jestem w stanie ciągle jej pilnować.
– Myślisz, że może sobie coś zrobić? – Michalik z trudnością wierzył w to, co sugerował Kornel.
– Nie wiem – odparł zgodnie z prawdą.
– Posłuchaj. Może faktycznie powinna tu wrócić. Wyślę Kaśkę Sarnecką, żeby po nią poleciała. Zajmiemy się nią tu, na miejscu, żebyś ty mógł w spokoju znaleźć Zuzię i przywieźć ją bezpiecznie do domu.
W tym samym momencie Kornel na wyświetlaczu zobaczył przychodzące połączenie od człowieka, na którego telefon tak liczył.
– Muszę kończyć. Jesteśmy w kontakcie – rzucił do Michalika i przełączył się na rozmowę z detektywem.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji