Dom po drugiej stronie jeziora - Riley Sager - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dom po drugiej stronie jeziora ebook i audiobook

Sager Riley

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

48 osób interesuje się tą książką

Opis

„Dom po drugiej stronie jeziora”

Riley Sager, autor bestsellerowych powieści „Tylko przetrwaj noc” i „Zamknij wszystkie drzwi”, wraca ze swoim najbardziej zaskakującym jak dotąd thrillerem.

Casey Fletcher, niedawno owdowiała aktorka, aby uciec przed dziennikarzami, wyjeżdża do domu rodzinnego nad jeziorem w stanie Vermont, licząc na odrobinę świętego spokoju. Uzbrojona w lornetkę oraz spory zapas alkoholu spędza czas na podglądaniu Toma i Katherine Royce’ów, pary mieszkającej w domu po drugiej stronie jeziora.

Wszystko w Royce’ach wydaje się idealne. Ich małżeństwo. Ich dom. Sielankowe jezioro, nad którym stoi. Ona jest eksmodelką, a on docenianym innowatorem technologicznym.

Kiedy Katherine nagle znika, Casey za wszelką cenę chce się dowiedzieć, co się stało z sąsiadką. Po kolei odkrywa coraz mroczniejsze tajemnice kryjące się tuż pod powierzchnią pozornie perfekcyjnego małżeństwa Royce’ów.

Zapewne podobnie jak Casey myślisz, że wiesz, dokąd zmierza ta historia.

Pomyśl jeszcze raz.

Ponieważ kiedy otworzysz drzwi do tajemnic i obsesji, po drugiej ich stronie znajdziesz nie to, czego się spodziewasz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 34 min

Lektor: Riley Sager
Oceny
3,9 (2213 oceny)
782
666
481
220
64
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewa-marchewa

Z braku laku…

O matko z córką! Co tu się wydarzyło? 80% książki całkiem niezłe. Powiem więcej, nie mogłam się oderwać. Niestety pozostałe 20% to jakiś czytelniczy koszmar. Jakby ktoś inny próbował dokończyć to co zaczęte, ale pomyliły mu się gatunki. No cóź... szkoda.
161
inezzka

Całkiem niezła

Niestety, srodze się zawiodłam na tej książce.. Do mniej więcej połowy była normalnym kryminałem, z ciekawie zarysowującą się akcją,a potem,co się stało potem?? Duch jeziora,opętanie?,wchodzenia ducha w inną osobę ,litości!! Ni to horror, thriller,ni komedia 😬 Zachodzę w głowę, jak można było tak zepsuć tę powieść. A można było poprowadzić ją na tyle sposobów...
103
Sarielle

Dobrze spędzony czas

to prawdopodobnie nie jest historia dla każdego, ale mnie się podobała. trochę świeższe spojrzenie na kilka motywów, które dobrze znamy z innych thrillerów
40
najagoda

Z braku laku…

Pierwsza połowa super, ale co się stało z drugą… szkoda bo zapowiadała się dobrze
30
Szwarc98

Z braku laku…

Tym razem autor zdecydowanie za bardzo popłynął.
30

Popularność




Myślę, że to zrobił, lecz nie umiem tego dowieść.

– Taylor Swift, no body, no crime

To jezioro jest mroczniejsze niż zamknięta trumna.

Tak mawiała Marnie, kiedy byłyśmy dziećmi, a ona ciągle próbowała mnie straszyć. To oczywiście przesada. Ale nie taka znowu wielka. Jezioro Greene jest mroczne, nawet kiedy światło wdziera się w jego toń.

Jak trumna z popękanym wiekiem.

Stojąc na brzegu, widzisz wyraźnie na jakieś trzydzieści centymetrów w głąb wody, dalej robi się mętna. Potem atramentowa. Potem ciemna jak grób. Gdy się zanurzysz, jest jeszcze gorzej: połyskujące światło dochodzące z góry uderzająco kontrastuje z czarną otchłanią w dole.

Kiedy w dzieciństwie pławiłyśmy się na środku jeziora, Marnie często rzucała mi wyzwanie, abym przekroczyła tę granicę widzialności i dotknęła dna. Próbowałam wiele razy, ale nigdy mi się to nie udało. Zagubiona w ciemnościach, traciłam orientację, zawracałam i płynęłam w górę, sądząc, że zmierzam w dół. Wynurzałam się bez tchu, zdezorientowana i lekko wytrącona z równowagi różnicą między wodą a niebem.

Nad powierzchnią panował jasny dzień.

Tuż pod nią czaiła się noc.

Na brzegu, nad ciemną tonią jeziora Greene, wznosi się pięć domów zbudowanych w różnych stylach – od swobodnie urokliwego po ostentacyjnie nowoczesny. Latem, kiedy Green Mountain State jest w pełnym rozkwicie, a każdy dom pęka w szwach od przyjaciół, członków rodziny i weekendowiczów, jarzą się niczym latarnie morskie przyzywające do bezpiecznego portu. Przez okna widać rzęsiście oświetlone pokoje pełne ludzi, którzy jedzą i piją, śmieją się i kłócą, grają w gry i zdradzają sobie sekrety.

Poza sezonem wszystko się zmienia i domy cichną, najpierw w tygodniu, potem także w weekendy. Nie żeby stały puste. Nic podobnego. Jesień zwabia ludzi do Vermontu równie skutecznie jak lato. Tylko nastrój jest inny. Wyciszony. Poważny. Już w połowie października zdaje się, że mrok wylewa się z jeziora na brzeg, wkrada do domów i tłumi ich światło.

Szczególnie jeśli mówić o domu stojącym dokładnie po drugiej stronie jeziora.

Zbudowany ze szkła, stali i kamienia, odbija chłodną wodę i szare jesienne niebo, maskując to, co kryje się za jego fasadą. Kiedy palą się światła, można zajrzeć do środka, ale tylko trochę. Pod tym względem przypomina jezioro. Nawet jeśli bardzo wysilasz wzrok, coś tuż pod powierzchnią zawsze pozostaje niewidoczne.

Wiem o tym.

Obserwuję go.

Teraz

Siedzę nad nietkniętą kawą i gapię się na policjantkę po drugiej stronie stołu. Para unosząca się znad kubka zdaje się otaczać ją mgiełką tajemnicy. Nie żeby sama w sobie była mało tajemnicza. Wilma Anson ma spokojną, nieprzeniknioną twarz, której wyraz rzadko się zmienia. Nawet o tak późnej godzinie i przemoknięta po burzy, pozostaje nieporuszona.

– Obserwowała pani dom Royce’ów dziś wieczorem? – pyta.

– Tak. – Nie ma sensu kłamać.

– Zobaczyła pani coś niezwykłego?

– Bardziej niezwykłego, niż widziałam do tej pory?

Skinienie głowy.

– Właśnie o to pytam.

– Nie. – Tym razem kłamstwo jest wskazane. Tego wieczoru widziałam wiele. Więcej, niżbym chciała. – Dlaczego?

Podmuch wiatru smaga deszczem o drzwi francuskie wychodzące na werandę z tyłu domu. Obie na chwilę milkniemy i patrzymy na kropelki bijące w szybę. Ulewa jest gorsza, niż zapowiadali w telewizji – a zapowiadali potężną. Ogon huraganu czwartej kategorii przekształcił się w burzę tropikalną, gdy gwałtownie niczym bumerang zawrócił z głębi lądu nad północny Atlantyk.

Rzadkie zjawisko jak na połowę października.

Jeszcze rzadsze jak na wschodni Vermont.

– Bo możliwe, że Tom Royce zaginął – mówi Wilma.

Odrywam wzrok od upstrzonych deszczem drzwi i rzucam Wilmie zaskoczone spojrzenie. Odpowiada mi tym samym, opanowana jak zawsze.

– Jest pani pewna? – pytam.

– Właśnie tam byłam. Drzwi są otwarte. Ten jego luksusowy wóz stoi na podjeździe. W domu raczej niczego nie brakuje. Oprócz niego.

Znowu odwracam się w stronę drzwi francuskich, jakbym mogła zobaczyć za nimi dom Royce’ów majaczący po drugiej stronie jeziora. Zamiast niego widzę jedynie ponury mrok i rozświetlane błyskawicami strugi wody, dziko miotane wichurą.

– Myśli pani, że uciekł?

– Jego portfel i kluczyki leżą na blacie kuchennym – odpowiada Wilma. – Trudno uciekać bez gotówki i samochodu. Zwłaszcza w taką pogodę. Więc raczej wątpię.

Zwracam uwagę na jej dobór słów. „Wątpię”.

– Może ktoś mu pomagał – sugeruję.

– A może ktoś się go pozbył. Wie pani coś o tym?

Szczęka opada mi ze zdumienia.

– Pani myśli, że miałam z tym coś wspólnego?

– Włamała się pani do ich domu.

– Zakradłam się – poprawiam z nadzieją, że ta różnica zmniejszy moją winę w oczach Wilmy. – I to wcale nie znaczy, że wiem, gdzie w tej chwili jest Tom.

Wilma milczy, licząc, że powiem coś więcej i może się obciążę. Mijają sekundy. Wiele sekund. Upływ każdej z nich obwieszcza tykanie zegara szafkowego w salonie, które brzmi niczym towarzyszący pieśni burzy stały rytm. Wilma wsłuchuje się weń bez żadnych emocji. Jest mistrzynią opanowania. Podejrzewam, że jej imię ma z tym wiele wspólnego. Jeśli można się czegoś nauczyć z niezliczonych dowcipów o Flintstone’ach, to wielkiej cierpliwości.

– Proszę posłuchać – odzywa się Wilma po upływie chyba całych trzech minut. – Wiem, że martwi się pani o Katherine Royce. Wiem, że chce ją pani znaleźć. Ja też. Ale jak już mówiłam, branie spraw w swoje ręce w niczym nie pomoże. Niech mi pani pozwoli robić, co do mnie należy, Casey. Tylko tak mamy szansę odnaleźć Katherine żywą. Więc jeśli pani wie albo się domyśla, gdzie jest jej mąż, proszę mi powiedzieć.

– Nie mam zielonego pojęcia, gdzie może być Tom Royce. – Pochylam się do przodu, przyciskam dłonie do blatu stołu, próbując wykrzesać z siebie tę samą mglistą energię, którą emanuje Wilma. – Jeśli mi pani nie wierzy, to proszę przeszukać mój dom.

Wilma poważnie się nad tym zastanawia. Pierwszy raz, odkąd usiadłyśmy przy stole, czuję, że jej umysł tyka równie miarowo jak zegar szafkowy.

– Wierzę pani – mówi w końcu. – Na razie. Ale w każdej chwili mogę zmienić zdanie.

Po jej wyjściu stoję w drzwiach i chłostana zacinającym na werandę deszczem, obserwuję, jak się oddala. Wilma przebiega truchtem przez podjazd, wracając do swojego nieoznakowanego sedana, i wślizguje się za kierownicę. Macham jej, kiedy wycofuje, rozchlapując kałużę, której nie było tam jeszcze przed godziną, i pospiesznie odjeżdża.

Zamykam drzwi wejściowe, otrząsam się z deszczu i idę do kuchni, gdzie nalewam sobie superdużego burbona. Ten nowy obrót wydarzeń wymaga kopa, którego nie zapewni mi kawa.

Na zewnątrz kolejny poryw wichury wstrząsa domem. Okapy trzeszczą, a światła migoczą.

Znak, że burza przybiera na sile.

Ogon huraganu, sratatata!

Ze szklaneczką burbona w ręku idę na górę i wchodzę do pierwszego pokoju po prawej.

Leży dokładnie tam, gdzie go zostawiłam.

Rozciągnięty w poprzek łóżka.

Z kostkami i nadgarstkami przywiązanymi do słupków.

Z wepchniętym do ust prowizorycznym kneblem z ręcznika.

Wyjmuję ręcznik, siadam na identycznym łóżku po drugiej stronie pokoju i pociągam długi, powolny łyk burbona.

– Kończy nam się czas – oznajmiam. – Więc mów, co zrobiłeś Katherine.

Wcześniej

Widzę to kątem oka.

Zmącenie tafli wody.

Zmarszczki.

Błysk słońca.

Coś wyłania się w wody i zaraz znów tonie.

Obserwuję jezioro, nieobecna duchem – jak to bywa, kiedy widziało się coś tysiąc razy. Patrzysz, ale jakby jednym okiem. Widzisz wszystko, lecz niczego nie rejestrujesz.

Może to sprawka burbona.

Właśnie sączę trzeciego.

Albo czwartego.

Liczenie drinków – kolejna rzecz, którą robię, gdy odpływam myślami.

Ale ten ruch w wodzie przykuwa całą moją uwagę. Zrywam się z krzesła na biegunach i chwiejąc się po trzech (lub czterech) drinkach, patrzę, jak szklistą powierzchnię jeziora znów mącą nakrapiane słońcem kręgi zmarszczek.

Mrużę oczy, próbując przebić się przez burbonową mgłę na dość długo, żeby dojrzeć, na co właściwie patrzę. Bez skutku. Cokolwiek tam jest, znajduje się na samym środku jeziora – za daleko, żeby zobaczyć to wyraźnie.

Opuszczam werandę na tyłach domu nad jeziorem, wchodzę do środka i powłócząc nogami, idę do ciasnego przedpokoju tuż za drzwiami wejściowymi. Stoi tam wieszak na ubrania, zarzucony anorakami i deszczowcami. Wśród nich wisi lornetka w skórzanym futerale z wystrzępionym paskiem, nietknięta od ponad roku.

Z lornetką w garści wracam na werandę z tyłu domu i stojąc przy balustradzie, uważnie obserwuję jezioro. Znów widzę kręgi zmarszczek, a w samym ich środku z wody wyłania się ręka.

Lornetka spada na podłogę werandy.

Myślę: ktoś się topi.

A potem: muszę go ratować.

I wreszcie: Len.

Ta ostatnia myśl – o moim mężu, o jego śmierci w tej samej topieli – pobudza mnie do działania. Odpycham się od balustrady z takim impetem, że aż porusza się lód w szklance z burbonem stojącej obok krzesła na biegunach. Podzwania cicho, gdy zbiegam po schodkach z werandy i pędem pokonuję kilka metrów mszystego terenu dzielącego dom od brzegu jeziora. Drewniany pomost drży, kiedy na niego wskakuję, i trzęsie się, gdy biegnę do motorówki zacumowanej na jego końcu. Odcumowuję łódź, gramolę się do środka, chwytam za wiosło i odpycham się od pomostu.

Przez chwilę łódź się obraca, wykonując niezbyt elegancki piruet, dopóki nie wyprostowuję jej wiosłem. Kiedy dziób motorówki wskazuje środek jeziora, uruchamiam silnik zaburtowy gwałtownym szarpnięciem linki. Pięć sekund później łódź mknie naprzód, w stronę miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą widziałam zmąconą wodę, a teraz nie widzę niczego.

Zaczynam mieć nadzieję, że była to po prostu wyskakująca z wody ryba. Albo nur, który akurat zanurkował pod powierzchnię. Albo że słońce, odbicie nieba w jeziornej tafli, a do tego kilka drinków sprawiły, że zobaczyłam coś, czego tam nie było.

Wszystko to tylko pobożne życzenia.

Bo kiedy łódź dopływa na środek jeziora, jednak dostrzegam coś w wodzie.

Ciało.

Unoszące się na powierzchni.

Nieruchome.

Wyłączam silnik i niezdarnie przełażę do przodu, skąd mam lepszy widok. Nie umiem określić, czy ten człowiek leży twarzą do góry, czy do dołu ani czy żyje. Widzę tylko cienie rozpostartych kończyn w wodzie i kłąb włosów unoszący się niczym gąszcz wodorostów. Wraca do mnie obraz Lena w tej samej pozycji i wtedy krzyczę w kierunku brzegu:

– Ratunku! Ktoś tonie!

Moje słowa odbijają się echem od płomienistych drzew po obu stronach jeziora, najprawdopodobniej nie docierając do niczyich uszu. Jest połowa października i okolice jeziora Greene, nad którym i tak nigdy nie ma tłoku, są jak wymarłe. Jedynym stałym mieszkańcem jest Eli, ale on wróci do domu dopiero wieczorem. Jeśli w pobliżu przebywa ktoś inny, to nie afiszuje się swoją obecnością.

Jestem zdana na siebie.

Znowu chwytam za wiosło i zaczynam wiosłować, aby podpłynąć do ciała. To kobieta, teraz to widzę. Ma długie włosy. Jednoczęściowy kostium kąpielowy odsłania opalone plecy, długie nogi, jędrne ramiona. Unosi się na wodzie jak kawałek drewna, kołysząc się na falach wywołanych przez motorówkę.

Znowu obraz Lena wciska się do mojego mózgu, kiedy sięgam po kotwicę przywiązaną do jednej z knag na burcie. Kotwica jest dość lekka – waży zaledwie dziewięć kilo – ale wystarczająco ciężka, aby uniemożliwić łodzi dryfowanie. Wrzucam ją do wody, a lina ociera się z sykiem o burtę i kotwica opada w kierunku dna.

Następnie chwytam kamizelkę ratunkową znajdującą się pod jednym z siedzeń, niepewnym krokiem podchodzę do burty i skaczę w ślad za kotwicą. Mój skok jest niezdarny. Nie ma w nim gracji. Po prostu wpadam z pluskiem do wody. Ale jej chłód otrzeźwia mnie niczym siarczysty policzek. Wyostrza zmysły i kłuje skórę. Lewym ramieniem przyciskam kamizelkę do ciała, a prawym wiosłuję w stronę kobiety.

Jestem silną pływaczką, nawet na wpół pijana. Dorastałam nad jeziorem Greene i więcej letniego czasu spędzałam w wodzie niż na brzegu. Chociaż minęło czternaście miesięcy, odkąd ostatnio pływałam, woda wydaje mi się równie swojska jak własne łóżko. Rześka nawet w najgorętsze dni i kryształowo czysta przez tę krótką chwilę, zanim spowija ją mrok.

Podpływam do unoszącej się na wodzie kobiety i szukam oznak życia.

Nie znajduję żadnych.

Ręce i stopy są nieruchome, głowa ani drgnie.

Kołacze się we mnie jedna myśl. Brzmi trochę jak błaganie, a trochę jak modlitwa.

Proszę, nie bądź martwa. Proszę, proszę, bądź żywa.

Ale kiedy zakładam jej kamizelkę ratunkową na szyję i odwracam, nie wygląda na żywą. Otulona kamizelką i z twarzą skierowaną ku niebu, przypomina zwłoki. Zamknięte oczy. Sine usta. Lodowata skóra. Zawiązuję dolne paski kapoka, dopasowując go do ciała kobiety, i przykładam dłoń do jej klatki piersiowej.

Ani śladu bicia serca.

Kurwa.

Chcę jeszcze raz zawołać pomocy, ale mam za mało tchu, aby wydobyć z siebie głos. Nawet silni pływacy mają ograniczone możliwości, a ja właśnie osiągnęłam szczyt swoich. Zmęczenie daje mi się we znaki i wiem, że jeszcze kilka minut machania nogami w miejscu i kurczowego trzymania się może/zapewne martwej kobiety, a skończę jak ona.

Otaczam ją ramieniem w talii, a drugą ręką wiosłuję, aby wrócić do motorówki. Nie mam pojęcia, co zrobić, kiedy do niej dotrę. Chyba uczepić się burty. Chwycić mocno, jednocześnie przytrzymując tę prawdopodobnie/na pewno martwą kobietę, i mieć nadzieję, że odzyskam dość siły w płucach, żeby ponownie zacząć krzyczeć.

I że tym razem ktoś mnie usłyszy.

W tej chwili jednak moim głównym zmartwieniem jest powrót do łodzi. Nie przyszło mi do głowy, żeby wyjąć kamizelkę ratunkową także dla siebie, a teraz ruchy mam coraz wolniejsze, za to serce wali mi jak młotem. Już nie czuję nóg, choć myślę, że wciąż robią wykopy. Woda jest bardzo zimna, a ja bardzo zmęczona. Tak strasznie, nieznośnie wyczerpana, że przez chwilę się zastanawiam, czy nie ściągnąć kapoka z tej kobiety i nie włożyć go na siebie, a jej pozwolić pójść na dno.

Włącza się instynkt przetrwania.

Nie uratuję jej, jeśli nie uratuję siebie, a kto wie, czy jej można jeszcze pomóc. Ale wtedy znowu myślę o Lenie, który nie żyje już od ponad roku, o jego zwłokach wyrzuconych na brzeg właśnie tego jeziora. Nie mogę pozwolić, aby to samo stało się z tą kobietą.

Dlatego dalej wiosłuję jednym ramieniem i kopię zdrętwiałymi nogami, holując coś, co – mam już pewność – jest trupem. Nie przestaję, aż w końcu do motorówki zostają mi trzy metry.

Dwa i pół. Dwa.

Nagle ciałem kobiety wstrząsa spazm. Wzdrygam się gwałtownie. Ramię odskakuje mi ze zdumienia i tym razem naprawdę wypuszczam ją z uścisku.

Kobieta otwiera oczy.

Kaszle – następuje seria przeciągłych, głośnych, bulgoczących charkotów. Z jej ust wytryskuje strużka wody i spływa po podbródku, a z lewego nozdrza ciągnie się na policzek długi glut. Ściera go i patrzy na mnie zdezorientowana, zadyszana i przestraszona.

– Co się stało?

– Nie wpadaj w panikę – mówię, przypominając sobie jej sine usta, lodowatą skórę i ten przerażający, kompletny bezruch. – Ale zdaje się, że prawie utonęłaś.

Żadna z nas nie odzywa się więcej, dopóki obie nie jesteśmy bezpieczne w motorówce. Nie było czasu na słowa, kiedy drapiąc i kopiąc, wspinałam się na burtę, aby w końcu gruchnąć na dno łodzi niczym świeżo złowiona ryba. Wciągnięcie na pokład kobiety stanowiło jeszcze trudniejsze zadanie, bo otarcie się o śmierć całkowicie pozbawiło ją energii. Tyle się naszarpałam i nadźwigałam, że kiedy wreszcie wtaszczyłam ją do łodzi, byłam zbyt wyczerpana, żeby się poruszyć, a co dopiero mówić.

Ale teraz, po kilku minutach sapania, wdrapałyśmy się na siedzenia. Wpatrujemy się w siebie, zszokowane całą sytuacją i przeszczęśliwe, że możemy odpocząć i zebrać myśli.

– Powiedziałaś, że prawie utonęłam – odzywa się kobieta.

Jest okryta kocem w szkocką kratę, który znalazłam pod jednym z siedzeń i w którym wygląda jak kociak wydobyty z kanału burzowego. Bezbronny i poobijany, ale wdzięczny.

– Tak – odpowiadam, wykręcając wodę ze swojej koszuli flanelowej. Na pokładzie znalazłam tylko jeden koc, więc nadal jestem przemoczona i zziębnięta. To nic. Nie ja potrzebuję ratunku.

– Co to znaczy „prawie”?

– Szczerze? Myślałam, że nie żyjesz.

Wstrząsa nią dreszcz.

– Jezu.

– Ale się myliłam – dodaję, próbując złagodzić jej oczywisty wstrząs. – To jasne. Sama się ocknęłaś. Ja nic nie zrobiłam.

Kobieta poprawia się na swoim miejscu, na chwilę odsłaniając swój jaskrawy kostium kąpielowy ukryty pod kocem. Morski. Wręcz tropikalny. I tak nieodpowiedni na jesień w Vermoncie, że się zastanawiam, skąd ona się tu w ogóle wzięła. Gdyby mi powiedziała, że kosmici porwali ją z plaży z białym piaskiem na Seszelach i wrzucili do jeziora Greene, to chybabym jej uwierzyła.

– Ale na pewno bym umarła, gdybyś mnie nie zauważyła – mówi. – Więc dziękuję, że mnie uratowałaś. Powinnam była podziękować ci wcześniej. Natychmiast.

Odpowiadam skromnym wzruszeniem ramion.

– Nie będę chowała urazy.

Śmieje się i wtedy nagle ginie wszelki ślad po osobie, której dryfujące ciało znalazłam w wodzie. Na jej twarz powraca kolor – brzoskwiniowy rumieniec, który podkreśla jej wysokie kości policzkowe, pełne usta i cienkie brwi. Ma duże, wyraziste szarozielone oczy i lekko zakrzywiony nos, ale ten drobny defekt tylko podkreśla doskonałość rysów. Jest olśniewająca, nawet gdy siedzi przycupnięta pod kocem i ociekająca wodą z jeziora.

Przyłapuje mój wzrok i mówi:

– A przy okazji: jestem Katherine.

Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że ją znam. Nie osobiście. Nigdy wcześniej się nie spotkałyśmy, o ile mnie pamięć nie myli. Ale i tak ją rozpoznaję.

Katherine Royce.

Była supermodelka.

Obecna filantropka.

Oraz, wspólnie z mężem, właścicielka domu po drugiej stronie jeziora. Stał niezamieszkały, kiedy byłam tu ostatnio, wystawiony na sprzedaż za ponad pięć milionów dolarów. Gdy zimą został sprzedany, pisano o tym w gazetach. Nie tylko ze względu na to, kto go kupił, ale także z uwagi na miejsce, w którym się znajduje.

Nad jeziorem Greene.

Vermonckie ustronie uwielbianej ikony musicalu Lolly Fletcher.

Oraz miejsce, w którym tragicznie utonął mąż narwanej aktorki Casey Fletcher.

Nie po raz pierwszy wybrano te przymiotniki do opisania mojej matki i mnie. Używano ich tak często, jakby były naszymi imionami: Uwielbiana Lolly Fletcher i Narwana Casey Fletcher. Niezapomniany duet matki i córki.

– Jestem Casey – przedstawiam się.

– Och, wiem – odpowiada Katherine. – Wczoraj wieczorem, gdy przyjechaliśmy z Tomem, moim mężem, zamierzaliśmy wpaść i się przywitać. Oboje jesteśmy wielkimi fanami.

– Skąd wiedzieliście, że tu jestem?

– Światła były włączone – wyjaśnia Katherine, wskazując na dom nad jeziorem, który należy do mojej rodziny od kilku pokoleń.

Nie jest to największy budynek nad jeziorem Greene – ten zaszczyt przypada nowemu domowi Katherine – ale za to najstarszy. Zbudowany przez mojego prapradziadka w 1878 roku, był remontowany i rozbudowywany mniej więcej co pięćdziesiąt lat. Od strony wody wygląda uroczo. Wysoki i solidny, położony blisko brzegu, za murem oporowym z kamieni, stanowi wręcz parodię nowoangielskiej urokliwości. Dwie nieskazitelnie białe kondygnacje ze ścianami szczytowymi, kratownicami i misternymi zdobieniami. Połowa domu biegnie równolegle do krawędzi wody, tak blisko, że okalająca go weranda praktycznie wisi nad samym jeziorem.

Tam właśnie siedziałam dziś po południu, kiedy zobaczyłam Katherine miotającą się w wodzie. Siedziałam tam też wczoraj wieczorem, zbyt pijana, żeby zauważyć przyjazd sławnej pary, która obecnie zamieszkuje dom po drugiej stronie jeziora.

Druga połowa mojego rodzinnego domu ciągnie się w bok na jakieś dziesięć metrów, tworząc niewielki dziedziniec. Wysoko nad nim, na najwyższym piętrze, znajduje się rząd wysokich okien głównej sypialni, z których rozpościera się zabójczy widok. W tej chwili, późnym popołudniem, nikną w cieniu strzelistych sosen. Ale podejrzewam, że nocą bijący z nich blask nie ustępuje jasnością latarni morskiej.

– Ten dom stał ciemny przez całe lato – ciągnie Katherine. – Kiedy wczoraj wieczorem zauważyliśmy z Tomem światła, uznaliśmy, że to ty.

Taktownie nie wspomina, dlaczego uznali, że to ja, a nie, powiedzmy, moja matka.

Wiem, że znają moją historię.

Wszyscy ją znają.

Jedyną aluzją, jaką Katherine robi do moich niedawnych kłopotów, jest życzliwe, pełne troski pytanie:

– A tak w ogóle jak się czujesz? To, przez co przechodzisz, musi być niełatwe. Jak sobie radzisz z tym wszystkim?

Pochyla się i dotyka mojego kolana – to zaskakująco intymny gest jak na kogoś, kogo dopiero co poznałam, nawet biorąc pod uwagę fakt, że prawdopodobnie ocaliłam mu życie.

– Radzę sobie świetnie – odpowiadam, bo przyznając, jak jest naprawdę, musiałabym opowiedzieć o „tym wszystkim”, jak to nazwała Katherine.

Nie jestem jeszcze na to gotowa, chociaż minął już ponad rok. Część mnie uważa, że nigdy nie będę gotowa.

– To wspaniale – mówi Katherine z promiennym uśmiechem. – Czuję się winna, że prawie to zepsułam swoim, no wiesz, utonięciem.

– Pociesz się tym, że pierwsze wrażenie zrobiłaś piorunujące.

Śmieje się. Dzięki Bogu. Niektórzy uważają moje poczucie humoru za ironiczne, a inni za okrutne. Ja wolę myśleć, że trzeba w nim zagustować, że jest jak oliwka na dnie kieliszka martini. Albo je lubisz, albo nie.

Katherine najwyraźniej lubi.

– Tyle tylko – dodaje, wciąż z uśmiechem – że ja nawet nie wiem, jak to się stało. Pływam znakomicie. Wiem, że w tej sytuacji trudno w to uwierzyć, ale to prawda, przysięgam. Chyba woda była zimniejsza, niż mi się wydawało, i złapał mnie skurcz.

– Jest połowa października. O tej porze roku jezioro jest lodowate.

– Och, ja uwielbiam pływać w zimnej wodzie. Zawsze w Nowy Rok morsuję.

Kiwam głową. No jasne, że tak.

– Na cele charytatywne – uzupełnia.

Znów potakuję. No oczywiście.

Chyba robię minę, bo Katherine dorzuca:

– Przepraszam. To zabrzmiało jak przechwałki, prawda?

– Troszeczkę – przyznaję.

– Uch. Nienaumyślnie. Czasem zdarza mi się palnąć coś w tym rodzaju. To takie przeciwieństwo skromnoszpanu. Powinno istnieć jakieś słowo, żeby to nazwać. Kiedy przypadkiem mówisz coś, co sprawia, że wydajesz się lepsza, niż naprawdę jesteś.

– Brednioszpan? – podpowiadam.

– O, to mi się podoba – przyklaskuje Katherine. – Tym właśnie jestem, Casey. Niereformowalną brednioszpanerką.

Wrodzona intuicja każe mi nie lubić Katherine Royce. Mam wrażenie, że ta kobieta istnieje wyłącznie po to, aby reszta ludzkości czuła się gorsza. A jednak jestem nią zauroczona. Może przez tę dziwną sytuację, w której się znalazłyśmy – uratowana i ratowniczka siedzące w łodzi podczas pięknego jesiennego popołudnia. Atmosfera jak w Małej Syrence. Jakbym była księciem oczarowanym przez syrenę, którą właśnie wyłowił z morza.

Nie wyczuwam w Katherine żadnego fałszu. Jest piękna, owszem, ale w taki zwyczajny sposób. Jak dziewczyna z sąsiedztwa, a nie onieśmielająca seksbomba. Betty oraz Veronica z Riverdale ze skromnym uśmiechem na twarzy. Sprawdzało się, gdy była modelką. W świecie, w którym mina wrednej suki to norma, Katherine wyróżniała się z tłumu.

O jej istnieniu dowiedziałam się siedem lat temu, kiedy grałam w broadwayowskiej sztuce w jednym z teatrów na Czterdziestej Szóstej Ulicy. Przecznicę dalej, w sercu Times Square, wisiał gigantyczny billboard z podobizną Katherine w sukni ślubnej. Pomimo tego stroju, kwiatów i muśniętej słońcem skóry nie było w niej nic z rumieniącej się panny młodej. Ona właśnie dawała nogę – zerwała szpilki z nóg i pędziła przed siebie po szmaragdowozielonej trawie, a w tle porzucony pan młody i zaskoczeni goście ścigali ją bezradnymi spojrzeniami.

Nie wiedziałam, czy była to reklama perfum, sukien ślubnych, czy wódki. I wcale mnie to nie obchodziło. Za każdym razem, kiedy natykałam się na ten billboard, skupiałam się na wyrazie twarzy modelki. Ze zmrużonymi oczami i szerokim uśmiechem wydawała się pełna euforii, ulgi i zdumienia. Zachwycona, że za jednym zamachem zdemontowała całą swoją egzystencję.

Utożsamiałam się z tym wizerunkiem.

I nigdy nie przestałam.

Dopiero kiedy moja sztuka zeszła z afisza, a ja nadal wszędzie widywałam plakat z podobizną tej kobiety, skojarzyłam nazwisko z twarzą.

Katherine Daniels.

W czasopismach nazywano ją Katie. Projektanci, którzy uczynili ją swoją muzą, mówili o niej per Kat. Chodziła po wybiegach w kreacjach Yves’a Saint Laurenta, pląsała na plaży dla Calvina Kleina i tarzała się w jedwabnej pościeli Victoria’s Secret.

Potem wyszła za Thomasa Royce’a, założyciela i prezesa firmy z branży mediów społecznościowych, i rzuciła modeling. Pamiętam, jak zaskoczyło mnie jej zdjęcie ślubne w magazynie „People”. Spodziewałam się, że Katherine będzie wyglądała tak jak na tamtym billboardzie. Jak ucieleśnienie wolności. Tymczasem ona, wciśnięta w suknię zaprojektowaną przez Verę Wang i uczepiona ramienia męża, prezentowała tak sztywny uśmiech, że prawie jej nie poznałam.

Teraz siedzi tutaj, w mojej łodzi, swobodnie szczerząc zęby, a ja czuję dziwną ulgę, że ta kobieta z billboardu nie zniknęła na dobre.

– Mogę ci zadać bardzo osobiste i bardzo wścibskie pytanie?

– Właśnie uratowałaś mi życie – odpowiada Katherine. – Byłabym straszną suką, gdybym odparła, że nie możesz, prawda?

– Chodzi o czasy, kiedy byłaś modelką.

Katherine powstrzymuje mnie uniesioną ręką.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego to rzuciłam.

– Mniej więcej – odpowiadam i wzruszam ramionami w wyrazie skruchy.

Głupio mi, że to takie oczywiste i niewyszukane. Mogłam zapytać o tysiąc innych spraw, a wybrałam pytanie, które zapewne słyszy najczęściej.

– Prawda jest znacznie mniej spektakularna, niż się wydaje. Praca nigdy się nie kończyła, a dieta była torturą. Wyobraź sobie, że nie wolno ci tknąć pieczywa przez cały rok.

– Szczerze mówiąc, nie potrafię.

– Samo to wystarczyło, żeby odejść – ciągnie Katherine. – I czasem tak właśnie odpowiadam ludziom. Patrzę im w oczy i mówię: „Rzuciłam to, bo chciałam jadać pizzę”. Ale szczerze mówiąc, najgorsze było to ciągłe skupienie na moim wyglądzie. Całe to strojenie się i przedmiotowe traktowanie. Nikogo nie obchodziło, co mówiłam. Ani co myślałam. Ani co czułam. Bardzo szybko mi się to przejadło. Nie zrozum mnie źle, zarobki były świetne. Wręcz obłędne. I te niesamowite ciuchy. Przepiękne. Prawdziwe dzieła sztuki. Ale czułam, że to nie w porządku. Ludzie cierpią. Dzieci umierają z głodu. Kobiety są prześladowane. A ja przechadzałam się po wybiegu w sukienkach, które kosztowały więcej niż roczny dochód większości rodzin. To było potworne.

– Jakbyś była aktorką. – Urywam. – Albo koniem pokazowym.

Katherine parska śmiechem, a ja w tej właśnie chwili stwierdzam, że naprawdę ją lubię. Pod wieloma względami jesteśmy takie same. Sławne z powodów, które niezupełnie nam odpowiadały. Absurdalnie uprzywilejowane, ale wystarczająco samoświadome, by zdawać sobie z tego sprawę. Pragnące, aby widziano w nas więcej niż to, co projektują na nas inni.

– W każdym razie tak brzmi dłuższa wersja – podsumowuje. – Tylko dla osób ratujących mnie przed utonięciem.

– A jak brzmi ta krótsza?

Katherine odwraca wzrok i patrzy na drugi brzeg jeziora, zdominowany przez jej dom.

– Że tak chciał Tom.

Jej twarz zasnuwa mrok. Tylko na chwilę – jak cień chmury na wodzie. Spodziewam się, że powie coś więcej o mężu i wyjaśni, dlaczego tego od niej zażądał. Ale Katherine otwiera usta i zaczyna kaszleć.

Mocno.

Znacznie mocniej niż wcześniej.

To głęboki, szorstki kaszel, dość głośny, by nieść się echem po wodzie. Koc opada na dno łodzi, a Katherine obejmuje się ramionami, dopóki atak nie minie. Kiedy się kończy, kobieta wygląda na przestraszoną. Jej twarz znowu zasnuwa cień i przez sekundę Katherine sprawia wrażenie, jakby nie miała pojęcia, co się stało. Ale zaraz potem cień znika i zastępuje go uspokajający uśmiech.

– To było zachowanie niegodne damy.

– Dobrze się czujesz?

– Raczej tak. – Jej ręce drżą, kiedy naciąga koc z powrotem na pokryte gęsią skórką ramiona. – Ale chyba już pora wracać do domu.

– Oczywiście – przytakuję. – Musisz być przemarznięta.

Ja jestem. Poziom adrenaliny po próbie bohaterskiego wyczynu już opadł i teraz ogarnia mnie przenikliwy ziąb. Moje ciało drży, kiedy podnoszę kotwicę z dna jeziora. Cała piętnastometrowa lina jest napięta i mokra, a gdy w końcu wyciągam kotwicę z wody, ręce mam już tak obolałe, że aby odpalić silnik motorówki, muszę kilka razy szarpnąć za linkę rozrusznika.

Steruję motorówką w kierunku domu Katherine. Stanowi on okoliczną anomalię, bo jako jedyny został wybudowany po latach siedemdziesiątych. Wcześniej był tam całkiem przyzwoity bungalow z lat trzydziestych otoczony wysokimi sosnami.

Dwadzieścia lat temu bungalow zburzono. A sosny wycięto.

Teraz na ich miejscu stoi kanciaste paskudztwo, które wystaje z ziemi niczym kawał skały. Część od strony jeziora składa się niemal całkowicie ze szkła, od rozległego, nieforemnego parteru aż po czubek dwuspadowego dachu. Za dnia wygląda imponująco, choć dosyć nudnawo. Jak budowlany odpowiednik pustej witryny sklepowej.

Za to w nocy, gdy wszystkie pokoje są oświetlone, przypomina domek dla lalek. Widoczne jest wnętrze każdego pomieszczenia. Lśniącej kuchni. Świetlistej jadalni. Szerokiego salonu, który ciągnie się przez całą długość kamiennego tarasu za domem, wychodzącego na brzeg jeziora.

Byłam w środku tylko raz, kiedy poprzedni właściciele zaprosili mnie i Lena na kolację. Dziwnie się czułam, siedząc za całym tym szkłem. Jak jakiś okaz na szalce Petriego.

Nie żeby wokół było wielu obserwatorów. Jezioro Greene jest małe – jak na jezioro. Długie na półtora kilometra, a szerokie miejscami na niespełna pół kilometra, rozciąga się samotnie wśród gęstej połaci lasu we wschodnim Vermoncie. Powstało pod koniec epoki lodowcowej, kiedy lodowiec torujący sobie drogę przez ląd postanowił zostawić w tym miejscu swój odłamek. Lód stopniał, a wyżłobienie w ziemi zapełniło się w końcu wodą. Więc w gruncie rzeczy jest to kałuża. Wielka, bardzo głęboka i stanowiąca przyjemny widok, ale jednak kałuża.

Główna zaleta tego miejsca to jego ustronność. Dostęp do wody możliwy jest tylko z nielicznych prywatnych nabrzeży. Wokół jeziora znajduje się zaledwie pięć domów, a to z uwagi na rozległość działek i brak dodatkowego terenu nadającego się pod zabudowę. Północny kraniec wody otacza chroniony obszar leśny, a południowy to strome skaliste urwisko. Część środkową zajmują domy, dwa po jednej stronie, trzy po drugiej.

Właśnie po tej drugiej stronie mieszka Katherine. Jej dom wznosi się imponująco między dwoma starszymi i skromniejszymi budynkami. Po lewej, jakieś sto metrów wzdłuż brzegu, stoi dom Fitzgeraldów. On pracuje w bankowości. Ona zajmuje się antykami. Przyjeżdżają do swojego uroczego domku pod koniec maja, na weekend przed świętem Memorial Day, a wyjeżdżają po weekendzie Święta Pracy, na początku września. Przez resztę roku dom stoi pusty.

Po prawej stronie od posiadłości Royce’ów znajduje się podupadłe domostwo Elia Williamsa, wielkiego powieściopisarza w latach osiemdziesiątych i już nie tak wielkiego obecnie. Jego dom przypomina szwajcarski domek letniskowy – trzy kondygnacje z drewnianych, grubo ociosanych bali, maleńkie balkoniki na górnych piętrach i czerwone okiennice. Tak samo jak moja rodzina Williamsowie spędzali tu lato, ale po śmierci żony Eli sprzedał ich dom w New Jersey i przeniósł się nad jezioro Greene na dobre. Jako jedyny stały mieszkaniec ma na oku pozostałe domy podczas nieobecności ich właścicieli.

W domu Katherine nie palą się światła i jezioro odbija się w szklanej ścianie jak w lustrze. Zniekształcony obraz naszej dwójki w motorówce lekko drga, jakbyśmy same składały się z wody.

Kiedy przybijam do nabrzeża przy posiadłości, Katherine pochyla się i ujmuje moje zimne dłonie.

– Jeszcze raz ci dziękuję. Naprawdę ocaliłaś mi życie.

– To nic takiego – odpowiadam. – Zresztą byłabym okropną osobą, gdybym zignorowała supermodelkę w potrzebie.

– Byłą supermodelkę.

Znowu kaszle. Pojedyncze, chrapliwe szczeknięcie.

– Na pewno wszystko w porządku? – pytam. – Nie powinnaś pójść do lekarza albo coś?

– Nic mi nie będzie. Niedługo wróci Tom. A przedtem wezmę gorący prysznic i utnę sobie długą drzemkę.

Wychodzi na pomost i zdaje sobie sprawę, że wciąż ma na sobie mój koc.

– Boże, całkiem o tym zapomniałam.

– Zatrzymaj go na razie – uspokajam ją. – Potrzebujesz go bardziej niż ja.

Katherine kiwa głową i rusza w kierunku domu. Choć nie sądzę, żeby robiła to specjalnie, przechodzi przez pomost, jakby szła po wybiegu dla modelek – długim, płynnym, eleganckim krokiem. Może i zmęczył ją świat modelingu, może miała słuszne powody, by odejść, ale sposób, w jaki się porusza, to dar. Ma lekkość i wdzięk ducha.

Kiedy dociera do domu, odwraca się do mnie i macha mi lewą ręką.

Dopiero wtedy zauważam coś dziwnego.

Katherine kilka razy wspomniała o mężu, ale – przynajmniej w tej chwili – nie nosi obrączki.

Mój telefon dzwoni, gdy wracam do domu; ćwierkanie Angry Birds rozlega się, kiedy wchodzę po schodkach na werandę. Jestem mokra, zmęczona i zziębnięta do szpiku kości, więc w pierwszym odruchu chcę go zignorować. Ale potem widzę, kto dzwoni.

Marnie.

Cudowna, kostyczna, cierpliwa nad swój wiek Marnie.

Jedyna osoba jeszcze nie całkiem znużona moimi głupimi gadkami, najpewniej dlatego, że to moja kuzynka. I najlepsza przyjaciółka. I menedżerka, choć dzisiaj jest stanowczo w trybie przyjaciółki.

– Nie dzwonię w interesach – obwieszcza, kiedy odbieram.

– Domyśliłam się – odpowiadam, dobrze wiedząc, że nie ma żadnych interesów, z którymi mogłaby dzwonić. Przynajmniej obecnie. A może już nigdy więcej.

– Chciałam tylko sprawdzić, jak się trzyma to stare bajoro.

– Mówisz o mnie czy o jeziorze?

– O jednym i drugim.

Marnie udaje, że z jeziorem Greene łączy ją relacja miłości i nienawiści, chociaż wiem, że kocha je bez reszty. W dzieciństwie spędzałyśmy tu razem każde lato, pływając, kajakując i nie śpiąc przez pół nocy, kiedy Marnie snuła opowieści o duchach. „Wiesz, że to jezioro jest nawiedzone, prawda?”, zaczynała za każdym razem, skulona na łóżku w naszym wspólnym pokoju, z wyprostowanymi, opalonymi nogami, gołe stopy opierając o skośny sufit.

– Dziwnie być tu z powrotem – wyznaję i opadam na bujane krzesło. – Smutno.

– To normalne.

– I samotnie.

To zbyt duże miejsce dla jednej osoby. Na początku było małe – zwykła chatka nad ustronnym jeziorem. Z biegiem lat dom był rozbudowywany, aż stał się lokum w sam raz dla rodzinnej trzódki. Teraz, gdy mieszkam tu sama, wydaje się taki pusty. Wczoraj, kiedy obudziłam się o drugiej nad ranem, zaczęłam się wałęsać od pokoju do pokoju, wytrącona z równowagi całą tą niezamieszkałą przestrzenią.

Drugie piętro. Część sypialna. W sumie pięć sypialń różnej wielkości, od największej, tej głównej, z własną łazienką, aż do najmniejszej, z dwoma łóżkami i skośnym sufitem, gdzie Marnie i ja sypiałyśmy w dzieciństwie.

Pierwsze piętro. Główna część mieszkalna, labirynt przytulnych pokoi połączonych drzwiami przejściowymi. Salon z wielkim kamiennym kominkiem i wyściełanym poduszkami czytelniczym zakątkiem pod schodami. Pokój wypoczynkowy, zeszpecony wiszącym na ścianie łbem łosia, który drażnił mnie w dzieciństwie i wciąż drażni w życiu dorosłym. To tutaj stoi jedyny w całym domu telewizor, co wyjaśnia, dlaczego nieczęsto oglądam telewizję, kiedy tu mieszkam. Zawsze mam wrażenie, że łoś śledzi każdy mój ruch.

Obok pokoju wypoczynkowego mieści się biblioteka, przyjemne miejsce, choć zwykle niedoceniane, bo z jego okien widać tylko drzewa, nie samo jezioro. Dalej znajduje się długi rząd pomieszczeń niezbędnych w każdym domu: pralnia, łazienka dla gości, kuchnia, jadalnia.

Wokół tego wszystkiego, niczym wstążka na prezencie, ciągnie się weranda. Wiklinowe krzesła z przodu, drewniane krzesła na biegunach z tyłu.

Parter. Piwnica z bezpośrednim wyjściem na zewnątrz. Jedyne miejsce, do którego nie wchodzę. Bardziej niż jakakolwiek inna część domu przypomina mi o Lenie.

– To normalne, że czujesz się samotna – mówi Marnie. – Przyzwyczaisz się. Czy poza Eliem jest tam ktoś jeszcze?

– Właściwie to tak. Katherine Royce.

– Ta modelka?

– Była modelka – poprawiam, przypominając sobie, co powiedziała Katherine, nim wysiadła z łodzi. – Razem z mężem kupili dom po drugiej stronie jeziora.

– Wakacje z gwiazdami nad jeziorem Greene w Vermoncie! – wykrzykuje Marnie swoim głosem prezenterki telewizyjnej. – Była wredna? Modelki zawsze wydają mi się wredne.

– Wręcz przeciwnie, bardzo miła. Ale może dlatego, że uratowałam ją przed utonięciem.

– Poważnie?

– Poważnie.

– Gdyby kręcili się tam wtedy paparazzi – stwierdza Marnie – twoje perspektywy zawodowe wyglądałyby teraz zupełnie inaczej.

– Myślałam, że nie dzwonisz w interesach.

– Bo nie – upiera się. – Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że masz o siebie dbać. Pracą się zajmiemy, gdy będziesz mogła wyjechać.

Wzdycham.

– A to zależy od mojej matki. Co oznacza, że nie wyjadę stąd nigdy. Zostałam skazana na dożywocie.

– Pogadam z ciocią Lolly o zwolnieniu warunkowym. A tymczasem towarzystwa dotrzyma ci twoja nowa koleżanka modelka. Poznałaś jej męża?

– Jeszcze nie miałam tej przyjemności.

– Słyszałam, że jest dziwny – mówi Marnie.

– Jak to dziwny?

Przez chwilę milczy, ostrożnie dobierając słowa.

– Nabuzowany.

– Jak Tom Cruise skaczący na kanapie? Czy jak Tom Cruise zwisający z samolotu?

– Skaczący – odpowiada Marnie. – Nie, zwisający. A jest jakaś różnica?

– Chyba nie.

– Tom Royce to bardziej taki typ, co prowadzi naradę podczas crossfitu i nigdy nie przestaje pracować. Nie używasz jego apki, co?

– Nie.

Unikam wszelkich form mediów społecznościowych, które zasadniczo są niebezpiecznymi śmietniskami o różnych poziomach toksyczności. Dość mam problemów na głowie. Po co dodatkowo stresować się tym, że zupełnie obcy ludzie mówią mi na Twitterze, jak bardzo mnie nienawidzą? Poza tym nie mogę sobie ufać. Kto wie, jakie bzdury bym tam powypisywała po sześciu drinkach. Lepiej trzymać się od tego z daleka.

Apka Toma Royce’a to, mówiąc w skrócie, połączenie LinkedIn i Facebooka. Nazywa się Mixer. Pozwala nawiązywać i podtrzymywać kontakty zawodowe poprzez wymianę informacji o ulubionych barach, restauracjach, polach golfowych i miejscach do spędzania urlopu. Jej slogan brzmi: „Praca i zabawa świetnie się łączą”.

Nie w mojej branży. Bóg jeden wie, że próbowałam.

– I dobrze – stwierdza Marnie. – Nie najlepiej by to wyglądało w twoim przypadku.

– Serio? A ja myślę, że pasowałoby idealnie.

Głos Marnie poważnieje. Czuć w nim niepokój, który w minionym roku często u niej słyszałam.

– Proszę, nie żartuj, Casey. Nie na ten temat. Martwię się o ciebie. Nie jako twoja menedżerka. Jako przyjaciółka i krewna. Nawet sobie nie wyobrażam, przez co przechodzisz, ale nie musisz robić tego sama.

– Staram się – odpowiadam, zerkając na szklaneczkę burbona, którą porzuciłam, by ratować Katherine. Aż mnie skręca, żeby się napić, ale wiem, że Marnie by to usłyszała. – Po prostu potrzebuję czasu.

– Więc się nie spiesz. Finansowo stoisz całkiem nieźle. Ta wrzawa w końcu przycichnie. A ty przez kilka najbliższych tygodni skup się na sobie.

– Tak zrobię.

– To dobrze. I zadzwoń do mnie, gdybyś czegoś potrzebowała. Czegokolwiek.

– Tak zrobię – powtarzam.

I jak za pierwszym razem nie mam takiego zamiaru. Marnie nie może niczego zmienić. Jedyną osobą, która jest w stanie wyciągnąć mnie z kabały, w którą się wpakowałam, jestem ja sama.

Choć raczej nie w tej chwili.

Dwie minuty po rozmowie z Marnie znowu dzwoni telefon.

To moja matka, która melduje się codziennie o szesnastej.

Zamiast na komórkę zawsze dzwoni na wiekowy aparat z tarczą cyfrową w pokoju wypoczynkowym, doskonale wiedząc, że jego irytujący dźwięk skłoni mnie do odebrania. Ma rację. W ciągu tych trzech dni od mojego powrotu próbowałam zignorować ten uporczywy terkot, ale za każdym razem poddawałam się jeszcze przed piątym sygnałem.

Dzisiaj udaje mi się wytrzymać do siedmiu, zanim w końcu wchodzę do pokoju i odbieram. Wiem, że jeśli tego nie zrobię, matka będzie dzwoniła do skutku.

– Chcę tylko sprawdzić, czy się zadomowiłaś. – Dokładnie to samo powiedziała mi wczoraj.

I przedwczoraj.

– Wszystko w porządku – odpowiadam dokładnie tak samo jak wczoraj.

I przedwczoraj.

– A jak dom?

– Też w porządku. Dlatego powiedziałam, że wszystko.

Ignoruje moją złośliwość. Jeśli na świecie istnieje jedna osoba, której nie wzrusza mój sarkazm, to jest nią Lolly Fletcher. Ma trzydziestosześcioletnią praktykę.

– A piłaś? – pyta. To prawdziwy cel jej codziennych telefonów.

– Oczywiście, że nie.

Zerkam na łeb łosia gapiący się na mnie szklistym wzrokiem ze ściennych wyżyn. Martwy od prawie stulecia, a ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że gani mnie za te kłamstwa.

– Mam szczerą nadzieję, że to prawda – mówi matka. – Jeśli tak, to oby tak dalej. A jeśli nie… cóż, będę musiała wysłać cię w skuteczniejsze miejsce.

Na odwyk.

To ma na myśli. Wyprawi mnie do jakiegoś ośrodka w Malibu z „obietnicą”, „spokojem” albo „nadzieją” w nazwie. Już bywałam w takich miejscach i wszystkie znienawidziłam. Dlatego matka zawsze robi takie aluzje, kiedy chce mnie ustawić do pionu. To zawoalowana groźba, której nigdy nie wyraża wprost.

– Wiesz, że tego nie chcę – dodaje. – Znowu zrobiłby się szum w mediach i ci okropni plotkarze pastwiliby się nad tobą jeszcze bardziej.

To jedna z niewielu rzeczy, co do których zgadzamy się z matką. Plotkarze naprawdę są okropni. I chociaż nazywanie tego, co robią, pastwieniem się zakrawa na lekką przesadę, bez wątpienia są irytujący. To dlatego wylądowałam w tej samotni nad jeziorem Greene, a nie w swoim mieszkaniu na Upper West Side – żeby uciec przed wścibskim wzrokiem paparazzich. Byli niezmordowani. Koczowali przed moim domem. Śledzili mnie, gdy szłam do Central Parku. Opisywali każdy mój ruch i próbowali przyłapać mnie z drinkiem w dłoni.

W końcu miałam już tak dość tej inwigilacji, że wmaszerowałam do najbliższego baru, usiadłam na zewnątrz z podwójnym drinkiem old fashioned i opróżniłam szklaneczkę jednym haustem przy akompaniamencie migawek tuzina aparatów fotograficznych. Następnego ranka zdjęcie upamiętniające tę chwilę znalazło się na okładce „New York Post”.

„Casey daje w gaz”, głosił nagłówek.

Tego samego dnia po południu w moich drzwiach stanęła matka w towarzystwie swojego kierowcy Ricarda.

– Myślę, że powinnaś pojechać na miesiąc nad jezioro, co ty na to?

Choć brzmiało to jak pytanie, nie miałam w tej sprawie nic do powiedzenia. Jej ton mówił wyraźnie, że tam pojadę, czy mi się to podoba, czy nie, że Ricardo mnie zawiezie i że nie ma mowy o wstąpieniu po drodze do monopolowego.

No i jestem w tej więziennej izolatce. Matka przysięga, że to dla mojego dobra, ale ja wiem, co jest grane. To kara. Bo choć połowa tego, co się stało, nie była moją winą, ta druga połowa to już zdecydowanie moja sprawka. Kilka tygodni temu pewna znajoma, która redaguje wspomnienia celebrytów, zaproponowała, żebym napisała własne.

– Większość gwiazd uważa, że to prawdziwe katharsis – dodała.

Zgodziłam się, ale pod warunkiem, że całość zatytułuję Jak zostać pożywką dla brukowców w siedmiu prostych krokach. Uznała, że to żart, i może faktycznie żartowałam, ale i tak się upieram, że to dobry tytuł. Myślę, że ludzie zrozumieliby mnie lepiej, gdybym przedstawiła im swoje życie w postaci instrukcji à la Ikea.

Krok pierwszy: trzeba być, rzecz jasna, jedynym dzieckiem Uwielbianej Lolly Fletcher, ikony Broadwayu, i Garetha Greene’a, dość ciapowatego producenta.

Moja matka zadebiutowała na Broadwayu w wieku dziewiętnastu lat. Od tamtej pory pracuje bez przerwy. Głównie na scenie, ale także w filmach i telewizji. YouTube pęka w szwach od jej występów w The Lawrence Welk Show, The Mike Douglas Show, Match Game oraz licznych ceremonii wręczenia nagród. Jest drobna, ma ledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, jeżeli włoży szpilki. I nie tyle się uśmiecha, ile błyszczy i migocze. Cała aż lśni – od łuku kupidyna po piwne oczy – i promieniuje tym blaskiem na zewnątrz, na widownię, hipnotyzując ją swoim talentem.

I moja matka jest utalentowana. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Była – i jest nadal – prawdziwą gwiazdą w starym stylu. U szczytu sławy Lolly Fletcher umiała tańczyć, grać i rozbawiać publiczność lepiej niż najlepsi z najlepszych. Do tego śpiewała potężnym głosem, który u kobiety tak drobnej postury wydawał się nieco upiorny.

Ale zdradzę wam mały sekret o mojej matce: za tym migotaniem, w głębi tej drobnej figury, znajduje się kręgosłup ze stali. Dorastając w biedzie w miasteczku węglowym w Pensylwanii, mała Lolly Fletcher postanowiła, że kiedyś zostanie sławna, a dokona tego dzięki swemu głosowi. Dawała z siebie wszystko, sprzątając studia w zamian za lekcje tańca, pracując po szkole w trzech miejscach, żeby opłacić trenera wokalnego, i ćwicząc całymi godzinami. W wywiadach twierdzi, że nigdy w życiu nie paliła ani nie piła alkoholu, a ja w to wierzę. Nic nie mogło stanąć jej na drodze do sukcesu.

A kiedy dotarła na szczyt, harowała jak wół, żeby na nim pozostać. Lolly Fletcher nigdy nie zawalała przedstawień. Nieoficjalne motto w naszym domu brzmiało: „Po co się wysilać, jeśli nie zamierzasz dać z siebie wszystkiego?”.

Moja matka wciąż daje z siebie wszystko każdego cholernego dnia.

Jej dwie pierwsze sztuki wystawili Greene Brothers, jeden z najlepszych wówczas duetów producenckich. Stuart Greene był buńczucznym i intrygującym szefem reklamy, a Gareth Greene nieporuszonym liczykrupą. Obaj byli oczarowani młodą Lolly od pierwszej chwili, a większość ludzi sądziła, że dziewczyna wybierze piarowca. Ona jednak wolała starszego od niej o dwie dekady księgowego.

Wiele lat później Stuart poślubił pewną tancerkę rewiową i urodziła się Marnie.

Minęły kolejne trzy lata i urodziłam się ja.

Byłam późnym dzieckiem. Moja matka miała wtedy czterdzieści jeden lat, dlatego zawsze podejrzewałam, że zaszła w ciążę, aby móc się czymś zająć. Wypełnić sobie czas przestoju w karierze, kiedy była za stara, by grać Elizę Doolittle czy Marię von Trapp, ale wciąż o kilka lat za młoda na role Pani Lovett i Mamy Rose.

Jednak macierzyństwo interesowało ją mniej niż występy na scenie. Nie minęło pół roku, a ona już grała we wznowieniu musicalu Król i ja, natomiast ja, całkiem dosłownie, zostałam dzieckiem Broadwayu. Moje łóżeczko stało w garderobie matki, a pierwsze kroki stawiałam na scenie, praktycznie rozkoszując się blaskiem światła, które zawsze paliło się na pustej scenie dla duchów teatru.

Na tej podstawie matka założyła, że pójdę w jej ślady. Wręcz się tego domagała. Kiedy przez pół roku grała w Nędznikach w Londynie, zadebiutowałam jako mała Kozeta. Dostałam tę rolę nie dlatego, że umiałam śpiewać czy tańczyć albo że byłam choć trochę utalentowana, ale dlatego, że Lolly Fletcher zastrzegła to w swoim kontrakcie. Zastąpiono mnie po dwóch tygodniach, bo ciągle narzekałam, że źle się czuję i dłużej nie mogę. Matka była wściekła.

To prowadzi nas do kroku drugiego: buntu.

Po klapie Nędzników mój zrównoważony ojciec zaczął mnie chronić przed zapędami matki, aby zrobić ze mnie gwiazdę. Umarł, kiedy miałam czternaście lat, a wtedy ja się zbuntowałam, co dla bogatego dzieciaka mieszkającego na Manhattanie oznaczało narkotyki. I włóczenie się po klubach, gdzie się je brało. A potem na after party, gdzie brało się ich jeszcze więcej.

Paliłam.

Wciągałam.

Kładłam kolorowe pigułki na język i pozwalałam im się rozpuszczać, aż przestawałam czuć wnętrze ust.

I to działało. Przez kilka błogich godzin nie obchodziło mnie, że ojciec nie żyje, a dla matki ważniejsza ode mnie jest jej kariera; nie przeszkadzało mi, że wszyscy otaczający mnie ludzie są tu tylko dlatego, że płacę za prochy, i że nie mam prawdziwych przyjaciół oprócz Marnie. Ale potem nagle wracałam do rzeczywistości, budząc się w jakimś obcym mieszkaniu, w którym nie pamiętałam, jak się znalazłam. Albo na tylnym siedzeniu taksówki, kiedy świt błyskał między budynkami ciągnącymi się wzdłuż East River. Albo w wagonie metra, w poplamionej wymiocinami zbyt krótkiej spódniczce i w towarzystwie bezdomnego śpiącego na siedzeniu naprzeciwko.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Teraz

Dostępne w wersji pełnej

Wcześniej

Dostępne w wersji pełnej

Teraz

Dostępne w wersji pełnej

Wcześniej

Dostępne w wersji pełnej

Teraz

Dostępne w wersji pełnej

Wcześniej

Dostępne w wersji pełnej

Teraz

Dostępne w wersji pełnej

Wcześniej

Dostępne w wersji pełnej

Teraz

Dostępne w wersji pełnej

Później

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

O autorze

O AUTORZE

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:The House Across the Lake

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania Korekta: Ida Świerkocka Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcia na okładce: © Ankor light; © belyaaa; © kalichka / Stock.Adobe.com

Copyright © 2022 by Todd Ritter

Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Ryszard Oślizło, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-278-4

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski