Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
43 osoby interesują się tą książką
Każdy dom skrywa jakąś historię i sekrety. Niektóre są naprawdę przerażające.
Kiedy Maggie Holt miała pięć lat, jej rodzice kupili Baneberry Hall: rozległą wiktoriańską rezydencję położoną w lasach Vermont. Zanim minął miesiąc, rodzina uciekła z domu w środku nocy, porzucając w popłochu cały swój dobytek.
Ojciec Maggie na podstawie tej historii stworzył powieść, która szybko stała się bestsellerem. Nawet jeżeli nie wszyscy wierzyli w przerażające wydarzenia i duchy, które w niej opisał…
Dorosła Maggie wraca do Baneberry Hall. Jest zdeterminowana, aby wyremontować i sprzedać posiadłość. Ma również nadzieję, że uda jej się odkryć prawdę o tym, co wydarzyło się 25 lat temu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tym, którzy opowiadają o duchach... i tym, którzy im wierzą.
Każdy dom ma jakąś historię i jakiś sekret.
Może tapeta w jadalni nosi ślady ołówka, którym oznaczano wzrost dzieci mieszkających tam kilkadziesiąt lat temu. Może to spłowiałe od słońca linoleum zakrywa deski, które zadeptywali żołnierze walczący w wojnie o niepodległość.
Domy wciąż się zmieniają. Kolejne powłoki farby. Warstwy laminatu. Rolki wykładziny. Przykrywają historie i sekrety domu, uciszają je, póki nie zjawi się ktoś, kto je odsłoni.
To właśnie robię ja.
Nazywam się Maggie Holt. Jestem projektantką, a pod wieloma względami także historyczką. Odkrywam historię każdego domu i próbuję wydobyć ją na światło dzienne. Jestem dumna z tego, co robię. I jestem w tym dobra.
Słucham.
Uczę się.
Wykorzystuję zdobytą wiedzę, projektując wnętrza, które choć w pełni nowoczesne, zawsze nawiązują do przeszłości domu.
Każdy dom ma jakąś historię.
Nasz – historię o duchach.
Oraz kłamstwo.
A teraz, gdy w jego murach zginął kolejny człowiek, w końcu nadszedł czas, by wyznać prawdę.
1 lipca
– Tatusiu, musisz sprawdzić, czy nie ma duchów.
Zatrzymałem się w drzwiach sypialni córeczki, zaskoczony jak każdy rodzic, kiedy dziecko palnie coś naprawdę zbijającego z tropu. Maggie miała pięć lat, więc chyba powinienem być do tego przyzwyczajony. Ale nie byłem. Na pewno nie do próśb tak nieoczekiwanych i dziwacznych.
– Naprawdę?
– Tak – odparła Maggie z naciskiem. – Nie chcę ich w moim pokoju.
Do tej chwili nie miałem pojęcia, że moja córka w ogóle wie, co to duch, a co dopiero że się boi, czy któryś nie czai się w jej pokoju. I to najwyraźniej więcej niż jeden. Nie umknął mi jej dobór słów.
Ich.
Winę za to novum zrzuciłem na dom. W Baneberry Hall mieszkaliśmy wtedy prawie od tygodnia – dość czasu, by dostrzec jego osobliwości, ale za krótko, aby się do nich przyzwyczaić. Nagłe skrzypienie ścian. Nocne odgłosy. Sufitowy wentylator, który wirując na najwyższych obrotach, podzwaniał, jakby ktoś szczękał zębami.
Maggie, wrażliwa jak każda dziewczynka w jej wieku, nie potrafiła widocznie do tego wszystkiego przywyknąć. Poprzedniego wieczoru, szykując się do snu, zapytała mnie, kiedy wracamy do naszego starego domu, smętnej i ciemnawej dwupokojowej klitki w Burlington. A teraz jeszcze musiała użerać się z jakimiś duchami.
– Sprawdzić nie zawadzi – odparłem, ustępując jej. – Gdzie najpierw?
– Pod łóżkiem.
Nic niezwykłego. W jej wieku bałem się tak samo, pewny, że coś wstrętnego czai się w mroku parę centymetrów pod materacem, na którym spałem. Opadłem na czworaki i zajrzałem pod łóżko. Jedyne, co się tam czaiło, to warstewka kurzu i jedna różowa skarpetka.
– Teren czysty – obwieściłem. – Gdzie teraz?
– W szafie – rzuciła Maggie.
Tak przypuszczałem i już podchodziłem do szafy w ścianie. Ta część domu – okrzyknięta „skrzydłem Maggie”, bo oprócz jej sypialni mieściła też przyległy pokój do zabawy – znajdowała się na piętrze, pod okapem spadzistego dachu. Z powodu skośnego sufitu połowa starych dębowych drzwi szafy również była skośna. Otwarte przywodziły na myśl domek z bajki, co było jednym z powodów, dla których uznaliśmy, że właśnie ten pokój powinien należeć do Maggie.
– W szafie nic – oznajmiłem, ostentacyjnie szarpnąwszy za łańcuszek dyndający obok żarówki i przejrzawszy wieszaki z ubraniami. – Jeszcze gdzieś?
Maggie wskazała drżącym paluszkiem na masywną szafę wolnostojącą, która panoszyła się nieopodal wnękowej. Stanowiła relikt tego domu. Mebel był dziwny. Dwuipółmetrowy. Rozszerzał się stopniowo od wąskiej podstawy aż do opasłego środka, a stamtąd znów zwężał się ku górze. Wieńczyły go rzeźbione cherubiny, ptaki i pędy bluszczu, które pięły się wzdłuż rogów. Sądziłem, że tak jak skośne drzwi szafy wnękowej, również ten antyk przyda sypialni Maggie iście magicznego klimatu. Przywodził na myśl wyprawy do Narnii.
Gdy jednak skrzypnęły uchylane skrzydła drzwi, Maggie gwałtownie wciągnęła powietrze w oczekiwaniu na grozę czyhającą jakoby w czeluściach szafy.
– Na pewno chcesz, żebym ją otworzył? – spytałem.
– Nie. – Maggie umilkła, po czym zmieniła zdanie. – Tak.
Jednym ruchem otworzyłem więc drzwi na oścież, odsłaniając wnętrze wypełnione tylko kilkoma falbaniastymi sukienkami, które kiedyś kupiła moja żona, żywiąc nadzieję, że pewnego dnia nasza córka chłopczyca zacznie je nosić.
– Pusto – powiedziałem. – Widzisz?
Ze swojego miejsca w łóżeczku Maggie zajrzała w głąb szafy, po czym odetchnęła z ulgą.
– Wiesz, że nie ma czegoś takiego jak duchy, prawda? – spytałem.
– Nieprawda. – Maggie wsunęła się głębiej pod kołderkę. – Widziałam je.
Spojrzałem na córkę, starając się nie wyglądać na zaskoczonego, choć tak właśnie się poczułem. Wiedziałem, że ma bujną wyobraźnię, ale nie sądziłem, że do tego stopnia. Tak bujną, by widywać rzeczy, których nie ma, i wierzyć, że są prawdziwe.
A ona wierzyła. Uzmysłowiłem to sobie, gdy na mnie spojrzała, a w kącikach jej szeroko otwartych oczu wzbierały łzy. Wierzyła i była przerażona.
Usiadłem na skraju jej łóżka.
– Duchy nie są prawdziwe, Mags. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj mamę. Powie ci to samo.
– Właśnie że są – upierała się Maggie. – Cały czas je widzę. A jeden do mnie mówi. Pan Cień.
Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie.
– Pan Cień?
Maggie odpowiedziała lękliwym skinieniem głowy.
– A co mówi ten Pan Cień?
– Mówi… – wykrztusiła Maggie, z trudem powstrzymując łzy. – Mówi, że tu umrzemy.
Od chwili wejścia do biura wiem, jak się sprawy potoczą. To już się zdarzało. Zbyt wiele razy, by je zliczyć. A choć każdy przypadek różni się nieco od innych, wynik zawsze jest ten sam. Tym razem nie spodziewam się niczego innego, zwłaszcza kiedy recepcjonistka rzuca mi znaczący uśmiech, a w jej oczach pojawia się przebłysk rozpoznania. To jasne, że dobrze zna Książkę.
Największe błogosławieństwo mojej rodziny.
I nasze największe przekleństwo.
– Jestem umówiona z Arthurem Rosenfeldem – oznajmiam. – Nazywam się Maggie Holt.
– Oczywiście, pani Holt. – Recepcjonistka taksuje mnie szybkim spojrzeniem, porównując dziewczynkę, o której czytała, z kobietą, która stoi przed nią w obdartych butach, zielonych bojówkach i flanelowej koszuli upstrzonej trocinami. – Pan Rosenfeld właśnie rozmawia przez telefon. Przyjmie panią za minutkę.
Recepcjonistka – Wendy Davenport, jak głosi tabliczka z nazwiskiem na jej biurku – wskazuje na krzesło pod ścianą. Siadam, a ona wciąż zerka w moją stronę. Przypuszczam, że patrzy na bliznę na moim lewym policzku – bladą szramę długą na dwa i pół centymetra. Dosyć sławną jak na bliznę.
– Czytałam pani książkę – ogłasza rzecz oczywistą.
Nie mogę się powstrzymać, by jej nie poprawić.
– Chodzi pani o książkę mojego ojca.
To mylne przekonanie jest powszechne. Choć jedynym jej autorem jest mój ojciec, ludziom się wydaje, że wszyscy przyłożyliśmy rękę do jej napisania. Może to i prawda w przypadku mojej matki, ale ja nie miałam z Książką nic wspólnego poza tym, że zostałam jedną z jej głównych postaci.
– Byłam nią zachwycona – ciągnie Wendy. – Kiedy nie byłam przerażona, rzecz jasna.
Urywa, a ja wzdrygam się w środku, wiedząc, co zaraz nastąpi. Bo zawsze tak jest. Za każdym cholernym razem.
– Jak to było? – Wendy pochyla się do przodu, aż jej obfity biust zderza się z biurkiem. – Mieszkać w tym domu?
Pytanie, które pada nieuchronnie, ilekroć ktoś powiąże mnie z Książką. Teraz mam już na nie gotową odpowiedź. Szybko się zorientowałam, że jest konieczna, więc zawsze mam ją na podorędziu jak młotek w skrzynce na narzędzia.
– Niewiele pamiętam z tamtych czasów.
Recepcjonistka marszczy przesadnie wydepilowane brwi.
– Nic a nic?
– Miałam pięć lat – mówię. – Ile pani pamięta z czasów, gdy była w tym wieku?
Wiem z doświadczenia, że w połowie przypadków to kończy rozmowę. Zwykli ciekawscy rozumieją aluzję i odpuszczają. Żądni makabry nie poddają się jednak tak łatwo. Myślałam, że Wendy Davenport, z jej policzkami jak jabłuszka i strojem z republiki bananowej, będzie należała do tej pierwszej kategorii. A jednak nie.
– Ale to wszystko było straszne dla pani rodziny – mówi. – Ja na pewno coś bym z tego zapamiętała.
Mogę na to zareagować na kilka sposobów, w zależności od nastroju. Gdybym była na imprezie, zrelaksowana i wspaniałomyślna po kilku drinkach, pewnie zrobiłabym jej przyjemność i powiedziała: „Pamiętam, że wciąż się bałam, choć sama nie wiedziałam dlaczego” albo: „Przypuszczam, że było to tak przerażające, że to wyparłam”. Albo moje ulubione: „Niektóre rzeczy są zbyt straszne, by je pamiętać”.
Ale nie jestem na imprezie. Nie jestem zrelaksowana ani wspaniałomyślna. Siedzę w kancelarii prawnej, gdzie za chwilę mam otrzymać spadek po niedawno zmarłym ojcu. Pozostaje mi tylko szczerość.
– Nic z tego się nie wydarzyło – odpowiadam Wendy. – Mój ojciec wszystko bez wyjątku zmyślił. A mówiąc wszystko bez wyjątku, mam na myśli wszystko bez wyjątku. Ta książka to same kłamstwa.
Mina Wendy rzednie, jej twarz tężeje, a wybałuszone z ciekawości oczy ciemnieją. Rozczarowałam ją, choć powinna czuć wdzięczność, że jestem z nią szczera. Mój ojciec nigdy nie uważał tego za konieczne.
Jego wersja prawdy znacznie różniła się od mojej, choć i on miał swoją gotową odpowiedź, scenariusz, od którego nigdy nie odstąpił bez względu na to, z kim rozmawiał. „W swoim życiu kłamałem wielokrotnie – powiedziałby Wendy Davenport, emanując urokiem osobistym. – Ale nie w sprawie tego, co wydarzyło się w Baneberry Hall. Każde słowo w tej książce to prawda. Przysięgam na Wszechmogącego”.
Jest to zgodne z powszechnie znaną wersją wypadków, która brzmi mniej więcej tak: dwadzieścia pięć lat temu moja rodzina mieszkała w domu zwanym Baneberry Hall, znajdującym się na obrzeżach miasteczka Bartleby w stanie Vermont.
Wprowadziliśmy się dwudziestego szóstego czerwca.
Uciekliśmy w środku nocy piętnastego lipca.
Dwadzieścia dni.
Tyle wytrzymaliśmy, nim przerażenie nie pozwoliło nam zostać w tym domu ani minuty dłużej.
„Nie był bezpieczny – powiedział policji mój ojciec. – Coś było nie tak z Baneberry Hall. Działy się tam rzeczy niewytłumaczalne. Niebezpieczne”.
„Dom był – przyznał niechętnie – nawiedzony przez złego ducha”.
Poprzysięgliśmy, że nigdy tam nie wrócimy.
Przenigdy.
To oświadczenie – szczegółowo opisane w oficjalnym raporcie policyjnym – zostało zauważone przez dziennikarza lokalnej gazety, a raczej zwykłego pisemka znanego jako „Bartleby Gazette”. Powstały w konsekwencji artykuł, obficie cytujący mojego ojca, szybko został podchwycony przez krajową agencję prasową i trafił do większych gazet w ludniejszych miastach. Do Burlington, Essex i Colchester. Stamtąd rozprzestrzenił się niczym zjadliwy wirus, przeskakując z miasta do miasta i ze stanu do stanu. Mniej więcej po dwóch tygodniach od naszej ucieczki wydawca z Nowego Jorku zadzwonił z propozycją wydania naszej historii w formie książki.
Ponieważ gnieździliśmy się w pokoju motelowym cuchnącym zastałym dymem papierosowym i cytrynowym odświeżaczem powietrza, mój ojciec skwapliwie skorzystał z oferty. Książkę napisał w miesiąc, przekształciwszy maleńką łazienkę w prowizoryczny gabinet. W jednym z moich najwcześniejszych wspomnień o nim siedzi bokiem na sedesie i wali w klawisze maszyny do pisania stojącej na szafce łazienkowej.
Reszta to już wydawnicza historia.
Błyskawiczny bestseller.
Światowy fenomen.
Najpopularniejsza relacja paranormalnego zjawiska oparta „na faktach” od czasów Horror Amityville.
Przez pewien czas Baneberry Hall był najsłynniejszym domem w Ameryce. Pisano o nim w magazynach. Kręcono reportaże dla programów informacyjnych. Turyści gromadzili się przed prowadzącą do posiadłości bramą z kutego żelaza i wyciągali szyje, by dostrzec choćby wierzchołek dachu albo błysk słońca odbijający się od okien. Dom znalazł się nawet w komiksie w „New Yorkerze” dwa miesiące po tym, jak Książka trafiła do księgarń. Rysunek przedstawia parę stojącą z agentem nieruchomości przed zrujnowanym domem. „Podoba nam się – mówi żona. – Ale czy jest dość nawiedzony, żeby podpisać umowę na książkę?”
Co do mnie i mojej rodziny, cóż, byliśmy wszędzie. W magazynie „People” nasza trójka stojąca z ponurymi minami przed domem, do którego nie zgodziliśmy się wejść. W czasopiśmie „Time” mój ojciec siedzący w cieniu, który nadawał mu wyraźnie złowieszczy wygląd. W telewizji – moi rodzice hołubieni albo przesłuchiwani, w zależności od gospodarza programu.
Teraz każdy może obejrzeć na YouTubie wywiad z nami w programie 60 Minutes. Oto my, rodzinka jak z obrazka. Ojciec – zarośnięty, ale przystojny, z brodą, która wróci do mody dopiero dekadę później. Matka – ładna, choć nieco surowa z wyglądu; jej zaciśnięte kąciki ust sugerują, że nie jest zachwycona całą sytuacją. No i ja. Niebieska sukienka z falbankami. Buciki lakierki. Na głowie czarna opaska i nieszczęsna grzywka.
Podczas wywiadu nie odzywałam się za wiele. Zaledwie kiwałam i kręciłam głową albo wstydliwie tuliłam się do mamy. Chyba jedyne, co powiedziałam podczas całego programu, to: „Bałam się”, chociaż nie pamiętam, żebym się bała. Nie pamiętam niczego z tych naszych dwudziestu dni w Baneberry Hall. Cokolwiek sobie przypominam, zabarwione jest treścią Książki. Zamiast wspomnień mam urywki z powieści. To jakbym oglądała fotografię fotografii. Niewykadrowaną. O przygaszonych kolorach. Nieco przyciemnioną.
Mętną.
To słowo idealnie opisuje nasz czas spędzony w Baneberry Hall.
Nie powinno dziwić, że wielu ludzi wątpi w opowieść mojego ojca. Owszem, są i tacy jak Wendy Davenport, którzy sądzą, że Książka mówi prawdę. Wierzą – albo chcą wierzyć – że nasz pobyt w Baneberry Hall przebiegał dokładnie tak, jak opisał to mój ojciec. Jednak tysiące innych jest przekonanych, że to zwykła mistyfikacja.
Widziałam wszystkie strony internetowe i wątki na Reddicie podważające Książkę. Przeczytałam wszystkie teorie. Większość z nich opiera się na domysłach, że moi rodzice szybko uświadomili sobie, że kupili dom, na który ich nie stać, i potrzebowali wymówki, żeby wyplątać się z transakcji. Inne sugerują, że byli oszustami celowo kupującymi dom, w którym wydarzyła się tragedia, żeby na niej żerować.
Teoria, ku której słuszności skłaniam się jeszcze mniej, zakłada, że moi rodzice, wiedząc, jaką studnią bez dna okazał się ten dom, chcieli zwiększyć jego wartość, nim przyjdzie im go sprzedać. Zamiast więc wydawać fortunę na naprawy, postanowili zapewnić Baneberry Hall coś innego – reputację. To jednak nie takie proste. Domy uznane za nawiedzone tracą na wartości dlatego, że potencjalni nabywcy albo boją się w nich mieszkać, albo po prostu nie zamierzają użerać się z ich złą sławą.
Wciąż nie znam prawdziwego powodu, dla którego wyjechaliśmy stamtąd tak nagle. Rodzice nie chcieli mi nic powiedzieć. Może naprawdę bali się tam zostać. Może autentycznie obawiali się o swoje życie. Wiem jednak, że nie uciekliśmy dlatego, że Baneberry Hall jest nawiedzony. Wiem to, bo przecież nie ma czegoś takiego jak duchy.
Jasne, sporo ludzi w nie wierzy, ale ludzie uwierzą we wszystko. Że Święty Mikołaj istnieje. Że nie wylądowaliśmy na Księżycu. Że Michael Jackson żyje, ma się dobrze i jest krupierem blackjacka w Las Vegas. Ja wierzę nauce, która twierdzi, że kiedy umieramy, to umieramy. Nie pozostawiamy po sobie dusz, które błąkają się jak bezdomne koty, aż ktoś je dostrzeże. Nie stajemy się cienistymi wersjami samych siebie. Nie nawiedzamy domów.
Mój kompletny brak wspomnień o Baneberry Hall to kolejny powód, dla którego uważam, że Książka to stek bzdur. Wendy Davenport słusznie zauważyła, że tak przerażające doświadczenie odcisnęłoby się mrocznym piętnem na mojej pamięci. Myślę, że zapamiętałabym, gdyby jakaś niewidzialna siła uniosła mnie pod sufit, jak twierdzi Książka. Zapamiętałabym, gdyby coś dusiło mnie tak mocno, że na mojej szyi zostałyby ślady dłoni.
Zapamiętałabym Pana Cienia.
Fakt, że nic takiego nie pamiętam, oznacza jedno – to się nie wydarzyło.
A jednak Książka wlecze się za mną przez większość życia. Zawsze byłam dziwadłem, które kiedyś mieszkało w nawiedzonym domu. W podstawówce uważano mnie za wyrzutka, którego należy omijać szerokim łukiem. W liceum też byłam odmieńcem, tyle że wtedy całą sprawę uznano już za intrygującą, więc stałam się – mimo niechęci – najpopularniejszą dziewczyną w klasie. Potem poszłam na studia i myślałam, że wszystko się zmieni, jakby wyprowadzka od rodziców mogła uwolnić mnie od Książki. Zamiast tego zaczęto traktować mnie jak jakieś kuriozum. Nie tyle mnie unikano, ile raczej traktowano z rezerwą albo obserwowano z dystansu.
Z randkami było kiepsko. Większość chłopaków wolała się do mnie nie zbliżać. Wśród pozostałych przeważali fani Domu grozy, bardziej zainteresowani Baneberry Hall niż mną. Gdy tylko kandydat na mojego chłopaka zaczynał napomykać, że chętnie poznałby mojego ojca, od razu wiedziałam, co się święci.
Teraz każdego potencjalnego znajomego i kochanka traktuję z solidną dozą sceptycyzmu. Po tych wszystkich piżama party, podczas których podtykano mi pod nos tabliczkę ouija, i po „randkach”, które kończyły się na cmentarzu pytaniem, czy widzę jakieś duchy między grobami, nic nie poradzę, że nie dowierzam szczerym zamiarom innych ludzi. Większość moich przyjaciół jest przy mnie od wieków. Na ogół udają, że Książka nie istnieje. A nawet jeśli niektórych ciekawią dzieje mojej rodziny w Baneberry Hall, wiedzą, że nie powinni mnie o to pytać.
Po tych wszystkich latach moja reputacja nadal mnie wyprzedza, choć wcale nie uważam się za sławną. Jestem osławiona. Dostaję e-maile od nieznajomych, którzy wyzywają mojego ojca od kłamców, oznajmiają, że się za mnie modlą albo że szukają sposobu na pozbycie się ducha, który z pewnością pokutuje w ich piwnicy. Od czasu do czasu ktoś prosi mnie o wywiad dla jakiegoś paranormalnego podcastu albo jednego z tych programów o łowcach duchów. Ostatnio zapraszano mnie na festiwal grozy na spotkanie z fanami, na które zaproszono też jedno z dzieci z domu w Amityville. Odmówiłam. Mam nadzieję, że dzieciak z Amityville zrobił to samo.
A teraz siedzę tutaj, wciśnięta w skrzypiący fotel w kancelarii prawnej w Beacon Hill, wciąż ogłuszona po emocjonalnym wstrząsie, choć od śmierci ojca upłynęło dobrych kilka tygodni. Mój obecny nastrój składa się w jednej części z rozdrażnienia (dzięki, Wendy Davenport) i w dwóch z żałoby. Siedzący po drugiej stronie biurka adwokat do spraw spadkowych wyłuszcza mi liczne sposoby, dzięki którym mój ojciec wciąż zarabiał na Książce. Sprzedaż ciągle utrzymywała się na skromnym, lecz przyzwoitym poziomie, co roku wzrastając na kilka tygodni przed Halloween. Z Hollywood dzwoniono w miarę regularnie, ostatnio głównie z propozycjami nakręcenia serialu telewizyjnego, o czym ojciec nie raczył mi wspomnieć.
– Pani ojciec bardzo mądrze zarządzał swoimi pieniędzmi – oznajmia Arthur Rosenfeld.
Mówi w czasie przeszłym, a ja czuję ukłucie żalu. Kolejny raz przypominam sobie, że mój ojciec naprawdę odszedł, a nie tylko wyjechał na dłuższą wycieczkę. Żal bywa podstępny. Potrafi przyczaić się na długie godziny, aż zdążysz ulec myśleniu magicznemu. A kiedy już poczujesz się dobrze i odsłonisz się, wyskakuje na ciebie jak szkielet w gabinecie śmiechu i cały ból, który uważałeś za miniony, dopada cię ze zdwojoną siłą. Wczoraj wszystko wróciło, gdy usłyszałam w radiu ulubiony zespół taty. Dziś – kiedy się dowiaduję, że jako jego wyłączna spadkobierczyni otrzymam plus minus czterysta tysięcy dolarów.
Ta suma nie jest dla mnie zaskoczeniem. Ojciec zdradził mi jej wysokość na kilka tygodni przed śmiercią. Była to rozmowa tyleż krępująca, ile konieczna, a jej niezręczność pogłębiał fakt, że podczas rozwodu matka postanowiła nie dochodzić swego udziału w zyskach z Książki. Ojciec błagał ją, by zmieniła zdanie, twierdząc, że zasługuje na połowę wszystkiego. Nie zgodziła się.
– Nie chcę z tego ani centa – rzuciła podczas jednej z ich licznych kłótni na ten temat. – Nigdy nie chciałam, od samego początku.
Więc to ja dostaję wszystko. Pieniądze. Prawa do Książki. Złą sławę. I zastanawiam się jak moja matka, czy nie byłoby mi lepiej bez tego wszystkiego.
– Pozostaje jeszcze kwestia domu – mówi Arthur Rosenfeld.
– Jakiego domu? Ojciec miał mieszkanie.
– Baneberry Hall, rzecz jasna.
Wzdrygam się zaskoczona, aż mój fotel poskrzypuje.
– Mój ojciec był właścicielem Baneberry Hall?
– Owszem – odpowiada prawnik.
– Odkupił go? Kiedy?
Arthur opiera dłonie o biurko i składa palce w wieżyczkę.
– O ile wiem, nigdy go nie sprzedał.
Siedzę w bezruchu, sparaliżowana szokiem, czekając, aż ta informacja w pełni do mnie dotrze. Baneberry Hall, dom, który rzekomo tak przerażał moją rodzinę, że musieliśmy go opuścić, pozostawał własnością ojca przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.
Przypuszczam, że albo nie mógł się go pozbyć – to możliwe, zważywszy na reputację tego domu – albo nie chciał go sprzedać. Co mogło oznaczać wiele rzeczy, z których żadna nie ma sensu. Jedno wiem na pewno: ojciec nigdy mi nie powiedział, że dom wciąż należy do niego.
– Jest pan pewien? – pytam z nadzieją, że Arthur właśnie popełnił okropną pomyłkę.
– Całkowicie. Baneberry Hall był własnością pani ojca. Co oznacza, że teraz należy do pani. Z całym dobrodziejstwem inwentarza, jak to mówią. Chyba powinienem je pani wręczyć. – Kładzie komplet kluczy na biurku i przesuwa go w moją stronę. Są dwa, oba przyczepione do zwykłego kółka. – Jeden otwiera główną bramę, a drugi drzwi frontowe – wyjaśnia.
Gapię się na klucze, wahając się, czy po nie sięgnąć. Nie jestem pewna, czy powinnam przyjąć tę część spadku. Wychowałam się w strachu przed Baneberry Hall z powodów, które wciąż są dla mnie niejasne. Choć nie wierzę w oficjalną opowieść ojca, perspektywa zostania właścicielką tego domu niezbyt mi odpowiada.
I jeszcze to, co powiedział ojciec na łożu śmierci, gdy ewidentnie postanowił ukryć przede mną fakt, że Baneberry Hall wciąż jest jego własnością. Jego słowa odbijają się echem w mojej pamięci, aż przenika mnie dreszcz.
„Tam nie jest bezpiecznie. Nie dla ciebie”.
Kiedy w końcu sięgam po klucze, zdają się parzyć mnie w rękę, jakby wcześniej leżały na kaloryferze. Zaciskam wokół nich palce, a ząbki kluczy wgryzają mi się we wnętrze dłoni.
Wtedy zalewa mnie następna fala żalu. Tym razem z domieszką frustracji i więcej niż lekkiego niedowierzania.
Mój ojciec nie żyje. Przez całe życie ukrywał przede mną prawdę o Baneberry Hall.
Teraz ten dom należy do mnie. A to oznacza, że wszystkie jego duchy, prawdziwe czy urojone, również są moje.
20 maja
Wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Twierdzić co innego byłoby wierutnym kłamstwem. Zanim postanowiliśmy kupić Baneberry Hall, poznaliśmy jego historię.
– Ta nieruchomość ma nie lada przeszłość, mówię, jak jest – rzekła Janie June Jones, nasza agentka nieruchomości, która wyglądem przypominała ptaka, a ubrana była w czarną biznesową garsonkę. – To nielichy kawał historii.
Siedzieliśmy w srebrnym cadillacu Janie June, który prowadziła tak agresywnie, jakby sterowała czołgiem. Zdani na jej łaskę – Jess, Maggie i ja – mogliśmy tylko mocno się trzymać i liczyć na szczęście.
– Dobrej czy złej? – spytałem, szarpnąwszy za pas bezpieczeństwa, żeby sprawdzić, czy jest dobrze zapięty.
– I takiej, i takiej. Ta ziemia należała do Williama Garsona, handlarza drewnem. Największego bogacza w mieście. To on zbudował Baneberry Hall w tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym.
– Baneberry Hall – wtrąciła się Jess z tylnego siedzenia, gdzie troskliwie obejmowała naszą córeczkę. – Co za niezwykła nazwa.
– Faktycznie – zgodziła się Janie June, wyjeżdżając z miasta zygzakiem, raz jedną, raz drugą stroną pasa. – Pan Garson nazwał go od tej rośliny: baneberry to czerniec. Podobno jak kupił tę ziemię, całe zbocze wzgórza było w jej czerwonych jagodach. Miejscowi mówili, że wygląda tak, jakby zalała je krew.
Zerknąłem na Janie June ze swojego miejsca obok kierowcy, chcąc się upewnić, czy aby na pewno widzi, gdzie jedzie.
– Czy czerniec nie jest trujący?
– Jest. I ten czerwony, i biały.
– Więc nie jest to idealne miejsce dla dziecka – zauważyłem, wyobrażając sobie Maggie, wszędobylskiego głodomorka, pakującą sobie do buzi garście czerwonych jagód, kiedy nikt nie patrzy.
– Wiele dzieci żyło tam całkiem szczęśliwie – odparła Janie June. – Cały klan Garsonów mieszkał w tym domu aż do wielkiego kryzysu, kiedy stracili pieniądze jak wszyscy inni. Nieruchomość kupił jakiś hollywoodzki producent i przerobił ją na dom wakacyjny dla siebie i zaprzyjaźnionych gwiazd filmowych. Bywał tam Clark Gable. I Carole Lombard.
Janie June gwałtownie zjechała z głównej drogi, skręcając na żwirowy podjazd wcinający się między dwa domki stojące na skraju imponującego vermonckiego lasu. Oba zgrabne i schludne, o podobnych rozmiarach i kształcie. Domek po lewej miał żółty siding, czerwone okiennice i niebieskie zasłony w oknach. Ten po prawej był ciemnobrązowy i bardziej wiejski, a cedrowy siding sprawiał, że budynek wtapiał się w las.
– Je też zbudował pan Garson – poinformowała nas Janie June. – Jakiś rok po głównym domu. Jeden dla gospodyni Baneberry Hall, a drugi dla dozorcy. Wciąż tu mieszkają, choć żadne z nich nie pracuje już wyłącznie na terenie posiadłości. Jednak w razie potrzeby można się do nich zwrócić, gdyby pan sobie z czymś nie radził.
Wjechała głębiej w las sosen, klonów i okazałych dębów, nie zwalniając, dopóki na drodze nie stanęła nam brama z kutego żelaza. Na jej widok Janie June wdepnęła hamulec. Samochodem aż zarzuciło, zanim się zatrzymał.
– No i jesteśmy – oznajmiła agentka.
Przed nami stała brama, wysoka i imponująca. Po obu jej stronach wznosił się trzymetrowy kamienny mur, który i w jednym, i w drugim kierunku ciągnął się i znikał w lesie. Jess przyglądała mu się z tylnego siedzenia z ledwo skrywanym niepokojem.
– To lekka przesada, nie sądzisz? – powiedziała. – Czy ten mur otacza całą posiadłość?
– Owszem – odparła Janie June i włączyła tryb parkowania. – Proszę mi wierzyć, będziecie za to wdzięczni.
– Dlaczego?
Janie June zignorowała jej pytanie i zaczęła przetrząsać torebkę, z której w końcu wyłowiła kółko z kluczami.
– Pomoże pan starszej pani, panie Holt? – zwróciła się do mnie.
Oboje wysiedliśmy z samochodu. Janie June zajęła się zamkiem, a ja pociągnąłem za bramę, która otworzyła się z głośnym zgrzytem zardzewiałych zawiasów. Wróciliśmy do auta i ruszyliśmy długim, krętym jak korkociąg podjazdem wiodącym w górę nieoczekiwanie stromego zbocza. Gdy tak pięliśmy się coraz wyżej, wśród drzew migały gdzieniegdzie fragmenty budynku. Tu wysokie okno, tam kawałek zdobionego dachu.
Baneberry Hall.
– Po tych najazdach gwiazd filmowych zrobiono tu pensjonat – opowiadała Janie June. – A kiedy po trzydziestu latach splajtował, jeszcze kilka razy przechodził z rąk do rąk. Poprzedni właściciele mieszkali tu niespełna rok.
– Dlaczego tak krótko? – spytałem.
To pytanie też zignorowała. Nalegałbym na odpowiedź, ale akurat dotarliśmy na samą górę i po raz pierwszy ujrzałem Baneberry Hall w całej okazałości.
Wysoki na dwa piętra dom sadowił się ciężko i złowieszczo pośrodku szczytu wzgórza. Był to piękny budynek. Majestatyczny, o kamiennych ścianach. Taki, którego widok zapiera dech. Tak właśnie zareagowałem, spojrzawszy przez upstrzoną owadami przednią szybę cadillaca Janie June.
Porządny kawał domu. O wiele większy, niż faktycznie potrzebowaliśmy i na jaki w normalnych okolicznościach moglibyśmy sobie pozwolić. Przez ostatnie dziesięć lat pracowałem dla różnych magazynów, najpierw jako wolny strzelec, kiedy dobrze płacili, potem jako redaktor współpracujący w czasopiśmie, które padło po dziewiętnastu numerach, skutkiem czego musiałem wrócić do prac zleconych w czasach, gdy płace były bardzo nędzne. Z każdym kolejnym dniem Maggie rosła, a nasze mieszkanie zdawało się kurczyć. Jess i ja często się kłóciliśmy. Przeważnie o pieniądze.
I o przyszłość.
I o to, które z nas ma gorszy wpływ na naszą córkę.
Potrzebowaliśmy przestrzeni. Potrzebowaliśmy zmiany.
Zmiana nadeszła w postaci dwóch punktów zwrotnych, które nastąpiły w przeciągu kilku tygodni. Najpierw umarł dziadek Jess – bankier starej daty, który zasiadał za biurkiem, paląc cygara, a do sekretarki mówił „kochanie” – i zostawił wnuczce ćwierć miliona dolarów. Potem Jess dostała posadę nauczycielki w prywatnej szkole niedaleko Bartleby.
Za pieniądze jej dziadka planowaliśmy wybudować dom. Potem ona chodziłaby do pracy, a ja opiekowałbym się Maggie i poświęcał czas na pisanie. Wykonywałbym prace zlecone, rzecz jasna, ale pisałbym także opowiadania i jak miałem nadzieję, własną wersję wielkiej amerykańskiej powieści.
Dom w stylu Baneberry Hall nie całkiem odpowiadał naszym wyobrażeniom. Oboje z Jess zgodnie uznaliśmy, że powinniśmy poszukać czegoś wygodnego, ale w przystępnej cenie. Domu, który łatwo będzie prowadzić. Miejsca, w którym moglibyśmy zapuścić korzenie.
Kiedy Janie June zaproponowała Baneberry Hall, byłem temu pomysłowi niechętny. Potem jednak wymieniła cenę wywoławczą posiadłości, o połowę niższą od jej wartości szacunkowej.
– Dlaczego tak tanio? – spytałem wtedy.
– Dom jest troszkę zaniedbany – odparła Janie June. – Ale to nic poważnego. Wystarczy poświęcić mu trochę czasu i uwagi.
Z bliska Baneberry Hall sprawiał wrażenie bardziej niż „troszkę” zaniedbanego. Sam budynek był jednak w niezłym stanie, choć wydawał się nieco ekscentryczny. Każda kondygnacja była odrobinę mniejsza niż poprzednia, co upodabniało dom do fantazyjnego piętrowego tortu weselnego. Okna na parterze były wysokie, wąskie i zaokrąglone u góry. Jako że pierwsze piętro było jakby skurczone, okna miało niższe, lecz nie mniej majestatyczne. Drugie piętro, o mocno spadzistym dachu, miało okna pomniejszone do tego stopnia, że przypominały parę ślepi spoglądających na nas z góry.
Dwie trzecie domu zbudowano jak od linijki – proste ściany, równe linie. Trzecia część była zupełnie inna, tak jakby architekt poczuł się znudzony w trakcie projektowania. Zamiast pudełkowatej użytkowości jeden narożnik Baneberry Hall wybrzuszał się na zewnątrz, tworząc okrągłą wieżyczkę, co wyglądało tak, jakby przetransportowano tu przysadzistą latarnię morską z wybrzeża w Maine i przytwierdzono ją do tego domu. Kwadratowe okienka rozmieszczono w regularnych odstępach, a szczyt wieńczył spiczasty dach, który przywodził na myśl kapelusz czarownicy.
Wyczuwałem niepokój tego domu. Spowity ciszą, sprawiał wrażenie opuszczonego nagle. Aura porzucenia przywarła do jego ścian niczym bluszcz.
– Dlaczego powiedziała pani, że będziemy wdzięczni za ten mur? – spytała Jess, pochylając się między przednimi fotelami, żeby mieć lepszy widok na dom. – Czy tu jest bardzo niebezpiecznie?
– Ależ skąd – odparła Janie June, co jednak wcale nie zabrzmiało przekonująco. – Dom przyciąga wielu gapiów, to wszystko. Jego historia działa na ciekawskich jak lep na muchy. Nie mówię o miejscowych, nie. Oni do tego miejsca przywykli. Co innego nietutejsi. Zwłaszcza nastolatki. Zdarza się, że czasem przeskakują przez mur.
– I co robią? – spytała Jess.
– Jak to dzieciaki. Zakradną się do lasu, wypiją parę piw. Trochę się poobmacują. Nic kryminalnego. Nie ma się czym martwić, daję słowo. A teraz wejdźmy do środka. Gwarantuję, że się państwu spodoba.
Czekaliśmy na werandzie, gdy Janie June wyjmowała klucze ze skrytki z zamkiem przymocowanej do klamki. Potem odetchnęła głęboko, aż uniosły się i opadły jej wywatowane ramiona, a zanim otworzyła drzwi, przeżegnała się.
Weszliśmy za nią. Gdy przekroczyłem próg, owionął mnie podmuch chłodnego powietrza, jakbyśmy nagle przenieśli się z jednego klimatu w inny. Wtedy uznałem, że to przeciąg. Jedna z tych dziwnych, niewytłumaczalnych rzeczy, które chyba zawsze zdarzają się w starych domach.
Uczucie chłodu nie trwało długo. Wystarczyło kilka kroków, by przejść ze schludnego przedsionka do czegoś w rodzaju wielkiej sali, która ciągnęła się od frontu aż na tyły domu. Zwieńczona wysokim przynajmniej na sześć metrów sufitem, podtrzymywanym przez odsłonięte belki stropowe, przywodziła mi na myśl okazały hotelowy hol. Równie okazała klatka schodowa wiodła zgrabnym zamaszystym łukiem na piętro.
Nad nami zwieszał się z sufitu mosiężny żyrandol o dwóch piętrach ramion wywiniętych niczym macki ośmiornicy i ozdobionych kryształami. Każde ramię wieńczyła kula z dymionego szkła. Stojąc pod tym żyrandolem, zauważyłem, że lekko się kołysze, jakby piętro wyżej ktoś przeszedł ciężkim krokiem po podłodze.
– Czy w domu jest ktoś jeszcze? – spytałem.
– Oczywiście, że nie – odparła Janie June. – Skąd ten pomysł?
Wskazałem na ozdobny żyrandol, który wciąż lekko kołysał się nad naszymi głowami. W odpowiedzi Janie June wzruszyła ramionami.
– Pewnie zrobił się przeciąg, kiedy otworzyliśmy drzwi.
Zdecydowanym ruchem położyła dłonie na plecach Jess i moich i poprowadziła nas w głąb wielkiej sali. Na ścianie po prawej dominował masywny kamienny kominek. Wielki plus podczas bezlitosnych vermonckich zim.
– Bliźniaczy kominek jest po drugiej stronie – oznajmiła Janie June. – W Pokoju Indigo.
Bardziej zaciekawił mnie wiszący nad gzymsem portret mężczyzny w stroju z przełomu wieków. Surowe rysy twarzy. Wąski spiczasty nos. Kości policzkowe ostre jak nóż sprężynowy. Ciemne oczy spoglądały badawczo spod ciężkich powiek, a brwi były tak białe i krzaczaste jak broda.
– William Garson – wyjaśniła Janie June. – Człowiek, który zbudował ten dom.
Gapiłem się na obraz zafascynowany szczegółowością, z jaką artysta namalował pana Garsona. Dostrzegłem ledwo widoczne zmarszczki mimiczne wokół oczu, cienkie włoski jego łukowatych brwi, lekko uniesione kąciki ust. Nie było w tym portrecie żadnej nabożności, przedstawiał raczej kogoś wyniosłego, wręcz pogardliwego. Jakby pan Garson śmiał się z artysty, któremu pozował, co z kolei sprawiło, że wydawał się śmiać również ze mnie.
Maggie, która trzymała mnie za rękę podczas tych oględzin, stanęła na paluszkach, żeby móc lepiej przyjrzeć się malowidłu.
– Ale straszny – wyszeptała.
Musiałem się zgodzić. William Garson, przynajmniej w ujęciu tego artysty, wyglądał na wielkiego okrutnika.
Stojąca obok nas Jess także studiowała ten portret, pocierając dłonią podbródek.
– Jeśli kupimy ten dom, to dzieło musi zniknąć.
– Nie jestem pewna, czy da się je usunąć – powiedziała Janie June i wyciągnęła rękę, żeby postukać w dolny róg ramy, jedyną część obrazu, której zdołała dosięgnąć. – To jest namalowane bezpośrednio na kamieniu.
Przyjrzałem się dokładniej i stwierdziłem, że ma rację. Prostokątna część kominka została zbudowana z cegły, nie z kamienia, co zapewniło malarzowi gładszą powierzchnię do pracy.
– Czyli to właściwie mural – powiedziałem.
Janie June skinęła głową.
– Rama jest tylko dla efektu.
– Po co robić coś takiego?
– Zdaje się, że pan Garson zawsze będzie częścią Baneberry Hall. Podobno był bardzo zaborczy. Chyba można by ten portret usunąć, ale koszt będzie ogromny.
– Sądzi pani, że to dozwolone? – spytała Jess. – Bo dom tak stary i ważny dla miasta zapewne został uznany za obiekt historyczny.
– Proszę mi wierzyć – odrzekła Janie June – że towarzystwo historyczne nie chce mieć z tym miejscem nic wspólnego.
– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– Ich trzeba o to pytać.
Z tyłu domu wielka sala otwierała się na jadalnię przeznaczoną dla rodziny znacznie liczniejszej niż nasza trójka. Dalej znajdowała się kuchnia, do której schodziło się po stopniach między jadalnią i wielką salą. Była znacznie dłuższa niż szeroka i mieściła się na podpoziomie, który stanowił poszerzenie Baneberry Hall. Nie całkiem dom i nie całkiem piwnica. Jej wystrój odzwierciedlał tę drażniącą pośredniość. Bliżej schodów była dosyć elegancka, z wysokimi szafkami, zielonymi ścianami i nakładanym zlewozmywakiem tak dużym, że Maggie mogłaby brać w nim kąpiel.
Na ścianie zamontowano małe dzwonki zawieszone na metalowych pałąkach. Naliczyłem ich dwadzieścia cztery w dwóch rzędach, po dwanaście w każdym. Nad nimi były tabliczki z oznaczeniami różnych części domu. Na niektórych widniały tylko liczby, zapewne pozostałość po czasach, kiedy Baneberry Hall był pensjonatem. Na innych wypisano bardziej wymyślne nazwy. „Bawialnia”. „Główny Apartament”. „Pokój Indigo”.
– Te dzwonki nie dzwoniły pewnie od całych dekad – powiedziała Janie June.
W głębi kuchni wystrój zaczął się zmieniać, robił się mroczniejszy, bardziej funkcjonalny. Stał tam długi stół masarski o blacie pociętym ostrzami noży i pociemniałym od zaschłych plam. Skończył się ciąg szafek, dalej były już tylko puste ściany. Nim dotarliśmy na drugi koniec pomieszczenia, zupełnie przestało już ono przypominać kuchnię. Kamienny łuk i skrzypiące schodki prowadziły jeszcze głębiej, pod ziemię.
– To prawie jaskinia – rzekła Jess.
– W zasadzie jest to piwnica – odparła Janie June. – Faktycznie nieco rustykalna, ale można ją przerobić na bardzo użyteczne pomieszczenie. Świetnie nadaje się na piwniczkę z winem.
– Nie piję – oznajmiła Jess.
– A ja wolę piwo – dodałem.
Janie June uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Więc dobrze się składa, że można wykorzystać ją na wiele innych sposobów.
Jej radosna desperacja wyraźnie wskazywała, że agentka nie po raz pierwszy oprowadza kogoś po Baneberry Hall. Wyobraziłem sobie inne pary młodych ludzi przyjeżdżające tu z wielkimi nadziejami, które stopniowo gasły na widok kolejnych pokoi.
Ze mną było odwrotnie. Każda osobliwość tego domu zwiększała moje zainteresowanie. Od zawsze pociągała mnie ekscentryczność. Gdy skończyłem sześć lat i rodzice wreszcie się zgodzili, żebym miał psa, olałem wszystkie te wymuskane rasowe pieski ze sklepu zoologicznego i bez wahania wybrałem zaniedbanego kundelka. Dlatego po gnieżdżeniu się w mieszkaniu tak bardzo nijakim, że równie dobrze mogło być niewidzialne, byłem spragniony czegoś innego. Czegoś z charakterem.
Po oględzinach kuchni wróciliśmy na górę, na przód domu, do tej wielkiej sali z żyrandolem, który teraz się świecił.
– Wcześniej chyba nie był włączony, prawda? – spytałem.
Przez twarz Janie June przemknął nerwowy uśmiech.
– Myślę, że był.
– A ja jestem pewien, że nie – upierałem się. – Czy w tym domu jest problem z elektrycznością?
– Nie sądzę, ale jeszcze raz sprawdzę.
Rzuciwszy ostatnie niespokojne spojrzenie na żyrandol, Janie June szybko poprowadziła nas do pierwszego pokoju po prawej stronie przedsionka.
– Bawialnia – oznajmiła, gdy weszliśmy do okrągłego pomieszczenia. Panowała w nim duszna atmosfera, dosłownie i w przenośni. Ściany oblepione były spłowiałą różową tapetą, a meble przykryte zakurzonymi pokrowcami. Jeden z nich zsunął się na ziemię, odsłaniając wysoką sekreterę z drewna wiśniowego.
Jess, której ojciec handlował antykami, natychmiast do niej podeszła.
– Musi mieć ze sto lat.
– Prawdopodobnie więcej – skorygowała Janie June. – Wiele z tych mebli należało do Garsonów. Stały się częścią Baneberry Hall. To zresztą doskonała okazja, aby wspomnieć, że dom sprzedawany jest z całym wyposażeniem. Łącznie z meblami. Możecie zatrzymać to, co wam się spodoba, a reszty się pozbyć.
Jess pogładziła w zadumie drewno sekretery.
– Właścicielka nie chce stąd niczego?
– Ani jednej rzeczy – potwierdziła Janie June, kręcąc głową ze smutkiem. – Wcale jej się nie dziwię.
Następnie poprowadziła nas do pokoju, który nazwała Pokojem Indigo, choć w rzeczywistości był pomalowany na zielono.
– Niespodzianka, wiem – powiedziała. – Może kiedyś te ściany były w kolorze indygo, ale wątpię. Nazwa pokoju wzięła się od imienia córki Williama Garsona.
Janie June wskazała na kominek, identyczny jak ten w wielkiej sali. Nad nim, również na prostokącie z gładkiej cegły, namalowano portret młodej kobiety w sukni z fioletowej koronki. Na podołku, w złączonych dłoniach odzianych w rękawiczki, trzymała białego królika.
– Indigo Garson – oznajmiła Janie June.
Obraz był najwyraźniej dziełem tego samego artysty, który stworzył portret Williama Garsona. Oba malowidła odznaczały się tym samym stylem – delikatne pociągnięcia pędzla, dbałość o szczegóły. W przeciwieństwie jednak do podobizny pana Garsona, który wydawał się wyniosły i okrutny, portret jego córki stanowił wizję młodzieńczego uroku. Świetlista cera i delikatne krągłości. Bił od niej taki blask, jakby koronę jej złocistych loków otaczała subtelna aureola. Nie byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że artysta, kimkolwiek był, zadurzył się w Indigo, malując jej portret.
– Garsonowie byli liczną rodziną – ciągnęła Janie June. – William i jego żona mieli czterech synów, którzy później założyli własne duże rodziny. Indigo była ich jedyną córką. Zmarła w wieku szesnastu lat.
Zrobiłem krok w stronę obrazu i uważnie przyjrzałem się królikowi w rękach Indigo Garson. Farba była w tym miejscu lekko złuszczona – brakowało płatka w miejscu lewego ślepia zwierzątka, co sprawiało wrażenie pustego oczodołu.
– Jak umarła? – spytałem.
– Właściwie to nie wiem – odparła Janie June w sposób, który wskazywał, że jednak wie.
Kompletnie niezainteresowana kolejnym portretem, którego nie da się usunąć, Jess przeszła na drugą stronę pokoju zafascynowana inną podobizną – oprawioną w ramkę fotografią wyzierającą spod przekrzywionego pokrowca. Wzięła ją do ręki i ujrzała zdjęcie rodziny stojącej przed Baneberry Hall. Była trzyosobowa, jak nasza. Ojciec, matka, córka.
Dziewczynka wyglądała na sześciolatkę i była podobna do matki jak dwie krople wody. Na dodatek miały tak samo ułożone włosy – długie, podtrzymywane opaską i opadające na plecy – obie nosiły też białe sukienki. Stały obok siebie, trzymały się za ręce i wpatrywały w obiektyw aparatu szczerze i radośnie.
Ojciec stał w pewnej odległości od nich, jakby kazano mu nie podchodzić zbyt blisko. Miał na sobie o kilka numerów za duży pomięty garnitur, a jego twarz wykrzywiał gniewny grymas.
Jeśli pominąć nieprzyjemną minę, był niewątpliwie przystojny. Wręcz jak gwiazdor filmowy. W pierwszej chwili pomyślałem nawet, że ci ludzie gościli tu w hollywoodzkim okresie Baneberry Hall. Potem zauważyłem, jak współcześnie wyglądają, w ubraniach, które można było zobaczyć na ulicach każdego miasta w Ameryce. Jedynym staroświeckim akcentem były okulary tej kobiety – miały okrągłe oprawki, które sprawiały, że wyglądała trochę jak Ben Franklin.
– Kto to jest? – spytała Jess.
Janie June spojrzała na zdjęcie spod przymrużonych powiek, znowu udając, że niestety nie zna odpowiedzi, choć było jasne, że zna ją doskonale. Po kilku sekundach teatralnego mrużenia oczu odparła:
– Zdaje mi się, że to poprzedni właściciele. Carverowie.
Skinęła głową w stronę zdjęcia, dając znak Jess, aby odłożyła je na miejsce. Ruszyliśmy dalej, a Janie June przyspieszyła kroku, co skłoniło mnie do wniosku, że nie chce już żadnych pytań. Szybko pokazała nam pokój muzyczny, w którym królował fortepian z chyboczącą się nogą, oraz oranżerię zapełnioną roślinami w różnym stadium rozkładu.
– Mam nadzieję, że któreś z was ma rękę do kwiatków – skomentowała pogodnie.
Na górę weszliśmy niepozornymi schodami dla służby między jadalnią i oranżerią. Na pierwszym piętrze znajdowało się kilka sypialń i przestronna łazienka na końcu korytarza.
Jess, od lat narzekająca na brak przestrzeni w naszym mieszkaniu w Burlington, niechętnie opuszczała główny apartament, który zajmował pierwsze piętro wieżyczki i chlubił się zarówno salonem, jak i przyległą do niego łazienką.
Na mnie większe wrażenie zrobiła część domu po drugiej stronie korytarza. Sypialnia ze skośnym sufitem i wolnostojącą szafą wydała mi się idealna dla Maggie – przypuszczam, że za sprawą łóżka z baldachimem. Było w sam raz dla dziewczynki w jej wieku.
– Ta szafa jest jedyna w swoim rodzaju – poinformowała nas Janie June. – William Garson zlecił jej wykonanie w prezencie dla córki. To była jej sypialnia.
Jess oszacowała mebel odziedziczonym po ojcu okiem znawcy.
– Cała rzeźbiona ręcznie? – spytała, wodząc palcami po cherubinach i bluszczu zdobiących rogi szafy.
– Oczywiście – odparła Janie June. – Rzecz bardzo rzadka i najprawdopodobniej bardzo cenna.
Maggie stała w drzwiach, skąd zaglądała do środka.
– To mógłby być twój pokój, Mags – powiedziałem jej. – Co o tym myślisz?
Maggie pokręciła głową.
– Nie podoba mi się.
– Dlaczego?
– Bo zimno.
Uniosłem rękę, próbując wykryć chłód. Temperatura w pokoju wydawała mi się normalna. Jeśli już, to może było trochę za ciepło.
– Na pewno z czasem by ci się spodobał – zachęciłem ją.
Drugie piętro, gdzie następnie zaprowadziła nas Janie June, było o połowę mniejsze niż pierwsze. Znaleźliśmy się nie tyle na poddaszu, ile w otwartym i przestronnym gabinecie z regałami na książki wbudowanymi w dwie ściany i dwiema parami okrągłych okien wychodzących na przód i tył domu. Uświadomiłem sobie, że to są właśnie te okienka, które ujrzałem, kiedy tu przyjechaliśmy. Te, które przypominały ślepia.
– Tutaj mieścił się pierwotnie gabinet Williama Garsona – wyjaśniła Janie June.
A teraz mógłby należeć do mnie. Wyobraziłem sobie, jak siedzę za tym wielkim dębowym biurkiem na środku pokoju. Spodobała mi się wizja siebie samego w roli udręczonego pisarza walącego w klawisze maszyny do pisania do samego rana, napędzanego kawą, natchnieniem i stresem. Ta myśl sprawiła, że na twarz wypełznął mi uśmiech. Stłumiłem go, bojąc się, że Janie June coś zauważy i jeszcze pomyśli, że ma transakcję w kieszeni. Już i tak okazałem za dużo entuzjazmu, stąd to nagłe zwiększenie tempa oprowadzania.
Trudniej było przejrzeć myśli mojej żony. Nie miałem pojęcia, co Jess sądzi o tym miejscu. Przez całe oględziny wydawała się zaciekawiona, choć powściągliwa.
– Jest niezły – wyszeptała Jess, gdy schodziliśmy na pierwsze piętro.
– Niezły? – odszepnąłem. – Jest idealny.
– Przyznaję, że sporo może się w nim podobać – powiedziała Jess ostrożnie, jak to ona. – Ale dom jest stary. I ogromny.
– Mniej niepokoi mnie jego rozmiar niż cena.
– Myślisz, że jest za wysoka?
– Myślę, że jest za niska – odparłem. – Taki dom? Musi być jakiś powód, że sprzedają go tak tanio, i to razem z meblami.
I rzeczywiście był, ale poznaliśmy go dopiero po zakończeniu oględzin, kiedy Janie June odprowadziła nas na werandę.
– Jakieś pytania? – spytała.
– Czy z tym domem jest coś nie tak? – wypaliłem bez wstępów, aż agentkę, która właśnie zamykała za nami drzwi frontowe, na chwilę zatkało.
– Skąd taki pomysł? – dopytała, spinając ramiona.
– Nigdy tak wielki dom nie ma tak niskiej ceny wywoławczej, chyba że wiążą się z nim poważne problemy.
– Problemy? Nie. Reputacja? To co innego. – Janie June westchnęła i oparła się o balustradę. – Będę z wami szczera, choć prawo stanowe wcale tego ode mnie nie wymaga. Powiem wam, bo co tu kryć, Bartleby to małe miasteczko, a ludzie gadają. I tak ktoś w końcu wam o tym powie, jeśli kupicie tę posiadłość. Równie dobrze mogę to być ja. Ten dom jest, jak to się mówi, napiętnowany.
– Co to znaczy? – spytała Jess.
– Że stało się tutaj coś złego – odparłem.
Janie June powoli pokiwała głową.
– Poprzednim właścicielom, tak.
– Tym ze zdjęcia? – dopytywała Jess. – Co się z nimi stało?
– Umarli. W każdym razie dwoje z nich.
– W tym domu?
– Tak – potwierdziła Janie June.
Kazałem Maggie iść się pobawić na trawniku przed domem, żebyśmy mieli na nią oko, ale żeby ona nas nie słyszała, i dopiero wtedy spytałem:
– Jak?
– Morderstwo i samobójstwo.
– Dobry Boże – wyszeptała Jess. Jej twarz pobladła. – To straszne.
Agentka nieruchomości znów przytaknęła.
– To rzeczywiście było straszne, pani Holt. I szokujące. Curtis Carver, ten facet ze zdjęcia, które pani znalazła, zabił córeczkę, a potem siebie. Jego biedna żona znalazła ich oboje. Do dzisiaj się nie pozbierała.
Pomyślałem o tej rodzinie ze zdjęcia. Jak szczęśliwa i niewinna wydawała się ta mała dziewczynka. Potem przypomniałem sobie jej ojca stojącego w pewnej odległości z grymasem gniewu na twarzy.
– Czy on był umysłowo niezrównoważony? – spytałem.
– Najwyraźniej – odparła Janie June. – Choć nie było tego po nim widać. Nikt się nie spodziewał, jeśli o to pan pyta. Rodzina wyglądała na szczęśliwą. Curtis był powszechnie lubiany i szanowany. Tak samo Marta Carver, która ma cukiernię w centrum. A ta dziewczynka była przesłodka. Katie. Tak miała na imię. Mała Katie Carver. Wszyscy byliśmy zszokowani, kiedy to się stało.
– Biedna pani Carver – powiedziała Jess. – Nie wyobrażam sobie, przez co ona musi przechodzić.
Mówiła szczerze, tego jestem pewien. Jess była chodzącą empatią, zwłaszcza w kwestii ciężkiego losu innych kobiet. Ale w jej głosie wyczułem też ulgę. Taką, która pochodziła z najgłębszego przekonania, że jej nigdy nie spotka coś tak potwornego jak strata męża i córki jednego dnia.
Wtedy jeszcze nie wiedziała – miała się tego dowiedzieć znacznie później – jak niewiele będzie brakowało, aby w jej życiu spełnił się identyczny scenariusz. Jednak tamtego majowego popołudnia myśleliśmy tylko o tym, żeby znaleźć idealny dom dla naszej rodziny. Kiedy Janie June zabrała Maggie na spacer po okolicy, byśmy mogli naradzić się na werandzie tylko we dwoje, od razu powiedziałem Jess, że powinniśmy kupić ten dom.
– To nie jest śmieszne – prychnęła drwiąco.
– Mówię poważnie.
– Po tym, czego się dowiedzieliśmy? Ludzie tu umarli, Ewan.
– Ludzie umarli w wielu miejscach.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Po prostu wolałabym, żeby nasz dom nie był jednym z nich.
W przypadku Baneberry Hall nie wchodziło to w grę. Miał swoją historię i nie mogliśmy nic na to poradzić. Pozostało wybrać jedną z dwóch opcji – poszukać czegoś innego albo postarać się wnieść w to miejsce tyle szczęścia, żeby wszelkie złe chwile z jego przeszłości przestały się liczyć.
– Podejdźmy do tego racjonalnie – powiedziałem. – Ten dom mi się podoba. I podoba się tobie.
Jess uciszyła mnie, podnosząc palec wskazujący.
– Powiedziałam, że sporo może się w nim podobać. Nie mówiłam, że podoba się mnie.
– Chociaż przyznaj, że to wspaniały dom.
– Przyznaję – odparła. – I w innych okolicznościach sama już powiedziałabym Janie June, że go kupujemy. Po prostu się boję, że jeśli tu zamieszkamy, już zawsze będzie nad nami wisiało to, co się tu wydarzyło. Wiem, że to brzmi jak zabobon, ale obawiam się, że w jakiś sposób to przesiąknie do naszego życia.
Otoczyłem ją ramieniem i przyciągnąłem do siebie.
– Nie przesiąknie.
– Jak możesz być taki pewny?
– Bo na to nie pozwolimy. Tamten facet, Curtis Carver… on nie był zdrowy. Tylko chory człowiek mógłby zrobić to co on. Ale nie możemy pozwolić, żeby czyn jednej niezrównoważonej osoby odstręczył nas od kupna wymarzonego domu.
Jess nic nie odpowiedziała. Objęła mnie tylko w pasie i przycisnęła głowę do mojej klatki piersiowej. W końcu się odezwała:
– Nie przekonam cię, co?
– Powiedzmy, że każdy inny dom, który obejrzymy, wypadnie przy nim blado.
Jess westchnęła.
– Naprawdę tego chcesz?
Naprawdę tego chciałem. Przez wiele lat gnieździliśmy się w klitce. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nowy początek w domu tak wielkim i ekscentrycznym jak Baneberry Hall jest właśnie tym, czego nam trzeba.
– Naprawdę.
– Więc chyba to zrobimy.
Uśmiechnąłem się szerzej, niż sądziłem, że potrafię.
– Chyba tak.
Minutę później znów siedzieliśmy w samochodzie Janie June, a ja, czując, że kręci mi się w głowie i brak mi tchu, oznajmiłem:
– Bierzemy!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Home Before Dark
Redaktorki prowadzące: Ewelina Kapelewska, Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Agata Garbowska
Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania
Korekta: Bożena Sęk
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Eky Studio / Shutterstock.com
Copyright © 2020 by Todd Ritter
Copyright © 2021 for the Polish edition by Mova
an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2021
ISBN 978-83-67014-63-2
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek