Złoto Wrocławia - Jolanta Maria Kaleta - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Złoto Wrocławia ebook i audiobook

Jolanta Maria Kaleta

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

60 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy blask złota każdego potrafi oślepić, a może są rzeczy od niego ważniejsze?

 

Zbliża się koniec II wojny światowej. W Festung Breslau, przygotowującej się do odparcia ataku Armii Czerwonej, niewielka grupa oficerów Abwehry i SS organizuje tajną akcję wywiezienia i ukrycia skrzyń zawierających siedem ton złota.

 

Kiedy wojna dobiega końca, do zrujnowanego miasta napływają osadnicy, w tym także wyzuci z ojcowizny Polacy z Kresów. Muszą zmierzyć się z trudnym losem, który przygotowała dla nich Historia. Wbrew wszystkim przeciwnościom, życie na pozór wraca do normalności, lecz sprawa ukrycia skrzyń zawierających złoty depozyt zdaje się rzucać ponury cień. Choć mijają lata, mimo podejmowanych wysiłków, pozostają one w ukryciu. Jedynie cena, jaką trzeba płacić za te poszukiwania, stale rośnie. Gdy złotem zainteresują się najwyższe czynniki rządowe, ceną tą stanie się ludzkie życie.

 

Choć mogłoby się wydawać, że na temat legendarnego złota Wrocławia napisano tak wiele, to od tej powieści nie sposób się oderwać. To zasługa pisarki, która bardzo umiejętnie i barwnie splotła fakty historyczne z fikcją literacką, skonstruowała zagadkową intrygę, wymyśliła niezwykle ciekawą fabułę i zaludniła ją krwistymi postaciami budzącymi żywe emocje. I nikt tutaj nie jest do końca dobry ani do końca zły. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 38 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




II Księga Moj­że­szowa (Księga Wyj­ścia) 32,2 – 4:

2. Od­po­wie­dział im Aaron: Zdej­mij­cie złote kol­czyki, które mają w uszach wa­sze żony, wasi sy­no­wie i wa­sze córki, i przy­nie­ście je do mnie.

3. I po­zdej­mo­wał cały lud złote kol­czyki,

które mieli w uszach swo­ich, i przy­nie­śli je do Aarona.

4. I przy­jął je z ich rąk, i ulał z tego w for­mie z gliny po­sąg cielca. Wtedy oni rze­kli: To są bo­go­wie twoi, Izra­elu, któ­rzy cię wy­pro­wa­dzili z ziemi egip­skiej.

Roz­dział 1

Bre­slau, sty­czeń 1945

Koł­nierz woj­sko­wego płasz­cza w ko­lo­rze feld­grau[1], choć wy­soko po­sta­wiony, w naj­mniej­szym stop­niu nie chro­nił obe­rleut­nanta[2] Geo­rga Sorna przed doj­mu­ją­cym mro­zem. Szczy­pał go do­tkli­wie w uszy ni­czym zło­śliwy na­uczy­ciel, kiedy zła­pał nie­sfor­nego ucznia na pso­tach. Z ust przy każ­dym od­de­chu wy­szar­py­wał kłęby bia­łej pary, z oczu wy­ci­skał łzy. Tem­pe­ra­tura spa­dła tej nocy do mi­nus dwu­dzie­stu stopni, a blade stycz­niowe słońce nie było w sta­nie ogrzać po­wie­trza choćby odro­binę. Wra­że­nie lo­do­wa­tego zimna po­tę­go­wał wiatr świsz­czący w ko­ro­nach ogo­ło­co­nych z li­ści drzew, sto­ją­cych w rów­nych szpa­le­rach przy Schlos­splatz[3]. Z każ­dym sil­niej­szym po­dmu­chem zbite w cia­sną gro­madę wrony i kruki z gło­śnym kra­ka­niem wzbi­jały się w po­wie­trze, jakby tam szu­kały schro­nie­nia przed nad­cią­ga­ją­cym nie­bez­pie­czeń­stwem. Wi­docz­nie na­strój nie­pew­no­ści i za­gro­że­nia udzie­lił się także pta­kom. Świat wo­kół już ja­kiś czas temu po­bie­lił śnieg, po­głę­bia­jąc uczu­cie prze­ni­kli­wego mrozu, da­jąc złudne wra­że­nie ste­ryl­nej czy­sto­ści i ładu. Na po­bo­czach jezdni za­le­gał w wy­so­kich kop­cach, przy­kry­wał grubą war­stwą chod­niki i skrzy­piał pod po­de­szwami wy­so­kich bu­tów po­dą­ża­ją­cego szyb­kim kro­kiem Sorna. Ofi­cer miał na­dzieję, że za­nim do­trze do bu­dynku Po­li­ze­ipre­si­dium[4], miesz­czą­cego się przy Schwe­id­nit­zer Stadt­gra­ben[5], marsz zdoła choć tro­chę roz­grzać jego skost­niałe ręce i nogi. Zresztą po tylu la­tach żoł­nier­skiej służby przy­zwy­cza­je­nie za­stą­piło na­turę i Sorn nie po­tra­fił już cho­dzić ina­czej. Nie pa­mię­tał na­wet, kiedy ostatni raz miał moż­li­wość po­dą­żać wol­nym, spa­ce­ro­wym kro­kiem, noga za nogą, prze­mie­rza­jąc nad­mor­ski dep­tak czy wiel­ko­miej­ską pro­me­nadę. Od lat, w za­sa­dzie od ma­tury, choć jesz­cze z po­zoru cy­wil, to jed­nak na służ­bie, za­wsze w biegu, pil­nu­jąc, aby ni­gdy się nie spóź­nić, aby za­da­nie wy­ko­nać na czas.

W za­my­śle­niu nie zwra­cał uwagi na gę­stą ciżbę prze­chod­niów śpie­szą­cych na po­zór bez­ład­nie sze­ro­kim chod­ni­kiem w jedną i drugą stronę w so­bie tylko zna­nym kie­runku, choć wszy­scy z jed­nym i tym sa­mym za­mia­rem: zgro­ma­dzić jak naj­wię­cej za­pa­sów żyw­no­ści i po­tem do­brze je ukryć, tak aby Iwan, je­śli już wej­dzie do mia­sta, choć po­noć nie wej­dzie, nie mógł ich zna­leźć i za­brać. Dźwi­gali w rę­kach to­bołki lub siatki wy­peł­nione kon­ser­wami mię­snymi, to­reb­kami cu­kru, ka­szy i mąki. Prze­py­chali się po­mię­dzy su­ną­cymi wolno ko­lum­nami woj­ska, prze­bie­gali jezd­nię tuż przed ma­skami roz­pę­dzo­nych woj­sko­wych cię­ża­ró­wek, które gnały nie wia­domo do­kąd. Ci, któ­rzy po­sia­dali ogródki, za­ko­py­wali w nich ni­czym nor­nice wszystko, co mieli cen­nego: por­ce­lanę, sre­bra, dy­wany, pie­nią­dze, bi­żu­te­rię. Ale także swoje za­pasy: za­we­ko­wane mięso, ja­rzyny i owoce. Kiedy na­wał­nica ze wschodu się prze­wali i na­sta­nie po­kój, wy­do­będą swe skarby ze skry­tek i będą mo­gli żyć jak daw­niej. Już o ni­czym in­nym nie ma­rzyli, tylko o jed­nym: niechby było po wszyst­kim. Ocze­ki­wa­nie na ma­jące na­dejść nie­szczę­ście było gor­sze od sa­mego nie­szczę­ścia.

Mun­dur ofi­cera We­hr­machtu, który miał na so­bie Georg Sorn, męż­czy­zna o zwa­li­stej ni­czym niedź­wiedź syl­wetce, nie ro­bił już na nich żad­nego wra­że­nia ani nie wzbu­dzał ta­kiego sza­cunku, jak jesz­cze rok temu, na­wet po Sta­lin­gra­dzie. Wręcz prze­ciw­nie. W nie­któ­rych spoj­rze­niach ła­two dało się wy­czy­tać oskar­że­nie, że to oni, woj­skowi, po­no­szą od­po­wie­dzial­ność za ich, cy­wi­lów, cier­pie­nia, że nie sta­nęli na wy­so­ko­ści za­da­nia i nie do­pro­wa­dzili, jak obie­cy­wali, do zwy­cię­stwa, mimo ich, zwy­kłych lu­dzi, wy­rze­czeń i po­świę­ce­nia. Tych, któ­rzy no­sili bru­natne mun­dury NSDAP[6], na­gle z ulic wy­mio­tło, jakby za­pa­dli się pod zie­mię. Albo za­mie­nili je na cy­wilne ła­chy, albo ucie­kli z mia­sta, które la­tem ogło­szono twier­dzą, choć nie miało żad­nych mi­li­tar­nych umoc­nień. Funk­cjo­na­riu­sze par­tyjni my­śleli już tylko o ra­to­wa­niu wła­snej skóry, całą resztę mieli gdzieś. Z roz­kazu ko­men­danta Fe­stung Bre­slau[7] na gwałt szy­ko­wano schrony prze­ciw­lot­ni­cze, te pod­ziemne i na­ziemne, punkty szpi­talne, gro­ma­dzono za­pasy żyw­no­ści. Na Wzgó­rzu Lie­bi­cha, w daw­nym Ba­stio­nie Sa­kwo­wym, który przez ostat­nie dzie­się­cio­le­cia był dla miesz­kań­ców miej­scem roz­rywki i wy­tchnie­nia, w cie­niu wspa­nia­łych pla­ta­nów urzą­dzono schron dla niego. Wo­kół mia­sta bu­do­wano po­zy­cje obronne, a pod broń po­wo­łano także chłop­ców i star­szych męż­czyzn. Na­wet ko­biety przez wła­dze mia­sta zo­stały wcią­gnięte w tryby wo­jen­nej ma­chiny, o ile nie były zbyt stare, zbyt młode czy chore albo z nie­mow­lę­ciem przy piersi. We­dług za­pew­nień gau­le­itera Nie­der­schle­sien[8], Karla Han­kego, Ro­sja­nie mieli nie prze­kro­czyć gra­nicy Ślą­ska, a na­wet je­śli, to zo­staną od­parci hu­ra­ga­no­wym ata­kiem, po­dob­nie jak hordy mon­gol­skie w 1241 roku. Jed­nak w pierw­szych dniach stycz­nia 1945 roku na­wet dzie­się­cio­letni chłopcy już do­sko­nale wie­dzieli, mel­du­jąc się na zbiór­kach Volks­sturmu[9], że były to za­pew­nie­nia rzu­cone grubo na wy­rost, ob­li­czone na umoc­nie­nie swej po­li­tycz­nej po­zy­cji i pod­li­za­nie się Füh­re­rowi. Od wielu ty­go­dni spa­ni­ko­wana lud­ność gnała ze wschodu na za­chód, do­cie­ra­jąc do Bre­slau. Sze­roką falą pły­nęła uli­cami mia­sta w złud­nej na­dziei zna­le­zie­nia w tym mie­ście – schro­nie III Rze­szy – bez­piecz­nej przy­stani. W naj­czar­niej­szych snach nie wy­śniła, że kiedy w po­ło­wie stycz­nia 1945 roku ar­mia ra­dziecka ru­szy znad Wi­sły ni­czym bu­rzowa na­wał­nica, nic nie bę­dzie w sta­nie jej za­trzy­mać. Ani ar­mia wa­lecz­nego Fer­dy­nanda Schör­nera, ani wun­der­waffe[10], ani żadna inna siła. Uczy­nić to miała Fe­stung Bre­slau, tak przy­naj­mniej obie­cy­wał Hanke. Nikt nie śmiał spy­tać go o cenę, jaką przyj­dzie za to za­pła­cić. I kto ją za­płaci.

Obe­rleut­nant Georg Sorn spo­glą­dał z mie­sza­nymi uczu­ciami na ten exo­dus zmal­tre­to­wa­nej lud­no­ści, głów­nie ko­biet, dzieci i star­ców, oku­ta­nych w weł­niane kra­cia­ste chu­sty, li­che pa­letka, ale także odzia­nych w kosz­towne fu­tra, pcha­ją­cych przed sobą lub cią­gną­cych za sobą wszystko jedno co, byle miało kółka albo płozy. Po­cząw­szy od wóz­ków dzie­cię­cych, po­przez ro­wery i wozy dra­bi­nia­ste, a na san­kach koń­cząc. Z nad­ludz­kim wy­sił­kiem tar­gali na nich do­ro­bek wielu po­ko­leń. To, czego nie zmie­ścili na swo­ich dzi­wacz­nych, skle­co­nych na miarę czasu środ­kach trans­portu, zo­stało po­rzu­cone i wy­dane na pa­stwę hordy zwy­cięz­ców. Jak ni­gdy przed­tem za­czy­nała do­cie­rać do nich pro­sta, znana od wie­ków prawda, że je­dyną cenną rze­czą, którą po­siada czło­wiek, jest jego ży­cie, i to wła­śnie je sta­rali się wy­nieść cało z wo­jen­nej za­wie­ru­chy. Sorn nie umiał oce­nić, czy im wszyst­kim współ­czuje z po­wodu nie­szczę­ścia, które ma­lo­wało się na wy­mi­ze­ro­wa­nych twa­rzach, czy od­czuwa coś na kształt sa­tys­fak­cji, bo byli współ­od­po­wie­dzialni za tra­giczny los, który sta­nął pod bra­mami Fe­stung Bre­slau i gło­śno ło­mo­tał uzbro­jo­nymi pię­ściami. Po­mię­dzy falą lud­no­ści pły­nęła druga fala – stada krów pę­dzone do rzeźni. W ich oczach także cza­iło się śmier­telne prze­ra­że­nie, lecz one nie miały żad­nego wpływu na swój los ani moż­li­wo­ści wy­boru. Mu­siały zło­żyć swe ży­cie w ofie­rze, aby miesz­kańcy twier­dzy i jej obrońcy nie zo­stali wzięci gło­dem ni­czym za­łoga śre­dnio­wiecz­nego zamku.

Sorn na­ci­snął czapkę głę­biej na czoło, aby mieć choć wra­że­nie ochrony przed trza­ska­ją­cym mro­zem, i zgrab­nie prze­ci­snął się po­mię­dzy ciżbą ma­tek z dziećmi na drugą stronę jezdni. Z da­leka, wi­doczna przez bez­listne drzewa, ma­ja­czyła ciem­no­czer­wona, ory­gi­nalna w swej ar­chi­tek­tu­rze, choć bar­dzo su­rowa i mo­nu­men­talna w wy­glą­dzie, a po­nura w funk­cji, bryła Pre­zy­dium Po­li­cji. Na swój spo­sób była piękna. Setki okien, jesz­cze nie tak dawno ra­do­śnie od­bi­ja­ją­cych w swych szy­bach pro­mie­nie słońca za dnia i ja­śnie­ją­cych wie­czorną porą set­kami ża­ró­wek, te­raz za­le­piono czar­nym pa­pie­rem, aby na­wet pro­myk świa­tła nie wy­do­stał się na ze­wnątrz, wska­zu­jąc wro­gom po­ło­że­nie tego waż­nego bu­dynku. Gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, wszę­dzie to samo: czarny pa­pier w oknach upo­dab­niał bu­dynki do mon­stru­al­nych ślep­ców sto­ją­cych bez ru­chu wzdłuż ulic. Sorn wy­su­nął nad­gar­stek z rę­kawa woj­sko­wego płasz­cza i spoj­rzał na ze­ga­rek – do je­de­na­stej bra­ko­wało pięt­na­stu mi­nut, zdąży więc na czas.

Pięć mi­nut póź­niej wbiegł po ka­mien­nych, sta­ran­nie od­śnie­żo­nych scho­dach wprost do głów­nego wej­ścia. At­mos­fera ob­lę­że­nia w sen­sie do­słow­nym i prze­no­śnym do­tarła i tu­taj. Cięż­kie, dę­bowe drzwi, te od frontu i te z tyłu, w za­sa­dzie się nie za­my­kały. Mi­jali się w nich ofi­ce­ro­wie i sze­re­gowi, ubrani w mun­dury wszyst­kich for­ma­cji po­li­cji i woj­ska, z lot­ni­czymi włącz­nie, a nie bra­ko­wało i cy­wi­lów. W tym za­mie­sza­niu i po­śpie­chu mało kto zwra­cał uwagę na od­da­wa­nie ho­no­rów i czci Füh­re­rowi. Mu­siałby trzy­mać rękę bez prze­rwy unie­sioną do góry. Go­rączka przy­go­to­wań do obrony ostat­niej twier­dzy Ty­siąc­let­niej Rze­szy udzie­liła się wszyst­kim, zwłasz­cza że oka­zy­wa­nie obaw i naj­mniej­szych na­wet oznak braku wiary w zwy­cię­stwo na roz­kaz su­ro­wego gau­le­itera ka­rano śmier­cią. Oskar­że­nie o sia­nie de­fe­ty­zmu pro­wa­dziło naj­krót­szą drogą wprost przed plu­ton eg­ze­ku­cyjny, jak po­ka­zy­wał ja­skrawo przy­kład bur­mi­strza Spiel­ha­gena i wielu in­nych. Już od kilku ty­go­dni po ką­tach nie mó­wiono o naj­wier­niej­szym dy­gni­ta­rzu Hi­tlera ina­czej jak „kat Bre­slau”, a jesz­cze nie do końca po­ka­zał, na co go stać.

Idąc dłu­gim ko­ry­ta­rzem, Sorn po­pra­wił chwyt dłoni na czar­nej, skó­rza­nej teczce, którą niósł ze sobą. Były w niej do­ku­menty sta­no­wiące owoc dwu­ty­go­dnio­wej wy­prawy po oko­licy wraz z na­prędce skle­coną ekipą. Na po­le­ce­nie Karla Han­kego zna­lazł się w niej haupt­sturm­füh­rer[11] SS Kurt Rit­ter i z miej­sca usi­ło­wał grać pierw­sze skrzypce. Za­da­nie było zbyt ważne, aby ci w czar­nych i bru­nat­nych mun­du­rach nie wściu­bili swo­jego par­szy­wego nosa. Im bli­żej końca wojny, tym bar­dziej in­te­re­so­wali się tym, co na­stąpi po niej. Ma­jąc pew­ność, że nie zo­staną za­pro­szeni do stołu ro­ko­wań, o wła­sny los mu­sieli za­dbać sami. Do ze­społu do­łą­czył także obe­rleut­nant Bruno Ebert. Choć w Abweh­rze był od po­czątku wojny, to po 1944 roku, kiedy wrzu­cili ich do jed­nego worka pod na­zwą RSHA[12], a SS[13] prze­jęło kon­trolę nad wszyst­kim i wszyst­kimi, z dnia na dzień co­raz bar­dziej wiel­bił no­wego szefa, czyli He­in­ri­cha Him­m­lera. Zda­niem Sorna bez­przy­kład­nie li­zał dupę Rit­te­rowi. I nie było to dziwne, gdyż po wy­ro­kach śmierci na człon­ków Czar­nej Or­kie­stry i aresz­to­wa­niu Ca­na­risa[14] wszy­scy na wszelki wy­pa­dek po­cho­wali ogony pod sie­bie. Nikt też nie chciał się nie­po­trzeb­nie wy­chy­lać. Każdy ma­rzył w za­sa­dzie o tym sa­mym: żeby prze­żyć. Jedno wszak można było o Eber­cie po­wie­dzieć na pewno – był ślepo od­dany III Rze­szy. O ile był trzeźwy. Mło­dziutki leut­nant[15], Her­man Me­ier, sa­per, uzu­peł­niał ich czte­ro­oso­bowy ze­spół. Jego rola miała ogra­ni­czyć się do przy­go­to­wa­nia, o ile będą po­trzebne, ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych. Te­raz Sorn zmie­rzał wprost do ga­bi­netu swo­jego prze­ło­żo­nego, szefa Abwehr­stelle[16] Bre­slau, sturm­ban­n­füh­rera[17] SS Otto Berg­mana, kie­ru­ją­cego ob­ję­tym klau­zulą naj­wyż­szej taj­no­ści przed­się­wzię­ciem, gdzie miała się spo­tkać cała ekipa.

Se­kre­tarka ma­jora, Ewa, jak zwy­kle uśmiech­nęła się za­lot­nie i ko­kie­te­ryj­nie od­gar­nęła znad czoła blond lo­czek. Ze­rwała się zza sto­lika, na któ­rym stała ma­szyna do pi­sa­nia, zo­sta­wia­jąc pi­smo wkrę­cone na wa­łek. Ad­re­so­wane było do cen­trali w Ber­li­nie. Tak przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka oce­nił Sorn.

– Szef już o pana py­tał, po­rucz­niku – za­szcze­bio­tała, od­bie­ra­jąc z jego rąk płaszcz i czapkę; po­wie­siła je na wie­szaku tuż przy drzwiach.

Sorn rzu­cił okiem na ze­ga­rek – był kilka mi­nut przed cza­sem. „Dla­czego Sta­remu tak pilno?” – za­sta­no­wił się. Ob­cią­gnął poły mun­duru i po­pra­wił pa­sek. Mu­siał go za­piąć o jedną dziurkę da­lej. Tłu­kąc się po tych pi­pi­dów­kach ra­zem z Eber­tem i Me­ie­rem, żarli co po­pad­nie albo i wcale, więc schudł ze dwa, trzy kilo. Rit­ter, oczy­wi­ście, wi­zy­to­wał je­dy­nie Krum­m­hübel[18], aby przy oka­zji po­jeź­dzić na nar­tach i za­li­czyć kilka prze­ra­żo­nych wy­da­rze­niami miej­sco­wych pięk­no­ści. Pła­ski, pra­wie wklę­sły brzuch Sorna jesz­cze bar­dziej uwy­pu­klił jego sze­ro­kie ra­miona, umię­śnione jak u drwala. Wska­zy­wały na nad­ludzką siłę ofi­cera. Ewa otak­so­wała go ła­ko­mym wzro­kiem, sta­ran­nie omi­ja­jąc sze­roką szramę na po­liczku, tuż pod pra­wym okiem. Zde­cy­do­wa­nie psuła wi­ze­ru­nek tego dość przy­stoj­nego po­rucz­nika. Może jak na jej gust zbyt wy­so­kiego, bo ona nie lu­biła za­dzie­rać głowy do góry, aby ob­da­rzyć męż­czy­znę po­ca­łun­kiem. Stu­ka­jąc ob­ca­si­kami brą­zo­wych czó­łe­nek po sta­ran­nie wy­fro­te­ro­wa­nym par­kie­cie, po­de­szła drob­nym kro­kiem do drzwi ga­bi­netu swo­jego szefa i otwo­rzyła je sze­roko przed Sor­nem. Georg szyb­kim ru­chem ręki prze­cze­sał gę­ste, ciemne włosy, lekko skrę­cone na koń­cach. Już po­winny wi­dzieć się z fry­zje­rem, ale aku­rat na to Sorn nie miał w tych ostat­nich, tak go­rą­cych, choć prze­raź­li­wie mroź­nych dniach, czasu.

Kie­ru­jący Abwehr­stelle Bre­slau sturm­ban­n­füh­rer SS Otto Berg­man sie­dział za biur­kiem za­wa­lo­nym toną do­ku­men­tów. Nie­które luźno wa­lały się po bla­cie, inne grzecz­nie spo­czy­wały w tek­tu­ro­wych tecz­kach, sta­ran­nie opi­sa­nych ka­li­gra­ficz­nym pi­smem se­kre­ta­rek i ad­iu­tan­tów. Wszyst­kie za­opa­trzone w li­tery RSHA i pie­czątkę przed­sta­wia­jącą czar­nego orła z roz­po­star­tymi skrzy­dłami, z nie­wiel­kim wień­cem w szpo­nach i swa­styką w środku. Nad tą stertą uno­sił się aro­ma­tyczny za­pach dro­giego cy­gara, które ma­jor trzy­mał w krót­kich i gru­bych pa­lu­chach po­tomka pru­skich chło­pów. Spoj­rzał je­dy­nym okiem, które po­sia­dał, na wcho­dzą­cego do ga­bi­netu męż­czy­znę. Dru­gie oko, a wła­ści­wie miej­sce po nim, za­sła­niała czarna skó­rzana opa­ska. Ten de­fekt był po­wo­dem zmar­twie­nia, ale jed­no­cze­śnie i dumy ma­jora Berg­mana, choć nikt przy zdro­wych zmy­słach nie cie­szy się z braku oka. Ale on je utra­cił w ar­cy­waż­nej ope­ra­cji o kryp­to­ni­mie „Wald”, prze­pro­wa­dzo­nej w 1942 roku, jesz­cze za rzą­dów Ca­na­risa, któ­rego Berg­man po pro­stu uwiel­biał. Po ka­ta­stro­fal­nym fia­sku Pa­sto­riusa Otto Berg­man pod­jął się po­dob­nego za­da­nia. Dzięki jego de­ter­mi­na­cji i bez­przy­kład­nej od­wa­dze ak­cja, pod­czas któ­rej, wów­czas jesz­cze jako ka­pi­tan, o mały włos nie utra­cił ży­cia, za­koń­czyła się peł­nym suk­ce­sem. W po­dzię­ko­wa­niu za dziel­ność awan­so­wał do stop­nia ma­jora, a kilka mie­sięcy póź­niej prze­nie­siono go do Bre­slau na sta­no­wi­sko szefa Abwehry. Strata oka w tej sy­tu­acji wy­da­wała się nie­zbyt wy­gó­ro­waną ceną. Gdy Berg­man uj­rzał wcho­dzą­cego do ga­bi­netu po­rucz­nika Sorna, wy­da­rze­nia te jak żywe sta­nęły mu w pa­mięci. W ope­ra­cji uczest­ni­czyli ra­zem i od tego czasu da­to­wała się ich przy­jaźń. Ło­dzią pod­wodną do­wie­ziono ich oraz dwóch in­nych agen­tów w po­bliże Do­ver. Pod osłoną nocy do­pły­nęli pon­to­nem do brzegu. Pon­ton wraz z ra­dio­sta­cją za­ko­pali w pia­sku na plaży i prze­brani za an­giel­skich ro­bot­ni­ków od sa­mego rana wto­pili się w tłum. Wszy­scy mó­wili po an­giel­sku, a pro­win­cjo­nalne po­cho­dze­nie i brak wy­kształ­ce­nia tłu­ma­czyły nie­do­sko­na­ło­ści ję­zy­kowe. Za­opa­trzeni w ma­te­riały wy­bu­chowe przy­po­mi­na­jące bryłki wę­gla oraz za­pal­niki cza­sowe w kształ­cie ołów­ków czy piór, mieli za za­da­nie wy­sa­dzić w po­wie­trze bry­tyj­ski krą­żow­nik „Bel­fast” i sio­strzany „Edyn­burg”. O ile sprawa z tym dru­gim po­to­czyła się bez pro­ble­mów i za­koń­czyła suk­ce­sem, o tyle w przy­padku „Bel­fa­stu” nie wszystko po­szło po ich my­śli. Nie­spo­dzie­wa­nie, za­nim pod­ło­żyli ła­du­nek wy­bu­chowy, zo­stali za­trzy­mani i do­szło do szar­pa­niny. Pod­czas gdy Sorn usi­ło­wał obez­wład­nić dwóch an­giel­skich ma­ry­na­rzy, Berg­man wpadł do ma­szy­nowni i umie­ścił tam bombę z za­pal­ni­kiem cza­so­wym na­sta­wio­nym na kil­ka­na­ście se­kund. Zdą­żył je­dy­nie wy­sko­czyć na po­kład, gdy na­stą­piła eks­plo­zja i siła wy­bu­chu zmio­tła dy­wer­san­tów do mo­rza. Berg­mana, któ­remu ka­wa­łek ja­kie­goś że­la­stwa wy­bił oko, do­ho­lo­wał do brzegu Sorn. Jemu odła­mek roz­orał pół po­liczka, ale ko­ści nie na­ru­szył. Po­zo­stali po­szli na dno wraz z jed­nostką. Georg i Otto wy­ko­pali ra­dio­sta­cję i po­ro­zu­mieli się z cen­tralą. Resztę dnia i pół nocy prze­sie­dzieli w gę­stych za­ro­ślach. Gdy wy­słany po nich okręt pod­wodny po­ja­wił się nad ra­nem, na­dmu­chali pon­ton i pu­ścili się w jego kie­runku. Wów­czas do­strze­gła ich straż na­brzeżna i jedna z kul ra­niła Sorna w klatkę pier­siową. Prze­żył tylko dzięki temu, że prze­szła bo­kiem, nie uszka­dza­jąc ko­ści ani płuca. Na pa­miątkę po ope­ra­cji „Wald” po­zo­stała mu jed­nak głę­boka bli­zna na pra­wym po­liczku i druga, tuż pod oboj­czy­kiem. Na po­cie­sze­nie awan­so­wał na po­rucz­nika, a Berg­man za­ła­twił dla niego przy­dział do Abwehr­stelle Bre­slau. Lu­bił tego by­strego i ener­gicz­nego mło­dego czło­wieka, try­ska­ją­cego zdro­wym pa­trio­ty­zmem na ki­lo­metr, z sym­pa­tycz­nym do­łecz­kiem w bro­dzie.

– Do­brze, że je­steś parę mi­nut wcze­śniej – oświad­czył bez zbęd­nych ce­re­gieli i na­zi­stow­skich ćwi­czeń gim­na­stycz­nych, jak na­zy­wał zwy­cza­jowe po­zdro­wie­nia, któ­rych nie zno­sił. – Mu­simy coś usta­lić, za­nim ten przy­stojny rzeź­nik z ge­stapo, Rit­ter, za­szczyci nas swoją obec­no­ścią.

Ma­jor sze­roką dło­nią, po­krytą licz­nymi plam­kami pie­gów roz­sia­nych na bia­łej ni­czym mleko skó­rze, wska­zał Sor­nowi krze­sło za sto­łem kon­fe­ren­cyj­nym i pod­niósł się zza biurka. Oszczęd­nym ru­chem po­pra­wił mun­dur, nieco za­dzie­ra­jący się ku gó­rze na za­okrą­glo­nym brzu­chu, i przy­gła­dził ryże jak fu­terko wie­wiórki, zmierz­wione włosy. Choćby nie wia­domo ile bry­lan­tyny na nie wy­lał, i tak wy­krę­cały się na wszyst­kie strony ni­czym na­stro­szone piórka świeżo wy­klu­tego pi­sklę­cia. Gdy obaj roz­sie­dli się wy­god­nie, Berg­man pod­su­nął po­rucz­ni­kowi srebrną pa­pie­ro­śnicę wy­peł­nioną dro­gimi pa­pie­ro­sami o bia­lut­kiej bi­bułce.

– Po­czę­stuj się. Resztki z fran­cu­skich cza­sów – oznaj­mił jakby z ża­lem w gło­sie.

Z kie­szeni mun­duru wy­cią­gnął za­pal­niczkę i po­dał ko­le­dze ogień. Chwilę obaj mil­czeli, de­lek­tu­jąc się sma­kiem ga­tun­ko­wego ty­to­niu. Błę­kitne ob­łoki dymu wraz ze słod­kim aro­ma­tem roz­pły­wały się le­ni­wie nad sto­łem, uno­siły się pod su­fit, wę­dro­wały w stronę drzwi. Przy­po­mi­nały przej­rzy­sty we­lon z tiulu po­ru­szany de­li­kat­nym ze­fir­kiem.

– Słu­chaj, Georg. – Ma­jor prze­rwał ci­szę, z lekka za­kłó­caną do­cho­dzą­cymi z ze­wnątrz od­gło­sami su­ną­cych jezd­nią sa­mo­cho­dów. – Na­sze dzi­siej­sze usta­le­nia będą ka­mu­fla­żem. Rit­ter nie ma prawa do­wie­dzieć się, gdzie na­prawdę pój­dzie trans­port.

– Na­wet do­my­ślam się dla­czego – od­parł Sorn, nie kry­jąc uśmie­chu za­do­wo­le­nia, który wy­kwitł na jego sta­ran­nie, mimo braku czasu, wy­go­lo­nej twa­rzy; ta kon­cep­cja bar­dzo mu od­po­wia­dała, choć ze skraj­nie in­nych po­wo­dów niż ma­jo­rowi.

– Po­dej­rze­wam, że ta ka­na­lia pro­wa­dzi ja­kąś wła­sną grę. Być może do spółki z kimś z sa­mej góry. – Berg­man zni­żył głos i od­ru­chowo zer­k­nął na drzwi, choć nie było moż­li­wo­ści, aby ktoś pod­słu­chi­wał. Ewa była wierna swo­jemu sze­fowi ni­czym pies.

– Mam po­dobne od­czu­cia... – przy­znał Sorn i za­cią­gnął się głę­boko. – I na­wet do­my­ślam się, kto za tym stoi... – do­dał, wy­pusz­cza­jąc dym no­sem.

– Otóż to. – Berg­man strzą­snął do krysz­ta­ło­wej po­piel­nicy gruby słu­pek po­piołu z cy­gara. – Nie będę za­tem tra­cił czasu, aby wy­ja­śniać ci szcze­góły. Po­wiem tylko, że mamy ci­che po­par­cie sa­mego Schel­len­berga[19]. Oni w Ber­li­nie ro­bią do­kład­nie to samo. Ten trans­port jest zbyt cenny, aby taki Rit­ter i jego wy­soko po­sta­wieni kom­pani w bru­nat­nych mun­du­rach po­ło­żyli na nim swoje brudne łapy. Za­war­tość skrzyń za­pewni Rze­szy dal­sze funk­cjo­no­wa­nie. Być może już pod no­wym kie­row­nic­twem. Jak wiesz, na te­mat tych rzeź­ni­ków z ge­stapo Schel­len­berg ma po­dobne zda­nie jak ty czy ja: tylko psują nam opi­nię.

– Na czym ma po­le­gać moje za­da­nie? – Sorn zmie­nił te­mat. Dla niego całe SS to rzeź­nicy, ale wszem wo­bec wo­lał tego nie roz­gła­szać.

– Rit­ter nie może wziąć bez­po­śred­niego udziału w ak­cji ani się do­wie­dzieć, gdzie scho­wasz skrzy­nie. Nie wni­kam, jak to zro­bisz. Twoja w tym głowa. – Berg­man za­to­pił w po­rucz­niku czujne spoj­rze­nie. – A ja, kiedy bę­dzie już po wszyst­kim, na­pro­wa­dzę go na fał­szywy trop. Praw­dziwy scho­wek bę­dziemy znać tylko my trzej. Ten trans­port musi zo­stać w na­szych rę­kach, Georg.

– O nic się nie martw, Otto – przy­tak­nął Sorn. – Wy­ko­le­go­wać Kurta nie jest po­waż­nym pro­ble­mem. Znam sła­bostki Rit­tera i wiem, jak je wy­ko­rzy­stać. – Sorn uśmiech­nął się pod no­sem. Wy­jąt­kowo w tym wy­padku zga­dzał się z po­my­słami swo­jego prze­ło­żo­nego nie tylko jako obe­rleut­nant Abwehry. Po­my­sły Berg­mana da­wały mu bo­wiem swo­bodę dzia­ła­nia także na in­nym polu.

Pa­no­wie zdą­żyli usta­lić jesz­cze kilka istot­nych szcze­gó­łów, gdy se­kre­tarka uchy­liła drzwi i do ga­bi­netu ma­jora Berg­mana wkro­czył ubrany w czarny mun­dur haupt­sturm­füh­rer SS Kurt Rit­ter. Ob­rzu­cił po­miesz­cze­nie zim­nym spoj­rze­niem piw­nych oczu oko­lo­nych gę­stymi, czar­nymi rzę­sami. Na dłu­żej za­trzy­mał wzrok na po­rucz­niku, swo­bod­nie roz­par­tym za sto­łem, z pa­pie­ro­sem w ustach. Ta za­ży­łość mię­dzy sze­fem ko­mórki a tym ofi­cer­kiem, jak w my­ślach na­zy­wał Sorna, do­pro­wa­dzała go do szew­skiej pa­sji, ale jak do­tąd żad­nej skazy na nim nie udało się zna­leźć ani Rit­te­rowi, ani jego lu­dziom.

– Heil Hi­tler! – wrza­snął nie tyle prze­pi­sowo, ile z kpiną. Do­sko­nale wie­dział, że to za­wo­ła­nie prze­szło już do hi­sto­rii, ale uwiel­biał dro­czyć się z ma­jo­rem.

– Niech pan siada, ka­pi­ta­nie – ode­zwał się Berg­man, po­sy­ła­jąc w jego stronę lo­do­wate spoj­rze­nie swo­jego je­dy­nego oka, przy­po­mi­na­ją­cego w ko­lo­rze błę­kit zi­mo­wego nieba. – Znowu kie­row­nic­two pana od­zna­czyło? – spy­tał, wy­mow­nie spo­glą­da­jąc na jego ga­lowy mun­dur.

– Po­świę­ce­nie dla oj­czy­zny i wierna służba w tak cięż­kich cza­sach są szcze­gól­nie do­ce­niane – od­parł z dumą, lecz Sorn wy­ło­wił tkwiącą na dnie tych słów iro­nię.

– Pa­pie­rosa? – Berg­man, pusz­cza­jąc mimo uszu te prze­chwałki, pod­su­nął w jego kie­runku pa­pie­ro­śnicę. – A może cy­garo?

– Dzię­kuję, jesz­cze mam wła­sne – od­rzekł Rit­ter z le­d­wie do­strze­galną wyż­szo­ścią i się­gnął do kie­szeni czar­nego mun­duru po pa­pie­rosy.

Sorn po­dał mu ogień i na chwilę za­pa­dła ci­sza. Rit­ter za­cią­gnął się głę­boko, za­chłan­nie, jakby nie pa­lił od dłuż­szego czasu. Uwal­nia­jąc dym z płuc, z uwagą spoj­rzał na swoje pa­znok­cie. Były sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wane i sta­no­wiły praw­dziwą ozdobę jego pięk­nych dłoni, któ­rych nie po­wsty­dziłby się na­wet świa­to­wej klasy pia­ni­sta. Ten dość młody, bo za­le­d­wie trzy­dzie­sto­letni ofi­cer SS za­li­czał się do męż­czyzn, któ­rych ko­biety okre­ślały mia­nem „za­bój­czo przy­stojny”. Wy­soki, ale nie tak zwa­li­sty i kan­cia­sty jak Sorn, pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wany, o bar­dzo ciem­nych wło­sach, które na skro­niach zdą­żyły przy­stroić się pa­roma srebr­nymi nit­kami. Ładna, pra­wie ko­bieca oprawa oczu, sze­roki pod­bró­dek i zmy­słowe usta wzbu­dzały u pań tę­skne spoj­rze­nia i czułe wes­tchnie­nia. Wy­ko­rzy­sty­wał to bez opa­mię­ta­nia i bez żad­nych skru­pu­łów. Sorn w my­ślach na­zy­wał go żi­go­la­kiem spod znaku tru­piej czaszki. Gło­śno jed­nak nie po­dej­mo­wał kry­tyki swo­jego to­wa­rzy­sza od mi­sji spe­cjal­nej. Raz, że Rit­ter pra­co­wał, gdzie pra­co­wał, a dwa, że był wyż­szy stop­niem. Było też i trzy: w sy­tu­acji Sorna wszel­kie zbędne ry­zy­kanc­two mo­gło skoń­czyć się źle. To dzięki swemu opa­no­wa­niu, trzy­ma­niu ner­wów na wo­dzy, chłod­nej kal­ku­la­cji i nie­ule­ga­niu emo­cjom nie tylko prze­żył lata wojny, lecz był w tym wła­śnie miej­scu i wy­ko­ny­wał cho­ler­nie ważne za­da­nie. A cu­dze pod­boje łóż­kowe po­śród rze­szy se­kre­ta­rek, kel­ne­rek czy in­nych spra­gnio­nych ja­kiej­kol­wiek mi­ło­ści pa­nie­nek miał gdzieś.

– Ten sta­lin­gradzki mróz na­dal trzyma – ode­zwał się w końcu Rit­ter i spoj­rzał na ze­ga­rek. – Cze­kamy na Eberta czy za­czy­namy bez niego?

Jakby wy­wo­łany tymi sło­wami, obe­rleut­nant Bruno Ebert otwo­rzył drzwi i za­mel­do­wał się prze­pi­sowo, stu­ka­jąc gło­śno ob­ca­sami ofi­cer­skich bu­tów. Nie­po­zorny i zbyt drobny jak na męż­czy­znę w wieku trzy­dzie­stu paru lat, nie pa­so­wał do swo­ich do­brze zbu­do­wa­nych ko­le­gów po fa­chu. Na­stro­szone bure włosy, mocno od­sta­jące uszy i małe, roz­bie­gane oczka czy­niły go po­dob­nym do chy­trej małpki za­mknię­tej w klatce w zoo, roz­glą­da­ją­cej się, gdzie by tu coś zwę­dzić. Gdyby nie mun­dur ofi­cera Abwehry, nikt nie za­szczy­ciłby Eberta jed­nym mar­nym na­wet spoj­rze­niem. Ka­rierę ro­bił dzięki do­no­si­ciel­stwu. Zmie­niał fronty i po­plecz­ni­ków, raz wróg, raz przy­ja­ciel. Fama gło­siła, że zbie­rał in­for­ma­cje na wszyst­kich: kto ma ko­chankę, kto długi, a nie daj Bóg, aby wy­wą­chał, że ktoś jest ho­mo­sek­su­ali­stą. W za­ufa­nych krę­gach mó­wiło się, że miał już ze­brane do­wody na pe­de­ra­stię Ca­na­risa, ale nie zdą­żył zro­bić z nich użytku. Zda­niem Eberta ta­kie rze­czy nie ucho­dziły praw­dzi­wemu Aryj­czy­kowi.

– Niech pan siada, po­rucz­niku – wark­nął znie­cier­pli­wiony Berg­man. – Jest pan spóź­niony o pięć mi­nut. – Spoj­rzał wy­mow­nie na ze­ga­rek.

– Przez ten mróz są cią­głe kło­poty z ko­mu­ni­ka­cją – tłu­ma­czył się spe­szony, strze­la­jąc spoj­rze­niem po ką­tach. – I jesz­cze te stada krów...

– Niech pan już da spo­kój, Ebert. – Ma­jor prze­rwał mu w pół zda­nia i lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką. – Przejdźmy do me­ri­tum, bo czas na­gli. Lada mo­ment Ro­sja­nie mogą od­ciąć nam szlaki ko­mu­ni­ka­cyjne i zo­sta­niemy, za prze­pro­sze­niem, z ręką w noc­niku na ku­pie złota.

Ebert po­słusz­nie za­jął miej­sce tuż obok Sorna i dys­kret­nie szep­nął mu do ucha:

– Masz ja­kieś pa­pie­rosy? Swoje zo­sta­wi­łem u He­leny...

Sorn wy­raź­nie wy­czuł do­la­tu­jący od niego za­pach al­ko­holu, ale nie miał za­miaru tego ko­men­to­wać. W ostat­nich cza­sach moc­niej­szych trun­ków nad­uży­wali wszy­scy, na­wet ko­biety, a roz­luź­nie­nie oby­cza­jów sta­wało się po­wszechne. Jak ni­gdy do­tąd me­mento „nie znasz dnia ani go­dziny” po­ja­wiało się na wielu ustach, sta­jąc się obo­wiąz­kową de­wizą miesz­kań­ców Bre­slau. Każdy, za­nim umrze, chciał skosz­to­wać wszyst­kich po­kus, ja­kie nio­sło ze sobą kru­che ży­cie, które w każ­dej chwili mo­gło zo­stać prze­rwane. Po­czę­sto­wał Eberta pa­pie­ro­sami szefa le­żą­cymi na stole i po­dał ogień. W tym cza­sie ma­jor zga­sił w po­piel­niczce nie­do­pa­łek gru­bego cy­gara, a ka­pi­tan Rit­ter strzep­nął nie­wi­doczny py­łek z bry­cze­sów i zlu­stro­wał wzro­kiem czubki sta­ran­nie wy­glan­so­wa­nych bu­tów. Or­dy­nans wy­fro­te­ro­wał je z rana szczotką ni­czym he­ba­nową po­sadzkę w pa­ła­co­wym holu. Lśniły czar­nym bla­skiem jak nowe.

– Który z pa­nów bę­dzie re­fe­ro­wał? – spy­tał ma­jor, prze­no­sząc wzrok od jed­nego do dru­giego ofi­cera, choć do­brze wie­dział, że zrobi to Georg.

– Je­żeli pan ka­pi­tan po­zwoli, to może ja – oświad­czył Sorn, wy­cią­ga­jąc plik pa­pie­rów z teczki, którą po­sta­wił tuż obok swo­jego krze­sła.

– Ależ pro­szę bar­dzo, pro­szę, po­rucz­niku Sorn – kry­go­wał się Rit­ter, krzy­żu­jąc ra­miona na piersi.

On stał na sta­no­wi­sku, aby do­ku­men­ta­cję RSHA pu­ścić z dy­mem i nie ba­wić się w cho­wa­nego. Je­śli, nie daj Bóg, wpad­nie Ro­sja­nom w łapy, to głowy wielu nie­miec­kich dy­gni­ta­rzy, i nie tylko, po­sy­pią się ni­czym ulę­gałki po pierw­szych upa­łach. Ale ci u góry byli in­nego zda­nia. Trwali w swym upo­rze, że to jesz­cze nie ko­niec, że wun­der­waffe, no­men omen, uczyni cuda i losy wojny się od­wrócą. On tak idio­tycz­nych złu­dzeń już nie miał. Na­to­miast za­war­to­ścią po­zo­sta­łych skrzyń po­winni się po­dzie­lić i pry­snąć jak naj­da­lej stąd. Nie miał naj­mniej­szego za­miaru bro­nić Fe­stung Bre­slau do ostat­niej kro­pli krwi, jak z upo­rem ma­niaka na­wo­ły­wał Hanke. Ale gło­śno tego oznaj­mić nie mógł. Ma­jor Berg­man ucho­dził za praw­dzi­wego pa­triotę i ca­łym swoim ży­cio­ry­sem to po­twier­dzał. Po­czy­na­jąc od Ver­dun, a na ope­ra­cji „Wald” koń­cząc. Go­tów do­nieść, gdzie po­trzeba, i plu­ton eg­ze­ku­cyjny go­towy. Ka­pi­tan Kurt Rit­ter opra­co­wał za­tem swoje wła­sne za­sady za­bawy w cho­wa­nego i nie po­in­for­mo­wał o nich reszty ze­społu od mi­sji spe­cjal­nej.

Po­rucz­nik Sorn sta­ran­nie uło­żył na stole, tuż przed ma­jo­rem, kilka sfa­ty­go­wa­nych map szta­bo­wych Nie­der­schle­sien. Ob­rzu­cił je krót­kim spoj­rze­niem, aby spraw­dzić, czy przy­niósł wszyst­kie. Tuż obok roz­ło­żył ni­czym wa­chlarz plik gę­sto za­pi­sa­nych kar­te­czek. Się­gnął po pierw­szą z brzegu.

– W ostat­nim cza­sie spe­ne­tro­wa­li­śmy kilka miej­sco­wo­ści – za­czął swój wy­wód ze wzro­kiem utkwio­nym w kartce. – Za­czę­li­śmy od zba­da­nia nie­czyn­nych już ko­palni chro­mitu na wzgó­rzu Ge­iers­berg[20]. To na po­łu­dnie od Bre­slau, nie­da­leko, około trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów. – Roz­ło­żył jedną z map i trzy­ma­nym w ręce ołów­kiem wska­zał wspo­mniany punkt. – Znaj­du­jący się w są­siedz­twie ma­syw góry Si­ling[21] też speł­nia na­sze ocze­ki­wa­nia. – Po raz ko­lejny stuk­nął ołów­kiem w mapę. – Skrzy­nie można ukryć albo w sztol­niach, albo w pod­zie­miach ko­ściółka sto­ją­cego na sa­mym szczy­cie wzgó­rza. Jest tylko jedno ale... – za­wie­sił na mo­ment głos – nie wiem, czy zdą­żymy.

– A to dla­czego? – za­in­te­re­so­wał się Berg­man, za­kła­da­jąc nogę na nogę.

– Na dniach mają tam wejść, o ile już nie we­szły, od­działy 21. Kor­pusu Strze­lec­kiego ma­jora Ha­xmana i któ­ryś z dy­wi­zjo­nów prze­ciw­lot­ni­czych – wy­ja­śnił Sorn. – We­dług mnie nie damy rady za­cho­wać bez­względ­nej ta­jem­nicy. A ci z We­hr­machtu za nic mają na­szą ko­ron­kową ro­botę. We­dług nich w tej grze li­czą się tylko ar­maty, czołgi i tony wszel­kiego że­la­stwa. Roz­mowy o moż­li­wo­ści prze­gra­nej nie wcho­dzą w grę...

– Ra­cja – przy­tak­nął ma­jor. – Poza tym mam po­ważne po­dej­rze­nia, że za na­szymi ple­cami mo­gliby opróż­nić skrytki, za­nim wró­ci­li­by­śmy do Bre­slau. Wie­cie prze­cież, co się wy­pra­wia w do­mach opusz­czo­nych przez lo­ka­to­rów? – spy­tał na ko­niec re­to­rycz­nie.

Po­wszechny ra­bu­nek mie­nia był zda­niem Berg­mana plamą na ho­no­rze żoł­nie­rza nie­miec­kiego, ale na­wet su­rowe kary, ze śmier­cią włącz­nie, nie mo­gły temu za­po­biec.

Sorn rzu­cił ukrad­kowe spoj­rze­nie na Rit­tera, ale ten na­dal za­jęty był wy­łącz­nie sobą i swoim wy­glą­dem. Sku­bał ta­jem­ni­czy, nie­wi­doczny py­łek na rę­ka­wie mun­duru. Spra­wiał wra­że­nie mało za­in­te­re­so­wa­nego te­ma­tem, ale po­rucz­nik po tylu la­tach służby w wy­wia­dzie nie dał się na­brać na te jego miny.

– Kurt, a co pan o tym my­śli? – spy­tał obo­jęt­nym to­nem, przy­wo­łu­jąc go tym sa­mym do po­rządku. W końcu cała czwórka po­no­siła od­po­wie­dzial­ność za ope­ra­cję „Fel­sen[22]”.

Ka­pi­tan wy­trą­cony z ot­chłani wła­snych my­śli bąk­nął enig­ma­tycz­nie:

– No cóż. Ja może bym za­ry­zy­ko­wał... Po jaką cho­lerę tłuc się dzie­siątki ki­lo­me­trów po mro­zie, z ru­skimi dep­czą­cymi po pię­tach?

Berg­man spoj­rzał na niego kry­tycz­nie i ge­stem za­chę­cił Sorna, aby kon­ty­nu­ował. Ebert z pa­pie­ro­sem w ustach prze­rzu­cał wzrok od jed­nego do dru­giego ofi­cera, lecz my­ślami był w zu­peł­nie in­nym miej­scu. Aku­rat w tym dniu, kiedy pe­ne­tro­wali Si­ling i Ge­iers­berg, miał hor­ren­dal­nego kaca i nic do niego nie do­cie­rało, nie mógł więc się wy­po­wie­dzieć.

– Do­sko­nałe wra­że­nie zro­biły na nas po­miesz­cze­nia fi­lii fa­bryki Te­le­fun­kena w Leu­bus[23], w pod­zie­miach daw­nego opac­twa cy­ster­sów – re­la­cjo­no­wał da­lej Sorn, wska­zu­jąc ma­jo­rowi na ma­pie po­ło­że­nie wspo­mnia­nej miej­sco­wo­ści. – Pod­ziemne hale zo­stały umoc­nione na wy­pa­dek bom­bar­do­wań, są windy, któ­rymi można bez pro­blemu prze­trans­por­to­wać ła­du­nek do wnę­trza, no i ro­bot­nicy, któ­rzy roz­ła­dują cię­ża­rówki i wniosą skrzy­nie do piw­nic.

– To tylko pięć­dzie­siąt parę ki­lo­me­trów od Bre­slau – wtrą­cił Ebert, aby Berg­man nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści, że on także ciężko się na­pra­co­wał. – Drogą na Lüben[24], od zjazdu z głów­nej szosy ja­kieś sześć do ośmiu ki­lo­me­trów. Trasa nie jest tak za­tło­czona jak na kie­runku po­łu­dniowo-za­chod­nim...

– Brzmi bar­dzo in­te­re­su­jąco – zgo­dził się ma­jor, śle­dząc pa­lec Sorna wę­dru­jący po ma­pie szta­bo­wej.

– Zwłasz­cza że na zle­ce­nie Mi­ni­ster­stwa Lot­nic­twa pro­wa­dzone są tam od ja­kie­goś czasu tajne prace nad ra­dio­lo­ka­cją, za­cho­wują więc da­leko idącą kon­spi­ra­cję i byle łajzy nie mają tam wstępu – mruk­nął pod no­sem mil­czący do tej pory Rit­ter.

– I to jest wła­śnie mi­nus tego miej­sca. – Sorn prze­rwał jego wy­wód i ner­wo­wym ru­chem od­gar­nął włosy z czoła. – Ro­sja­nie z miej­sca się o tym do­wie­dzą i prze­wrócą cały te­ren do góry no­gami, aby od­na­leźć prze­my­słową pla­tynę. Przez przy­pa­dek mogą na­tra­fić na na­sze skrzy­nie.

Ka­pi­tan po­słał mu spoj­rze­nie ba­zy­liszka, lecz nie ode­zwał się ani sło­wem. W du­chu mu­siał jed­nak przy­znać mu ra­cję.

Sorn się­gnął po ko­lejną gę­sto za­pi­saną kar­teczkę. Ro­zej­rzał się po ga­bi­ne­cie swo­jego szefa w po­szu­ki­wa­niu cze­goś do pi­cia. Od ga­da­nia cał­kiem za­schło mu w gar­dle. Jakby tego było mało, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie go su­szyło. Po­przed­niego wie­czoru wy­pił sporo wódki z ta­kim jed­nym, aby wy­cią­gnąć od niego po­trzebne in­for­ma­cje ob­jęte klau­zulą taj­no­ści. Krysz­ta­łowa ka­rafka z wodą stała na biurku. Berg­man pod­chwy­cił jego spoj­rze­nie i ski­nął głową. Po­rucz­nik od­szedł od stołu i po chwili wró­cił z ka­rafką w jed­nej ręce i dwiema szklan­kami w dru­giej. Na­lał do każ­dej wody i jedną po­dał ma­jo­rowi. Sam wy­chy­lił ze dwa, trzy łyki, ob­li­zał wargi i do­piero po tym kon­ty­nu­ował:

– W re­jo­nie Hir­sch­berg[25] mamy kilka wy­ty­po­wa­nych miejsc. Po pierw­sze: w Warm­brunn[26] w pa­łacu Schaf­fgot­schów. Choć nie je­stem tym po­my­słem za­chwy­cony. Po­noć Grund­mann już zwozi tam dzieła sztuki. Moim zda­niem tłok nie służy kon­spi­ra­cji.

– Co pan o tym są­dzi, Kurt? – spy­tał Berg­man, po­pi­ja­jąc wodę ma­łymi łycz­kami.

– Może Georg ma ra­cję – od­parł ka­pi­tan to­nem znawcy i od­chy­lił się w tył na krze­śle. – O dzia­łal­no­ści Grund­manna już wró­ble ćwier­kają na da­chu i wy­wiad ra­dziecki może bły­ska­wicz­nie wpaść na ten trop. Po­noć wy­kazy tych jego skry­tek zo­stały za­szy­fro­wane, ale dla ru­skich to ża­den pro­blem. – Wy­dął po­gar­dli­wie wargi i lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką. – Ale mówi się, że pod la­tar­nią naj­ciem­niej...

– Też prawda – mruk­nął Berg­man. – Pod­zie­mia pa­łacu to przy­zwo­ity scho­wek... I upil­no­wać ła­twiej niż gdzieś w le­sie...

– Miej­sce dru­gie znaj­duje się w re­jo­nie Krum­m­hübel – kon­ty­nu­ował Sorn, nie­zra­żony opi­nią swo­ich ko­le­gów. – Mamy tam kilka moż­li­wo­ści. Albo w szcze­li­nie pod Schne­ekoppe[27]. – Ołów­kiem wska­zał so­bie tylko znany punkt na ma­pie. – Miej­scowi mó­wią na nią „por­fi­rowa dziura”. Albo po po­łu­dnio­wej stro­nie góry, w oko­li­cach miej­sco­wo­ści Pet­zer[28]. Do­jazd dużo lep­szy niż do Krum­m­hübel, co przy obec­nych wa­run­kach po­go­do­wych jest sprawą nie­ba­ga­telną. A chyba wszy­scy zda­jemy so­bie sprawę, że do wio­sny nie mo­żemy już cze­kać. – Się­gnął po szklankę z wodą i prze­płu­kał usta. – Moim zda­niem je­śli zde­cy­du­jemy się na Schne­ekoppe, to tylko tam – cią­gnął da­lej swój wy­wód. – Ist­nieje jesz­cze moż­li­wość ukry­cia skrzyń w nie­czyn­nych sztol­niach He­in­rich i Gu­staw w Se­ifen­grube[29], tyle że po tych opa­dach śniegu trzeba by za­pę­dzić ze dwu­dzie­stu lu­dzi do od­ko­pa­nia wej­ścia. Trudno by­łoby za­cho­wać pełną ta­jem­nicę. Chyba że weź­miemy więź­niów, któ­rych się po­tem zli­kwi­duje.

Rit­ter i Berg­man do­brą chwilę pil­nie stu­dio­wali roz­ło­żoną przed ich oczami mapę. Dość gło­śno dzie­lili się uwa­gami, roz­wa­żali każde za i prze­ciw. Kiedy ma­jor uznał pro­blem za wy­czer­pany, za­wisł na po­rucz­niku wy­cze­ku­ją­cym spoj­rze­niem swo­jego je­dy­nego oka. Sorn chrząk­nął i z kartką w ręce in­for­mo­wał da­lej

– Spe­ne­tro­wa­li­śmy wzgó­rze Rat­sch­berg[30], nie­opo­dal miej­sco­wo­ści Mo­is­dorf[31], na po­łu­dnie od Jauer[32]. Do­słow­nie kilka ki­lo­me­trów. To re­jon Bo­ber-Kat­zbach-Vor­ge­birge[33]. Jest to miej­sce ze wszech miar bar­dzo in­te­re­su­jące...

– W tym te­ma­cie aku­rat, po­rucz­niku Sorn, po­zwolę się z pa­nem nie zgo­dzić – wtrą­cił nie­spo­dzie­wa­nie Rit­ter i nie­mal ze­rwał się z krze­sła. – Wzgó­rze, może i ow­szem, na­daje się. Jak naj­bar­dziej. Jest i na­tu­ralna ja­ski­nia, są i stare wy­ro­bi­ska, które ła­two można za­ma­sko­wać jed­nym ze­rwa­niem skały albo na­wet za po­mocą zwy­kłej ko­parki. Tylko jest zbyt stromo, aby cię­ża­rówki wje­chały po za­śnie­żo­nym zbo­czu na od­po­wied­nią wy­so­kość. Trzeba by skrzy­nie wno­sić, a do tego po­trzebni są lu­dzie. W Mo­is­dorf nie ma ani fa­bryki, ani obozu pracy. Chyba że ma pan za­miar wo­zić w tym celu ro­bot­ni­ków z Bre­slau, tylko py­tam czym, skoro każda cię­ża­rówka i każda para rąk jest na wagę, no­men omen, złota. A prze­cież miej­sco­wych nie za­pę­dzę do tej ro­boty, bo to sami Niemcy. Nie każe pan chyba, pa­nie ma­jo­rze, roz­strze­lać Niem­ców? – spy­tał na ko­niec swo­jej ty­rady z pre­ten­sją w gło­sie, jakby on sam ni­gdy pod­czas koń­czą­cej się wła­śnie wojny ani razu nie wy­dał ta­kiego roz­kazu.

Ma­jor Berg­man spoj­rzał swoim je­dy­nym okiem na ka­pi­tana tro­chę z ukosa. Ten aku­rat sie­dział od jego dru­giej strony, po­zba­wio­nej or­ganu wzroku. Ar­gu­ment, któ­rego użył Rit­ter, nie prze­ma­wiał do jego wy­obraźni.

– Co pan na­gle zro­bił się taki wraż­liwy, ka­pi­ta­nie Rit­ter? – spy­tał z kpiną w gło­sie i się­gnął po pa­pie­rosa. – Je­śli mnie pa­mięć nie myli, to wy, z ge­stapo, z ni­kim się nie cac­ka­li­ście, na­wet z lud­no­ścią nie­miecką.

Rit­ter już otwie­rał usta, aby ode­przeć atak, ale Sorn nie miał za­miaru do­pu­ścić do dys­ku­sji na te­maty ide­olo­giczne. Szkoda było czasu na co­kol­wiek, a tym bar­dziej na spory nie­warte na­wet świeczki. Nie­zra­żony au­to­ry­ta­tyw­nym to­nem Kurta i zło­śli­wo­ściami Sta­rego, kon­ty­nu­ował wy­po­wiedź:

– Fakt, że miej­sce od­ludne, ale to je­dy­nie plus. Nikt nie­po­wo­łany nie pod­pa­trzy, gdzie ukry­wamy skrzy­nie. Od­le­głość od Bre­slau nie­wielka i do­jazd bar­dzo do­godny. Od au­to­strady ze dwa­dzie­ścia parę ki­lo­me­trów. To istotne z uwagi na wa­runki at­mos­fe­ryczne. Do­je­chać dzi­siaj do Krum­m­hübel przy tym mro­zie i tej ilo­ści śniegu, a póź­niej wtar­gać to wszystko pod Schne­ekoppe jest wię­cej niż pro­ble­ma­tyczne. A je­śli cho­dzi o siłę ro­bo­czą, ka­pi­ta­nie Rit­ter – zwró­cił się do es­es­mana – to niech pan nie udaje idioty. Każde dziecko wie o ist­nie­niu obozu kon­cen­tra­cyj­nego w Gross-Ro­sen[34], za­le­d­wie w od­le­gło­ści kil­ku­na­stu ki­lo­me­trów od Mo­is­dorf. Można po­wie­dzieć, że po dro­dze. Tam więź­niów do pracy nie bra­kuje i je­śli pan ma­jor wy­stawi sto­sowne pi­semko, z pew­no­ścią kilku nam od­stą­pią.

– Je­śli już, Sorn, upie­rasz się przy sta­rych ka­mie­nio­ło­mach, to we­dług mnie wzgó­rze Wil­len­berg[35] bę­dzie bar­dziej od­po­wied­nie. – Rit­ter za­ło­żył swo­bod­nym ru­chem nogę na nogę i za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem. – To je­dy­nie dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów da­lej, a w po­bli­skim mia­steczku Schönau są przy­mu­sowi ro­bot­nicy. O ob­szer­nej ja­skini we­wnątrz sta­rego wy­ro­bi­ska już nie wspo­mi­nam...

– Zgoda, ale... – Sorn za­wie­sił głos i spoj­rzał ba­daw­czo Rit­te­rowi w oczy. – Ja­kim cu­dem prze­do­sta­nie się pan cię­ża­rów­kami przez tę cho­lerną rzeczkę opły­wa­jącą wy­ro­bi­sko nie­omal ze wszyst­kich stron? Te dwa mostki są li­che i nie uniosą sa­mo­chodu ob­cią­żo­nego kil­ku­to­no­wym ła­dun­kiem. Już na­wet nie mó­wię o tej wą­skiej dro­dze wio­dą­cej u pod­nóża góry wzdłuż rzeki. Cię­ża­rówka ze­śliź­nie się do ko­ryta i ugrzęź­nie. No­sze­nie skrzyń przez mo­stek może do­strzec któ­ryś z miesz­kań­ców wio­ski czy sie­dzący w jed­nej lub dru­giej karcz­mie ja­kiś ma­ru­der. Je­śli sam nie do­bie­rze się do skrytki, to wy­pa­ple, gdy ru­scy chwycą go za gar­dło.

– Rzeczka przy tym mro­zie nie sta­nowi pro­blemu. – Rit­ter wsu­nął do ust ko­lej­nego pa­pie­rosa i za­pa­lił. – A miesz­kań­ców jak zwy­kle za­pę­dzi się do cha­łup i za­broni wy­ściu­bia­nia nosa pod groźbą za­strze­le­nia. W końcu w tej wsi Rövers­dorf, czy jak tam się ona na­zywa, jest tylko kilka cha­łup na krzyż...

Wy­miana zdań spra­wiała wra­że­nie zwy­kłej sprzeczki ry­wa­li­zu­ją­cych ze sobą ofi­ce­rów dwóch róż­nych służb, lecz Sor­nowi cho­dziło o coś wię­cej. Chciał, aby Kurt na­brał prze­ko­na­nia, że skrzy­nie zo­staną zło­żone wła­śnie w Mo­is­dorf lub Rövers­dorf. A on miał dla nich cał­kiem inne miej­sce. Nie tak oczy­wi­ste jak wzgó­rze Rat­sch­berg, Wil­len­berg, stare sztol­nie czy pa­ła­cowe piw­nice. Rit­ter łyp­nął wście­kłym okiem na Geo­rga, ale po­zo­sta­wił jego ko­lejne ar­gu­menty bez ko­men­ta­rza. On miał wszystko opra­co­wane w szcze­gó­łach i wszel­kie spory były zbędne. Strata czasu i ener­gii. Je­śli do­brze pój­dzie, weź­mie ze dwóch sze­re­go­wych i za­ła­twi sprawę po swo­jemu. Sorn, nie sły­sząc już wię­cej żad­nych uwag, się­gnął po ko­lejną kar­teczkę za­wie­ra­jącą szcze­góły ak­cji.

– Wi­zy­to­wa­li­śmy Riese[36] w Eu­len­ge­birge[37], ale moim zda­niem to nie jest naj­lep­sze miej­sce – re­fe­ro­wał da­lej. – Je­den z obiek­tów już zo­stał wy­peł­niony skrzy­niami, a wej­ścia wy­sa­dzono w po­wie­trze i za­ma­sko­wano. Dwa grzyby w barszcz to za­wsze za dużo. – Zer­k­nął na Rit­tera, lecz ten znowu po­grą­żył się we wła­snych my­ślach lub chciał spra­wiać ta­kie wra­że­nie. – Poza tym kręci się tam zbyt wielu lu­dzi i nie mam tu na my­śli se­tek więź­niów, tylko per­so­nel i miej­sco­wych. Nie mogę za­gwa­ran­to­wać, że ja­kaś tchórz­liwa świ­nia nie do­nie­sie póź­niej komu trzeba, co wi­działa, aby tylko ura­to­wać swoje par­szywe ży­cie. Do­jazd krętą gór­ską drogą pełną ser­pen­tyn w tych wa­run­kach at­mos­fe­rycz­nych także po­zo­sta­wia wiele do ży­cze­nia. Na or­ga­ni­zo­wa­nie trans­portu ko­le­jo­wego nie mamy już czasu.

– Zga­dzam się. W na­szym przy­padku nie można po­zwo­lić so­bie na fu­szerkę – nie­spo­dzie­wa­nie po­parł go Rit­ter i wy­cią­gnął nogi przed sie­bie. Wzrok za­to­pił w czub­kach swo­ich bu­tów. Wy­jąt­kowo nie zno­sił Riese, i jako miej­sca, i jako pro­jektu mar­nu­ją­cego pie­nią­dze, ma­te­riały bu­dow­lane i ener­gię, bez szans na re­ali­za­cję. „Ko­lejna mrzonka tej bandy z NSDAP”, prze­mknęło mu przez myśl.

– By­li­śmy także w Re­ichen­stein[38], ale miej­scowa jed­nostka SS już zdą­żyła wpu­ścić wodę do sztolni... – wtrą­cił Ebert z obawy, że za­po­mnieli o jego obec­no­ści. Nie to­le­ro­wał, kiedy zby­wano go mil­cze­niem.

– A Pe­ters­dorf[39]? – Berg­man spoj­rzał py­ta­jąco na Eberta i Sorna. – By­li­ście w tam­tej­szej fa­bryce? O ile mnie pa­mięć nie myli, wy­kuli pod­ziemne hale fa­bryczne, bo jak się zdaje, mają pro­duk­cję zbro­je­niową i oba­wiali się bom­bar­do­wań.

Sorn mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką i się­gnął po ko­lej­nego pa­pie­rosa z le­żą­cej na stole pa­pie­ro­śnicy swo­jego szefa. Za­nim od­po­wie­dział na py­ta­nie, ze­rwał się z krze­sła i pod­szedł do okna. Uchy­lił je sze­roko. W ga­bi­ne­cie Berg­mana od dymu wy­pa­lo­nych przez ofi­ce­rów pa­pie­ro­sów zro­biło się szaro. Georg pstryk­nął za­pal­niczką i za­cią­gnął się głę­boko.

– Tamte też już są za­jęte – wy­ja­śnił, wy­pusz­cza­jąc gło­śno dym. – Przy­wle­kli ja­kiś trans­port aż znad mo­rza. Lo­ko­mo­tywa we­pchnęła wa­gony po pro­wi­zo­rycz­nych to­rach do wnę­trza tu­nelu i za­rwali kilka ton skał, które za­ma­sko­wały wej­ście. My już się tam nie zmie­ścimy. Nie wiem, czy oni, tam, na gó­rze, wy­obra­żają so­bie, że pół Eu­ropy upchniemy w pod­zie­miach Dol­nego Ślą­ska?

Na tak po­sta­wione py­ta­nie ma­jor nie znał od­po­wie­dzi i nie miał naj­mniej­szego za­miaru drą­żyć tego te­matu. W ostat­nich ty­go­dniach wszy­scy stali się draż­liwi po­nad miarę, a Hanke za każde gówno sta­wiał przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym. Było to ostat­nie miej­sce, które Berg­man chciałby po­znać z bli­ska, i to pod sam ko­niec wojny.

– Poza tym ja oso­bi­ście mam po­ważne za­strze­że­nia do lo­ko­wa­nia skrzyń w piw­ni­cach fa­bryk – do­dał Sorn.

Za­równo Berg­man, jak i Kurt po­słali w jego stronę zdzi­wione spoj­rze­nia.

– Może pan ja­śniej, po­rucz­niku? – po­pro­sił ma­jor. – Z ja­kiego to po­wodu?

– Moim zda­niem ta­kie wła­śnie miej­sca jak fa­bryki, zwłasz­cza pro­du­ku­jące broń czy ma­szyny – tłu­ma­czył, wpa­tru­jąc się w mapę roz­ło­żoną na stole – zo­staną spe­ne­tro­wane przez Ro­sjan w pierw­szej ko­lej­no­ści. W celu za­gar­nię­cia jakże po­trzeb­nego im sprzętu i su­row­ców. Zwłasz­cza tych do pro­duk­cji wun­der­waffe. Po­noć sami też nad tym pra­cują. Przy oka­zji mogą zna­leźć skrzy­nie.

– Lo­giczne – przy­tak­nął Berg­man. – Pro­szę kon­ty­nu­ować, po­rucz­niku. Czy to już wszystko?

Sorn po­krę­cił prze­cząco głową, wziął do ręki jesz­cze jedną kar­teczkę z tych le­żą­cych na stole i szybko prze­biegł wzro­kiem jej treść.

– Mo­żemy skrzy­nie umie­ścić w pod­zie­miach zamku Kyns­burg[40], we wsi Ky­nau[41]. Za­mek na­leży do hra­biego von Ze­dlitz, go­rą­cego pa­trioty i za­ufa­nego czło­wieka Hi­tlera. Ja­kiś czas temu sam za­ofe­ro­wał nam do dys­po­zy­cji swoje do­bra. Po­noć z po­miesz­cze­nia piw­nicz­nego pro­wa­dzi tajne przej­ście wprost do ko­mory tuż pod dzie­dziń­cem zamku. Za­mek w znacz­nej czę­ści jest już ru­iną, a taka kupa ce­gieł za­wsze sta­no­wiła do­sko­nały ka­mu­flaż. Tylko do­jazd nie tak do­godny jak do wzgó­rza Rat­sch­berg czy na­wet Wil­len­berg.

Sorn zro­bił krótką pauzę dla zwięk­sze­nia efektu i aby na­pić się znowu wody. Po chwili kon­ty­nu­ował:

– Na­to­miast w pod­zie­miach pa­łacu w Alt Schönau[42], także na­le­żą­cym do von Ze­dlit­zów, urzą­dzono wzmoc­niony be­to­nem schron. W oba­wie przed bom­bar­do­wa­niami – uprze­dził py­ta­nie ci­snące się na usta ma­jo­rowi. – Do­jazd od au­to­strady tą samą trasą, na Jauer. Można tam zło­żyć skrzy­nie, wej­ście za­mu­ro­wać, za­tyn­ko­wać i przy uży­ciu po­piołu z pieca po­sta­rzyć. Dla nie­po­znaki. Ła­two za­cho­wać ta­jem­nicę, bo na­wet przez przy­pa­dek nikt cie­kaw­ski nie pod­pa­trzy... Więź­niów do pracy weź­mie się po dro­dze, z Gross-Ro­sen... A po ak­cji roz­strzela...

Na bia­lut­kiej jak mleko twa­rzy Berg­mana, okra­szo­nej pie­gami ni­czym in­dy­cze jajo, po­ja­wił się uśmiech za­do­wo­le­nia.

– Tak, to na­prawdę do­sko­nały wy­bór. – Po­ki­wał rudą głową. Za­mek, a jesz­cze le­piej pa­łac, bar­dziej prze­ma­wiał do jego wy­obraźni niż ja­kaś grota w gó­rach, gdzie na­wet przez przy­pa­dek byle łajza czy ma­ru­der może tra­fić.

Rit­ter tej pro­po­zy­cji nie sko­men­to­wał. Po­dob­nie jak Berg­man uwa­żał, że to świetny wy­bór, i miał ci­chą na­dzieję, że Stary wskaże to miej­sce.

– Na ko­niec zo­sta­wi­łem miej­sce, moim zda­niem, awa­ryjne – oznaj­mił Sorn, zer­ka­jąc czuj­nie na Rit­tera. – Coś w za­na­drzu trzeba mieć. Cho­dzi mi o ka­za­maty Fe­stung Glatz[43]. Po pierw­sze: do­bry do­jazd, na­wet te­raz, przy tym mro­zie. – Z kar­teczką w dłoni wy­li­czał za­lety tego wła­śnie miej­sca. – Po dru­gie: twier­dza dys­po­nuje do­sta­teczną liczbą lu­dzi do pracy, i to ta­kich, któ­rych bez zbęd­nych ce­re­gieli można zli­kwi­do­wać po wy­ko­na­niu za­da­nia. Mie­ści się tam fi­lia obozu kon­cen­tra­cyj­nego Gross-Ro­sen i za­kłady prze­my­słowe, w któ­rych za­trud­nieni są ro­bot­nicy przy­mu­sowi. Z uwagi na pro­wa­dzoną pro­duk­cję zbro­je­niową te­ren nie jest ła­two do­stępny. Poza tym roz­po­częli czę­ściową ewa­ku­ację swo­ich urzą­dzeń. Przy tym wno­sze­niu oraz wy­no­sze­niu skrzyń i pa­kun­ków na­sze de­po­zyty nie­zau­wa­żone prze­śli­zną się do wnę­trza bu­dowli. Można je za­mu­ro­wać w pod­zie­miach. Jest tylko je­den po­ważny mi­nus...

– Tak? – Berg­man za­wie­sił na po­rucz­niku wy­cze­ku­jące spoj­rze­nie. Z wolna do niego do­cie­rało, że za­da­nie tylko z po­zoru wy­da­wało się ła­twe.

– Mówi się o prze­su­nię­ciu gra­nicy z Pol­ską na Nysę Kłodzką, więc ro­zu­mie się samo przez się... – wy­ja­śnił Sorn i uło­żyw­szy równo kar­te­luszki, ocze­ki­wał ko­lej­nych dys­po­zy­cji swo­jego szefa.

Berg­man wstał zza stołu i z rę­kami w kie­sze­niach spodni pod­szedł do okna. Z wy­so­ko­ści dru­giego pię­tra mro­wie lu­dzi pły­nące w jedną i drugą stronę ro­biło przy­gnę­bia­jące wra­że­nie. Z to­boł­kami na ple­cach, z tymi wóz­kami i san­kami gnali gdzieś przed sie­bie w na­dziei, że umkną swemu prze­zna­cze­niu. Było mu ich po pro­stu żal. Gdy usły­szał za swo­imi ple­cami gło­śne roz­mowy ofi­ce­rów cze­ka­ją­cych na jego roz­strzy­gnię­cie, od­wró­cił się w ich stronę i oświad­czył:

– Dzię­kuję wam, pa­no­wie. – Spoj­rzał na ze­ga­rek na prze­gu­bie ręki. – Spo­ty­kamy się o osiem­na­stej u mnie w ga­bi­ne­cie. Za­po­znam was ze swoją de­cy­zją. Ja­ka­kol­wiek by ona była, ju­tro, skoro świt, skrzy­nie mu­szą opu­ścić nasz bu­dy­nek. Do­sta­li­śmy do dys­po­zy­cji trans­por­to­wego jun­kersa i część trasy można po­ko­nać drogą po­wietrzną. Bę­dzie szyb­ciej. Za­nosi się na ocie­ple­nie i wów­czas tak syp­nie śnie­giem, że się nie po­zbie­ramy, a wszel­kie wy­cieczki poza mia­sto po­zo­staną w sfe­rze ma­rzeń.

* * *

Do­cho­dziła czwarta w nocy, gdy grupka sze­re­go­wych żoł­nie­rzy We­hr­machtu w po­cie czoła wy­no­siła z piw­nic i ła­do­wała do wnę­trza dwóch cię­ża­ró­wek Opel Blitz 3t, sto­ją­cych na we­wnętrz­nym dzie­dzińcu bu­dynku Po­li­ze­ipre­si­dium, skrzy­nie wy­peł­nione bli­żej nie­znaną im za­war­to­ścią. Na­wet nie przy­szło im do głowy spy­tać pil­nu­ją­cego ich pod­ofi­cera, co za­wie­rają. Już oni do­brze wie­dzieli, że zbyt­nia do­cie­kli­wość w ta­kich spra­wach może za­koń­czyć się nie­spo­dzie­wa­nym strza­łem w tył głowy. Im bli­żej końca wojny, tym bar­dziej ner­wowa at­mos­fera. Szep­tana pro­pa­ganda o li­kwi­da­cji zbęd­nych świad­ków ta­jem­ni­czych trans­por­tów mi­giem do­tarła do naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wa­nych, czyli tych od czar­nej ro­boty, więc im nic do tego, co upchnęła w skrzy­niach wła­dza, ta czy tamta. A za­pewne upchnęła coś okrop­nie cięż­kiego, bo nie­które skrzy­nie mu­sieli tar­gać we czte­rech. Ina­czej nie da­wali rady. Mimo trza­ska­ją­cego mrozu pot lał im się ciur­kiem po ple­cach i ka­pał z nosa ni­czym smarki pod­czas grypy. Gdy skoń­czyli za­ła­du­nek, wsko­czyli do cię­ża­ró­wek, a te po­woli z dzie­dzińca wy­to­czyły się na ulicę. Ko­lumnę pro­wa­dził kübel­wa­gen[44] z kie­rowcą i trzema ofi­ce­rami z tru­dem miesz­czą­cymi się w jego cia­snym i nie­wy­god­nym wnę­trzu. Przez przy­sło­nięte re­flek­tory sa­mo­cho­dów prze­są­czała się je­dy­nie wą­ska smużka świa­tła w nie­wiel­kim stop­niu roz­ja­śnia­jąca drogę przed nimi. W miarę pu­stymi o tej po­rze uli­cami prze­my­kali się w ciem­no­ściach ota­cza­ją­cej ich dłu­giej, zi­mo­wej nocy, mi­ja­jąc ko­lumny po­jaz­dów woj­sko­wych i grupy Volks­sturmu. Lo­do­waty wiatr wci­skał się pod plan­deki, prze­ni­kał przez woj­skowe płasz­cze, które nie chro­niły przed zim­nem mro­żą­cym do szpiku ko­ści. Gdy do­tarli na lot­ni­sko Klein-Gan­dau[45], za­równo ofi­ce­ro­wie, jak i sze­re­gowcy szczę­kali zę­bami jak nie­mow­lęta grze­chot­kami.

– Wy­sia­dać, ga­mo­nie! Ru­szać się! Mi­giem! – wrzesz­czał Rit­ter, od­chy­la­jąc plan­dekę cię­ża­rówki.

Żoł­nie­rze wy­sy­pali się je­den po dru­gim i mo­men­tal­nie zro­biło się im go­rąco, gdy po raz ko­lejny zła­pali za cięż­kie skrzy­nie. Tar­gali je tym ra­zem z cię­ża­ró­wek do wnę­trza cze­ka­ją­cego na be­to­no­wym pa­sie star­to­wym nie­wiel­kiego sa­mo­lotu trans­por­to­wego. Niebo nad mia­stem ja­śniało i w bla­dej po­świa­cie wsta­ją­cego dnia dał się do­strzec sto­jący nie­opo­dal szary bu­dy­nek lot­ni­ska z wieżą kon­troli lo­tów. Na­wet je­śli kto­kol­wiek w nim urzę­do­wał, przez liczne, za­ciem­nione czar­nym pa­pie­rem okna na ze­wnątrz nie wy­do­stał się ani je­den pro­my­czek świa­tła. Sorn i Ebert dy­ry­go­wali żoł­nie­rzami, mimo woli pod­da­jąc się ner­wo­wej at­mos­fe­rze wpro­wa­dzo­nej przez Kurta. Darli się na cały głos:

– Szyb­ciej! Ru­szać się! Prze­bie­ra­cie no­gami jak te mu­chy w mazi!

Tu­pot twar­dych po­de­szew żoł­nier­skich bu­tów o sta­ran­nie oczysz­czony ze śniegu be­ton roz­le­gał się echem w ci­szy nad­cho­dzą­cego po­ranka. Białe ob­łoczki pary ula­ty­wały z ust za­równo do­zo­ru­ją­cych za­ła­du­nek ofi­ce­rów, jak i uwi­ja­ją­cych się w po­cie czoła sze­re­gow­ców. Po pół­go­dzi­nie praca do­bie­gła końca i pi­lot za­pu­ścił sil­niki. Ofi­ce­ro­wie wsko­czyli do wnę­trza sa­mo­lotu, który bły­ska­wicz­nie ru­szył przed sie­bie i po chwili wzbił się w po­wie­trze. Sze­re­gowcy zaś wdra­pali się na pakę pu­stej już cię­ża­rówki i wci­snęli tyłki na wą­skie ła­weczki umo­co­wane wzdłuż bo­ków. Dy­szeli ciężko i ocie­rali rę­ka­wami pot ka­piący z czoła i nosa. Nie­któ­rzy wy­cią­gnęli z kie­szeni spodni pa­pie­rosy i za­pa­lili ze sma­kiem. Nie zdą­żyli jesz­cze wy­pa­lić do końca, gdy do­tarł do nich roz­ry­wa­jący bę­benki w uszach huk wy­bu­cha­ją­cych nad ich gło­wami bomb.

Przy­pisy

[1]feld­grau (niem.) – po­lowa sza­rość
[2] obe­rleut­nant (niem.) – po­rucz­nik
[3] Schlos­splatz – dzi­siaj plac Wol­no­ści
[4] Po­li­ze­ipre­si­dium (niem.) – sie­dziba po­li­cji
[5] Schwe­id­nit­zer Stad­gra­ben – dzi­siaj ulica Pod­wale
[6] NSDAP – Na­ro­do­wo­so­cja­li­styczna Nie­miecka Par­tia Ro­bot­ni­ków
[7] Fe­stung Bre­slau – twier­dza Wro­cław
[8] gau­le­iter Nie­der­schle­sien – na­czel­nik Dol­nego Ślą­ska
[9] Volks­sturm (niem.) – szturm lu­dowy, for­ma­cja o cha­rak­te­rze po­spo­li­tego ru­sze­nia
[10] wun­der­waffe (niem.) – cu­downa broń
[11] haupt­sturm­füh­rer (niem.) – sto­pień pa­ra­mi­li­tarny od­po­wia­da­jący stop­niowi ka­pi­tana w si­łach zbroj­nych
[12] RSHA (niem.) – Główny Urząd Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy
[13] SS (niem.) – od­dział ochronny NSDAP
[14] Ca­na­ris – je­den z przy­wód­ców opo­zy­cji an­ty­hi­tle­row­skiej
[15] leut­nant (niem.) – pod­po­rucz­nik
[16] Abwehra – nie­miecki or­gan wy­wiadu i kontr­wy­wiadu
[17] sturm­ban­n­füh­rer (niem.) – sto­pień pa­ra­mi­li­tarny od­po­wia­da­jący stop­niowi ma­jora w si­łach zbroj­nych
[18] Krum­m­hübel – dzi­siaj Kar­pacz
[19] Schel­len­berg – szef wy­wiadu
[20] Ge­iers­berg – dzi­siaj wzgó­rze Ra­du­nia
[21] Si­ling – dzi­siaj góra Ślęża
[22] Fel­sen (niem.) – głaz
[23] Leu­bus – dzi­siaj Lu­biąż
[24] Lüben – dzi­siaj Lu­bin
[25] Hir­sch­berg – dzi­siaj Je­le­nia Góra
[26] Warm­brunn – dzi­siaj Cie­plice Ślą­skie
[27] Schne­ekoppe – dzi­siaj góra Śnieżka
[28] Pet­zer – dzi­siaj Pec Pod Śnieżką (Cze­chy)
[29] Se­ifen­grube – dzi­siaj Biały Jar (jar w Kar­ko­no­szach)
[30] Rat­sch­berg – dzi­siaj wzgó­rze Ra­taj
[31] Mo­is­dorf – dzi­siaj My­śli­bórz
[32] Jauer – dzi­siaj Ja­wor
[33] Bo­ber-Kat­zbach-Vor­ge­birge – dzi­siaj Po­gó­rze Ka­czaw­skie
[34] Gross-Ro­sen – dzi­siaj Ro­goź­nica
[35] Wil­len­berg – dzi­siaj wzgó­rze Wie­li­sławka
[36] Pro­jekt gór­ni­czo-bu­dow­lany III Rze­szy, do dziś nie wy­ja­śniono celu jego bu­dowy.
[37] Eu­len­ge­birge – dzi­siaj Góry So­wie
[38] Re­ichen­stein – dzi­siaj Złoty Stok
[39] Pe­ters­dorf – dzi­siaj Pie­cho­wice
[40] Kyns­burg – dzi­siaj za­mek Grodno
[41] Ky­nau – dzi­siaj Za­gó­rze Ślą­skie
[42] Alt Schönau – dzi­siaj Stara Kra­śnica
[43] Fe­stung Glatz – dzi­siaj twier­dza Kłodzko
[44] Kübel­wa­gen – sa­mo­chód oso­bowo-te­re­nowy kon­struk­cji nie­miec­kiej z okresu II wojny świa­to­wej. Była to woj­skowa wer­sja sa­mo­chodu oso­bo­wego Volks­wa­gen.
[45] Klein Gon­dau – dzi­siaj Gą­dów (dziel­nica Wro­cła­wia)
Co­py­ri­ght © 2025, Jo­lanta Ma­ria Ka­leta Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
Wszyst­kie po­sta­cie opi­sane w tej książce są wy­two­rem wy­obraźni au­torki, po­do­bień­stwo do osób i wy­da­rzeń jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
ISBN 978-83-8241-110-2
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (©Ja­g_cz, ©Pa­trick) oraz Na­ro­dowe Ar­chi­wum Cy­frowe i po­lona.pl
Re­dak­cja: MG
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl