Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
60 osób interesuje się tą książką
Czy blask złota każdego potrafi oślepić, a może są rzeczy od niego ważniejsze?
Zbliża się koniec II wojny światowej. W Festung Breslau, przygotowującej się do odparcia ataku Armii Czerwonej, niewielka grupa oficerów Abwehry i SS organizuje tajną akcję wywiezienia i ukrycia skrzyń zawierających siedem ton złota.
Kiedy wojna dobiega końca, do zrujnowanego miasta napływają osadnicy, w tym także wyzuci z ojcowizny Polacy z Kresów. Muszą zmierzyć się z trudnym losem, który przygotowała dla nich Historia. Wbrew wszystkim przeciwnościom, życie na pozór wraca do normalności, lecz sprawa ukrycia skrzyń zawierających złoty depozyt zdaje się rzucać ponury cień. Choć mijają lata, mimo podejmowanych wysiłków, pozostają one w ukryciu. Jedynie cena, jaką trzeba płacić za te poszukiwania, stale rośnie. Gdy złotem zainteresują się najwyższe czynniki rządowe, ceną tą stanie się ludzkie życie.
Choć mogłoby się wydawać, że na temat legendarnego złota Wrocławia napisano tak wiele, to od tej powieści nie sposób się oderwać. To zasługa pisarki, która bardzo umiejętnie i barwnie splotła fakty historyczne z fikcją literacką, skonstruowała zagadkową intrygę, wymyśliła niezwykle ciekawą fabułę i zaludniła ją krwistymi postaciami budzącymi żywe emocje. I nikt tutaj nie jest do końca dobry ani do końca zły.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 560
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
II Księga Mojżeszowa (Księga Wyjścia) 32,2 – 4:
2. Odpowiedział im Aaron: Zdejmijcie złote kolczyki, które mają w uszach wasze żony, wasi synowie i wasze córki, i przynieście je do mnie.
3. I pozdejmował cały lud złote kolczyki,
które mieli w uszach swoich, i przynieśli je do Aarona.
4. I przyjął je z ich rąk, i ulał z tego w formie z gliny posąg cielca. Wtedy oni rzekli: To są bogowie twoi, Izraelu, którzy cię wyprowadzili z ziemi egipskiej.
Rozdział 1
Breslau, styczeń 1945
Kołnierz wojskowego płaszcza w kolorze feldgrau[1], choć wysoko postawiony, w najmniejszym stopniu nie chronił oberleutnanta[2] Georga Sorna przed dojmującym mrozem. Szczypał go dotkliwie w uszy niczym złośliwy nauczyciel, kiedy złapał niesfornego ucznia na psotach. Z ust przy każdym oddechu wyszarpywał kłęby białej pary, z oczu wyciskał łzy. Temperatura spadła tej nocy do minus dwudziestu stopni, a blade styczniowe słońce nie było w stanie ogrzać powietrza choćby odrobinę. Wrażenie lodowatego zimna potęgował wiatr świszczący w koronach ogołoconych z liści drzew, stojących w równych szpalerach przy Schlossplatz[3]. Z każdym silniejszym podmuchem zbite w ciasną gromadę wrony i kruki z głośnym krakaniem wzbijały się w powietrze, jakby tam szukały schronienia przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Widocznie nastrój niepewności i zagrożenia udzielił się także ptakom. Świat wokół już jakiś czas temu pobielił śnieg, pogłębiając uczucie przenikliwego mrozu, dając złudne wrażenie sterylnej czystości i ładu. Na poboczach jezdni zalegał w wysokich kopcach, przykrywał grubą warstwą chodniki i skrzypiał pod podeszwami wysokich butów podążającego szybkim krokiem Sorna. Oficer miał nadzieję, że zanim dotrze do budynku Polizeipresidium[4], mieszczącego się przy Schweidnitzer Stadtgraben[5], marsz zdoła choć trochę rozgrzać jego skostniałe ręce i nogi. Zresztą po tylu latach żołnierskiej służby przyzwyczajenie zastąpiło naturę i Sorn nie potrafił już chodzić inaczej. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatni raz miał możliwość podążać wolnym, spacerowym krokiem, noga za nogą, przemierzając nadmorski deptak czy wielkomiejską promenadę. Od lat, w zasadzie od matury, choć jeszcze z pozoru cywil, to jednak na służbie, zawsze w biegu, pilnując, aby nigdy się nie spóźnić, aby zadanie wykonać na czas.
W zamyśleniu nie zwracał uwagi na gęstą ciżbę przechodniów śpieszących na pozór bezładnie szerokim chodnikiem w jedną i drugą stronę w sobie tylko znanym kierunku, choć wszyscy z jednym i tym samym zamiarem: zgromadzić jak najwięcej zapasów żywności i potem dobrze je ukryć, tak aby Iwan, jeśli już wejdzie do miasta, choć ponoć nie wejdzie, nie mógł ich znaleźć i zabrać. Dźwigali w rękach tobołki lub siatki wypełnione konserwami mięsnymi, torebkami cukru, kaszy i mąki. Przepychali się pomiędzy sunącymi wolno kolumnami wojska, przebiegali jezdnię tuż przed maskami rozpędzonych wojskowych ciężarówek, które gnały nie wiadomo dokąd. Ci, którzy posiadali ogródki, zakopywali w nich niczym nornice wszystko, co mieli cennego: porcelanę, srebra, dywany, pieniądze, biżuterię. Ale także swoje zapasy: zawekowane mięso, jarzyny i owoce. Kiedy nawałnica ze wschodu się przewali i nastanie pokój, wydobędą swe skarby ze skrytek i będą mogli żyć jak dawniej. Już o niczym innym nie marzyli, tylko o jednym: niechby było po wszystkim. Oczekiwanie na mające nadejść nieszczęście było gorsze od samego nieszczęścia.
Mundur oficera Wehrmachtu, który miał na sobie Georg Sorn, mężczyzna o zwalistej niczym niedźwiedź sylwetce, nie robił już na nich żadnego wrażenia ani nie wzbudzał takiego szacunku, jak jeszcze rok temu, nawet po Stalingradzie. Wręcz przeciwnie. W niektórych spojrzeniach łatwo dało się wyczytać oskarżenie, że to oni, wojskowi, ponoszą odpowiedzialność za ich, cywilów, cierpienia, że nie stanęli na wysokości zadania i nie doprowadzili, jak obiecywali, do zwycięstwa, mimo ich, zwykłych ludzi, wyrzeczeń i poświęcenia. Tych, którzy nosili brunatne mundury NSDAP[6], nagle z ulic wymiotło, jakby zapadli się pod ziemię. Albo zamienili je na cywilne łachy, albo uciekli z miasta, które latem ogłoszono twierdzą, choć nie miało żadnych militarnych umocnień. Funkcjonariusze partyjni myśleli już tylko o ratowaniu własnej skóry, całą resztę mieli gdzieś. Z rozkazu komendanta Festung Breslau[7] na gwałt szykowano schrony przeciwlotnicze, te podziemne i naziemne, punkty szpitalne, gromadzono zapasy żywności. Na Wzgórzu Liebicha, w dawnym Bastionie Sakwowym, który przez ostatnie dziesięciolecia był dla mieszkańców miejscem rozrywki i wytchnienia, w cieniu wspaniałych platanów urządzono schron dla niego. Wokół miasta budowano pozycje obronne, a pod broń powołano także chłopców i starszych mężczyzn. Nawet kobiety przez władze miasta zostały wciągnięte w tryby wojennej machiny, o ile nie były zbyt stare, zbyt młode czy chore albo z niemowlęciem przy piersi. Według zapewnień gauleitera Niederschlesien[8], Karla Hankego, Rosjanie mieli nie przekroczyć granicy Śląska, a nawet jeśli, to zostaną odparci huraganowym atakiem, podobnie jak hordy mongolskie w 1241 roku. Jednak w pierwszych dniach stycznia 1945 roku nawet dziesięcioletni chłopcy już doskonale wiedzieli, meldując się na zbiórkach Volkssturmu[9], że były to zapewnienia rzucone grubo na wyrost, obliczone na umocnienie swej politycznej pozycji i podlizanie się Führerowi. Od wielu tygodni spanikowana ludność gnała ze wschodu na zachód, docierając do Breslau. Szeroką falą płynęła ulicami miasta w złudnej nadziei znalezienia w tym mieście – schronie III Rzeszy – bezpiecznej przystani. W najczarniejszych snach nie wyśniła, że kiedy w połowie stycznia 1945 roku armia radziecka ruszy znad Wisły niczym burzowa nawałnica, nic nie będzie w stanie jej zatrzymać. Ani armia walecznego Ferdynanda Schörnera, ani wunderwaffe[10], ani żadna inna siła. Uczynić to miała Festung Breslau, tak przynajmniej obiecywał Hanke. Nikt nie śmiał spytać go o cenę, jaką przyjdzie za to zapłacić. I kto ją zapłaci.
Oberleutnant Georg Sorn spoglądał z mieszanymi uczuciami na ten exodus zmaltretowanej ludności, głównie kobiet, dzieci i starców, okutanych w wełniane kraciaste chusty, liche paletka, ale także odzianych w kosztowne futra, pchających przed sobą lub ciągnących za sobą wszystko jedno co, byle miało kółka albo płozy. Począwszy od wózków dziecięcych, poprzez rowery i wozy drabiniaste, a na sankach kończąc. Z nadludzkim wysiłkiem targali na nich dorobek wielu pokoleń. To, czego nie zmieścili na swoich dziwacznych, skleconych na miarę czasu środkach transportu, zostało porzucone i wydane na pastwę hordy zwycięzców. Jak nigdy przedtem zaczynała docierać do nich prosta, znana od wieków prawda, że jedyną cenną rzeczą, którą posiada człowiek, jest jego życie, i to właśnie je starali się wynieść cało z wojennej zawieruchy. Sorn nie umiał ocenić, czy im wszystkim współczuje z powodu nieszczęścia, które malowało się na wymizerowanych twarzach, czy odczuwa coś na kształt satysfakcji, bo byli współodpowiedzialni za tragiczny los, który stanął pod bramami Festung Breslau i głośno łomotał uzbrojonymi pięściami. Pomiędzy falą ludności płynęła druga fala – stada krów pędzone do rzeźni. W ich oczach także czaiło się śmiertelne przerażenie, lecz one nie miały żadnego wpływu na swój los ani możliwości wyboru. Musiały złożyć swe życie w ofierze, aby mieszkańcy twierdzy i jej obrońcy nie zostali wzięci głodem niczym załoga średniowiecznego zamku.
Sorn nacisnął czapkę głębiej na czoło, aby mieć choć wrażenie ochrony przed trzaskającym mrozem, i zgrabnie przecisnął się pomiędzy ciżbą matek z dziećmi na drugą stronę jezdni. Z daleka, widoczna przez bezlistne drzewa, majaczyła ciemnoczerwona, oryginalna w swej architekturze, choć bardzo surowa i monumentalna w wyglądzie, a ponura w funkcji, bryła Prezydium Policji. Na swój sposób była piękna. Setki okien, jeszcze nie tak dawno radośnie odbijających w swych szybach promienie słońca za dnia i jaśniejących wieczorną porą setkami żarówek, teraz zalepiono czarnym papierem, aby nawet promyk światła nie wydostał się na zewnątrz, wskazując wrogom położenie tego ważnego budynku. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie to samo: czarny papier w oknach upodabniał budynki do monstrualnych ślepców stojących bez ruchu wzdłuż ulic. Sorn wysunął nadgarstek z rękawa wojskowego płaszcza i spojrzał na zegarek – do jedenastej brakowało piętnastu minut, zdąży więc na czas.
Pięć minut później wbiegł po kamiennych, starannie odśnieżonych schodach wprost do głównego wejścia. Atmosfera oblężenia w sensie dosłownym i przenośnym dotarła i tutaj. Ciężkie, dębowe drzwi, te od frontu i te z tyłu, w zasadzie się nie zamykały. Mijali się w nich oficerowie i szeregowi, ubrani w mundury wszystkich formacji policji i wojska, z lotniczymi włącznie, a nie brakowało i cywilów. W tym zamieszaniu i pośpiechu mało kto zwracał uwagę na oddawanie honorów i czci Führerowi. Musiałby trzymać rękę bez przerwy uniesioną do góry. Gorączka przygotowań do obrony ostatniej twierdzy Tysiącletniej Rzeszy udzieliła się wszystkim, zwłaszcza że okazywanie obaw i najmniejszych nawet oznak braku wiary w zwycięstwo na rozkaz surowego gauleitera karano śmiercią. Oskarżenie o sianie defetyzmu prowadziło najkrótszą drogą wprost przed pluton egzekucyjny, jak pokazywał jaskrawo przykład burmistrza Spielhagena i wielu innych. Już od kilku tygodni po kątach nie mówiono o najwierniejszym dygnitarzu Hitlera inaczej jak „kat Breslau”, a jeszcze nie do końca pokazał, na co go stać.
Idąc długim korytarzem, Sorn poprawił chwyt dłoni na czarnej, skórzanej teczce, którą niósł ze sobą. Były w niej dokumenty stanowiące owoc dwutygodniowej wyprawy po okolicy wraz z naprędce skleconą ekipą. Na polecenie Karla Hankego znalazł się w niej hauptsturmführer[11] SS Kurt Ritter i z miejsca usiłował grać pierwsze skrzypce. Zadanie było zbyt ważne, aby ci w czarnych i brunatnych mundurach nie wściubili swojego parszywego nosa. Im bliżej końca wojny, tym bardziej interesowali się tym, co nastąpi po niej. Mając pewność, że nie zostaną zaproszeni do stołu rokowań, o własny los musieli zadbać sami. Do zespołu dołączył także oberleutnant Bruno Ebert. Choć w Abwehrze był od początku wojny, to po 1944 roku, kiedy wrzucili ich do jednego worka pod nazwą RSHA[12], a SS[13] przejęło kontrolę nad wszystkim i wszystkimi, z dnia na dzień coraz bardziej wielbił nowego szefa, czyli Heinricha Himmlera. Zdaniem Sorna bezprzykładnie lizał dupę Ritterowi. I nie było to dziwne, gdyż po wyrokach śmierci na członków Czarnej Orkiestry i aresztowaniu Canarisa[14] wszyscy na wszelki wypadek pochowali ogony pod siebie. Nikt też nie chciał się niepotrzebnie wychylać. Każdy marzył w zasadzie o tym samym: żeby przeżyć. Jedno wszak można było o Ebercie powiedzieć na pewno – był ślepo oddany III Rzeszy. O ile był trzeźwy. Młodziutki leutnant[15], Herman Meier, saper, uzupełniał ich czteroosobowy zespół. Jego rola miała ograniczyć się do przygotowania, o ile będą potrzebne, materiałów wybuchowych. Teraz Sorn zmierzał wprost do gabinetu swojego przełożonego, szefa Abwehrstelle[16] Breslau, sturmbannführera[17] SS Otto Bergmana, kierującego objętym klauzulą najwyższej tajności przedsięwzięciem, gdzie miała się spotkać cała ekipa.
Sekretarka majora, Ewa, jak zwykle uśmiechnęła się zalotnie i kokieteryjnie odgarnęła znad czoła blond loczek. Zerwała się zza stolika, na którym stała maszyna do pisania, zostawiając pismo wkręcone na wałek. Adresowane było do centrali w Berlinie. Tak przynajmniej na pierwszy rzut oka ocenił Sorn.
– Szef już o pana pytał, poruczniku – zaszczebiotała, odbierając z jego rąk płaszcz i czapkę; powiesiła je na wieszaku tuż przy drzwiach.
Sorn rzucił okiem na zegarek – był kilka minut przed czasem. „Dlaczego Staremu tak pilno?” – zastanowił się. Obciągnął poły munduru i poprawił pasek. Musiał go zapiąć o jedną dziurkę dalej. Tłukąc się po tych pipidówkach razem z Ebertem i Meierem, żarli co popadnie albo i wcale, więc schudł ze dwa, trzy kilo. Ritter, oczywiście, wizytował jedynie Krummhübel[18], aby przy okazji pojeździć na nartach i zaliczyć kilka przerażonych wydarzeniami miejscowych piękności. Płaski, prawie wklęsły brzuch Sorna jeszcze bardziej uwypuklił jego szerokie ramiona, umięśnione jak u drwala. Wskazywały na nadludzką siłę oficera. Ewa otaksowała go łakomym wzrokiem, starannie omijając szeroką szramę na policzku, tuż pod prawym okiem. Zdecydowanie psuła wizerunek tego dość przystojnego porucznika. Może jak na jej gust zbyt wysokiego, bo ona nie lubiła zadzierać głowy do góry, aby obdarzyć mężczyznę pocałunkiem. Stukając obcasikami brązowych czółenek po starannie wyfroterowanym parkiecie, podeszła drobnym krokiem do drzwi gabinetu swojego szefa i otworzyła je szeroko przed Sornem. Georg szybkim ruchem ręki przeczesał gęste, ciemne włosy, lekko skręcone na końcach. Już powinny widzieć się z fryzjerem, ale akurat na to Sorn nie miał w tych ostatnich, tak gorących, choć przeraźliwie mroźnych dniach, czasu.
Kierujący Abwehrstelle Breslau sturmbannführer SS Otto Bergman siedział za biurkiem zawalonym toną dokumentów. Niektóre luźno walały się po blacie, inne grzecznie spoczywały w tekturowych teczkach, starannie opisanych kaligraficznym pismem sekretarek i adiutantów. Wszystkie zaopatrzone w litery RSHA i pieczątkę przedstawiającą czarnego orła z rozpostartymi skrzydłami, z niewielkim wieńcem w szponach i swastyką w środku. Nad tą stertą unosił się aromatyczny zapach drogiego cygara, które major trzymał w krótkich i grubych paluchach potomka pruskich chłopów. Spojrzał jedynym okiem, które posiadał, na wchodzącego do gabinetu mężczyznę. Drugie oko, a właściwie miejsce po nim, zasłaniała czarna skórzana opaska. Ten defekt był powodem zmartwienia, ale jednocześnie i dumy majora Bergmana, choć nikt przy zdrowych zmysłach nie cieszy się z braku oka. Ale on je utracił w arcyważnej operacji o kryptonimie „Wald”, przeprowadzonej w 1942 roku, jeszcze za rządów Canarisa, którego Bergman po prostu uwielbiał. Po katastrofalnym fiasku Pastoriusa Otto Bergman podjął się podobnego zadania. Dzięki jego determinacji i bezprzykładnej odwadze akcja, podczas której, wówczas jeszcze jako kapitan, o mały włos nie utracił życia, zakończyła się pełnym sukcesem. W podziękowaniu za dzielność awansował do stopnia majora, a kilka miesięcy później przeniesiono go do Breslau na stanowisko szefa Abwehry. Strata oka w tej sytuacji wydawała się niezbyt wygórowaną ceną. Gdy Bergman ujrzał wchodzącego do gabinetu porucznika Sorna, wydarzenia te jak żywe stanęły mu w pamięci. W operacji uczestniczyli razem i od tego czasu datowała się ich przyjaźń. Łodzią podwodną dowieziono ich oraz dwóch innych agentów w pobliże Dover. Pod osłoną nocy dopłynęli pontonem do brzegu. Ponton wraz z radiostacją zakopali w piasku na plaży i przebrani za angielskich robotników od samego rana wtopili się w tłum. Wszyscy mówili po angielsku, a prowincjonalne pochodzenie i brak wykształcenia tłumaczyły niedoskonałości językowe. Zaopatrzeni w materiały wybuchowe przypominające bryłki węgla oraz zapalniki czasowe w kształcie ołówków czy piór, mieli za zadanie wysadzić w powietrze brytyjski krążownik „Belfast” i siostrzany „Edynburg”. O ile sprawa z tym drugim potoczyła się bez problemów i zakończyła sukcesem, o tyle w przypadku „Belfastu” nie wszystko poszło po ich myśli. Niespodziewanie, zanim podłożyli ładunek wybuchowy, zostali zatrzymani i doszło do szarpaniny. Podczas gdy Sorn usiłował obezwładnić dwóch angielskich marynarzy, Bergman wpadł do maszynowni i umieścił tam bombę z zapalnikiem czasowym nastawionym na kilkanaście sekund. Zdążył jedynie wyskoczyć na pokład, gdy nastąpiła eksplozja i siła wybuchu zmiotła dywersantów do morza. Bergmana, któremu kawałek jakiegoś żelastwa wybił oko, doholował do brzegu Sorn. Jemu odłamek rozorał pół policzka, ale kości nie naruszył. Pozostali poszli na dno wraz z jednostką. Georg i Otto wykopali radiostację i porozumieli się z centralą. Resztę dnia i pół nocy przesiedzieli w gęstych zaroślach. Gdy wysłany po nich okręt podwodny pojawił się nad ranem, nadmuchali ponton i puścili się w jego kierunku. Wówczas dostrzegła ich straż nabrzeżna i jedna z kul raniła Sorna w klatkę piersiową. Przeżył tylko dzięki temu, że przeszła bokiem, nie uszkadzając kości ani płuca. Na pamiątkę po operacji „Wald” pozostała mu jednak głęboka blizna na prawym policzku i druga, tuż pod obojczykiem. Na pocieszenie awansował na porucznika, a Bergman załatwił dla niego przydział do Abwehrstelle Breslau. Lubił tego bystrego i energicznego młodego człowieka, tryskającego zdrowym patriotyzmem na kilometr, z sympatycznym dołeczkiem w brodzie.
– Dobrze, że jesteś parę minut wcześniej – oświadczył bez zbędnych ceregieli i nazistowskich ćwiczeń gimnastycznych, jak nazywał zwyczajowe pozdrowienia, których nie znosił. – Musimy coś ustalić, zanim ten przystojny rzeźnik z gestapo, Ritter, zaszczyci nas swoją obecnością.
Major szeroką dłonią, pokrytą licznymi plamkami piegów rozsianych na białej niczym mleko skórze, wskazał Sornowi krzesło za stołem konferencyjnym i podniósł się zza biurka. Oszczędnym ruchem poprawił mundur, nieco zadzierający się ku górze na zaokrąglonym brzuchu, i przygładził ryże jak futerko wiewiórki, zmierzwione włosy. Choćby nie wiadomo ile brylantyny na nie wylał, i tak wykręcały się na wszystkie strony niczym nastroszone piórka świeżo wyklutego pisklęcia. Gdy obaj rozsiedli się wygodnie, Bergman podsunął porucznikowi srebrną papierośnicę wypełnioną drogimi papierosami o bialutkiej bibułce.
– Poczęstuj się. Resztki z francuskich czasów – oznajmił jakby z żalem w głosie.
Z kieszeni munduru wyciągnął zapalniczkę i podał koledze ogień. Chwilę obaj milczeli, delektując się smakiem gatunkowego tytoniu. Błękitne obłoki dymu wraz ze słodkim aromatem rozpływały się leniwie nad stołem, unosiły się pod sufit, wędrowały w stronę drzwi. Przypominały przejrzysty welon z tiulu poruszany delikatnym zefirkiem.
– Słuchaj, Georg. – Major przerwał ciszę, z lekka zakłócaną dochodzącymi z zewnątrz odgłosami sunących jezdnią samochodów. – Nasze dzisiejsze ustalenia będą kamuflażem. Ritter nie ma prawa dowiedzieć się, gdzie naprawdę pójdzie transport.
– Nawet domyślam się dlaczego – odparł Sorn, nie kryjąc uśmiechu zadowolenia, który wykwitł na jego starannie, mimo braku czasu, wygolonej twarzy; ta koncepcja bardzo mu odpowiadała, choć ze skrajnie innych powodów niż majorowi.
– Podejrzewam, że ta kanalia prowadzi jakąś własną grę. Być może do spółki z kimś z samej góry. – Bergman zniżył głos i odruchowo zerknął na drzwi, choć nie było możliwości, aby ktoś podsłuchiwał. Ewa była wierna swojemu szefowi niczym pies.
– Mam podobne odczucia... – przyznał Sorn i zaciągnął się głęboko. – I nawet domyślam się, kto za tym stoi... – dodał, wypuszczając dym nosem.
– Otóż to. – Bergman strząsnął do kryształowej popielnicy gruby słupek popiołu z cygara. – Nie będę zatem tracił czasu, aby wyjaśniać ci szczegóły. Powiem tylko, że mamy ciche poparcie samego Schellenberga[19]. Oni w Berlinie robią dokładnie to samo. Ten transport jest zbyt cenny, aby taki Ritter i jego wysoko postawieni kompani w brunatnych mundurach położyli na nim swoje brudne łapy. Zawartość skrzyń zapewni Rzeszy dalsze funkcjonowanie. Być może już pod nowym kierownictwem. Jak wiesz, na temat tych rzeźników z gestapo Schellenberg ma podobne zdanie jak ty czy ja: tylko psują nam opinię.
– Na czym ma polegać moje zadanie? – Sorn zmienił temat. Dla niego całe SS to rzeźnicy, ale wszem wobec wolał tego nie rozgłaszać.
– Ritter nie może wziąć bezpośredniego udziału w akcji ani się dowiedzieć, gdzie schowasz skrzynie. Nie wnikam, jak to zrobisz. Twoja w tym głowa. – Bergman zatopił w poruczniku czujne spojrzenie. – A ja, kiedy będzie już po wszystkim, naprowadzę go na fałszywy trop. Prawdziwy schowek będziemy znać tylko my trzej. Ten transport musi zostać w naszych rękach, Georg.
– O nic się nie martw, Otto – przytaknął Sorn. – Wykolegować Kurta nie jest poważnym problemem. Znam słabostki Rittera i wiem, jak je wykorzystać. – Sorn uśmiechnął się pod nosem. Wyjątkowo w tym wypadku zgadzał się z pomysłami swojego przełożonego nie tylko jako oberleutnant Abwehry. Pomysły Bergmana dawały mu bowiem swobodę działania także na innym polu.
Panowie zdążyli ustalić jeszcze kilka istotnych szczegółów, gdy sekretarka uchyliła drzwi i do gabinetu majora Bergmana wkroczył ubrany w czarny mundur hauptsturmführer SS Kurt Ritter. Obrzucił pomieszczenie zimnym spojrzeniem piwnych oczu okolonych gęstymi, czarnymi rzęsami. Na dłużej zatrzymał wzrok na poruczniku, swobodnie rozpartym za stołem, z papierosem w ustach. Ta zażyłość między szefem komórki a tym oficerkiem, jak w myślach nazywał Sorna, doprowadzała go do szewskiej pasji, ale jak dotąd żadnej skazy na nim nie udało się znaleźć ani Ritterowi, ani jego ludziom.
– Heil Hitler! – wrzasnął nie tyle przepisowo, ile z kpiną. Doskonale wiedział, że to zawołanie przeszło już do historii, ale uwielbiał droczyć się z majorem.
– Niech pan siada, kapitanie – odezwał się Bergman, posyłając w jego stronę lodowate spojrzenie swojego jedynego oka, przypominającego w kolorze błękit zimowego nieba. – Znowu kierownictwo pana odznaczyło? – spytał, wymownie spoglądając na jego galowy mundur.
– Poświęcenie dla ojczyzny i wierna służba w tak ciężkich czasach są szczególnie doceniane – odparł z dumą, lecz Sorn wyłowił tkwiącą na dnie tych słów ironię.
– Papierosa? – Bergman, puszczając mimo uszu te przechwałki, podsunął w jego kierunku papierośnicę. – A może cygaro?
– Dziękuję, jeszcze mam własne – odrzekł Ritter z ledwie dostrzegalną wyższością i sięgnął do kieszeni czarnego munduru po papierosy.
Sorn podał mu ogień i na chwilę zapadła cisza. Ritter zaciągnął się głęboko, zachłannie, jakby nie palił od dłuższego czasu. Uwalniając dym z płuc, z uwagą spojrzał na swoje paznokcie. Były starannie wypielęgnowane i stanowiły prawdziwą ozdobę jego pięknych dłoni, których nie powstydziłby się nawet światowej klasy pianista. Ten dość młody, bo zaledwie trzydziestoletni oficer SS zaliczał się do mężczyzn, których kobiety określały mianem „zabójczo przystojny”. Wysoki, ale nie tak zwalisty i kanciasty jak Sorn, proporcjonalnie zbudowany, o bardzo ciemnych włosach, które na skroniach zdążyły przystroić się paroma srebrnymi nitkami. Ładna, prawie kobieca oprawa oczu, szeroki podbródek i zmysłowe usta wzbudzały u pań tęskne spojrzenia i czułe westchnienia. Wykorzystywał to bez opamiętania i bez żadnych skrupułów. Sorn w myślach nazywał go żigolakiem spod znaku trupiej czaszki. Głośno jednak nie podejmował krytyki swojego towarzysza od misji specjalnej. Raz, że Ritter pracował, gdzie pracował, a dwa, że był wyższy stopniem. Było też i trzy: w sytuacji Sorna wszelkie zbędne ryzykanctwo mogło skończyć się źle. To dzięki swemu opanowaniu, trzymaniu nerwów na wodzy, chłodnej kalkulacji i nieuleganiu emocjom nie tylko przeżył lata wojny, lecz był w tym właśnie miejscu i wykonywał cholernie ważne zadanie. A cudze podboje łóżkowe pośród rzeszy sekretarek, kelnerek czy innych spragnionych jakiejkolwiek miłości panienek miał gdzieś.
– Ten stalingradzki mróz nadal trzyma – odezwał się w końcu Ritter i spojrzał na zegarek. – Czekamy na Eberta czy zaczynamy bez niego?
Jakby wywołany tymi słowami, oberleutnant Bruno Ebert otworzył drzwi i zameldował się przepisowo, stukając głośno obcasami oficerskich butów. Niepozorny i zbyt drobny jak na mężczyznę w wieku trzydziestu paru lat, nie pasował do swoich dobrze zbudowanych kolegów po fachu. Nastroszone bure włosy, mocno odstające uszy i małe, rozbiegane oczka czyniły go podobnym do chytrej małpki zamkniętej w klatce w zoo, rozglądającej się, gdzie by tu coś zwędzić. Gdyby nie mundur oficera Abwehry, nikt nie zaszczyciłby Eberta jednym marnym nawet spojrzeniem. Karierę robił dzięki donosicielstwu. Zmieniał fronty i popleczników, raz wróg, raz przyjaciel. Fama głosiła, że zbierał informacje na wszystkich: kto ma kochankę, kto długi, a nie daj Bóg, aby wywąchał, że ktoś jest homoseksualistą. W zaufanych kręgach mówiło się, że miał już zebrane dowody na pederastię Canarisa, ale nie zdążył zrobić z nich użytku. Zdaniem Eberta takie rzeczy nie uchodziły prawdziwemu Aryjczykowi.
– Niech pan siada, poruczniku – warknął zniecierpliwiony Bergman. – Jest pan spóźniony o pięć minut. – Spojrzał wymownie na zegarek.
– Przez ten mróz są ciągłe kłopoty z komunikacją – tłumaczył się speszony, strzelając spojrzeniem po kątach. – I jeszcze te stada krów...
– Niech pan już da spokój, Ebert. – Major przerwał mu w pół zdania i lekceważąco machnął ręką. – Przejdźmy do meritum, bo czas nagli. Lada moment Rosjanie mogą odciąć nam szlaki komunikacyjne i zostaniemy, za przeproszeniem, z ręką w nocniku na kupie złota.
Ebert posłusznie zajął miejsce tuż obok Sorna i dyskretnie szepnął mu do ucha:
– Masz jakieś papierosy? Swoje zostawiłem u Heleny...
Sorn wyraźnie wyczuł dolatujący od niego zapach alkoholu, ale nie miał zamiaru tego komentować. W ostatnich czasach mocniejszych trunków nadużywali wszyscy, nawet kobiety, a rozluźnienie obyczajów stawało się powszechne. Jak nigdy dotąd memento „nie znasz dnia ani godziny” pojawiało się na wielu ustach, stając się obowiązkową dewizą mieszkańców Breslau. Każdy, zanim umrze, chciał skosztować wszystkich pokus, jakie niosło ze sobą kruche życie, które w każdej chwili mogło zostać przerwane. Poczęstował Eberta papierosami szefa leżącymi na stole i podał ogień. W tym czasie major zgasił w popielniczce niedopałek grubego cygara, a kapitan Ritter strzepnął niewidoczny pyłek z bryczesów i zlustrował wzrokiem czubki starannie wyglansowanych butów. Ordynans wyfroterował je z rana szczotką niczym hebanową posadzkę w pałacowym holu. Lśniły czarnym blaskiem jak nowe.
– Który z panów będzie referował? – spytał major, przenosząc wzrok od jednego do drugiego oficera, choć dobrze wiedział, że zrobi to Georg.
– Jeżeli pan kapitan pozwoli, to może ja – oświadczył Sorn, wyciągając plik papierów z teczki, którą postawił tuż obok swojego krzesła.
– Ależ proszę bardzo, proszę, poruczniku Sorn – krygował się Ritter, krzyżując ramiona na piersi.
On stał na stanowisku, aby dokumentację RSHA puścić z dymem i nie bawić się w chowanego. Jeśli, nie daj Bóg, wpadnie Rosjanom w łapy, to głowy wielu niemieckich dygnitarzy, i nie tylko, posypią się niczym ulęgałki po pierwszych upałach. Ale ci u góry byli innego zdania. Trwali w swym uporze, że to jeszcze nie koniec, że wunderwaffe, nomen omen, uczyni cuda i losy wojny się odwrócą. On tak idiotycznych złudzeń już nie miał. Natomiast zawartością pozostałych skrzyń powinni się podzielić i prysnąć jak najdalej stąd. Nie miał najmniejszego zamiaru bronić Festung Breslau do ostatniej kropli krwi, jak z uporem maniaka nawoływał Hanke. Ale głośno tego oznajmić nie mógł. Major Bergman uchodził za prawdziwego patriotę i całym swoim życiorysem to potwierdzał. Poczynając od Verdun, a na operacji „Wald” kończąc. Gotów donieść, gdzie potrzeba, i pluton egzekucyjny gotowy. Kapitan Kurt Ritter opracował zatem swoje własne zasady zabawy w chowanego i nie poinformował o nich reszty zespołu od misji specjalnej.
Porucznik Sorn starannie ułożył na stole, tuż przed majorem, kilka sfatygowanych map sztabowych Niederschlesien. Obrzucił je krótkim spojrzeniem, aby sprawdzić, czy przyniósł wszystkie. Tuż obok rozłożył niczym wachlarz plik gęsto zapisanych karteczek. Sięgnął po pierwszą z brzegu.
– W ostatnim czasie spenetrowaliśmy kilka miejscowości – zaczął swój wywód ze wzrokiem utkwionym w kartce. – Zaczęliśmy od zbadania nieczynnych już kopalni chromitu na wzgórzu Geiersberg[20]. To na południe od Breslau, niedaleko, około trzydziestu kilometrów. – Rozłożył jedną z map i trzymanym w ręce ołówkiem wskazał wspomniany punkt. – Znajdujący się w sąsiedztwie masyw góry Siling[21] też spełnia nasze oczekiwania. – Po raz kolejny stuknął ołówkiem w mapę. – Skrzynie można ukryć albo w sztolniach, albo w podziemiach kościółka stojącego na samym szczycie wzgórza. Jest tylko jedno ale... – zawiesił na moment głos – nie wiem, czy zdążymy.
– A to dlaczego? – zainteresował się Bergman, zakładając nogę na nogę.
– Na dniach mają tam wejść, o ile już nie weszły, oddziały 21. Korpusu Strzeleckiego majora Haxmana i któryś z dywizjonów przeciwlotniczych – wyjaśnił Sorn. – Według mnie nie damy rady zachować bezwzględnej tajemnicy. A ci z Wehrmachtu za nic mają naszą koronkową robotę. Według nich w tej grze liczą się tylko armaty, czołgi i tony wszelkiego żelastwa. Rozmowy o możliwości przegranej nie wchodzą w grę...
– Racja – przytaknął major. – Poza tym mam poważne podejrzenia, że za naszymi plecami mogliby opróżnić skrytki, zanim wrócilibyśmy do Breslau. Wiecie przecież, co się wyprawia w domach opuszczonych przez lokatorów? – spytał na koniec retorycznie.
Powszechny rabunek mienia był zdaniem Bergmana plamą na honorze żołnierza niemieckiego, ale nawet surowe kary, ze śmiercią włącznie, nie mogły temu zapobiec.
Sorn rzucił ukradkowe spojrzenie na Rittera, ale ten nadal zajęty był wyłącznie sobą i swoim wyglądem. Skubał tajemniczy, niewidoczny pyłek na rękawie munduru. Sprawiał wrażenie mało zainteresowanego tematem, ale porucznik po tylu latach służby w wywiadzie nie dał się nabrać na te jego miny.
– Kurt, a co pan o tym myśli? – spytał obojętnym tonem, przywołując go tym samym do porządku. W końcu cała czwórka ponosiła odpowiedzialność za operację „Felsen[22]”.
Kapitan wytrącony z otchłani własnych myśli bąknął enigmatycznie:
– No cóż. Ja może bym zaryzykował... Po jaką cholerę tłuc się dziesiątki kilometrów po mrozie, z ruskimi depczącymi po piętach?
Bergman spojrzał na niego krytycznie i gestem zachęcił Sorna, aby kontynuował. Ebert z papierosem w ustach przerzucał wzrok od jednego do drugiego oficera, lecz myślami był w zupełnie innym miejscu. Akurat w tym dniu, kiedy penetrowali Siling i Geiersberg, miał horrendalnego kaca i nic do niego nie docierało, nie mógł więc się wypowiedzieć.
– Doskonałe wrażenie zrobiły na nas pomieszczenia filii fabryki Telefunkena w Leubus[23], w podziemiach dawnego opactwa cystersów – relacjonował dalej Sorn, wskazując majorowi na mapie położenie wspomnianej miejscowości. – Podziemne hale zostały umocnione na wypadek bombardowań, są windy, którymi można bez problemu przetransportować ładunek do wnętrza, no i robotnicy, którzy rozładują ciężarówki i wniosą skrzynie do piwnic.
– To tylko pięćdziesiąt parę kilometrów od Breslau – wtrącił Ebert, aby Bergman nie miał żadnych wątpliwości, że on także ciężko się napracował. – Drogą na Lüben[24], od zjazdu z głównej szosy jakieś sześć do ośmiu kilometrów. Trasa nie jest tak zatłoczona jak na kierunku południowo-zachodnim...
– Brzmi bardzo interesująco – zgodził się major, śledząc palec Sorna wędrujący po mapie sztabowej.
– Zwłaszcza że na zlecenie Ministerstwa Lotnictwa prowadzone są tam od jakiegoś czasu tajne prace nad radiolokacją, zachowują więc daleko idącą konspirację i byle łajzy nie mają tam wstępu – mruknął pod nosem milczący do tej pory Ritter.
– I to jest właśnie minus tego miejsca. – Sorn przerwał jego wywód i nerwowym ruchem odgarnął włosy z czoła. – Rosjanie z miejsca się o tym dowiedzą i przewrócą cały teren do góry nogami, aby odnaleźć przemysłową platynę. Przez przypadek mogą natrafić na nasze skrzynie.
Kapitan posłał mu spojrzenie bazyliszka, lecz nie odezwał się ani słowem. W duchu musiał jednak przyznać mu rację.
Sorn sięgnął po kolejną gęsto zapisaną karteczkę. Rozejrzał się po gabinecie swojego szefa w poszukiwaniu czegoś do picia. Od gadania całkiem zaschło mu w gardle. Jakby tego było mało, najzwyczajniej w świecie go suszyło. Poprzedniego wieczoru wypił sporo wódki z takim jednym, aby wyciągnąć od niego potrzebne informacje objęte klauzulą tajności. Kryształowa karafka z wodą stała na biurku. Bergman podchwycił jego spojrzenie i skinął głową. Porucznik odszedł od stołu i po chwili wrócił z karafką w jednej ręce i dwiema szklankami w drugiej. Nalał do każdej wody i jedną podał majorowi. Sam wychylił ze dwa, trzy łyki, oblizał wargi i dopiero po tym kontynuował:
– W rejonie Hirschberg[25] mamy kilka wytypowanych miejsc. Po pierwsze: w Warmbrunn[26] w pałacu Schaffgotschów. Choć nie jestem tym pomysłem zachwycony. Ponoć Grundmann już zwozi tam dzieła sztuki. Moim zdaniem tłok nie służy konspiracji.
– Co pan o tym sądzi, Kurt? – spytał Bergman, popijając wodę małymi łyczkami.
– Może Georg ma rację – odparł kapitan tonem znawcy i odchylił się w tył na krześle. – O działalności Grundmanna już wróble ćwierkają na dachu i wywiad radziecki może błyskawicznie wpaść na ten trop. Ponoć wykazy tych jego skrytek zostały zaszyfrowane, ale dla ruskich to żaden problem. – Wydął pogardliwie wargi i lekceważąco machnął ręką. – Ale mówi się, że pod latarnią najciemniej...
– Też prawda – mruknął Bergman. – Podziemia pałacu to przyzwoity schowek... I upilnować łatwiej niż gdzieś w lesie...
– Miejsce drugie znajduje się w rejonie Krummhübel – kontynuował Sorn, niezrażony opinią swoich kolegów. – Mamy tam kilka możliwości. Albo w szczelinie pod Schneekoppe[27]. – Ołówkiem wskazał sobie tylko znany punkt na mapie. – Miejscowi mówią na nią „porfirowa dziura”. Albo po południowej stronie góry, w okolicach miejscowości Petzer[28]. Dojazd dużo lepszy niż do Krummhübel, co przy obecnych warunkach pogodowych jest sprawą niebagatelną. A chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, że do wiosny nie możemy już czekać. – Sięgnął po szklankę z wodą i przepłukał usta. – Moim zdaniem jeśli zdecydujemy się na Schneekoppe, to tylko tam – ciągnął dalej swój wywód. – Istnieje jeszcze możliwość ukrycia skrzyń w nieczynnych sztolniach Heinrich i Gustaw w Seifengrube[29], tyle że po tych opadach śniegu trzeba by zapędzić ze dwudziestu ludzi do odkopania wejścia. Trudno byłoby zachować pełną tajemnicę. Chyba że weźmiemy więźniów, których się potem zlikwiduje.
Ritter i Bergman dobrą chwilę pilnie studiowali rozłożoną przed ich oczami mapę. Dość głośno dzielili się uwagami, rozważali każde za i przeciw. Kiedy major uznał problem za wyczerpany, zawisł na poruczniku wyczekującym spojrzeniem swojego jedynego oka. Sorn chrząknął i z kartką w ręce informował dalej
– Spenetrowaliśmy wzgórze Ratschberg[30], nieopodal miejscowości Moisdorf[31], na południe od Jauer[32]. Dosłownie kilka kilometrów. To rejon Bober-Katzbach-Vorgebirge[33]. Jest to miejsce ze wszech miar bardzo interesujące...
– W tym temacie akurat, poruczniku Sorn, pozwolę się z panem nie zgodzić – wtrącił niespodziewanie Ritter i niemal zerwał się z krzesła. – Wzgórze, może i owszem, nadaje się. Jak najbardziej. Jest i naturalna jaskinia, są i stare wyrobiska, które łatwo można zamaskować jednym zerwaniem skały albo nawet za pomocą zwykłej koparki. Tylko jest zbyt stromo, aby ciężarówki wjechały po zaśnieżonym zboczu na odpowiednią wysokość. Trzeba by skrzynie wnosić, a do tego potrzebni są ludzie. W Moisdorf nie ma ani fabryki, ani obozu pracy. Chyba że ma pan zamiar wozić w tym celu robotników z Breslau, tylko pytam czym, skoro każda ciężarówka i każda para rąk jest na wagę, nomen omen, złota. A przecież miejscowych nie zapędzę do tej roboty, bo to sami Niemcy. Nie każe pan chyba, panie majorze, rozstrzelać Niemców? – spytał na koniec swojej tyrady z pretensją w głosie, jakby on sam nigdy podczas kończącej się właśnie wojny ani razu nie wydał takiego rozkazu.
Major Bergman spojrzał swoim jedynym okiem na kapitana trochę z ukosa. Ten akurat siedział od jego drugiej strony, pozbawionej organu wzroku. Argument, którego użył Ritter, nie przemawiał do jego wyobraźni.
– Co pan nagle zrobił się taki wrażliwy, kapitanie Ritter? – spytał z kpiną w głosie i sięgnął po papierosa. – Jeśli mnie pamięć nie myli, to wy, z gestapo, z nikim się nie cackaliście, nawet z ludnością niemiecką.
Ritter już otwierał usta, aby odeprzeć atak, ale Sorn nie miał zamiaru dopuścić do dyskusji na tematy ideologiczne. Szkoda było czasu na cokolwiek, a tym bardziej na spory niewarte nawet świeczki. Niezrażony autorytatywnym tonem Kurta i złośliwościami Starego, kontynuował wypowiedź:
– Fakt, że miejsce odludne, ale to jedynie plus. Nikt niepowołany nie podpatrzy, gdzie ukrywamy skrzynie. Odległość od Breslau niewielka i dojazd bardzo dogodny. Od autostrady ze dwadzieścia parę kilometrów. To istotne z uwagi na warunki atmosferyczne. Dojechać dzisiaj do Krummhübel przy tym mrozie i tej ilości śniegu, a później wtargać to wszystko pod Schneekoppe jest więcej niż problematyczne. A jeśli chodzi o siłę roboczą, kapitanie Ritter – zwrócił się do esesmana – to niech pan nie udaje idioty. Każde dziecko wie o istnieniu obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen[34], zaledwie w odległości kilkunastu kilometrów od Moisdorf. Można powiedzieć, że po drodze. Tam więźniów do pracy nie brakuje i jeśli pan major wystawi stosowne pisemko, z pewnością kilku nam odstąpią.
– Jeśli już, Sorn, upierasz się przy starych kamieniołomach, to według mnie wzgórze Willenberg[35] będzie bardziej odpowiednie. – Ritter założył swobodnym ruchem nogę na nogę i zaciągnął się papierosem. – To jedynie dwadzieścia kilometrów dalej, a w pobliskim miasteczku Schönau są przymusowi robotnicy. O obszernej jaskini wewnątrz starego wyrobiska już nie wspominam...
– Zgoda, ale... – Sorn zawiesił głos i spojrzał badawczo Ritterowi w oczy. – Jakim cudem przedostanie się pan ciężarówkami przez tę cholerną rzeczkę opływającą wyrobisko nieomal ze wszystkich stron? Te dwa mostki są liche i nie uniosą samochodu obciążonego kilkutonowym ładunkiem. Już nawet nie mówię o tej wąskiej drodze wiodącej u podnóża góry wzdłuż rzeki. Ciężarówka ześliźnie się do koryta i ugrzęźnie. Noszenie skrzyń przez mostek może dostrzec któryś z mieszkańców wioski czy siedzący w jednej lub drugiej karczmie jakiś maruder. Jeśli sam nie dobierze się do skrytki, to wypaple, gdy ruscy chwycą go za gardło.
– Rzeczka przy tym mrozie nie stanowi problemu. – Ritter wsunął do ust kolejnego papierosa i zapalił. – A mieszkańców jak zwykle zapędzi się do chałup i zabroni wyściubiania nosa pod groźbą zastrzelenia. W końcu w tej wsi Röversdorf, czy jak tam się ona nazywa, jest tylko kilka chałup na krzyż...
Wymiana zdań sprawiała wrażenie zwykłej sprzeczki rywalizujących ze sobą oficerów dwóch różnych służb, lecz Sornowi chodziło o coś więcej. Chciał, aby Kurt nabrał przekonania, że skrzynie zostaną złożone właśnie w Moisdorf lub Röversdorf. A on miał dla nich całkiem inne miejsce. Nie tak oczywiste jak wzgórze Ratschberg, Willenberg, stare sztolnie czy pałacowe piwnice. Ritter łypnął wściekłym okiem na Georga, ale pozostawił jego kolejne argumenty bez komentarza. On miał wszystko opracowane w szczegółach i wszelkie spory były zbędne. Strata czasu i energii. Jeśli dobrze pójdzie, weźmie ze dwóch szeregowych i załatwi sprawę po swojemu. Sorn, nie słysząc już więcej żadnych uwag, sięgnął po kolejną karteczkę zawierającą szczegóły akcji.
– Wizytowaliśmy Riese[36] w Eulengebirge[37], ale moim zdaniem to nie jest najlepsze miejsce – referował dalej. – Jeden z obiektów już został wypełniony skrzyniami, a wejścia wysadzono w powietrze i zamaskowano. Dwa grzyby w barszcz to zawsze za dużo. – Zerknął na Rittera, lecz ten znowu pogrążył się we własnych myślach lub chciał sprawiać takie wrażenie. – Poza tym kręci się tam zbyt wielu ludzi i nie mam tu na myśli setek więźniów, tylko personel i miejscowych. Nie mogę zagwarantować, że jakaś tchórzliwa świnia nie doniesie później komu trzeba, co widziała, aby tylko uratować swoje parszywe życie. Dojazd krętą górską drogą pełną serpentyn w tych warunkach atmosferycznych także pozostawia wiele do życzenia. Na organizowanie transportu kolejowego nie mamy już czasu.
– Zgadzam się. W naszym przypadku nie można pozwolić sobie na fuszerkę – niespodziewanie poparł go Ritter i wyciągnął nogi przed siebie. Wzrok zatopił w czubkach swoich butów. Wyjątkowo nie znosił Riese, i jako miejsca, i jako projektu marnującego pieniądze, materiały budowlane i energię, bez szans na realizację. „Kolejna mrzonka tej bandy z NSDAP”, przemknęło mu przez myśl.
– Byliśmy także w Reichenstein[38], ale miejscowa jednostka SS już zdążyła wpuścić wodę do sztolni... – wtrącił Ebert z obawy, że zapomnieli o jego obecności. Nie tolerował, kiedy zbywano go milczeniem.
– A Petersdorf[39]? – Bergman spojrzał pytająco na Eberta i Sorna. – Byliście w tamtejszej fabryce? O ile mnie pamięć nie myli, wykuli podziemne hale fabryczne, bo jak się zdaje, mają produkcję zbrojeniową i obawiali się bombardowań.
Sorn machnął lekceważąco ręką i sięgnął po kolejnego papierosa z leżącej na stole papierośnicy swojego szefa. Zanim odpowiedział na pytanie, zerwał się z krzesła i podszedł do okna. Uchylił je szeroko. W gabinecie Bergmana od dymu wypalonych przez oficerów papierosów zrobiło się szaro. Georg pstryknął zapalniczką i zaciągnął się głęboko.
– Tamte też już są zajęte – wyjaśnił, wypuszczając głośno dym. – Przywlekli jakiś transport aż znad morza. Lokomotywa wepchnęła wagony po prowizorycznych torach do wnętrza tunelu i zarwali kilka ton skał, które zamaskowały wejście. My już się tam nie zmieścimy. Nie wiem, czy oni, tam, na górze, wyobrażają sobie, że pół Europy upchniemy w podziemiach Dolnego Śląska?
Na tak postawione pytanie major nie znał odpowiedzi i nie miał najmniejszego zamiaru drążyć tego tematu. W ostatnich tygodniach wszyscy stali się drażliwi ponad miarę, a Hanke za każde gówno stawiał przed plutonem egzekucyjnym. Było to ostatnie miejsce, które Bergman chciałby poznać z bliska, i to pod sam koniec wojny.
– Poza tym ja osobiście mam poważne zastrzeżenia do lokowania skrzyń w piwnicach fabryk – dodał Sorn.
Zarówno Bergman, jak i Kurt posłali w jego stronę zdziwione spojrzenia.
– Może pan jaśniej, poruczniku? – poprosił major. – Z jakiego to powodu?
– Moim zdaniem takie właśnie miejsca jak fabryki, zwłaszcza produkujące broń czy maszyny – tłumaczył, wpatrując się w mapę rozłożoną na stole – zostaną spenetrowane przez Rosjan w pierwszej kolejności. W celu zagarnięcia jakże potrzebnego im sprzętu i surowców. Zwłaszcza tych do produkcji wunderwaffe. Ponoć sami też nad tym pracują. Przy okazji mogą znaleźć skrzynie.
– Logiczne – przytaknął Bergman. – Proszę kontynuować, poruczniku. Czy to już wszystko?
Sorn pokręcił przecząco głową, wziął do ręki jeszcze jedną karteczkę z tych leżących na stole i szybko przebiegł wzrokiem jej treść.
– Możemy skrzynie umieścić w podziemiach zamku Kynsburg[40], we wsi Kynau[41]. Zamek należy do hrabiego von Zedlitz, gorącego patrioty i zaufanego człowieka Hitlera. Jakiś czas temu sam zaoferował nam do dyspozycji swoje dobra. Ponoć z pomieszczenia piwnicznego prowadzi tajne przejście wprost do komory tuż pod dziedzińcem zamku. Zamek w znacznej części jest już ruiną, a taka kupa cegieł zawsze stanowiła doskonały kamuflaż. Tylko dojazd nie tak dogodny jak do wzgórza Ratschberg czy nawet Willenberg.
Sorn zrobił krótką pauzę dla zwiększenia efektu i aby napić się znowu wody. Po chwili kontynuował:
– Natomiast w podziemiach pałacu w Alt Schönau[42], także należącym do von Zedlitzów, urządzono wzmocniony betonem schron. W obawie przed bombardowaniami – uprzedził pytanie cisnące się na usta majorowi. – Dojazd od autostrady tą samą trasą, na Jauer. Można tam złożyć skrzynie, wejście zamurować, zatynkować i przy użyciu popiołu z pieca postarzyć. Dla niepoznaki. Łatwo zachować tajemnicę, bo nawet przez przypadek nikt ciekawski nie podpatrzy... Więźniów do pracy weźmie się po drodze, z Gross-Rosen... A po akcji rozstrzela...
Na bialutkiej jak mleko twarzy Bergmana, okraszonej piegami niczym indycze jajo, pojawił się uśmiech zadowolenia.
– Tak, to naprawdę doskonały wybór. – Pokiwał rudą głową. Zamek, a jeszcze lepiej pałac, bardziej przemawiał do jego wyobraźni niż jakaś grota w górach, gdzie nawet przez przypadek byle łajza czy maruder może trafić.
Ritter tej propozycji nie skomentował. Podobnie jak Bergman uważał, że to świetny wybór, i miał cichą nadzieję, że Stary wskaże to miejsce.
– Na koniec zostawiłem miejsce, moim zdaniem, awaryjne – oznajmił Sorn, zerkając czujnie na Rittera. – Coś w zanadrzu trzeba mieć. Chodzi mi o kazamaty Festung Glatz[43]. Po pierwsze: dobry dojazd, nawet teraz, przy tym mrozie. – Z karteczką w dłoni wyliczał zalety tego właśnie miejsca. – Po drugie: twierdza dysponuje dostateczną liczbą ludzi do pracy, i to takich, których bez zbędnych ceregieli można zlikwidować po wykonaniu zadania. Mieści się tam filia obozu koncentracyjnego Gross-Rosen i zakłady przemysłowe, w których zatrudnieni są robotnicy przymusowi. Z uwagi na prowadzoną produkcję zbrojeniową teren nie jest łatwo dostępny. Poza tym rozpoczęli częściową ewakuację swoich urządzeń. Przy tym wnoszeniu oraz wynoszeniu skrzyń i pakunków nasze depozyty niezauważone prześlizną się do wnętrza budowli. Można je zamurować w podziemiach. Jest tylko jeden poważny minus...
– Tak? – Bergman zawiesił na poruczniku wyczekujące spojrzenie. Z wolna do niego docierało, że zadanie tylko z pozoru wydawało się łatwe.
– Mówi się o przesunięciu granicy z Polską na Nysę Kłodzką, więc rozumie się samo przez się... – wyjaśnił Sorn i ułożywszy równo karteluszki, oczekiwał kolejnych dyspozycji swojego szefa.
Bergman wstał zza stołu i z rękami w kieszeniach spodni podszedł do okna. Z wysokości drugiego piętra mrowie ludzi płynące w jedną i drugą stronę robiło przygnębiające wrażenie. Z tobołkami na plecach, z tymi wózkami i sankami gnali gdzieś przed siebie w nadziei, że umkną swemu przeznaczeniu. Było mu ich po prostu żal. Gdy usłyszał za swoimi plecami głośne rozmowy oficerów czekających na jego rozstrzygnięcie, odwrócił się w ich stronę i oświadczył:
– Dziękuję wam, panowie. – Spojrzał na zegarek na przegubie ręki. – Spotykamy się o osiemnastej u mnie w gabinecie. Zapoznam was ze swoją decyzją. Jakakolwiek by ona była, jutro, skoro świt, skrzynie muszą opuścić nasz budynek. Dostaliśmy do dyspozycji transportowego junkersa i część trasy można pokonać drogą powietrzną. Będzie szybciej. Zanosi się na ocieplenie i wówczas tak sypnie śniegiem, że się nie pozbieramy, a wszelkie wycieczki poza miasto pozostaną w sferze marzeń.
Dochodziła czwarta w nocy, gdy grupka szeregowych żołnierzy Wehrmachtu w pocie czoła wynosiła z piwnic i ładowała do wnętrza dwóch ciężarówek Opel Blitz 3t, stojących na wewnętrznym dziedzińcu budynku Polizeipresidium, skrzynie wypełnione bliżej nieznaną im zawartością. Nawet nie przyszło im do głowy spytać pilnującego ich podoficera, co zawierają. Już oni dobrze wiedzieli, że zbytnia dociekliwość w takich sprawach może zakończyć się niespodziewanym strzałem w tył głowy. Im bliżej końca wojny, tym bardziej nerwowa atmosfera. Szeptana propaganda o likwidacji zbędnych świadków tajemniczych transportów migiem dotarła do najbardziej zainteresowanych, czyli tych od czarnej roboty, więc im nic do tego, co upchnęła w skrzyniach władza, ta czy tamta. A zapewne upchnęła coś okropnie ciężkiego, bo niektóre skrzynie musieli targać we czterech. Inaczej nie dawali rady. Mimo trzaskającego mrozu pot lał im się ciurkiem po plecach i kapał z nosa niczym smarki podczas grypy. Gdy skończyli załadunek, wskoczyli do ciężarówek, a te powoli z dziedzińca wytoczyły się na ulicę. Kolumnę prowadził kübelwagen[44] z kierowcą i trzema oficerami z trudem mieszczącymi się w jego ciasnym i niewygodnym wnętrzu. Przez przysłonięte reflektory samochodów przesączała się jedynie wąska smużka światła w niewielkim stopniu rozjaśniająca drogę przed nimi. W miarę pustymi o tej porze ulicami przemykali się w ciemnościach otaczającej ich długiej, zimowej nocy, mijając kolumny pojazdów wojskowych i grupy Volkssturmu. Lodowaty wiatr wciskał się pod plandeki, przenikał przez wojskowe płaszcze, które nie chroniły przed zimnem mrożącym do szpiku kości. Gdy dotarli na lotnisko Klein-Gandau[45], zarówno oficerowie, jak i szeregowcy szczękali zębami jak niemowlęta grzechotkami.
– Wysiadać, gamonie! Ruszać się! Migiem! – wrzeszczał Ritter, odchylając plandekę ciężarówki.
Żołnierze wysypali się jeden po drugim i momentalnie zrobiło się im gorąco, gdy po raz kolejny złapali za ciężkie skrzynie. Targali je tym razem z ciężarówek do wnętrza czekającego na betonowym pasie startowym niewielkiego samolotu transportowego. Niebo nad miastem jaśniało i w bladej poświacie wstającego dnia dał się dostrzec stojący nieopodal szary budynek lotniska z wieżą kontroli lotów. Nawet jeśli ktokolwiek w nim urzędował, przez liczne, zaciemnione czarnym papierem okna na zewnątrz nie wydostał się ani jeden promyczek światła. Sorn i Ebert dyrygowali żołnierzami, mimo woli poddając się nerwowej atmosferze wprowadzonej przez Kurta. Darli się na cały głos:
– Szybciej! Ruszać się! Przebieracie nogami jak te muchy w mazi!
Tupot twardych podeszew żołnierskich butów o starannie oczyszczony ze śniegu beton rozlegał się echem w ciszy nadchodzącego poranka. Białe obłoczki pary ulatywały z ust zarówno dozorujących załadunek oficerów, jak i uwijających się w pocie czoła szeregowców. Po półgodzinie praca dobiegła końca i pilot zapuścił silniki. Oficerowie wskoczyli do wnętrza samolotu, który błyskawicznie ruszył przed siebie i po chwili wzbił się w powietrze. Szeregowcy zaś wdrapali się na pakę pustej już ciężarówki i wcisnęli tyłki na wąskie ławeczki umocowane wzdłuż boków. Dyszeli ciężko i ocierali rękawami pot kapiący z czoła i nosa. Niektórzy wyciągnęli z kieszeni spodni papierosy i zapalili ze smakiem. Nie zdążyli jeszcze wypalić do końca, gdy dotarł do nich rozrywający bębenki w uszach huk wybuchających nad ich głowami bomb.
Przypisy