Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Tom pierwszy - Jolanta Maria Kaleta - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Tom pierwszy ebook i audiobook

Jolanta Maria Kaleta

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Boże Narodzenie, 2011 rok. Do starej gajówki w Górach Izerskich przyjeżdżają wraz z żonami bracia Czarnowscy, Maks i Patryk, którzy od lat hobbistycznie zajmują się eksploracją. Mają nadzieję, że zdobyta przez mężczyzn stara mapa doprowadzi ich do mitycznej Szczeliny Jeleniogórskiej – schowka skrywającego ponoć bajeczne skarby ukryte przez Niemców pod koniec wojny. 

Równocześnie w te rejony wyrusza polsko-niemiecka ekipa zawodowo trudniąca się poszukiwaniami. Wieść, że Szczelina znajduje się w Górach Izerskich, dociera także do Jacka Sulimy – dziennikarza gazety „Tropiciel”, skupiającego się na rozwiązywaniu zagadek z czasów II wojny światowej, poszukiwaniu skarbów i zaginionych dzieł sztuki. 

Choć każde z nich dysponuje nowoczesnym sprzętem i ma dość szczegółowe informacje na temat lokalizacji schowka, dotarcie do niego okazuje się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali. Muszą się zmierzyć nie tylko z ekstremalnymi warunkami pogodowymi, lecz także z nietypowymi mieszkańcami gór oraz siłami, o których istnieniu dowiadują się, kiedy jest już za późno. Wszyscy znaleźli się w pułapce.

„Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje” to powieść, w której elementy grozy i sensacji doskonale współgrają z przygodowym klimatem fabuły, wywołując dreszcz emocji wśród słuchaczy i czytelników. Jolanta Maria Kaleta w mistrzowski sposób bawi się suspensem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 35 min

Lektor: Marcin Stec
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Pu­łapka. Nic nie jest tym, czym się wy­daje

Co­py­ri­ght © Jo­lanta Ma­ria Ka­leta, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

Ko­rekta: Ma­ria Za­jąc

ISBN 978-91-8076-295-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

CZĘŚĆ PIERW­SZAGRA WSTĘPNA

Roz­dział 1

W nie­woli

Przy­kry zgrzyt klu­cza w zamku nie­przy­jem­nym dźwię­kiem wdarł się do wraż­li­wych uszu le­żą­cego na be­to­no­wej po­sadzce stwo­rze­nia. Unio­sło nie­do­strze­gal­nie jedną po­wiekę, by spra­wiać wra­że­nie już nie­ży­wego. Miało w tym swój cel. W tej sa­mej chwili nie­przy­jemna myśl wtar­gnęła do jego świa­do­mo­ści: „Jeść, jeść, jeść. Chce mi się jeść!”. Istota usi­ło­wała so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio ja­dła co­kol­wiek, ale nic kon­kret­nego nie przy­cho­dziło jej do głowy. Chyba od ostat­niego po­siłku mi­nęło sporo czasu. Ale te­raz nie był to od­po­wiedni czas, aby my­śleć o je­dze­niu. Miała inne, waż­niej­sze sprawy do za­ła­twie­nia niż żar­cie. Gdy się stąd wy­do­sta­nie, wów­czas naje się do syta.

Stare za­rdze­wiałe za­wiasy za­pisz­czały skrze­kli­wie i drzwi się otwo­rzyły. Ktoś wszedł do środka. To był on. Stwo­rze­nie po­znało go od razu, na pierw­szy rzut oka, za­nim cały wsu­nął się do po­miesz­cze­nia. Był to nie­wy­soki męż­czy­zna o sze­ro­kich ra­mio­nach, za­wsze ubrany w tę samą fla­ne­lową ko­szulę w kratę, no­szącą ślady po trud­nych do od­gad­nię­cia sub­stan­cjach, i chyba jesz­cze star­sze por­tki, wpusz­czone w cho­lewki wy­so­kich czar­nych gu­mia­ków. Roz­ta­czał wo­kół sie­bie smród wy­pa­la­nych w du­żych ilo­ściach ta­nich pa­pie­ro­sów i woń al­ko­holu, a odór jego potu uno­sił się w po­wie­trzu jesz­cze długo po tym, jak opu­ścił po­miesz­cze­nie. Kiedy zo­ba­czyło go pierw­szy raz, ja­kiś czas temu, od razu się do­my­śliło, że nic do­brego z tej zna­jo­mo­ści nie wy­nik­nie.

– O kurwa… Ja­kie fajne stwo­rze­nie – po­wie­dział wów­czas do tego dru­giego i wy­szcze­rzył w sztucz­nym uśmie­chu za­żół­cone ni­ko­tyną zęby. – Może znaj­dzie się na nie ama­tor i wpad­nie do kie­szeni parę gro­szy.

Po tych sło­wach obaj gdzieś po­szli, zo­sta­wia­jąc je same, za­mknięte w cia­snej klatce sto­ją­cej w ja­kimś po­miesz­cze­niu bez do­stępu do dzien­nego świa­tła i bez żad­nych szans na ucieczkę. Gdy wró­cił, już sam, po­ka­zał swoją praw­dziwą twarz, na któ­rej nie po­zo­stał na­wet ślad uśmie­chu. Chy­trze za­cie­rał ko­ści­ste dło­nie o zgru­bia­łych pa­lu­chach z ohydną kre­ską brudu za pa­znok­ciami. Jesz­cze coś ga­dał, w za­sa­dzie sam do sie­bie, choć zer­kał na stwo­rze­nie raz po raz, jakby ocze­ki­wał ko­men­ta­rza czy od­po­wie­dzi. W końcu, wi­dząc, że ono nie re­aguje na jego za­czepki, mach­nął zre­zy­gno­wany ręką i wsta­wił klatkę do sa­mo­chodu. Za­trza­snął drzwi i usiadł za kie­row­nicą. Za­nim auto ru­szyło, jesz­cze raz się od­wró­cił, ob­rzu­cił wzro­kiem uwię­zioną istotę i oznaj­mił głup­ko­wato: „Mam na­dzieję, że nie na­pa­sku­dzisz”. Koc w za­sa­dzie był już tak po­pla­miony, że bar­dziej się go po­bru­dzić nie dało. Śmier­dział na ki­lo­metr zwie­rzę­cymi od­cho­dami.

Męż­czy­zna uru­cho­mił sil­nik i z pi­skiem opon stary roz­kle­ko­tany gru­chot, który on na­zy­wał sa­mo­cho­dem, ru­szył do przodu, pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach. Smród oleju na­pę­do­wego, wy­do­by­wa­jący się ze wszyst­kich szpar auta, draż­nił noz­drza le­żą­cego w klatce stwo­rze­nia, prze­ra­żo­nego tym, co je spo­tkało.

To było ja­kiś czas temu. Te­raz ten męż­czy­zna stał w roz­kroku i trzy­mał w ręce kij, któ­rym już tyle razy za­dał stwo­rze­niu ból. Wciąż no­siło na grzbie­cie nie­za­go­jone rany. Im wię­cej ran, tym więk­szą czuło nie­na­wiść. Już pierw­szego dnia zro­zu­miało, że męż­czy­zna w gu­mia­kach to wróg i tylko dla jed­nego z nich jest miej­sce na świe­cie. Albo ono, albo on. Czło­wiek uświa­do­mił to so­bie do­piero po ja­kimś cza­sie, kiedy nie zdo­łał ni­komu sprze­dać be­stii, bo oka­zało się, że za­miast za­chwytu bu­dzi lęk, a na­wet prze­ra­że­nie. W końcu także męż­czy­zna za­czął się bać, gdy się zo­rien­to­wał, że ani kij, ani bat nie ro­bią już na stwo­rze­niu żad­nego wra­że­nia. Na­uczyło się bo­wiem uni­kać ra­zów. Było szyb­kie i zwinne. I wów­czas męż­czy­zna za­mknął je na klucz w cia­snym po­miesz­cze­niu i prze­stał da­wać jeść. Choć w za­sa­dzie wy­star­czyło zwró­cić mu wol­ność.

„Chcesz mnie wziąć gło­dem”, po­my­ślało. „Nie­do­cze­ka­nie twoje. Ty mnie jesz­cze nie znasz…”

Od tego dnia każdą chwilę po­świę­cało na sen. Pod­czas snu me­ta­bo­lizm zwal­nia i nie od­czuwa się głodu. Tak pod­po­wia­dał in­stynkt. Uda­wało więc słabą istotę, bez sił, u kresu swo­ich dni. Wie­działo, że ten czło­wiek nie jest tak by­stry, za ja­kiego się uwa­żał, i wcze­śniej czy póź­niej po­pełni błąd.

Męż­czy­zna te­raz stał w klatce na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach i trą­cał stwo­rze­nie ki­jem. Mu­siał do­piero co spo­żyć obiad, bo tak in­ten­syw­nie za­la­ty­wał tłu­stym ro­so­łem, że po­czuło na­pły­wa­jącą na ję­zyk ślinę. Nie­wiele bra­ko­wało, a gło­śno by ją prze­łknęło. Męż­czy­zna w gu­mia­kach nie za­uwa­żył u stwo­rze­nia mi­ni­mal­nie pod­nie­sio­nej jed­nej po­wieki, a może po­my­ślał, że stę­żała po­śmiert­nie. Ko­lejne trą­ce­nia ki­jem le­żą­cego bez ru­chu ciała tylko utwier­dziły go w prze­ko­na­niu, że wresz­cie po­zbył się kło­potu, więc za­re­cho­tał za­do­wo­lony. Stwo­rze­nie le­żało nie­ru­chomo, uda­jąc mar­twe. I wów­czas czło­wiek po­peł­nił błąd. Od­wró­cił się i le­ni­wym kro­kiem ru­szył w stronę drzwi, by wziąć duży fo­liowy wo­rek na od­pady, w który chciał za­pa­ko­wać zwłoki be­stii, żeby wrzu­cić je do stawu. I wła­śnie na ten mo­ment wię­ziona istota od wielu dni cze­kała.

Roz­dział 2

Mapa

– Wy­łącz ten cho­lerny te­le­wi­zor! – Pod­nie­siony głos męża do­tarł do Edyty ni­czym nie­przy­jemny zgrzyt. – Że­byś cho­ciaż jesz­cze coś in­te­re­su­ją­cego oglą­dała… – gde­rał gło­śno. – A ty nic, tylko TVN24 albo se­riale ode­rwane od rze­czy­wi­sto­ści. Ży­cie prze­sie­dzisz na ka­na­pie. Zu­peł­nie jak twoja matka… – do­dał po chwili z przy­ganą, za­po­mi­na­jąc, że to wła­śnie dzięki te­ścio­wej miesz­kali so­bie wy­god­nie, nie spła­ca­jąc żad­nych kre­dy­tów.

Kiedy cztery lata temu zmarł tra­gicz­nie oj­ciec Edyty, jej matka od­stą­piła im swoje trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie miesz­czące się na dru­gim pię­trze w po­nie­miec­kiej ka­mie­nicy na wro­cław­skim Oł­bi­nie, a sama prze­nio­sła się do Kra­kowa, do swo­jej sio­stry, która żyła sa­mot­nie. Ja­kiś czasu temu w gło­wie Maksa za­kieł­ko­wała jed­nak pa­skudna myśl, że gdyby się oże­nił z przy­ja­ciółką Edyty, Be­atą, to po jej ro­dzi­cach, le­ka­rzach, odzie­dzi­czy­liby willę na Krzy­kach. Ale Be­ata nie była na­wet w po­ło­wie tak ładna jak Edyta, a jesz­cze kilka lat temu dla Maksa więk­szą war­tość miała uroda ko­biety niż pie­nią­dze. Dziś na te sprawy pa­trzył nieco ina­czej. Za pie­nią­dze można było mieć każdą ładną dziew­czynę. A za ładną dziew­czynę na­wet sa­mo­chodu się nie kupi, przy­naj­mniej w Pol­sce.

Za­śmiał się pod no­sem ze swo­jego dow­cipu i po­sta­wił dzba­nek za­pa­rzo­nej her­baty na ku­chen­nym stole. Z fi­ne­zyj­nie wy­gię­tego dzióbka wy­le­ciała kro­pla brą­zo­wego na­paru, pla­miąc nie­ska­zi­tel­nie biały ob­rus. Maks przy­jął to ze sto­ic­kim spo­ko­jem. Miał waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż po­pla­miony ob­rus, za­tkany zlew czy śmieci wy­sy­pu­jące się z ku­bła. W końcu pro­wa­dze­nie domu to za­ję­cie dla ko­biet. On się na tym nie znał. Na­le­żał do tych męż­czyzn, któ­rzy na­wet wodę na her­batę po­tra­fią przy­pa­lić, jak niby żar­tem chwa­lił się w to­wa­rzy­stwie. Wciąż żył w prze­świad­cze­niu, że za­ję­cia dzielą się na ko­biece i mę­skie. Za taki stan rze­czy od­po­wie­dzial­ność po­no­siła matka Maksa, roz­piesz­cza­jąca go po­nad miarę. Kiedy przed wielu laty jej mąż wdał się w ro­mans z ko­le­żanką z pracy i od­szedł od ro­dziny, całą mi­łość do mał­żonka prze­lała na sy­nów, a zwłasz­cza na pier­wo­rod­nego – Maksa. Cie­szył się nie­kwe­stio­no­waną po­zy­cją ksią­żątka, któ­remu usłu­gi­wała za­równo matka, jak i młod­szy brat, Pa­tryk. Dzie­cięce, a z cza­sem mło­dzień­cze wy­bryki za­wsze ucho­dziły mu pła­zem i nie obar­czano go obo­wiąz­kami, choć miał więk­szą smy­kałkę do wszyst­kiego niż brat. Nie­po­zba­wiony oso­bi­stego uroku, by­stry i we­soły, na­wet w szkole po­tra­fił za­skar­bić so­bie sym­pa­tię na­uczy­cieli. Wy­rósł w prze­świad­cze­niu, że wszystko mu się od ży­cia na­leży tylko dla­tego, że jest.

– My­ślałby kto, że ty oglą­dasz kino of­fowe albo cha­dzasz na kon­certy do fil­har­mo­nii! – od­gry­zła się Edyta. – Wieki całe nie by­li­śmy w te­atrze. Twoje spo­tka­nia biz­ne­sowe także trudno uznać za in­te­lek­tu­alną roz­rywkę, bio­rąc pod uwagę, że ty i Pa­tryk han­dlu­je­cie ga­ciami. I to z kim! Z ru­skimi! – prych­nęła z po­gardą, bo tak za­wsze o swoim kon­tra­hen­cie wy­ra­żał się Maks. – A ta cała eks­plo­ra­cja po­nie­miec­kich skry­tek, być może już dawno opróż­nio­nych, te całe wy­kopki, są jesz­cze głup­sze od mo­ich se­riali! In­diana Jo­nes od sied­miu bo­le­ści! – do­rzu­ciła po chwili z kpiną, choć sama te eks­tre­malne wy­prawy kie­dyś uwiel­biała.

Wciąż pa­mię­tała ten dreszcz emo­cji, kiedy z wy­kry­wa­czem me­talu pierw­szy raz od­na­la­zła starą mo­netę, to przy­śpie­szone bi­cie serca, kiedy za­nu­rzali się w mrok piw­nic ja­kie­goś zruj­no­wa­nego pa­łacu. Nic nie mo­gło się rów­nać z emo­cjami, które to­wa­rzy­szyły ba­da­niu ja­kie­goś miej­sca geo­ra­da­rem, choć na od­czy­ta­niu jego wy­ni­ków Edyta się nie znała. Ostat­nio jed­nak jej ocze­ki­wa­nia i ocze­ki­wa­nia Maksa mocno się ro­ze­szły. Jej za­le­żało na przy­go­dzie, a Maks dą­żył do zdo­by­cia bo­gac­twa, i to ich po­róż­niło. Czę­ściej niż de­tek­tor brała do ręki apa­rat fo­to­gra­ficzny i z każ­dej wy­prawy wra­cała z ko­lek­cją fan­ta­stycz­nych zdjęć, które za­miesz­czała w sieci. Pro­blem za­czął się rok temu, od ar­ty­kułu, który Maks prze­czy­tał w In­ter­ne­cie, o Szcze­li­nie Je­le­nio­gór­skiej. Jak wy­ni­kało z tre­ści, na prze­ło­mie lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych ja­cyś mło­dzi lu­dzie przez przy­pa­dek od­kryli ko­morę pełną ba­jecz­nych skar­bów ukry­tych przez Niem­ców pod ko­niec wojny. W za­sa­dzie wszystko na te­mat tego schowka było wia­dome, i to na­wet sze­ro­kiemu gronu osób mniej lub bar­dziej zwią­za­nych z eks­plo­ra­cją. Że znaj­dują się w nim skrzy­nie wy­peł­nione zło­tem, bi­żu­te­rią i dzie­łami sztuki, które na­dal stoją na pa­kach cię­ża­ró­wek, a pod ścia­nami leżą trupy es­es­ma­nów, że do ko­mory pro­wa­dzi wą­ski szyb, że pró­bo­wano się do­ga­dać z wła­dzami, aby wy­do­by­cie fan­tów mo­gło się od­być le­gal­nie, że służby spe­cjalne ba­dały całą sprawę, że ktoś za wie­dzę o tym schowku za­pła­cił ży­ciem, a in­nych pró­bo­wano za­stra­szyć. Jed­nej rze­czy wszak nikt nie wie­dział. A mia­no­wi­cie, gdzie się owa Szcze­lina znaj­duje. Po­nie­waż wska­zy­wano te­reny w po­bliżu Je­le­niej Góry, z cza­sem otrzy­mała na­zwę Je­le­nio­gór­skiej. I to za jej sprawą eks­plo­ra­cja prze­stała być dla Maksa cie­ka­wym hobby, spo­so­bem na spę­dza­nie wol­nego czasu, a stała się ży­cio­wym ce­lem. Jakby go ośle­pił blask ukry­tego w Szcze­li­nie złota, choć go na oczy nie wi­dział. Lu­dzi oce­niał nie za to, jacy są, lecz po tym, co po­sia­dają. Ostat­nio Edyta na­brała prze­świad­cze­nia, że i ją dla­tego trak­tuje lek­ce­wa­żąco, bo pen­sja na­uczy­cielki jest jedną z naj­niż­szych w kraju.

Wy­łą­czyła te­le­wi­zor i z wście­kło­ścią ci­snęła Bogu du­cha win­nego pi­lota na blat sto­lika, aż z urzą­dze­nia wy­pa­dły ba­te­rie. Twardo stu­ka­jąc po po­sadzce, po­to­czyły się gdzieś pod ka­napę. Od­wró­ciła głowę w stronę kuchni i oznaj­miła gło­śno, jakby chciała wy­tłu­ma­czyć swoje za­in­te­re­so­wa­nie te­le­wi­zją:

– Na Di­sco­very mó­wili o ja­kimś dziw­nym zwie­rzę­ciu, a w za­sa­dzie be­stii, która po­cząt­kowo gra­so­wała w Ame­ryce, a po­noć ostat­nio po­ja­wiła się w Eu­ro­pie.

Jak zwy­kle w ta­kich oko­licz­no­ściach po­czuła nie­smak, że wciąż się tłu­ma­czy ze swo­jego za­cho­wa­nia. Choć tyle razy so­bie obie­cy­wała, że nie bę­dzie mę­żowi ustę­po­wać na każ­dym kroku, zdała so­bie sprawę, że na­dal nie po­trafi po­sta­wić na swoim i w py­sków­kach z Mak­sem za­wsze jego jest na wierz­chu. Po każ­dej awan­tu­rze Edy­cie przy­cho­dził na myśl roz­wód. Kiedy jed­nak emo­cje opa­dały, od­kła­dała de­cy­zję na póź­niej, li­cząc na­iw­nie, że może mąż się zmieni, gdy Szcze­lina straci swój zwod­ni­czy złoty blask, że może zmieni się co­kol­wiek. I Maks się zmie­niał, ow­szem, tyle że na gor­sze. Były w jej mał­żeń­stwie ta­kie mo­menty, kiedy czuła się jak wy­cie­raczka albo chło­piec do bi­cia. Nic do­brego na przy­szłość to nie wró­żyło. Lecz z cza­sem coś w Edy­cie pę­kło, jakby się uod­por­niła, i prze­stała re­ago­wać pła­czem na mę­żow­skie zło­śli­wo­ści oraz ką­śliwe uwagi.

– No to dla­czego wy­łą­czy­łaś? – Su­rowy, pe­łen pre­ten­sji głos Maksa wy­rwał Edytę z za­my­śle­nia. – Ktoś je wi­dział, upo­lo­wał, czy co? I dla­czego „be­stia”? – do­py­ty­wał się z cie­ka­wo­ścią.

Ze­rwała się z ka­napy i po­ma­sze­ro­wała do kuchni. Maks miał zwy­czaj pro­wa­dzić roz­mowę na od­le­głość, wy­krzy­ku­jąc z jed­nego po­koju do dru­giego albo z kuchni do sa­lonu. Edyta tego nie zno­siła.

– Re­la­cje są sprzeczne – od­parła, rzu­ca­jąc wście­kłe spoj­rze­nie na po­pla­miony ob­rus; do­piero co po­ło­żyła czy­sty. – Ni­komu nie udało się zwie­rzę­cia upo­lo­wać ani nikt go z bli­ska nie wi­dział. Dla jed­nych z da­leka wy­glą­dał jak ol­brzymi pies, dla in­nych jak lam­part, albo coś w tym ro­dzaju, a jesz­cze ko­lejni twier­dzili, że ma łu­skę na grzbie­cie i skrzy­dła. Po­noć nie zjada upo­lo­wa­nej ofiary, tylko wy­sysa z niej krew. Ktoś pod­su­nął myśl, że to czu­pa­ka­bra.

– Czu­pa­ka­bra? – Maks, po­cią­ga­jąc no­sem, pod­niósł na żonę zdu­miony wzrok.

– U nas na­zy­wają ją ko­zo­dój – wy­tłu­ma­czyła za­afe­ro­wana. – Od lat w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej krążą o tym nie­sa­mo­wite opo­wie­ści. Wię­cej w tym ba­jek niż prawdy. Nie wiem do­kład­nie, bo wy­łą­czy­łam te­le­wi­zor – do­dała na ko­niec, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Od ja­kie­goś czasu miała wra­że­nie, że po­ziom te­le­wi­zyj­nych pro­gra­mów znacz­nie się ob­ni­żył, jakby ich twórcy co­raz bar­dziej schle­biali po­spo­li­tym gu­stom swo­ich wi­dzów.

Maks mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką i na­lał her­batę do fi­li­żanki.

– Pro­gramy dla idio­kra­cji – burk­nął pod no­sem.

Wsy­pał dwie ły­żeczki cu­kru i za­wzię­cie mie­szał. Pod­parł­szy się pod brodę, wle­pił spoj­rze­nie w roz­ło­żone przed sobą na stole mapy. Jedna przed­sta­wiała te­reny nad­le­śnic­twa Świe­ra­dów-Zdrój. Druga, któ­rej w za­sa­dzie ist­niał tylko nie­wielki frag­ment ode­rwany od ca­łej reszty, mu­siała być bar­dzo stara, są­dząc po mi­zer­nym sta­nie za­cho­wa­nia, a na do­da­tek spo­rzą­dzona zo­stała w ję­zyku nie­miec­kim. Jak Maks oznaj­mił ja­kiś czas temu, ten frag­ment mapy szta­bo­wej po­cho­dził z cza­sów dru­giej wojny świa­to­wej i to wła­śnie na niej za­zna­czono miej­sce ukry­cia kilku cię­ża­ró­wek za­wie­ra­ją­cych skrzy­nie z cen­nym ła­dun­kiem. Ja­kim cu­dem ta mapa zna­la­zła się w rę­kach Maksa, Edyta nie wie­działa. Za­py­tany jak zwy­kle wy­krę­cił się sia­nem. Wy­soko pod­wi­nięte rę­kawy dżin­so­wej ko­szuli od­sła­niały jego gru­bo­ko­ści­ste, po­ro­śnięte ciem­nym mesz­kiem przed­ra­miona. Ty­ta­nowa czerń ze­garka pre­zen­to­wała się na jego ręce bar­dzo sek­sow­nie. Pro­du­cent wy­po­sa­żył cza­so­mierz w ogromną ilość do­dat­ko­wych funk­cji, któ­rych po­sia­da­nie Edyta uznała za idio­tyzm. Maks jed­nak twier­dził, że ko­rzy­sta ze wszyst­kich, zwłasz­cza pod­czas pe­ne­tra­cji te­renu.

– My­śla­łam, że te mapy już znasz na pa­mięć – oznaj­miła z odro­biną iro­nii w gło­sie, sia­da­jąc na­prze­ciwko męża. – Stu­diu­jesz ich treść od dwóch ty­go­dni, je­śli nie dłu­żej…

Na­lała her­batę do fi­li­żanki, ale nie po­sło­dziła. Prze­cież każda ły­żeczka cu­kru to ileś tam ka­lo­rii, a ona nie miała za­miaru się utu­czyć jak jej szwa­gierka, Do­rota. Choć skoń­czyła wła­śnie trzy­dzie­ści pięć lat, fi­gurę na­dal miała ni­czym osiem­nastka i niech tak zo­sta­nie jak naj­dłu­żej.

– Wia­domo, że znam. Ale od tam­tego czasu mi­nęło po­nad pół wieku… – prych­nął roz­draż­niony, nie od­ry­wa­jąc oczu od mapy. – Zmia­nie ule­gło wiele ele­men­tów. Choćby na­zwy miej­sco­wo­ści, drogi, mo­sty czy za­bu­do­wa­nia. I nie dość, że ten szwab­ski ge­ne­rał no­sił ją zło­żoną, to jesz­cze zo­stała po­pla­miona krwią, kiedy go ktoś za­strze­lił. Plamy utrud­niają od­czyt – do­rzu­cił po­iry­to­wa­nym to­nem.

Są­dził, że zlo­ka­li­zo­wa­nie ob­szaru za­zna­czo­nego na nie­miec­kiej ma­pie bę­dzie dzie­cin­nie pro­ste. Ale im dłu­żej się w nią wpa­try­wał, tym więk­szych na­bie­rał po­dej­rzeń, że obie mapy, choć na pierw­szy rzut oka wy­da­wały się iden­tyczne, wcale nie mu­szą do­ty­czyć tego sa­mego re­jonu. Lecz gło­śno wo­lał się do tego nie przy­zna­wać. Prze­cież ta mapa sta­no­wiła uko­ro­no­wa­nie jego wie­lo­mie­sięcz­nych po­szu­ki­wań, choć nie kosz­to­wała go wiele. Ot, kilka par­ty­jek po­kera z by­łym ofi­ce­rem SB, który nie ma­jąc już nic war­to­ścio­wego, do puli do­rzu­cił tę mapę. O tym, że Maks był po­ke­rzy­stą, Edyta nie miała po­ję­cia. Do­piero by miała uży­wa­nie. Z chę­cią za­pa­liłby so­bie skręta, ale po ostat­niej awan­tu­rze, kiedy zna­la­zła jego skromny ma­ga­zy­nek z trawką i koką, ni­czego już nie trzy­mał w domu. Za­gro­ziła mu wtedy roz­wo­dem. Choć nie­raz sam się nad tym kro­kiem za­sta­na­wiał, uznał, że jesz­cze nie nad­szedł czas. Z nie­ma­łym tru­dem wmó­wił jej, że to ma­ri­hu­ana Pa­tryka, który ma pro­blemy ze snem, a nie chce mar­twić Do­roty. Na wszelki jed­nak wy­pa­dek od tam­tego czasu to­war trzy­mał w piw­nicy, bo tam Edyta nie szpe­rała. Zresztą były to nie­wiel­kie ilo­ści trawki czy koki. W końcu nie był ja­kimś ćpu­nem. Nie czuł żad­nego przy­musu bra­nia, a prze­cież po­pa­lał so­bie od ład­nych paru lat. Je­śli do­brze pa­mię­tał, to po raz pierw­szy wziął do ust skręta na im­pre­zie w któ­rymś z lo­kali przy rynku, gdzie z kum­plami świę­to­wał swoje dwu­dzie­ste piąte uro­dziny. Je­den przy­niósł kilka dzia­łek. W po­łą­cze­niu z al­ko­ho­lem efekt był dla Maksa za­ska­ku­jący. Ni­gdy przed­tem nie ba­wił się tak zna­ko­mi­cie.

– Który re­jon wcho­dzi w grę? – Do po­chy­la­ją­cej się nad mapą Edyty do­tarł za­pach wody to­a­le­to­wej męża, nio­sący ze sobą wspo­mnie­nia mi­nio­nych lat, kiedy znacz­nie czę­ściej by­wali tak bli­sko sie­bie, nie tylko z po­wodu czy­ta­nia mapy.

– Tu­taj. – Wska­zał pal­cem kółko na­kre­ślone na nie­miec­kiej ma­pie czer­wo­nym ołów­kiem. – We­dług mnie to jest ten ob­szar. – Pod­su­nął żo­nie pol­ską mapę. – Układ ko­mu­ni­ka­cyjny i to­po­gra­fia są pra­wie iden­tyczne.

– Spory ka­wa­łek. – Wes­tchnęła ciężko. – I ty chcesz to wszystko prze­je­chać geo­ra­da­rem? To zaj­mie ty­go­dnie, je­śli nie mie­siące.

Maks rzu­cił Edy­cie kar­cące spoj­rze­nie.

– Jak ty już coś po­wiesz… – Po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową. – W grę wcho­dzą je­dy­nie stare sztol­nie. Prze­cież cię­ża­rówki i skrzy­nie ukryto w daw­nym wy­ro­bi­sku. Każde dziecko o tym wie, tylko nie moja żona. W tym re­jo­nie już w sie­dem­na­stym wieku ist­niało gór­nic­two mie­dzi, kwarcu i ko­baltu. Po­zo­stało wiele sztolni, nie­które są ła­two do­stępne.

– A je­śli to nie jest wła­ściwa mapa? – spy­tała po chwili za­sta­no­wie­nia. Im dłu­żej się wpa­try­wała w plą­ta­ninę po­zio­mic, pro­stych li­nii to­rów ko­le­jo­wych i krę­tych wstą­żek szos, tym bar­dziej w tej ma­pie coś ją nie­po­ko­iło. – Poza tym skąd wiesz, że to kółko ozna­cza miej­sce, gdzie ukryto te cię­ża­rówki, a nie cał­kiem coś in­nego?

– Co ty wy­ga­du­jesz? – prze­rwał jej Maks w pół słowa. Przy­szło mu do głowy, że Edyta umie czy­tać w my­ślach, i przez mo­ment drobne włosy na ra­mio­nach sta­nęły mu dęba. – Główne li­nie ko­le­jowe i drogi się po­kry­wają…

– Ale na nie­miec­kiej ma­pie wid­nieją ja­kieś za­bu­do­wa­nia, a na na­szej ich nie ma – wtrą­ciła Edyta za­raz po­tem, gdy do­brze się przyj­rzała obu ma­pom. – O, tu­taj… – Stuk­nęła pal­cem w in­te­re­su­jące ją miej­sce.

– Oj, ma­ru­dzisz jak zwy­kle… – burk­nął Maks i skar­cił żonę spoj­rze­niem. – Wiele nie­miec­kich cha­łup po woj­nie ro­ze­brano, zwłasz­cza sta­rych – ob­sta­wał twardo przy swoim.

– Zlo­ka­li­zo­wa­łeś to miej­sce na ma­pie sa­te­li­tar­nej? – Edyta także nie miała za­miaru ustą­pić.

– Pró­bo­wa­łem… – przy­znał się do po­rażki. – Ale nie zna­la­złem. Jakby sa­te­lita nad tym re­jo­nem w ogóle nie la­tał. Na­mie­rzymy in­te­re­su­jący nas re­jon tra­dy­cyj­nie. Za po­mocą kom­pasu i mapy. Nie ta­kie rze­czy jak skały w gó­rach i stare sztol­nie od­naj­dy­wa­łem w swoim ży­ciu.

Roz­dział 3

Smak ze­msty

Gdy męż­czy­zna w gu­mia­kach od­wró­cił się, aby się­gnąć po czarny fo­liowy wo­rek, stwo­rze­nie w se­kundę sprę­żyło się do skoku. Od­biło od ziemi, prze­le­ciało w po­wie­trzu trzy me­try, które ich dzie­liły, i ostre pa­zury przed­nich łap wbiło w jego ra­miona, a dłu­gie kły za­to­piło w karku. W tym sze­ro­kim, śmier­dzą­cym ludz­kim po­tem karku, tak bar­dzo znie­na­wi­dzo­nym. Czło­wiek nie zdą­żył na­wet wy­dać z sie­bie żad­nego dźwięku. Głu­cho grzmot­nął na po­sadzkę, przy­wa­lony cię­ża­rem ciała dzi­kiej be­stii, którą wię­ził długi czas, a która te­raz wy­mie­rzała mu spra­wie­dli­wość. Try­snęła czer­wona krew pach­nąca zdo­by­czą. Be­stia po­czuła na ję­zyku jej słono-słodki smak. Smak nie do po­rów­na­nia z żad­nym in­nym. Smak kró­lew­skiej uczty, pa­no­wa­nia nad świa­tem, smak wol­no­ści, dzi­kich gór­skich ostę­pów i pra­sta­rych puszcz. W tym mo­men­cie przy­po­mniała so­bie o okrop­nym, roz­ry­wa­ją­cym jej trze­wia gło­dzie. Uchwy­ciła moc­nymi szczę­kami od­sło­nięty ka­wa­łek ludz­kiego ciała i ode­rwała od ko­ści. Z roz­ko­szą prze­łknęła. Aby uła­twić so­bie dal­szą kon­sump­cję, jed­nym ru­chem sil­nej łapy roz­szar­pała prze­siąk­niętą odo­rem nie­my­tego ciała fla­ne­lową ko­szulę, bro­niącą do­stępu do mięsa. Mru­żąc z roz­ko­szą śle­pia, be­stia wbiła kły i za­ci­ska­jąc na ciele ofiary mocne szczęki, ko­lejny raz po­cią­gnęła zde­cy­do­wa­nym ru­chem. Znów buch­nęła go­rąca krew. Chłep­tała ją łap­czy­wie, na­pa­wa­jąc się tak długo wy­cze­ki­wa­nym po­sił­kiem. Od­dzie­lała mięso od ko­ści me­to­dycz­nie, ka­wa­łek po ka­wałku, na­peł­nia­jąc pu­sty, pra­wie przy­schnięty do grzbietu żo­łą­dek. Po­soka za­bar­wiła jej pysk i łapy. Raz po raz ob­li­zy­wała się sze­roko, wy­plu­wa­jąc na zie­mię nie­na­da­jące się do zje­dze­nia strzępy ubra­nia czło­wieka, który ją skrzyw­dził i mu­siał te­raz za to za­pła­cić.

Po go­dzi­nie uczto­wa­nia be­stia na­resz­cie po­czuła się syta. Sto­jąc okra­kiem nad ofiarą, bek­nęła ci­cho, aby wy­pu­ścić z prze­past­nego żo­łądka nad­miar po­łknię­tego po­wie­trza. Po­to­czyła czuj­nym wzro­kiem po ca­łym po­miesz­cze­niu, ale ni­czego nie­bez­piecz­nego nie za­uwa­żyła ani ża­den po­dej­rzany za­pach nie wpadł jej w noz­drza. Je­dy­nie po­zo­stałe zwie­rzęta, współ­to­wa­rzy­sze nie­woli, za­marły w bez­ru­chu w swo­ich klat­kach, mil­cząco ak­cep­tu­jąc jej po­czy­na­nia. One także z rąk nie­ży­ją­cego już męż­czy­zny do­znały wielu krzywd. Gdy po­wio­dła po nich wład­czym spoj­rze­niem swych strasz­nych ślepi, sku­liły się po ką­tach, po­pi­sku­jąc lę­kli­wie.

Chwy­ciła pasz­czą rękę męż­czy­zny i po­cią­gnęła nędzne resztki jego ciała po be­to­no­wej po­sadzce. Wy­wle­kła na ze­wnątrz po­miesz­cze­nia, w któ­rym przez te wszyst­kie straszne dni ją wię­ził. Z roz­ko­szą na­brała do płuc świe­żego, chłod­nego po­wie­trza i po­now­nie omio­tła śle­piami prze­strzeń wo­kół sie­bie. Po po­dwórku nikt się nie krę­cił. Ani lu­dzie, ani psy. Kury i kaczki się nie li­czyły. Wy­cią­ga­jąc krót­kie nóżki i gu­biąc pióra, czmych­nęły gdzieś w krzaki. Pierw­szy ucie­kał ko­gut. Z prze­ra­że­nia ode­brało mu głos. Cią­gnąc zdo­bycz po po­kry­tym be­to­nową kostką po­dwórku, stwo­rze­nie wy­szło na drogę. Pod ła­pami po­czuło twardą, ubitą ko­łami ma­szyn rol­ni­czych i sa­mo­cho­dów zie­mię. Co chwilę sta­wało nie­ru­chomo i nie wy­pusz­cza­jąc zdo­by­czy z py­ska, tak­so­wało wzro­kiem oko­licę, aby ro­ze­znać się w sy­tu­acji.

Z jed­nej strony ma­ja­czyły czer­wone da­chy ludz­kich do­mostw. Do­la­ty­wała stam­tąd in­ten­sywna woń zbli­żona do smrodu czło­wieka, który dzi­kie stwo­rze­nie, be­stię, wię­ził. Cha­rak­te­ry­styczny odór ludz­kiego potu. Z dru­giej cią­gnęła się as­fal­towa szosa, co prawda sto­sun­kowo da­leko, ale huk pę­dzą­cych co ja­kiś czas sa­mo­cho­dów do­bie­gał do uszu be­stii dość wy­raź­nie. Znała je i nie miała do nich za­ufa­nia. Na­to­miast na wprost, tuż przed nią, roz­po­ście­rała się sze­roka łąka po­ro­śnięta uschniętą już trawą, prze­siąk­nięta in­ten­sywną, cu­downą wo­nią kóz i owiec pa­są­cych się w tym miej­scu la­tem. Ka­wa­łek da­lej wa­bił do swo­jego wnę­trza czar­no­zie­lony, gę­sty las. Pach­niał po­dob­nie jak ten, gdzie miesz­kała, za­nim zna­la­zła się w tym po­nu­rym miej­scu.

De­cy­zja mo­gła być tylko jedna. Za­cią­gnie do lasu resztki zdo­by­czy, sta­ran­nie ukryje w krza­kach, przy­sy­pie zie­mią i na­resz­cie spo­koj­nie się wy­śpi. Stwo­rze­nie po­pra­wiło chwyt moc­nych szczęk na ra­mie­niu tego, który jesz­cze nie tak dawno był pa­nem i oprawcą, i ener­gicz­nie po­truch­tało przez łąkę. Po kilku mi­nu­tach znik­nęło w cie­niu drzew.

Roz­dział 4

Po­gróżki

Plany Czar­now­skich na zbli­ża­jące się święta Bo­żego Na­ro­dze­nia i nad­cho­dzący syl­we­ster zo­stały pod­po­rząd­ko­wane po­szu­ki­wa­niom Szcze­liny. Na samą myśl, gdzie mieli spę­dzić ten ty­dzień, Edytę ogar­niał nie­po­kój. Maks za­pla­no­wał, że za­miesz­kają w sta­rej drew­nia­nej cha­cie, ga­jówce, gdzieś na prze­łę­czy w Gó­rach Izer­skich. W miej­scu na tyle od­lud­nym, że po­noć mo­gli stam­tąd nie­po­strze­że­nie do­ko­nać pierw­szego re­ko­ne­sansu. Ga­jówki nie za­zna­czono na żad­nej zna­nej im ma­pie. Po­dobno dawno temu, kiedy te oko­lice na­le­żały do Nie­miec, miesz­kańcy na­zy­wali ją Teu­fli­sche Baude. Le­śni­czy ze Świe­ra­dowa za­chwa­lał chatę jako wy­jąt­kowo uro­cze gniazdko, wy­po­sa­żone we wszystko, co jest po­trzebne, aby miło spę­dzić święta i przy­wi­tać nowy rok. Edytę jed­nak nie­po­ko­iła in­for­ma­cja, że nie ma bie­żą­cej wody ani cen­tral­nego ogrze­wa­nia i do­je­chać można je­dy­nie sa­mo­cho­dem te­re­no­wym. Maks ri­po­sto­wał, że dzięki temu eks­plo­ra­to­rzy z kon­ku­ren­cyj­nych grup, za­jęci ro­dzin­nymi świę­tami, spusz­czą ich na mo­ment z oka, i miej­sce, które ni­komu do tej pory nie przy­szło na­wet do głowy jako lo­ka­li­za­cja owej Szcze­liny Je­le­nio­gór­skiej, po­zo­sta­nie wia­dome je­dy­nie Mak­sowi i Pa­try­kowi Czar­now­skim.

Mieli po­je­chać jak zwy­kle we czwórkę. Edyta i Maks oraz Pa­tryk z Do­rotą. Po­nie­waż ani oni, ani tamci nie do­ro­bili się dzieci, więc na taki wy­jazd mo­gli so­bie po­zwo­lić. Na­wet nie mieli żad­nego zwie­rzaka, bo Maks się nie zga­dzał. „Zwie­rzę czy dziecko to ka­mień młyń­ski u szyi”, miał zwy­czaj ma­wiać. Edyta po­dej­rze­wała, że jej mąż nie tyle nie chce mieć dzieci, co nie może, ale z wro­dzo­nej de­li­kat­no­ści ni­gdy go o to nie py­tała. Lecz na psa czy kota także Maks nie wy­ra­żał zgody. Choć raz Edyta pra­wie go upro­siła. Byli wów­czas u zna­jo­mego w Cze­chach, Ka­rela Ma­to­uszki, który w Szpin­dle­ro­wym Mły­nie pro­wa­dził mi­ni­sa­fari. Oprócz kilku lam, stada ku­cy­ków i paru strusi miał na­wet młodą pumę. Wy­kar­mił ją bu­telką do spółki z ko­cicą, która aku­rat nie­dawno się oko­ciła. Jedno, ta­kie ja­sno­po­pie­late z błę­kit­nymi ślep­kami, było do wzię­cia. Ale Maks, gdy przy­szło co do czego, się nie zgo­dził. „Prze­cież wiesz, że mam aler­gię na sierść”, skwi­to­wał krótko ma­ru­dze­nie Edyty.

Na do­miar złego Edytę cze­kało pi­tra­sze­nie na kuchni wę­glo­wej, bo in­nej w ga­jówce nie było. Po­noć taki piec, bu­cha­jący cie­płem roz­grza­nej do czer­wo­no­ści płyty, two­rzy, jak mó­wił Maks, praw­dziwą do­mową at­mos­ferę. Ide­al­nie pa­so­wało do wy­świech­ta­nego wy­ra­że­nia „ogni­sko do­mowe”, któ­rego w nad­mia­rze uży­wała te­ściowa Edyty, ga­niąc ją za brak praw­dzi­wej ro­dzin­nej at­mos­fery w ich domu. Da­wała w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że z winy Edyty w tym sta­dle nie ma dzieci. Do­rota zaś do kuchni się nie gar­nęła i na wspól­nych wy­jaz­dach za­wsze z Pa­try­kiem że­ro­wali na tym, co ugo­to­wała Edyta. Nie li­czyła więc, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej. A per­spek­tywa włó­cze­nia się po od­lu­dziu z mapą i kom­pa­sem oraz dźwi­ga­nia cięż­kich ple­ca­ków wy­peł­nio­nych sprzę­tem nie na­le­żała do za­chę­ca­ją­cych. Nie tak so­bie te święta wy­obra­żała. Wes­tchnęła ciężko i zre­zy­gno­wana mach­nęła ręką. Jej opi­nii Maks ni­gdy nie brał pod uwagę, więc szansa, że od­wie­dzie go od tego wy­jazdu, była równa zeru lub na­wet mniej­sza.

Mimo wszystko dzień przed wy­jaz­dem za­gad­nęła na wszelki wy­pa­dek:

– Za­po­wia­dali w Me­teo, że za­cznie sy­pać za­raz po świę­tach. Po­noć opady mają być ka­ta­stro­falne. – Za­ak­cen­to­wała ostatni wy­raz, li­cząc, że może jed­nak czymś męża znie­chęci.

– To świet­nie – ucie­szył się wbrew jej ocze­ki­wa­niom Maks i po­cią­gnął no­sem. – Może cho­ciaż tym ra­zem te na­sze śla­dówki do cze­goś się przy­da­dzą. Kosz­to­wały kupę forsy i je­dy­nie zaj­mują miej­sce w piw­nicy. Tylko raz czy dwa udało się na nich po­jeź­dzić, a przy­da­łoby się wię­cej ru­chu na świe­żym po­wie­trzu.

Spoj­rzał wy­mow­nie na nie­wielki, na­prawdę de­li­katny za­rys swo­jego brzu­cha od ja­kie­goś czasu uwy­pu­kla­ją­cego się pod pa­skiem od dżin­sów. Z tego chu­dego jak tyczka, wy­spor­to­wa­nego chło­paka, za któ­rego Edyta wy­szła za mąż dzie­sięć lat temu, nic już nie zo­stało, je­dy­nie gę­ste czarne włosy miękką falą opa­da­jące na czoło. Ostat­nio jed­nak na skro­niach Maksa po­ja­wiło się tro­chę si­wi­zny, jakby ktoś mu włosy ma­znął pę­dzel­kiem umo­czo­nym w sre­brzance. Za­miast czu­łego spoj­rze­nia Edyta na­po­ty­kała każ­dego dnia rzu­cane wzro­kiem gromy, nie­za­do­wo­le­nie lub kpinę. Usta, przed laty tak skore nie tylko do na­mięt­nych po­ca­łun­ków, ale także do śmie­chu, opa­dły ką­ci­kami, w wiecz­nym gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia. Ak­sa­mitny, oka­la­jący pod­bró­dek czarny za­rost, który tak lu­biła, za­stą­piły nie­sta­ran­nie wy­go­lone po­liczki, ostro dra­piące do czer­wo­no­ści skórę Edyty w rzad­kich chwi­lach ma­ją­cych coś wspól­nego z czu­ło­ścią. Szczu­pła syl­wetka za­okrą­gliła się, a sprę­ży­sty krok za­stą­piło le­niwe czła­pa­nie. Wolny czas, za­miast na si­łowni czy ro­we­rze, spę­dzali na bu­szo­wa­niu po czę­ściowo za­sy­pa­nych sztol­niach, zruj­no­wa­nych pa­ła­cach, za­po­mnia­nych przez lu­dzi ostę­pach le­śnych, gdzie za po­trzebą trzeba było la­tać w krzaki, a noc spę­dzać w po­bli­skiej agro­tu­ry­styce bez wy­gód w po­staci po­koju z ła­zienką. Wie­czo­rem Maks i Pa­tryk ra­czyli się pi­wem i kieł­ba­sami opie­ka­nymi nad ogni­skiem, uzu­peł­nia­jąc ka­lo­rie wy­dat­ko­wane za dnia. Je­dyne plusy to wspa­niałe zdję­cia przy­wo­żone przez Edytę z tych wy­pa­dów oraz za­su­szone mu­mie rzad­kich owa­dów, które mo­gła wy­ko­rzy­stać na lek­cji w li­ceum, w któ­rym uczyła bio­lo­gii.

– Nie je­steś cza­sem prze­zię­biony? – za­częła z in­nej beczki, na­iw­nie li­cząc na zmianę pla­nów.

– Nie, no skąd? – Maks spoj­rzał na żonę, jakby się z cho­inki urwała.

– Bo tak po­cią­gasz no­sem od ja­kie­goś czasu…

– Zdaje się, że kot są­sia­dów znowu się szwenda po klatce scho­do­wej, a wiesz, że mam aler­gię na sierść – od­parł po­de­ner­wo­wa­nym to­nem.

– To mam spa­ko­wać te narty? – spy­tała po chwili, z tru­dem tłu­miąc cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Spa­kuj, choć pro­gnoza jak zwy­kle bę­dzie nie­tra­fiona – oznaj­mił z kwa­śną miną. – Nie wiem, za co oni biorą ta­kie hor­ren­dalne ho­no­ra­ria… Cały ty­dzień kra­czą o pięk­nym week­en­dzie, a kiedy przy­cho­dzi co do czego, to już w pią­tek leje. Cza­sami od­no­szę wra­że­nie, że wła­ści­ciele pen­sjo­na­tów i ho­teli płacą im za te do­bre pro­gnozy, które na­pę­dzają na­iw­nych klien­tów.

– Nie wiem, czy się zmiesz­czą… Cały sprzęt na­dal wo­zisz w ba­gaż­niku… – Edyta pu­ściła ko­lejne teo­rie spi­skowe swo­jego męża mimo uszu.

– Za­raz wy­niosę wszystko do piw­nicy – obie­cał. – Ze sobą weź­miemy tylko na­szego „Lo­renza” i sa­perki. Może jesz­cze osprzęt wspi­nacz­kowy, jak­by­śmy tra­fili na ja­kiś szyb. To wstępny re­ko­ne­sans. Do­rota na pewno ze­chce za­brać swoją pisz­czałkę – do­rzu­cił za­raz po­tem.

– Może przy oka­zji wy­sko­czymy so­bie do Szpin­dle­ro­wego Młyna na kne­dle i od­wie­dzimy Ka­rela… – za­pro­po­no­wała nie­śmiało i ze­braw­szy na­czy­nia ze stołu, za­częła wkła­dać je do zmy­warki. – Albo po­je­dziemy na do­brą ko­la­cję do ja­kiejś knajpki w Świe­ra­do­wie. Jak my­ślisz? – spy­tała z na­dzieją w gło­sie i spoj­rzała na męża, ale już z jego miny wy­wnio­sko­wała, że z ta­kich pla­nów nici.

Mo­men­tami czuła się zmę­czona i znu­dzona tym szwen­da­niem się go­dzi­nami po le­sie z de­tek­to­rem prze­wie­szo­nym przez ra­mię, wci­ska­niem się na czwo­ra­kach do za­sy­pa­nych sztolni, peł­nych błota lub śmieci, oraz pe­ne­tro­wa­niem zruj­no­wa­nych wnętrz po­nie­miec­kich pa­ła­ców, gdzie nad­wy­rę­żony strop mógł w każ­dej chwili ru­nąć im na głowy. Tak bar­dzo by chciała choć raz spę­dzić week­end w ele­ganc­kim czte­ro­gwiazd­ko­wym ho­telu. Lub w SPA. Ką­piel pe­reł­kowa, ja­cuzzi, ma­saż go­rą­cymi ka­mie­niami albo cze­ko­ladą, sauna, wie­czo­rem ko­la­cja przy świe­cach… Prze­cież było ich na to stać, bo Maks się prze­chwa­lał, że pod­pi­sali kon­trakt wart pół mi­liona zło­tych i na­wet do­stali ja­kąś za­liczkę.

– Mowy nie ma – od­parł bez mo­mentu na­my­słu, wi­dać przy­go­to­wany na taką pro­po­zy­cję. – Na ta­kie głu­poty tym ra­zem nie bę­dziemy mieli czasu. Kupa ro­boty przed nami. Do tej pory prze­cież tego re­gionu w ogóle nie bra­li­śmy pod uwagę. Jeź­dzi­li­śmy tam tylko tu­ry­stycz­nie – wy­ja­śnił z nutką za­wodu w gło­sie, pło­sząc luk­su­sowe ma­rze­nia Edyty. – Ta mapa wy­wraca wszyst­kie do­tych­cza­sowe kon­cep­cje do góry no­gami. Ko­pi­doły, nie eks­plo­ra­to­rzy! – prych­nął, wy­krzy­wia­jąc twarz w kpią­cym gry­ma­sie. – Wy­mą­drzali się, że Szcze­lina znaj­duje się gdzieś mię­dzy Lu­bo­mie­rzem a Wle­niem… – do­rzu­cił, jakby za­po­mniał, że sam upie­rał się przy Pil­cho­wi­cach, któ­rych oko­lice spe­ne­tro­wali cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Wstał od stołu, aby uciąć dal­szą roz­mowę na ten te­mat.

Wziął z ka­napy torbę z lap­to­pem i po­czła­pał do po­koju bę­dą­cego jed­no­cze­śnie sie­dzibą firmy, za­wa­lo­nego stertą do­ku­men­ta­cji, fak­tu­rami, ra­chun­kami i Bóg wie czym jesz­cze. Edyta wo­lała tam nie sprzą­tać, aby nie zo­stać po­są­dzoną, gdyby ja­kiś świ­stek się za­wie­ru­szył. Do jej uszu do­le­ciały frag­menty słów mam­ro­ta­nych pod no­sem przez Maksa, wy­ra­ża­ją­cych nie­za­do­wo­le­nie nie wia­domo z kogo lub czego. Praw­do­po­dob­nie ze wszyst­kiego. Trza­snął za sobą drzwiami, aż szyby za­brzę­czały.

– Szlag ja­sny by to tra­fił – wark­nęła do sie­bie i zer­ka­jąc na drzwi, za któ­rymi znik­nął jej mąż, po­pu­kała się wy­mow­nie w czoło. – Jesz­cze, cho­lera ja­sna, opusz­cza­nia się po li­nie do ko­mory peł­nej ko­ścio­tru­pów bra­ko­wało! In­diana Jo­nes i krysz­ta­łowa czaszka, my­ślałby kto! – gde­rała pod no­sem, zdej­mu­jąc ze stołu po­pla­miony tłusz­czem ob­rus. Z wście­kło­ścią ci­snęła go do sto­ją­cego w ła­zience ku­bełka z brudną bie­li­zną.

Na­sta­wiła zmy­warkę i wró­ciła do sa­lonu. „Niech gada, co chce…”, skwi­to­wała w my­ślach słowa mę­żow­skiej kry­tyki i włą­czyła te­le­wi­zor. Z fi­li­żanką nie­do­pi­tej her­baty roz­sia­dła się wy­god­nie na sze­ro­kiej ka­na­pie. Stopy oparła o sto­lik, a pod plecy wsu­nęła ja­siek. Wci­ska­jąc gu­zik pi­lota, ska­kała po ka­na­łach, ale w żad­nym pro­gra­mie in­for­ma­cyj­nym nie wspo­mniano na­wet o ta­jem­ni­czej be­stii o na­zwie czu­pa­ka­bra. Dzien­ni­ka­rze wszyst­kich sta­cji rzu­cili się ni­czym sępy na pa­dlinę na naj­now­sze do­nie­sie­nia w spra­wie ka­ta­strofy smo­leń­skiej. Ko­lejny eks­pert zza oce­anu opra­co­wał nową, po­noć re­wo­lu­cyjną teo­rię. Jej słusz­ność za­de­mon­stro­wał za po­mocą pu­szek po na­po­jach ener­ge­ty­zu­ją­cych. Była zgodna z inną tezą, udo­wod­nioną przy uży­ciu pa­ró­wek. Obie po­twier­dzały kon­cep­cję pre­zen­to­waną kom­pu­te­rowo na pod­sta­wie zdjęć sa­te­li­tar­nych, z któ­rych wy­ni­kało, że brzoza nie ro­sła tam, gdzie ro­sła, tylko w cał­kiem in­nym miej­scu. Zde­gu­sto­wana Edyta prze­łą­czyła na ko­lejny ka­nał.

Na Di­sco­very stra­szyli koń­cem świata. Po­noć już na dniach miało dojść do ja­kiejś wiel­kiej ko­niunk­cji pla­net, czy cze­goś w tym ro­dzaju. Nie oglą­dała pro­gramu od po­czątku, więc nie mo­gła się zo­rien­to­wać, gdzie to ar­cy­ważne zja­wi­sko astro­no­miczne miało się po­ja­wić ani kon­kret­nie kiedy. Po­dobno nio­sło ze sobą ja­kieś po­ważne nie­bez­pie­czeń­stwa, tylko nikt nie po­tra­fił spre­cy­zo­wać ja­kie. Coś na kształt czte­rech jeźdź­ców Apo­ka­lipsy zbie­ra­ją­cych ob­fite żniwa. Po­my­ślała z odro­biną na­dziei, że sa­mot­nie gdzieś w gó­rach, z dala od lu­dzi, sto­jącą cha­tynkę te ka­ta­kli­zmy ominą sze­ro­kim łu­kiem i żadna krzywda im się nie sta­nie. Na dnie du­szy zro­dziła się jed­nak myśl, że może być wręcz prze­ciw­nie. Pewno nikt nie po­my­ślał, aby za­in­sta­lo­wać na da­chu ga­jówki bo­daj pio­ru­no­chron. Klę­ska głodu z pew­no­ścią im nie gro­ziła, bo ilo­ści za­pa­sów, ja­kie Edyta miała przy­go­to­wane na ten wy­jazd, po­winna im wy­star­czyć nie na ty­dzień, a na dwa.

Gdy z po­koju obok do­le­ciał do niej ter­ko­czący sy­gnał ko­mórki Maksa, ści­szyła te­le­wi­zor i na bo­saka pod­kra­dła się do drzwi. Ster­czała oparta o ścianę, usi­łu­jąc wy­ło­wić sens to­czą­cej się po dru­giej stro­nie roz­mowy. Po kilku zdaw­ko­wych sło­wach przy­brała ona nie­przy­jemny ob­rót. Maks roz­ma­wiał z kimś po ro­syj­sku, pod­nie­sio­nym to­nem, i wy­raź­nie był zde­ner­wo­wany.

Z tre­ści wy­ni­kało, że dzwo­nił Ro­sja­nin, z któ­rym ostat­nio Czar­now­scy pro­wa­dzili ja­kieś in­te­resy. Po­noć był to sza­le­nie bo­gaty biz­nes­men, ale Maks nie chciał zdra­dzić, na czym kon­kret­nie się do­ro­bił. Edyta na­brała po­dej­rzeń, że oszu­ki­wał na po­dat­kach. Po­znali się, kiedy Maks i Pa­tryk ja­kiś czas temu po­je­chali do Pe­ters­burga pod­pi­sać umowę na do­stawę bie­li­zny dla nowo otwie­ra­nego domu han­dlo­wego. Wró­cili z ni­czym, kon­trakt nie wy­pa­lił, bo wy­gryzł ich Bruno Wer­ner z Ber­lina, ale mimo to mieli do­sko­nałe hu­mory. Do­ga­dali się z Ro­sja­nami na do­stawę to­waru do Mir­nego w Ja­ku­cji, na bar­dzo ko­rzyst­nych wa­run­kach. Choć Edyta po­cząt­kowo pod­cho­dziła do ich po­my­słu scep­tycz­nie, Maks z każ­dego wy­jazdu wra­cał z go­tówką. Ja­kiś czas póź­niej z przy­pad­kiem pod­słu­cha­nych roz­mów mię­dzy Mak­sem a Pa­try­kiem wy­wnio­sko­wała, że in­te­res nie jest cał­kiem le­galny, nie wy­sta­wiali fak­tur ani nie pła­cili cła, choć to­war do­star­czali do ga­le­rii han­dlo­wej. No­siła śmieszną na­zwę, Trubka, lecz kon­kre­tów Edyta nie za­pa­mię­tała. Kiedy usi­ło­wała z Mak­sem na ten te­mat po­roz­ma­wiać, to ją wy­śmiał i zwy­zy­wał od ma­łych, głu­piut­kich blon­dy­nek, co to wszę­dzie wie­trzą dzie­jowe spi­ski.

Te­raz Maks wy­kłó­cał się z tym Ro­sja­ni­nem o pie­nią­dze. Upie­rał się, że są kwita. Wi­dać jego roz­mówca był prze­ciw­nego zda­nia, bo po dłuż­szej wy­mia­nie zdań Czar­now­ski wrza­snął do słu­chawki:

– Idi na chuj! – I na tym roz­mowa się skoń­czyła.

Roz­dział 5

Ko­niunk­cja

Na dwo­rze za­pa­dły już cał­ko­wite ciem­no­ści, gdy Ja­cek Su­lima, dzien­ni­karz mie­sięcz­nika „Tro­pi­ciel”, mimo dwóch dość cięż­kich to­reb wbiegł lek­kim kro­kiem na pierw­sze pię­tro bloku miesz­czą­cego się na mod­nym wro­cław­skim osie­dlu Pod Skrzy­dłami. Wy­bu­do­wano je kilka lat temu w miej­scu daw­nego po­nie­miec­kiego lot­ni­ska. Nie­wy­so­kie, o no­wo­cze­snej ar­chi­tek­tu­rze bu­dynki w ni­czym nie przy­po­mi­nały daw­nych blo­ków, bu­do­wa­nych z wiel­kiej płyty w la­tach Pol­ski Lu­do­wej.

Miesz­ka­nie Su­limy – dwa małe po­koje z du­żym bal­ko­nem – to aż nadto dla sa­mot­nego męż­czy­zny, któ­rego po­rzu­ciła żona, nie­za­do­wo­lona z jego za­rob­ków i cha­rak­teru pracy. Po­cząt­kowo była za­chwy­cona jego re­dak­tor­skim ty­tu­łem, dzien­ni­kar­ską le­gi­ty­ma­cją i zna­jo­mo­ściami wśród lu­dzi z branży, tych pra­cu­ją­cych przy Kar­ko­no­skiej, gdzie miesz­czą się stu­dia ra­diowe i te­le­wi­zyjne. Praca w tym miej­scu nio­sła ze sobą per­spek­tywę wy­pły­nię­cia na sze­ro­kie wody. Prze­cież się zda­rzało, że z Kar­ko­no­skiej ktoś tra­fiał do War­szawy na Wo­ro­ni­cza. Z cza­sem Su­lima na­brał pew­no­ści, że od dnia, w któ­rym go wy­lali z te­le­wi­zji, ten za­chwyt mał­żonki osłabł na tyle, aby za­mie­nić się w jaw­nie oka­zy­wane lek­ce­wa­że­nie. Być może miała też inne po­wody, ale nie ujaw­niła ich pod­czas roz­prawy roz­wo­do­wej, a Su­lima nie miał za­miaru tego te­matu drą­żyć. Je­śli żona zna­la­zła so­bie ko­chanka, on wo­lał o tym nie wie­dzieć. Był do­sta­tecz­nie po­obi­jany, aby jesz­cze so­bie do­kła­dać. Nie miał rów­nież za­miaru wal­czyć de­spe­racko o ura­to­wa­nie tego mał­żeń­stwa. Jego zda­niem z po­skle­ja­nej fi­li­żanki i tak her­bata nie bę­dzie sma­ko­wała. Za bar­dzo bę­dzie ją czuć bu­ta­pre­nem. Sąd, ku ra­do­ści pani Su­limy, która była na jak naj­lep­szej dro­dze do po­wrotu do pa­nień­skiego na­zwi­ska, nie do­pa­trzył się czyn­ni­ków sto­ją­cych na prze­szko­dzie – wszak nie do­ro­bili się nie tylko ma­jątku, ale także po­tom­stwa – i krę­pu­jący Su­li­mów wę­zeł mał­żeń­ski roz­wią­zał, nie orze­ka­jąc, które z nich po­no­siło od­po­wie­dzial­ność za roz­pad po­ży­cia. Ale Ja­cek już na­wet nie pa­mię­tał, jak bar­dzo cier­piał z po­wodu odej­ścia żony. Przy­kre mo­menty, kiedy po­dobna do niej dziew­czyna mi­gnęła mu gdzieś w tłu­mie, wy­wo­łu­jąc bo­le­sne ukłu­cie w sercu, zda­rzały się co­raz rza­dziej, aż cał­kiem prze­stały się po­ja­wiać. Ła­pał się na tym, że chwi­lami nie mógł so­bie przy­po­mnieć ko­loru jej oczu, choć na­dal pa­mię­tał za­pach jej per­fum. Może dla­tego, że były cho­ler­nie dro­gie. Praca po­chła­niała go cał­ko­wi­cie, a prze­lotne ro­manse w pełni za­spa­ka­jały po­trzebę bli­skich kon­tak­tów dam­sko-mę­skich. Wy­cho­dząc z sądu tego dnia, gdy orze­czono roz­wią­za­nie jego mał­żeń­stwa, po­przy­siągł, że wię­cej już so­bie nie po­zwoli na chwilę sła­bo­ści zwaną mi­ło­ścią. Przy­cho­dziło mu z ła­two­ścią do­trzy­mać da­nego słowa, bo żadna z po­zna­nych dziew­cząt czy ko­biet nie po­tra­fiła w nim roz­nie­cić iskierki uczu­cia, tlą­cej się pod sko­rupą obo­jęt­no­ści.

Ci­snął torby na sofę i zrzu­ca­jąc po dro­dze buty ze stóp, po­mknął do ła­zienki. Wszedł pod silny stru­mień go­rą­cej wody, aby zmyć z sie­bie nie tylko pot i brud, ale nade wszystko cha­rak­te­ry­styczny dla pod­ziemi w kom­plek­sie Riese nie­zno­śny smród.

Pół go­dziny póź­niej, wciąż czu­jąc w ko­ściach chłód i wil­goć so­wio­gór­skiej sztolni, roz­siadł się z lap­to­pem za mi­kro­sko­pij­nym biur­kiem, sto­ją­cym pod oknem w sy­pialni, która wiel­ko­ścią przy­po­mi­nała po­koik dla la­lek. Zmie­ściło się w niej nie­zbyt ob­szerne mał­żeń­skie łóżko, góra metr czter­dzie­ści, ostat­nio uży­wane w po­je­dynkę, je­śli nie li­czyć spo­ra­dycz­nych wi­zyt ja­kichś pań, oraz szafa ko­man­dor we wnęce. Uru­cho­mił kom­pu­ter i z kub­kiem kawy w ręce oraz pa­pie­ro­sem w ustach za­brał się do pracy.

Gdy na mo­ment prze­stał kle­pać po kla­wia­tu­rze, do jego uszu do­tarło nie­przy­jemne bur­cze­nie w brzu­chu. Do­piero wów­czas so­bie uświa­do­mił, że od rana nic nie jadł. Po­ma­sze­ro­wał do kuchni i choć mógł wy­li­czyć z pa­mięci, co się w lo­dówce znaj­do­wało, otwo­rzył ją ze złudną na­dzieją. Pa­mię­tał, że przed wy­jaz­dem w Góry So­wie nie zro­bił żad­nych za­ku­pów, więc poza ka­wał­kiem prze­su­szo­nej goudy nic nie zna­lazł. W szu­fla­dzie za­mra­żarki zo­stały tylko gruba war­stwa lodu oraz za­pach po swoj­skiej kieł­ba­sie, któ­rej kilka pęt przy­wiózł od mamy mie­siąc temu. W po­jem­niku na chleb sa­mot­nie pa­łę­tała się czer­stwa bułka. Ucie­szył się, że nie była sple­śniała. Spoj­rzał na ze­ga­rek – mi­nęła dwu­dzie­sta, Hala Tę­cza była już wo­bec tego za­mknięta. Je­chać do Te­sco nie miał ochoty. Sama myśl, że miałby usiąść za kie­row­nicą, na­pa­wała go obrzy­dze­niem. W ciągu ostat­niego mie­siąca prze­był setki ki­lo­me­trów i miał wra­że­nie, że od sie­dze­nia za kół­kiem na tyłku wy­ro­sły mu mo­dzele jak u pa­wiana. Ser i bułka mu­szą mu wy­star­czyć, do tego kawa i pa­pie­ros.

Umo­ścił się wy­god­nie na ka­na­pie i włą­czył te­le­wi­zor. Bez­myśl­nie prze­rzu­cał ka­nały. Na jed­nym z nich po­ja­wiła się twarz zna­nego w krę­gach osób in­te­re­su­ją­cych się zja­wi­skami pa­ra­nor­mal­nym i UFO dok­tora Zdzi­sława Prze­cław­skiego.

– Udało mi się uzy­skać in­for­ma­cję z Cen­trum Astro­no­micz­nego, z któ­rej wy­nika, że w okre­sie świąt Bo­żego Na­ro­dze­nia, a więc już na dniach, doj­dzie do bar­dzo rzad­kiego zja­wi­ska astro­no­micz­nego – cią­gnął ufo­log za­afe­ro­wa­nym to­nem. – Mer­kury, We­nus, Sa­turn, Mars i Jo­wisz będą wi­doczne z Ziemi nie­mal w jed­nej li­nii, po prze­kąt­nej. Je­śli weź­miemy pod uwagę fakt, że pla­nety te mają różne or­bity i cy­kle roczne, ta­kie ich usta­wie­nie na­leży uznać za wy­jąt­kowy po­kaz na­tury. Taki układ jest uni­kalny w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku. Te ciała nie­bie­skie zgru­pują się jesz­cze tak ści­śle we wrze­śniu dwa ty­siące czter­dzie­stego roku, lipcu dwa ty­siące sześć­dzie­sią­tego i li­sto­pa­dzie dwa ty­siące set­nego roku. Po­dobna ko­niunk­cja utwo­rzyła się w dwu­ty­sięcz­nym roku, co przy­nio­sło ta­kie wy­da­rze­nia jak wy­bór Pu­tina na pre­zy­denta Ro­sji czy Geo­rga W. Bu­sha na pre­zy­denta USA. Na­to­miast w Pol­sce pę­kło serce dzwonu Zyg­munt. In­dyj­ska astro­lożka, Gay­atri Devi Va­su­dev, która traf­nie prze­po­wie­działa śmier­telny za­mach na In­dirę Gan­dhi, dru­gie zwy­cię­stwo Billa Clin­tona w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich, a nade wszystko za­mach na Stany Zjed­no­czone je­de­na­stego wrze­śnia dwa ty­siące pierw­szego roku, twier­dzi, że te­go­roczna ko­niunk­cja pię­ciu pla­net nie za­po­wiada jesz­cze kon­fliktu na glo­balną skalę, ale ludz­kość po­winna mieć się na bacz­no­ści, zwłasz­cza w nie­któ­rych re­gio­nach świata. Jak wy­nika z mo­ich wie­lo­let­nich do­świad­czeń, obecna ko­niunk­cja pla­net po­zwoli nam za­ob­ser­wo­wać nie­znane, a tym sa­mym nie­zro­zu­miałe zja­wi­ska przy­rody. Być może nie­bez­pieczne dla czło­wieka, zwłasz­cza o sła­bych ner­wach. Szcze­gól­nie w miej­scach wy­bra­nych…

– Ja­koś żadne z nich, ani hin­du­ska astro­lożka, ani pan dok­tor, nie prze­wi­działo ka­ta­strofy smo­leń­skiej, która nie­sie ze sobą gor­sze skutki niż za­mach w No­wym Jorku. – Nie cze­ka­jąc na ko­niec pro­gramu, Su­lima skwi­to­wał z nie­sma­kiem wy­wód ufo­loga i wy­łą­czył te­le­wi­zor.

Roz­dział 6

To miej­sce

Be­stię zbu­dził do­no­śny krzyk sowy, która ze­rwała się z po­bli­skiej ga­łęzi i po­fru­nęła w głąb lasu po­grą­żo­nego w sza­ro­ściach wsta­ją­cego dnia. Choć mo­gło się wy­da­wać, że jego miesz­kańcy spali snem spra­wie­dli­wych, ży­cie to­czyło się utar­tym ryt­mem. Dra­pieżcy że­ro­wali w naj­lep­sze, a przy­szłe ofiary, z lep­szym lub gor­szym skut­kiem, usi­ło­wały nie­zau­wa­żone skryć się w bez­piecz­nych miej­scach. Inni miesz­kańcy lasu już za­nu­rzyli się w głę­boki sen zi­mowy, tra­wiąc sa­dło zgro­ma­dzone la­tem. Chłód gru­dnio­wego po­ranka po­sre­brzył szro­nem po­zba­wione li­ści ga­łę­zie bu­ków i osik, a de­li­katna mgła snuła się przy ziemi. Wraz z po­dmu­chem wia­tru z da­leka do­le­ciał do be­stii sma­ko­wity za­pach ko­ziego mięsa. Bez­sze­lest­nie wy­chy­nęła ze swo­jej kry­jówki i wie­dziona przez in­ten­sywną woń, ni­czym dro­go­wska­zem, bez­błęd­nie zmie­rzała do wła­ści­wego celu.

Za­pach ewen­tu­al­nego śnia­da­nia do­pro­wa­dził ją na skraj lasu prze­cię­tego sze­roką as­fal­tową szosą. Po dru­giej stro­nie, wi­doczna mię­dzy drze­wami, roz­cią­gała się łąka, da­lej ma­ja­czyły czer­wone da­chy z rzadka roz­rzu­co­nych do­mów. Z tyłu za nimi z mi­nuty na mi­nutę ja­śniało niebo, zwia­stu­jąc nad­cho­dzący dzień. To od strony tych cha­łup do­la­ty­wał, zwięk­sza­jąc pro­duk­cję śliny w py­sku be­stii, za­pach ko­ziego mięsa. Krwio­żer­cza istota jed­nym su­sem po­ko­nała szosę i na ugię­tych ła­pach skra­dała się po­przez łąkę. Po chwili wy­szła na błot­ni­stą po­lną dro­żynę, którą nocny przy­mro­zek skuł na ka­mień. Nie­opo­dal sa­mot­nie sto­ją­cej cha­łupy, prze­krzy­wio­nej ze sta­ro­ści, uj­rzała skle­coną z su­ro­wych żer­dzi za­da­szoną za­grodę, a w niej kilka kóz. Ko­pytne od razu wy­czuły nie­bez­pie­czeń­stwo, lecz jesz­cze nie wie­działy, jak ono wy­gląda. Nie znały ta­kiego za­pa­chu. Ni­gdy wcze­śniej się z nim nie ze­tknęły. Z pew­no­ścią nie była to woń psa ani wilka. Na zbli­ża­jące się dość szybko nie­znane im za­gro­że­nie kozy spo­glą­dały z za­in­te­re­so­wa­niem po­mie­sza­nym z prze­ra­że­niem, w pełni prze­ko­nane, że ta­kiego stwo­rze­nia ni­gdy w ży­ciu nie wi­działy. Na­wet im się nie śniło po no­cach. Lecz in­stynk­tow­nie wy­czuły w nim mię­so­żercę.

Be­stia pod­kra­dła się do ni­skiego ogro­dze­nia i po­ko­nała je jed­nym su­sem. Zwie­rzęta pod­nio­sły ra­ban i zbiły się w gro­madkę. Ko­zioł bo­ha­ter­sko wy­su­nął się przed stadko swo­ich żon i dzieci i usi­ło­wał na­stra­szyć agre­sora ostrymi ro­gami. Nie­po­trzeb­nie. On nie znaj­do­wał się w kręgu za­in­te­re­so­wań. Po co za­da­wać so­bie trud, aby w na­grodę do­stać ły­ko­wate mięso. Mię­so­żerca wziął na ce­low­nik sa­motne koź­lątko pa­łę­ta­jące się bez­rad­nie w rogu za­grody. Jed­nym sko­kiem zbli­żył się do niego, chwy­cił wą­tłe gar­dziołko po­tęż­nymi szczę­kami, miaż­dżąc je, i z mar­twą zdo­by­czą w py­sku prze­sko­czył nad ogro­dze­niem.

Słońce już lśniło wy­soko na nie­bie, kiedy stwo­rze­nie uznało, że to prze­klęte miej­sce, gdzie czło­wiek w gu­mia­kach pa­stwił się nad nim, zo­stało do­sta­tecz­nie da­leko. Oko­lica ja­wiła się jako dzika i wy­marła. Z każ­dym prze­by­tym ki­lo­me­trem od­no­siło wra­że­nie, jakby roz­po­zna­wało stare, zna­jome za­pa­chy, choć las ja­wił mu się ja­koś ina­czej. Może stało się tak za sprawą spa­da­ją­cych z drzew li­ści, uschnię­tych traw oraz czar­nych pta­szysk kra­czą­cych do­no­śnie na jego wi­dok. In­nych na próżno było szu­kać, a jesz­cze nie­dawno tu były. Sto­jąc na szczy­cie wy­so­kiego wznie­sie­nia, krwio­żer­cza istota po­to­czyła wład­czym wzro­kiem po le­żą­cym u jej stóp gę­stym świer­ko­wym le­sie, zda­ją­cym się nie mieć końca. I wów­czas do­piero roz­po­znała to miej­sce. „Dom! Mój dom!”, ura­do­wana pu­ściła się bie­giem w dół stro­mego zbo­cza.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki