Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Tom pierwszy - Jolanta Maria Kaleta - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Tom pierwszy ebook i audiobook

Jolanta Maria Kaleta

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Boże Narodzenie, 2011 rok. Do starej gajówki w Górach Izerskich przyjeżdżają wraz z żonami bracia Czarnowscy, Maks i Patryk, którzy od lat hobbistycznie zajmują się eksploracją. Mają nadzieję, że zdobyta przez mężczyzn stara mapa doprowadzi ich do mitycznej Szczeliny Jeleniogórskiej – schowka skrywającego ponoć bajeczne skarby ukryte przez Niemców pod koniec wojny. 

Równocześnie w te rejony wyrusza polsko-niemiecka ekipa zawodowo trudniąca się poszukiwaniami. Wieść, że Szczelina znajduje się w Górach Izerskich, dociera także do Jacka Sulimy – dziennikarza gazety „Tropiciel”, skupiającego się na rozwiązywaniu zagadek z czasów II wojny światowej, poszukiwaniu skarbów i zaginionych dzieł sztuki. 

Choć każde z nich dysponuje nowoczesnym sprzętem i ma dość szczegółowe informacje na temat lokalizacji schowka, dotarcie do niego okazuje się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali. Muszą się zmierzyć nie tylko z ekstremalnymi warunkami pogodowymi, lecz także z nietypowymi mieszkańcami gór oraz siłami, o których istnieniu dowiadują się, kiedy jest już za późno. Wszyscy znaleźli się w pułapce.

„Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje” to powieść, w której elementy grozy i sensacji doskonale współgrają z przygodowym klimatem fabuły, wywołując dreszcz emocji wśród słuchaczy i czytelników. Jolanta Maria Kaleta w mistrzowski sposób bawi się suspensem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 35 min

Lektor: Marcin Stec
Oceny
4,4 (113 oceny)
69
30
8
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edytac37

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała. Bardzo, bardzo. Przesłuchałam obie części. Niby nic wielkiego, ot historia się toczyła. Trochę kryminału, trochę sensacji, trochę strachów i trochę romansów, a wszystko to napisane fajnie. Bardzo przyjemny lektor. Żal, że się skończyła.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja rtlko terwz czeksc na kolejna część
00
karla3177

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Cassio20

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze słucha się audiobooka. Fajna przygodowa powieść z elementami grozy.
00
Weganka_i_Tajga

Całkiem niezła

Na pewno dobrze się słuchało, momentami trochę naciągana, nie wiem czy przez wersję papierowa bym przebrnęła.
00

Popularność




Ty­tuł: Pu­łapka. Nic nie jest tym, czym się wy­daje

Co­py­ri­ght © Jo­lanta Ma­ria Ka­leta, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

Ko­rekta: Ma­ria Za­jąc

ISBN 978-91-8076-295-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

CZĘŚĆ PIERW­SZAGRA WSTĘPNA

Roz­dział 1

W nie­woli

Przy­kry zgrzyt klu­cza w zamku nie­przy­jem­nym dźwię­kiem wdarł się do wraż­li­wych uszu le­żą­cego na be­to­no­wej po­sadzce stwo­rze­nia. Unio­sło nie­do­strze­gal­nie jedną po­wiekę, by spra­wiać wra­że­nie już nie­ży­wego. Miało w tym swój cel. W tej sa­mej chwili nie­przy­jemna myśl wtar­gnęła do jego świa­do­mo­ści: „Jeść, jeść, jeść. Chce mi się jeść!”. Istota usi­ło­wała so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio ja­dła co­kol­wiek, ale nic kon­kret­nego nie przy­cho­dziło jej do głowy. Chyba od ostat­niego po­siłku mi­nęło sporo czasu. Ale te­raz nie był to od­po­wiedni czas, aby my­śleć o je­dze­niu. Miała inne, waż­niej­sze sprawy do za­ła­twie­nia niż żar­cie. Gdy się stąd wy­do­sta­nie, wów­czas naje się do syta.

Stare za­rdze­wiałe za­wiasy za­pisz­czały skrze­kli­wie i drzwi się otwo­rzyły. Ktoś wszedł do środka. To był on. Stwo­rze­nie po­znało go od razu, na pierw­szy rzut oka, za­nim cały wsu­nął się do po­miesz­cze­nia. Był to nie­wy­soki męż­czy­zna o sze­ro­kich ra­mio­nach, za­wsze ubrany w tę samą fla­ne­lową ko­szulę w kratę, no­szącą ślady po trud­nych do od­gad­nię­cia sub­stan­cjach, i chyba jesz­cze star­sze por­tki, wpusz­czone w cho­lewki wy­so­kich czar­nych gu­mia­ków. Roz­ta­czał wo­kół sie­bie smród wy­pa­la­nych w du­żych ilo­ściach ta­nich pa­pie­ro­sów i woń al­ko­holu, a odór jego potu uno­sił się w po­wie­trzu jesz­cze długo po tym, jak opu­ścił po­miesz­cze­nie. Kiedy zo­ba­czyło go pierw­szy raz, ja­kiś czas temu, od razu się do­my­śliło, że nic do­brego z tej zna­jo­mo­ści nie wy­nik­nie.

– O kurwa… Ja­kie fajne stwo­rze­nie – po­wie­dział wów­czas do tego dru­giego i wy­szcze­rzył w sztucz­nym uśmie­chu za­żół­cone ni­ko­tyną zęby. – Może znaj­dzie się na nie ama­tor i wpad­nie do kie­szeni parę gro­szy.

Po tych sło­wach obaj gdzieś po­szli, zo­sta­wia­jąc je same, za­mknięte w cia­snej klatce sto­ją­cej w ja­kimś po­miesz­cze­niu bez do­stępu do dzien­nego świa­tła i bez żad­nych szans na ucieczkę. Gdy wró­cił, już sam, po­ka­zał swoją praw­dziwą twarz, na któ­rej nie po­zo­stał na­wet ślad uśmie­chu. Chy­trze za­cie­rał ko­ści­ste dło­nie o zgru­bia­łych pa­lu­chach z ohydną kre­ską brudu za pa­znok­ciami. Jesz­cze coś ga­dał, w za­sa­dzie sam do sie­bie, choć zer­kał na stwo­rze­nie raz po raz, jakby ocze­ki­wał ko­men­ta­rza czy od­po­wie­dzi. W końcu, wi­dząc, że ono nie re­aguje na jego za­czepki, mach­nął zre­zy­gno­wany ręką i wsta­wił klatkę do sa­mo­chodu. Za­trza­snął drzwi i usiadł za kie­row­nicą. Za­nim auto ru­szyło, jesz­cze raz się od­wró­cił, ob­rzu­cił wzro­kiem uwię­zioną istotę i oznaj­mił głup­ko­wato: „Mam na­dzieję, że nie na­pa­sku­dzisz”. Koc w za­sa­dzie był już tak po­pla­miony, że bar­dziej się go po­bru­dzić nie dało. Śmier­dział na ki­lo­metr zwie­rzę­cymi od­cho­dami.

Męż­czy­zna uru­cho­mił sil­nik i z pi­skiem opon stary roz­kle­ko­tany gru­chot, który on na­zy­wał sa­mo­cho­dem, ru­szył do przodu, pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach. Smród oleju na­pę­do­wego, wy­do­by­wa­jący się ze wszyst­kich szpar auta, draż­nił noz­drza le­żą­cego w klatce stwo­rze­nia, prze­ra­żo­nego tym, co je spo­tkało.

To było ja­kiś czas temu. Te­raz ten męż­czy­zna stał w roz­kroku i trzy­mał w ręce kij, któ­rym już tyle razy za­dał stwo­rze­niu ból. Wciąż no­siło na grzbie­cie nie­za­go­jone rany. Im wię­cej ran, tym więk­szą czuło nie­na­wiść. Już pierw­szego dnia zro­zu­miało, że męż­czy­zna w gu­mia­kach to wróg i tylko dla jed­nego z nich jest miej­sce na świe­cie. Albo ono, albo on. Czło­wiek uświa­do­mił to so­bie do­piero po ja­kimś cza­sie, kiedy nie zdo­łał ni­komu sprze­dać be­stii, bo oka­zało się, że za­miast za­chwytu bu­dzi lęk, a na­wet prze­ra­że­nie. W końcu także męż­czy­zna za­czął się bać, gdy się zo­rien­to­wał, że ani kij, ani bat nie ro­bią już na stwo­rze­niu żad­nego wra­że­nia. Na­uczyło się bo­wiem uni­kać ra­zów. Było szyb­kie i zwinne. I wów­czas męż­czy­zna za­mknął je na klucz w cia­snym po­miesz­cze­niu i prze­stał da­wać jeść. Choć w za­sa­dzie wy­star­czyło zwró­cić mu wol­ność.

„Chcesz mnie wziąć gło­dem”, po­my­ślało. „Nie­do­cze­ka­nie twoje. Ty mnie jesz­cze nie znasz…”

Od tego dnia każdą chwilę po­świę­cało na sen. Pod­czas snu me­ta­bo­lizm zwal­nia i nie od­czuwa się głodu. Tak pod­po­wia­dał in­stynkt. Uda­wało więc słabą istotę, bez sił, u kresu swo­ich dni. Wie­działo, że ten czło­wiek nie jest tak by­stry, za ja­kiego się uwa­żał, i wcze­śniej czy póź­niej po­pełni błąd.

Męż­czy­zna te­raz stał w klatce na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach i trą­cał stwo­rze­nie ki­jem. Mu­siał do­piero co spo­żyć obiad, bo tak in­ten­syw­nie za­la­ty­wał tłu­stym ro­so­łem, że po­czuło na­pły­wa­jącą na ję­zyk ślinę. Nie­wiele bra­ko­wało, a gło­śno by ją prze­łknęło. Męż­czy­zna w gu­mia­kach nie za­uwa­żył u stwo­rze­nia mi­ni­mal­nie pod­nie­sio­nej jed­nej po­wieki, a może po­my­ślał, że stę­żała po­śmiert­nie. Ko­lejne trą­ce­nia ki­jem le­żą­cego bez ru­chu ciała tylko utwier­dziły go w prze­ko­na­niu, że wresz­cie po­zbył się kło­potu, więc za­re­cho­tał za­do­wo­lony. Stwo­rze­nie le­żało nie­ru­chomo, uda­jąc mar­twe. I wów­czas czło­wiek po­peł­nił błąd. Od­wró­cił się i le­ni­wym kro­kiem ru­szył w stronę drzwi, by wziąć duży fo­liowy wo­rek na od­pady, w który chciał za­pa­ko­wać zwłoki be­stii, żeby wrzu­cić je do stawu. I wła­śnie na ten mo­ment wię­ziona istota od wielu dni cze­kała.

Roz­dział 2

Mapa

– Wy­łącz ten cho­lerny te­le­wi­zor! – Pod­nie­siony głos męża do­tarł do Edyty ni­czym nie­przy­jemny zgrzyt. – Że­byś cho­ciaż jesz­cze coś in­te­re­su­ją­cego oglą­dała… – gde­rał gło­śno. – A ty nic, tylko TVN24 albo se­riale ode­rwane od rze­czy­wi­sto­ści. Ży­cie prze­sie­dzisz na ka­na­pie. Zu­peł­nie jak twoja matka… – do­dał po chwili z przy­ganą, za­po­mi­na­jąc, że to wła­śnie dzięki te­ścio­wej miesz­kali so­bie wy­god­nie, nie spła­ca­jąc żad­nych kre­dy­tów.

Kiedy cztery lata temu zmarł tra­gicz­nie oj­ciec Edyty, jej matka od­stą­piła im swoje trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie miesz­czące się na dru­gim pię­trze w po­nie­miec­kiej ka­mie­nicy na wro­cław­skim Oł­bi­nie, a sama prze­nio­sła się do Kra­kowa, do swo­jej sio­stry, która żyła sa­mot­nie. Ja­kiś czasu temu w gło­wie Maksa za­kieł­ko­wała jed­nak pa­skudna myśl, że gdyby się oże­nił z przy­ja­ciółką Edyty, Be­atą, to po jej ro­dzi­cach, le­ka­rzach, odzie­dzi­czy­liby willę na Krzy­kach. Ale Be­ata nie była na­wet w po­ło­wie tak ładna jak Edyta, a jesz­cze kilka lat temu dla Maksa więk­szą war­tość miała uroda ko­biety niż pie­nią­dze. Dziś na te sprawy pa­trzył nieco ina­czej. Za pie­nią­dze można było mieć każdą ładną dziew­czynę. A za ładną dziew­czynę na­wet sa­mo­chodu się nie kupi, przy­naj­mniej w Pol­sce.

Za­śmiał się pod no­sem ze swo­jego dow­cipu i po­sta­wił dzba­nek za­pa­rzo­nej her­baty na ku­chen­nym stole. Z fi­ne­zyj­nie wy­gię­tego dzióbka wy­le­ciała kro­pla brą­zo­wego na­paru, pla­miąc nie­ska­zi­tel­nie biały ob­rus. Maks przy­jął to ze sto­ic­kim spo­ko­jem. Miał waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż po­pla­miony ob­rus, za­tkany zlew czy śmieci wy­sy­pu­jące się z ku­bła. W końcu pro­wa­dze­nie domu to za­ję­cie dla ko­biet. On się na tym nie znał. Na­le­żał do tych męż­czyzn, któ­rzy na­wet wodę na her­batę po­tra­fią przy­pa­lić, jak niby żar­tem chwa­lił się w to­wa­rzy­stwie. Wciąż żył w prze­świad­cze­niu, że za­ję­cia dzielą się na ko­biece i mę­skie. Za taki stan rze­czy od­po­wie­dzial­ność po­no­siła matka Maksa, roz­piesz­cza­jąca go po­nad miarę. Kiedy przed wielu laty jej mąż wdał się w ro­mans z ko­le­żanką z pracy i od­szedł od ro­dziny, całą mi­łość do mał­żonka prze­lała na sy­nów, a zwłasz­cza na pier­wo­rod­nego – Maksa. Cie­szył się nie­kwe­stio­no­waną po­zy­cją ksią­żątka, któ­remu usłu­gi­wała za­równo matka, jak i młod­szy brat, Pa­tryk. Dzie­cięce, a z cza­sem mło­dzień­cze wy­bryki za­wsze ucho­dziły mu pła­zem i nie obar­czano go obo­wiąz­kami, choć miał więk­szą smy­kałkę do wszyst­kiego niż brat. Nie­po­zba­wiony oso­bi­stego uroku, by­stry i we­soły, na­wet w szkole po­tra­fił za­skar­bić so­bie sym­pa­tię na­uczy­cieli. Wy­rósł w prze­świad­cze­niu, że wszystko mu się od ży­cia na­leży tylko dla­tego, że jest.

– My­ślałby kto, że ty oglą­dasz kino of­fowe albo cha­dzasz na kon­certy do fil­har­mo­nii! – od­gry­zła się Edyta. – Wieki całe nie by­li­śmy w te­atrze. Twoje spo­tka­nia biz­ne­sowe także trudno uznać za in­te­lek­tu­alną roz­rywkę, bio­rąc pod uwagę, że ty i Pa­tryk han­dlu­je­cie ga­ciami. I to z kim! Z ru­skimi! – prych­nęła z po­gardą, bo tak za­wsze o swoim kon­tra­hen­cie wy­ra­żał się Maks. – A ta cała eks­plo­ra­cja po­nie­miec­kich skry­tek, być może już dawno opróż­nio­nych, te całe wy­kopki, są jesz­cze głup­sze od mo­ich se­riali! In­diana Jo­nes od sied­miu bo­le­ści! – do­rzu­ciła po chwili z kpiną, choć sama te eks­tre­malne wy­prawy kie­dyś uwiel­biała.

Wciąż pa­mię­tała ten dreszcz emo­cji, kiedy z wy­kry­wa­czem me­talu pierw­szy raz od­na­la­zła starą mo­netę, to przy­śpie­szone bi­cie serca, kiedy za­nu­rzali się w mrok piw­nic ja­kie­goś zruj­no­wa­nego pa­łacu. Nic nie mo­gło się rów­nać z emo­cjami, które to­wa­rzy­szyły ba­da­niu ja­kie­goś miej­sca geo­ra­da­rem, choć na od­czy­ta­niu jego wy­ni­ków Edyta się nie znała. Ostat­nio jed­nak jej ocze­ki­wa­nia i ocze­ki­wa­nia Maksa mocno się ro­ze­szły. Jej za­le­żało na przy­go­dzie, a Maks dą­żył do zdo­by­cia bo­gac­twa, i to ich po­róż­niło. Czę­ściej niż de­tek­tor brała do ręki apa­rat fo­to­gra­ficzny i z każ­dej wy­prawy wra­cała z ko­lek­cją fan­ta­stycz­nych zdjęć, które za­miesz­czała w sieci. Pro­blem za­czął się rok temu, od ar­ty­kułu, który Maks prze­czy­tał w In­ter­ne­cie, o Szcze­li­nie Je­le­nio­gór­skiej. Jak wy­ni­kało z tre­ści, na prze­ło­mie lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych ja­cyś mło­dzi lu­dzie przez przy­pa­dek od­kryli ko­morę pełną ba­jecz­nych skar­bów ukry­tych przez Niem­ców pod ko­niec wojny. W za­sa­dzie wszystko na te­mat tego schowka było wia­dome, i to na­wet sze­ro­kiemu gronu osób mniej lub bar­dziej zwią­za­nych z eks­plo­ra­cją. Że znaj­dują się w nim skrzy­nie wy­peł­nione zło­tem, bi­żu­te­rią i dzie­łami sztuki, które na­dal stoją na pa­kach cię­ża­ró­wek, a pod ścia­nami leżą trupy es­es­ma­nów, że do ko­mory pro­wa­dzi wą­ski szyb, że pró­bo­wano się do­ga­dać z wła­dzami, aby wy­do­by­cie fan­tów mo­gło się od­być le­gal­nie, że służby spe­cjalne ba­dały całą sprawę, że ktoś za wie­dzę o tym schowku za­pła­cił ży­ciem, a in­nych pró­bo­wano za­stra­szyć. Jed­nej rze­czy wszak nikt nie wie­dział. A mia­no­wi­cie, gdzie się owa Szcze­lina znaj­duje. Po­nie­waż wska­zy­wano te­reny w po­bliżu Je­le­niej Góry, z cza­sem otrzy­mała na­zwę Je­le­nio­gór­skiej. I to za jej sprawą eks­plo­ra­cja prze­stała być dla Maksa cie­ka­wym hobby, spo­so­bem na spę­dza­nie wol­nego czasu, a stała się ży­cio­wym ce­lem. Jakby go ośle­pił blask ukry­tego w Szcze­li­nie złota, choć go na oczy nie wi­dział. Lu­dzi oce­niał nie za to, jacy są, lecz po tym, co po­sia­dają. Ostat­nio Edyta na­brała prze­świad­cze­nia, że i ją dla­tego trak­tuje lek­ce­wa­żąco, bo pen­sja na­uczy­cielki jest jedną z naj­niż­szych w kraju.

Wy­łą­czyła te­le­wi­zor i z wście­kło­ścią ci­snęła Bogu du­cha win­nego pi­lota na blat sto­lika, aż z urzą­dze­nia wy­pa­dły ba­te­rie. Twardo stu­ka­jąc po po­sadzce, po­to­czyły się gdzieś pod ka­napę. Od­wró­ciła głowę w stronę kuchni i oznaj­miła gło­śno, jakby chciała wy­tłu­ma­czyć swoje za­in­te­re­so­wa­nie te­le­wi­zją:

– Na Di­sco­very mó­wili o ja­kimś dziw­nym zwie­rzę­ciu, a w za­sa­dzie be­stii, która po­cząt­kowo gra­so­wała w Ame­ryce, a po­noć ostat­nio po­ja­wiła się w Eu­ro­pie.

Jak zwy­kle w ta­kich oko­licz­no­ściach po­czuła nie­smak, że wciąż się tłu­ma­czy ze swo­jego za­cho­wa­nia. Choć tyle razy so­bie obie­cy­wała, że nie bę­dzie mę­żowi ustę­po­wać na każ­dym kroku, zdała so­bie sprawę, że na­dal nie po­trafi po­sta­wić na swoim i w py­sków­kach z Mak­sem za­wsze jego jest na wierz­chu. Po każ­dej awan­tu­rze Edy­cie przy­cho­dził na myśl roz­wód. Kiedy jed­nak emo­cje opa­dały, od­kła­dała de­cy­zję na póź­niej, li­cząc na­iw­nie, że może mąż się zmieni, gdy Szcze­lina straci swój zwod­ni­czy złoty blask, że może zmieni się co­kol­wiek. I Maks się zmie­niał, ow­szem, tyle że na gor­sze. Były w jej mał­żeń­stwie ta­kie mo­menty, kiedy czuła się jak wy­cie­raczka albo chło­piec do bi­cia. Nic do­brego na przy­szłość to nie wró­żyło. Lecz z cza­sem coś w Edy­cie pę­kło, jakby się uod­por­niła, i prze­stała re­ago­wać pła­czem na mę­żow­skie zło­śli­wo­ści oraz ką­śliwe uwagi.

– No to dla­czego wy­łą­czy­łaś? – Su­rowy, pe­łen pre­ten­sji głos Maksa wy­rwał Edytę z za­my­śle­nia. – Ktoś je wi­dział, upo­lo­wał, czy co? I dla­czego „be­stia”? – do­py­ty­wał się z cie­ka­wo­ścią.

Ze­rwała się z ka­napy i po­ma­sze­ro­wała do kuchni. Maks miał zwy­czaj pro­wa­dzić roz­mowę na od­le­głość, wy­krzy­ku­jąc z jed­nego po­koju do dru­giego albo z kuchni do sa­lonu. Edyta tego nie zno­siła.

– Re­la­cje są sprzeczne – od­parła, rzu­ca­jąc wście­kłe spoj­rze­nie na po­pla­miony ob­rus; do­piero co po­ło­żyła czy­sty. – Ni­komu nie udało się zwie­rzę­cia upo­lo­wać ani nikt go z bli­ska nie wi­dział. Dla jed­nych z da­leka wy­glą­dał jak ol­brzymi pies, dla in­nych jak lam­part, albo coś w tym ro­dzaju, a jesz­cze ko­lejni twier­dzili, że ma łu­skę na grzbie­cie i skrzy­dła. Po­noć nie zjada upo­lo­wa­nej ofiary, tylko wy­sysa z niej krew. Ktoś pod­su­nął myśl, że to czu­pa­ka­bra.

– Czu­pa­ka­bra? – Maks, po­cią­ga­jąc no­sem, pod­niósł na żonę zdu­miony wzrok.

– U nas na­zy­wają ją ko­zo­dój – wy­tłu­ma­czyła za­afe­ro­wana. – Od lat w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej krążą o tym nie­sa­mo­wite opo­wie­ści. Wię­cej w tym ba­jek niż prawdy. Nie wiem do­kład­nie, bo wy­łą­czy­łam te­le­wi­zor – do­dała na ko­niec, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Od ja­kie­goś czasu miała wra­że­nie, że po­ziom te­le­wi­zyj­nych pro­gra­mów znacz­nie się ob­ni­żył, jakby ich twórcy co­raz bar­dziej schle­biali po­spo­li­tym gu­stom swo­ich wi­dzów.

Maks mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką i na­lał her­batę do fi­li­żanki.

– Pro­gramy dla idio­kra­cji – burk­nął pod no­sem.

Wsy­pał dwie ły­żeczki cu­kru i za­wzię­cie mie­szał. Pod­parł­szy się pod brodę, wle­pił spoj­rze­nie w roz­ło­żone przed sobą na stole mapy. Jedna przed­sta­wiała te­reny nad­le­śnic­twa Świe­ra­dów-Zdrój. Druga, któ­rej w za­sa­dzie ist­niał tylko nie­wielki frag­ment ode­rwany od ca­łej reszty, mu­siała być bar­dzo stara, są­dząc po mi­zer­nym sta­nie za­cho­wa­nia, a na do­da­tek spo­rzą­dzona zo­stała w ję­zyku nie­miec­kim. Jak Maks oznaj­mił ja­kiś czas temu, ten frag­ment mapy szta­bo­wej po­cho­dził z cza­sów dru­giej wojny świa­to­wej i to wła­śnie na niej za­zna­czono miej­sce ukry­cia kilku cię­ża­ró­wek za­wie­ra­ją­cych skrzy­nie z cen­nym ła­dun­kiem. Ja­kim cu­dem ta mapa zna­la­zła się w rę­kach Maksa, Edyta nie wie­działa. Za­py­tany jak zwy­kle wy­krę­cił się sia­nem. Wy­soko pod­wi­nięte rę­kawy dżin­so­wej ko­szuli od­sła­niały jego gru­bo­ko­ści­ste, po­ro­śnięte ciem­nym mesz­kiem przed­ra­miona. Ty­ta­nowa czerń ze­garka pre­zen­to­wała się na jego ręce bar­dzo sek­sow­nie. Pro­du­cent wy­po­sa­żył cza­so­mierz w ogromną ilość do­dat­ko­wych funk­cji, któ­rych po­sia­da­nie Edyta uznała za idio­tyzm. Maks jed­nak twier­dził, że ko­rzy­sta ze wszyst­kich, zwłasz­cza pod­czas pe­ne­tra­cji te­renu.

– My­śla­łam, że te mapy już znasz na pa­mięć – oznaj­miła z odro­biną iro­nii w gło­sie, sia­da­jąc na­prze­ciwko męża. – Stu­diu­jesz ich treść od dwóch ty­go­dni, je­śli nie dłu­żej…

Na­lała her­batę do fi­li­żanki, ale nie po­sło­dziła. Prze­cież każda ły­żeczka cu­kru to ileś tam ka­lo­rii, a ona nie miała za­miaru się utu­czyć jak jej szwa­gierka, Do­rota. Choć skoń­czyła wła­śnie trzy­dzie­ści pięć lat, fi­gurę na­dal miała ni­czym osiem­nastka i niech tak zo­sta­nie jak naj­dłu­żej.

– Wia­domo, że znam. Ale od tam­tego czasu mi­nęło po­nad pół wieku… – prych­nął roz­draż­niony, nie od­ry­wa­jąc oczu od mapy. – Zmia­nie ule­gło wiele ele­men­tów. Choćby na­zwy miej­sco­wo­ści, drogi, mo­sty czy za­bu­do­wa­nia. I nie dość, że ten szwab­ski ge­ne­rał no­sił ją zło­żoną, to jesz­cze zo­stała po­pla­miona krwią, kiedy go ktoś za­strze­lił. Plamy utrud­niają od­czyt – do­rzu­cił po­iry­to­wa­nym to­nem.

Są­dził, że zlo­ka­li­zo­wa­nie ob­szaru za­zna­czo­nego na nie­miec­kiej ma­pie bę­dzie dzie­cin­nie pro­ste. Ale im dłu­żej się w nią wpa­try­wał, tym więk­szych na­bie­rał po­dej­rzeń, że obie mapy, choć na pierw­szy rzut oka wy­da­wały się iden­tyczne, wcale nie mu­szą do­ty­czyć tego sa­mego re­jonu. Lecz gło­śno wo­lał się do tego nie przy­zna­wać. Prze­cież ta mapa sta­no­wiła uko­ro­no­wa­nie jego wie­lo­mie­sięcz­nych po­szu­ki­wań, choć nie kosz­to­wała go wiele. Ot, kilka par­ty­jek po­kera z by­łym ofi­ce­rem SB, który nie ma­jąc już nic war­to­ścio­wego, do puli do­rzu­cił tę mapę. O tym, że Maks był po­ke­rzy­stą, Edyta nie miała po­ję­cia. Do­piero by miała uży­wa­nie. Z chę­cią za­pa­liłby so­bie skręta, ale po ostat­niej awan­tu­rze, kiedy zna­la­zła jego skromny ma­ga­zy­nek z trawką i koką, ni­czego już nie trzy­mał w domu. Za­gro­ziła mu wtedy roz­wo­dem. Choć nie­raz sam się nad tym kro­kiem za­sta­na­wiał, uznał, że jesz­cze nie nad­szedł czas. Z nie­ma­łym tru­dem wmó­wił jej, że to ma­ri­hu­ana Pa­tryka, który ma pro­blemy ze snem, a nie chce mar­twić Do­roty. Na wszelki jed­nak wy­pa­dek od tam­tego czasu to­war trzy­mał w piw­nicy, bo tam Edyta nie szpe­rała. Zresztą były to nie­wiel­kie ilo­ści trawki czy koki. W końcu nie był ja­kimś ćpu­nem. Nie czuł żad­nego przy­musu bra­nia, a prze­cież po­pa­lał so­bie od ład­nych paru lat. Je­śli do­brze pa­mię­tał, to po raz pierw­szy wziął do ust skręta na im­pre­zie w któ­rymś z lo­kali przy rynku, gdzie z kum­plami świę­to­wał swoje dwu­dzie­ste piąte uro­dziny. Je­den przy­niósł kilka dzia­łek. W po­łą­cze­niu z al­ko­ho­lem efekt był dla Maksa za­ska­ku­jący. Ni­gdy przed­tem nie ba­wił się tak zna­ko­mi­cie.

– Który re­jon wcho­dzi w grę? – Do po­chy­la­ją­cej się nad mapą Edyty do­tarł za­pach wody to­a­le­to­wej męża, nio­sący ze sobą wspo­mnie­nia mi­nio­nych lat, kiedy znacz­nie czę­ściej by­wali tak bli­sko sie­bie, nie tylko z po­wodu czy­ta­nia mapy.

– Tu­taj. – Wska­zał pal­cem kółko na­kre­ślone na nie­miec­kiej ma­pie czer­wo­nym ołów­kiem. – We­dług mnie to jest ten ob­szar. – Pod­su­nął żo­nie pol­ską mapę. – Układ ko­mu­ni­ka­cyjny i to­po­gra­fia są pra­wie iden­tyczne.

– Spory ka­wa­łek. – Wes­tchnęła ciężko. – I ty chcesz to wszystko prze­je­chać geo­ra­da­rem? To zaj­mie ty­go­dnie, je­śli nie mie­siące.

Maks rzu­cił Edy­cie kar­cące spoj­rze­nie.

– Jak ty już coś po­wiesz… – Po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową. – W grę wcho­dzą je­dy­nie stare sztol­nie. Prze­cież cię­ża­rówki i skrzy­nie ukryto w daw­nym wy­ro­bi­sku. Każde dziecko o tym wie, tylko nie moja żona. W tym re­jo­nie już w sie­dem­na­stym wieku ist­niało gór­nic­two mie­dzi, kwarcu i ko­baltu. Po­zo­stało wiele sztolni, nie­które są ła­two do­stępne.

– A je­śli to nie jest wła­ściwa mapa? – spy­tała po chwili za­sta­no­wie­nia. Im dłu­żej się wpa­try­wała w plą­ta­ninę po­zio­mic, pro­stych li­nii to­rów ko­le­jo­wych i krę­tych wstą­żek szos, tym bar­dziej w tej ma­pie coś ją nie­po­ko­iło. – Poza tym skąd wiesz, że to kółko ozna­cza miej­sce, gdzie ukryto te cię­ża­rówki, a nie cał­kiem coś in­nego?

– Co ty wy­ga­du­jesz? – prze­rwał jej Maks w pół słowa. Przy­szło mu do głowy, że Edyta umie czy­tać w my­ślach, i przez mo­ment drobne włosy na ra­mio­nach sta­nęły mu dęba. – Główne li­nie ko­le­jowe i drogi się po­kry­wają…

– Ale na nie­miec­kiej ma­pie wid­nieją ja­kieś za­bu­do­wa­nia, a na na­szej ich nie ma – wtrą­ciła Edyta za­raz po­tem, gdy do­brze się przyj­rzała obu ma­pom. – O, tu­taj… – Stuk­nęła pal­cem w in­te­re­su­jące ją miej­sce.

– Oj, ma­ru­dzisz jak zwy­kle… – burk­nął Maks i skar­cił żonę spoj­rze­niem. – Wiele nie­miec­kich cha­łup po woj­nie ro­ze­brano, zwłasz­cza sta­rych – ob­sta­wał twardo przy swoim.

– Zlo­ka­li­zo­wa­łeś to miej­sce na ma­pie sa­te­li­tar­nej? – Edyta także nie miała za­miaru ustą­pić.

– Pró­bo­wa­łem… – przy­znał się do po­rażki. – Ale nie zna­la­złem. Jakby sa­te­lita nad tym re­jo­nem w ogóle nie la­tał. Na­mie­rzymy in­te­re­su­jący nas re­jon tra­dy­cyj­nie. Za po­mocą kom­pasu i mapy. Nie ta­kie rze­czy jak skały w gó­rach i stare sztol­nie od­naj­dy­wa­łem w swoim ży­ciu.

Roz­dział 3

Smak ze­msty

Gdy męż­czy­zna w gu­mia­kach od­wró­cił się, aby się­gnąć po czarny fo­liowy wo­rek, stwo­rze­nie w se­kundę sprę­żyło się do skoku. Od­biło od ziemi, prze­le­ciało w po­wie­trzu trzy me­try, które ich dzie­liły, i ostre pa­zury przed­nich łap wbiło w jego ra­miona, a dłu­gie kły za­to­piło w karku. W tym sze­ro­kim, śmier­dzą­cym ludz­kim po­tem karku, tak bar­dzo znie­na­wi­dzo­nym. Czło­wiek nie zdą­żył na­wet wy­dać z sie­bie żad­nego dźwięku. Głu­cho grzmot­nął na po­sadzkę, przy­wa­lony cię­ża­rem ciała dzi­kiej be­stii, którą wię­ził długi czas, a która te­raz wy­mie­rzała mu spra­wie­dli­wość. Try­snęła czer­wona krew pach­nąca zdo­by­czą. Be­stia po­czuła na ję­zyku jej słono-słodki smak. Smak nie do po­rów­na­nia z żad­nym in­nym. Smak kró­lew­skiej uczty, pa­no­wa­nia nad świa­tem, smak wol­no­ści, dzi­kich gór­skich ostę­pów i pra­sta­rych puszcz. W tym mo­men­cie przy­po­mniała so­bie o okrop­nym, roz­ry­wa­ją­cym jej trze­wia gło­dzie. Uchwy­ciła moc­nymi szczę­kami od­sło­nięty ka­wa­łek ludz­kiego ciała i ode­rwała od ko­ści. Z roz­ko­szą prze­łknęła. Aby uła­twić so­bie dal­szą kon­sump­cję, jed­nym ru­chem sil­nej łapy roz­szar­pała prze­siąk­niętą odo­rem nie­my­tego ciała fla­ne­lową ko­szulę, bro­niącą do­stępu do mięsa. Mru­żąc z roz­ko­szą śle­pia, be­stia wbiła kły i za­ci­ska­jąc na ciele ofiary mocne szczęki, ko­lejny raz po­cią­gnęła zde­cy­do­wa­nym ru­chem. Znów buch­nęła go­rąca krew. Chłep­tała ją łap­czy­wie, na­pa­wa­jąc się tak długo wy­cze­ki­wa­nym po­sił­kiem. Od­dzie­lała mięso od ko­ści me­to­dycz­nie, ka­wa­łek po ka­wałku, na­peł­nia­jąc pu­sty, pra­wie przy­schnięty do grzbietu żo­łą­dek. Po­soka za­bar­wiła jej pysk i łapy. Raz po raz ob­li­zy­wała się sze­roko, wy­plu­wa­jąc na zie­mię nie­na­da­jące się do zje­dze­nia strzępy ubra­nia czło­wieka, który ją skrzyw­dził i mu­siał te­raz za to za­pła­cić.

Po go­dzi­nie uczto­wa­nia be­stia na­resz­cie po­czuła się syta. Sto­jąc okra­kiem nad ofiarą, bek­nęła ci­cho, aby wy­pu­ścić z prze­past­nego żo­łądka nad­miar po­łknię­tego po­wie­trza. Po­to­czyła czuj­nym wzro­kiem po ca­łym po­miesz­cze­niu, ale ni­czego nie­bez­piecz­nego nie za­uwa­żyła ani ża­den po­dej­rzany za­pach nie wpadł jej w noz­drza. Je­dy­nie po­zo­stałe zwie­rzęta, współ­to­wa­rzy­sze nie­woli, za­marły w bez­ru­chu w swo­ich klat­kach, mil­cząco ak­cep­tu­jąc jej po­czy­na­nia. One także z rąk nie­ży­ją­cego już męż­czy­zny do­znały wielu krzywd. Gdy po­wio­dła po nich wład­czym spoj­rze­niem swych strasz­nych ślepi, sku­liły się po ką­tach, po­pi­sku­jąc lę­kli­wie.

Chwy­ciła pasz­czą rękę męż­czy­zny i po­cią­gnęła nędzne resztki jego ciała po be­to­no­wej po­sadzce. Wy­wle­kła na ze­wnątrz po­miesz­cze­nia, w któ­rym przez te wszyst­kie straszne dni ją wię­ził. Z roz­ko­szą na­brała do płuc świe­żego, chłod­nego po­wie­trza i po­now­nie omio­tła śle­piami prze­strzeń wo­kół sie­bie. Po po­dwórku nikt się nie krę­cił. Ani lu­dzie, ani psy. Kury i kaczki się nie li­czyły. Wy­cią­ga­jąc krót­kie nóżki i gu­biąc pióra, czmych­nęły gdzieś w krzaki. Pierw­szy ucie­kał ko­gut. Z prze­ra­że­nia ode­brało mu głos. Cią­gnąc zdo­bycz po po­kry­tym be­to­nową kostką po­dwórku, stwo­rze­nie wy­szło na drogę. Pod ła­pami po­czuło twardą, ubitą ko­łami ma­szyn rol­ni­czych i sa­mo­cho­dów zie­mię. Co chwilę sta­wało nie­ru­chomo i nie wy­pusz­cza­jąc zdo­by­czy z py­ska, tak­so­wało wzro­kiem oko­licę, aby ro­ze­znać się w sy­tu­acji.

Z jed­nej strony ma­ja­czyły czer­wone da­chy ludz­kich do­mostw. Do­la­ty­wała stam­tąd in­ten­sywna woń zbli­żona do smrodu czło­wieka, który dzi­kie stwo­rze­nie, be­stię, wię­ził. Cha­rak­te­ry­styczny odór ludz­kiego potu. Z dru­giej cią­gnęła się as­fal­towa szosa, co prawda sto­sun­kowo da­leko, ale huk pę­dzą­cych co ja­kiś czas sa­mo­cho­dów do­bie­gał do uszu be­stii dość wy­raź­nie. Znała je i nie miała do nich za­ufa­nia. Na­to­miast na wprost, tuż przed nią, roz­po­ście­rała się sze­roka łąka po­ro­śnięta uschniętą już trawą, prze­siąk­nięta in­ten­sywną, cu­downą wo­nią kóz i owiec pa­są­cych się w tym miej­scu la­tem. Ka­wa­łek da­lej wa­bił do swo­jego wnę­trza czar­no­zie­lony, gę­sty las. Pach­niał po­dob­nie jak ten, gdzie miesz­kała, za­nim zna­la­zła się w tym po­nu­rym miej­scu.

De­cy­zja mo­gła być tylko jedna. Za­cią­gnie do lasu resztki zdo­by­czy, sta­ran­nie ukryje w krza­kach, przy­sy­pie zie­mią i na­resz­cie spo­koj­nie się wy­śpi. Stwo­rze­nie po­pra­wiło chwyt moc­nych szczęk na ra­mie­niu tego, który jesz­cze nie tak dawno był pa­nem i oprawcą, i ener­gicz­nie po­truch­tało przez łąkę. Po kilku mi­nu­tach znik­nęło w cie­niu drzew.

Roz­dział 4

Po­gróżki

Plany Czar­now­skich na zbli­ża­jące się święta Bo­żego Na­ro­dze­nia i nad­cho­dzący syl­we­ster zo­stały pod­po­rząd­ko­wane po­szu­ki­wa­niom Szcze­liny. Na samą myśl, gdzie mieli spę­dzić ten ty­dzień, Edytę ogar­niał nie­po­kój. Maks za­pla­no­wał, że za­miesz­kają w sta­rej drew­nia­nej cha­cie, ga­jówce, gdzieś na prze­łę­czy w Gó­rach Izer­skich. W miej­scu na tyle od­lud­nym, że po­noć mo­gli stam­tąd nie­po­strze­że­nie do­ko­nać pierw­szego re­ko­ne­sansu. Ga­jówki nie za­zna­czono na żad­nej zna­nej im ma­pie. Po­dobno dawno temu, kiedy te oko­lice na­le­żały do Nie­miec, miesz­kańcy na­zy­wali ją Teu­fli­sche Baude. Le­śni­czy ze Świe­ra­dowa za­chwa­lał chatę jako wy­jąt­kowo uro­cze gniazdko, wy­po­sa­żone we wszystko, co jest po­trzebne, aby miło spę­dzić święta i przy­wi­tać nowy rok. Edytę jed­nak nie­po­ko­iła in­for­ma­cja, że nie ma bie­żą­cej wody ani cen­tral­nego ogrze­wa­nia i do­je­chać można je­dy­nie sa­mo­cho­dem te­re­no­wym. Maks ri­po­sto­wał, że dzięki temu eks­plo­ra­to­rzy z kon­ku­ren­cyj­nych grup, za­jęci ro­dzin­nymi świę­tami, spusz­czą ich na mo­ment z oka, i miej­sce, które ni­komu do tej pory nie przy­szło na­wet do głowy jako lo­ka­li­za­cja owej Szcze­liny Je­le­nio­gór­skiej, po­zo­sta­nie wia­dome je­dy­nie Mak­sowi i Pa­try­kowi Czar­now­skim.

Mieli po­je­chać jak zwy­kle we czwórkę. Edyta i Maks oraz Pa­tryk z Do­rotą. Po­nie­waż ani oni, ani tamci nie do­ro­bili się dzieci, więc na taki wy­jazd mo­gli so­bie po­zwo­lić. Na­wet nie mieli żad­nego zwie­rzaka, bo Maks się nie zga­dzał. „Zwie­rzę czy dziecko to ka­mień młyń­ski u szyi”, miał zwy­czaj ma­wiać. Edyta po­dej­rze­wała, że jej mąż nie tyle nie chce mieć dzieci, co nie może, ale z wro­dzo­nej de­li­kat­no­ści ni­gdy go o to nie py­tała. Lecz na psa czy kota także Maks nie wy­ra­żał zgody. Choć raz Edyta pra­wie go upro­siła. Byli wów­czas u zna­jo­mego w Cze­chach, Ka­rela Ma­to­uszki, który w Szpin­dle­ro­wym Mły­nie pro­wa­dził mi­ni­sa­fari. Oprócz kilku lam, stada ku­cy­ków i paru strusi miał na­wet młodą pumę. Wy­kar­mił ją bu­telką do spółki z ko­cicą, która aku­rat nie­dawno się oko­ciła. Jedno, ta­kie ja­sno­po­pie­late z błę­kit­nymi ślep­kami, było do wzię­cia. Ale Maks, gdy przy­szło co do czego, się nie zgo­dził. „Prze­cież wiesz, że mam aler­gię na sierść”, skwi­to­wał krótko ma­ru­dze­nie Edyty.

Na do­miar złego Edytę cze­kało pi­tra­sze­nie na kuchni wę­glo­wej, bo in­nej w ga­jówce nie było. Po­noć taki piec, bu­cha­jący cie­płem roz­grza­nej do czer­wo­no­ści płyty, two­rzy, jak mó­wił Maks, praw­dziwą do­mową at­mos­ferę. Ide­al­nie pa­so­wało do wy­świech­ta­nego wy­ra­że­nia „ogni­sko do­mowe”, któ­rego w nad­mia­rze uży­wała te­ściowa Edyty, ga­niąc ją za brak praw­dzi­wej ro­dzin­nej at­mos­fery w ich domu. Da­wała w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że z winy Edyty w tym sta­dle nie ma dzieci. Do­rota zaś do kuchni się nie gar­nęła i na wspól­nych wy­jaz­dach za­wsze z Pa­try­kiem że­ro­wali na tym, co ugo­to­wała Edyta. Nie li­czyła więc, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej. A per­spek­tywa włó­cze­nia się po od­lu­dziu z mapą i kom­pa­sem oraz dźwi­ga­nia cięż­kich ple­ca­ków wy­peł­nio­nych sprzę­tem nie na­le­żała do za­chę­ca­ją­cych. Nie tak so­bie te święta wy­obra­żała. Wes­tchnęła ciężko i zre­zy­gno­wana mach­nęła ręką. Jej opi­nii Maks ni­gdy nie brał pod uwagę, więc szansa, że od­wie­dzie go od tego wy­jazdu, była równa zeru lub na­wet mniej­sza.

Mimo wszystko dzień przed wy­jaz­dem za­gad­nęła na wszelki wy­pa­dek:

– Za­po­wia­dali w Me­teo, że za­cznie sy­pać za­raz po świę­tach. Po­noć opady mają być ka­ta­stro­falne. – Za­ak­cen­to­wała ostatni wy­raz, li­cząc, że może jed­nak czymś męża znie­chęci.

– To świet­nie – ucie­szył się wbrew jej ocze­ki­wa­niom Maks i po­cią­gnął no­sem. – Może cho­ciaż tym ra­zem te na­sze śla­dówki do cze­goś się przy­da­dzą. Kosz­to­wały kupę forsy i je­dy­nie zaj­mują miej­sce w piw­nicy. Tylko raz czy dwa udało się na nich po­jeź­dzić, a przy­da­łoby się wię­cej ru­chu na świe­żym po­wie­trzu.

Spoj­rzał wy­mow­nie na nie­wielki, na­prawdę de­li­katny za­rys swo­jego brzu­cha od ja­kie­goś czasu uwy­pu­kla­ją­cego się pod pa­skiem od dżin­sów. Z tego chu­dego jak tyczka, wy­spor­to­wa­nego chło­paka, za któ­rego Edyta wy­szła za mąż dzie­sięć lat temu, nic już nie zo­stało, je­dy­nie gę­ste czarne włosy miękką falą opa­da­jące na czoło. Ostat­nio jed­nak na skro­niach Maksa po­ja­wiło się tro­chę si­wi­zny, jakby ktoś mu włosy ma­znął pę­dzel­kiem umo­czo­nym w sre­brzance. Za­miast czu­łego spoj­rze­nia Edyta na­po­ty­kała każ­dego dnia rzu­cane wzro­kiem gromy, nie­za­do­wo­le­nie lub kpinę. Usta, przed laty tak skore nie tylko do na­mięt­nych po­ca­łun­ków, ale także do śmie­chu, opa­dły ką­ci­kami, w wiecz­nym gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia. Ak­sa­mitny, oka­la­jący pod­bró­dek czarny za­rost, który tak lu­biła, za­stą­piły nie­sta­ran­nie wy­go­lone po­liczki, ostro dra­piące do czer­wo­no­ści skórę Edyty w rzad­kich chwi­lach ma­ją­cych coś wspól­nego z czu­ło­ścią. Szczu­pła syl­wetka za­okrą­gliła się, a sprę­ży­sty krok za­stą­piło le­niwe czła­pa­nie. Wolny czas, za­miast na si­łowni czy ro­we­rze, spę­dzali na bu­szo­wa­niu po czę­ściowo za­sy­pa­nych sztol­niach, zruj­no­wa­nych pa­ła­cach, za­po­mnia­nych przez lu­dzi ostę­pach le­śnych, gdzie za po­trzebą trzeba było la­tać w krzaki, a noc spę­dzać w po­bli­skiej agro­tu­ry­styce bez wy­gód w po­staci po­koju z ła­zienką. Wie­czo­rem Maks i Pa­tryk ra­czyli się pi­wem i kieł­ba­sami opie­ka­nymi nad ogni­skiem, uzu­peł­nia­jąc ka­lo­rie wy­dat­ko­wane za dnia. Je­dyne plusy to wspa­niałe zdję­cia przy­wo­żone przez Edytę z tych wy­pa­dów oraz za­su­szone mu­mie rzad­kich owa­dów, które mo­gła wy­ko­rzy­stać na lek­cji w li­ceum, w któ­rym uczyła bio­lo­gii.

– Nie je­steś cza­sem prze­zię­biony? – za­częła z in­nej beczki, na­iw­nie li­cząc na zmianę pla­nów.

– Nie, no skąd? – Maks spoj­rzał na żonę, jakby się z cho­inki urwała.

– Bo tak po­cią­gasz no­sem od ja­kie­goś czasu…

– Zdaje się, że kot są­sia­dów znowu się szwenda po klatce scho­do­wej, a wiesz, że mam aler­gię na sierść – od­parł po­de­ner­wo­wa­nym to­nem.

– To mam spa­ko­wać te narty? – spy­tała po chwili, z tru­dem tłu­miąc cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Spa­kuj, choć pro­gnoza jak zwy­kle bę­dzie nie­tra­fiona – oznaj­mił z kwa­śną miną. – Nie wiem, za co oni biorą ta­kie hor­ren­dalne ho­no­ra­ria… Cały ty­dzień kra­czą o pięk­nym week­en­dzie, a kiedy przy­cho­dzi co do czego, to już w pią­tek leje. Cza­sami od­no­szę wra­że­nie, że wła­ści­ciele pen­sjo­na­tów i ho­teli płacą im za te do­bre pro­gnozy, które na­pę­dzają na­iw­nych klien­tów.

– Nie wiem, czy się zmiesz­czą… Cały sprzęt na­dal wo­zisz w ba­gaż­niku… – Edyta pu­ściła ko­lejne teo­rie spi­skowe swo­jego męża mimo uszu.

– Za­raz wy­niosę wszystko do piw­nicy – obie­cał. – Ze sobą weź­miemy tylko na­szego „Lo­renza” i sa­perki. Może jesz­cze osprzęt wspi­nacz­kowy, jak­by­śmy tra­fili na ja­kiś szyb. To wstępny re­ko­ne­sans. Do­rota na pewno ze­chce za­brać swoją pisz­czałkę – do­rzu­cił za­raz po­tem.

– Może przy oka­zji wy­sko­czymy so­bie do Szpin­dle­ro­wego Młyna na kne­dle i od­wie­dzimy Ka­rela… – za­pro­po­no­wała nie­śmiało i ze­braw­szy na­czy­nia ze stołu, za­częła wkła­dać je do zmy­warki. – Albo po­je­dziemy na do­brą ko­la­cję do ja­kiejś knajpki w Świe­ra­do­wie. Jak my­ślisz? – spy­tała z na­dzieją w gło­sie i spoj­rzała na męża, ale już z jego miny wy­wnio­sko­wała, że z ta­kich pla­nów nici.

Mo­men­tami czuła się zmę­czona i znu­dzona tym szwen­da­niem się go­dzi­nami po le­sie z de­tek­to­rem prze­wie­szo­nym przez ra­mię, wci­ska­niem się na czwo­ra­kach do za­sy­pa­nych sztolni, peł­nych błota lub śmieci, oraz pe­ne­tro­wa­niem zruj­no­wa­nych wnętrz po­nie­miec­kich pa­ła­ców, gdzie nad­wy­rę­żony strop mógł w każ­dej chwili ru­nąć im na głowy. Tak bar­dzo by chciała choć raz spę­dzić week­end w ele­ganc­kim czte­ro­gwiazd­ko­wym ho­telu. Lub w SPA. Ką­piel pe­reł­kowa, ja­cuzzi, ma­saż go­rą­cymi ka­mie­niami albo cze­ko­ladą, sauna, wie­czo­rem ko­la­cja przy świe­cach… Prze­cież było ich na to stać, bo Maks się prze­chwa­lał, że pod­pi­sali kon­trakt wart pół mi­liona zło­tych i na­wet do­stali ja­kąś za­liczkę.

– Mowy nie ma – od­parł bez mo­mentu na­my­słu, wi­dać przy­go­to­wany na taką pro­po­zy­cję. – Na ta­kie głu­poty tym ra­zem nie bę­dziemy mieli czasu. Kupa ro­boty przed nami. Do tej pory prze­cież tego re­gionu w ogóle nie bra­li­śmy pod uwagę. Jeź­dzi­li­śmy tam tylko tu­ry­stycz­nie – wy­ja­śnił z nutką za­wodu w gło­sie, pło­sząc luk­su­sowe ma­rze­nia Edyty. – Ta mapa wy­wraca wszyst­kie do­tych­cza­sowe kon­cep­cje do góry no­gami. Ko­pi­doły, nie eks­plo­ra­to­rzy! – prych­nął, wy­krzy­wia­jąc twarz w kpią­cym gry­ma­sie. – Wy­mą­drzali się, że Szcze­lina znaj­duje się gdzieś mię­dzy Lu­bo­mie­rzem a Wle­niem… – do­rzu­cił, jakby za­po­mniał, że sam upie­rał się przy Pil­cho­wi­cach, któ­rych oko­lice spe­ne­tro­wali cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Wstał od stołu, aby uciąć dal­szą roz­mowę na ten te­mat.

Wziął z ka­napy torbę z lap­to­pem i po­czła­pał do po­koju bę­dą­cego jed­no­cze­śnie sie­dzibą firmy, za­wa­lo­nego stertą do­ku­men­ta­cji, fak­tu­rami, ra­chun­kami i Bóg wie czym jesz­cze. Edyta wo­lała tam nie sprzą­tać, aby nie zo­stać po­są­dzoną, gdyby ja­kiś świ­stek się za­wie­ru­szył. Do jej uszu do­le­ciały frag­menty słów mam­ro­ta­nych pod no­sem przez Maksa, wy­ra­ża­ją­cych nie­za­do­wo­le­nie nie wia­domo z kogo lub czego. Praw­do­po­dob­nie ze wszyst­kiego. Trza­snął za sobą drzwiami, aż szyby za­brzę­czały.

– Szlag ja­sny by to tra­fił – wark­nęła do sie­bie i zer­ka­jąc na drzwi, za któ­rymi znik­nął jej mąż, po­pu­kała się wy­mow­nie w czoło. – Jesz­cze, cho­lera ja­sna, opusz­cza­nia się po li­nie do ko­mory peł­nej ko­ścio­tru­pów bra­ko­wało! In­diana Jo­nes i krysz­ta­łowa czaszka, my­ślałby kto! – gde­rała pod no­sem, zdej­mu­jąc ze stołu po­pla­miony tłusz­czem ob­rus. Z wście­kło­ścią ci­snęła go do sto­ją­cego w ła­zience ku­bełka z brudną bie­li­zną.

Na­sta­wiła zmy­warkę i wró­ciła do sa­lonu. „Niech gada, co chce…”, skwi­to­wała w my­ślach słowa mę­żow­skiej kry­tyki i włą­czyła te­le­wi­zor. Z fi­li­żanką nie­do­pi­tej her­baty roz­sia­dła się wy­god­nie na sze­ro­kiej ka­na­pie. Stopy oparła o sto­lik, a pod plecy wsu­nęła ja­siek. Wci­ska­jąc gu­zik pi­lota, ska­kała po ka­na­łach, ale w żad­nym pro­gra­mie in­for­ma­cyj­nym nie wspo­mniano na­wet o ta­jem­ni­czej be­stii o na­zwie czu­pa­ka­bra. Dzien­ni­ka­rze wszyst­kich sta­cji rzu­cili się ni­czym sępy na pa­dlinę na naj­now­sze do­nie­sie­nia w spra­wie ka­ta­strofy smo­leń­skiej. Ko­lejny eks­pert zza oce­anu opra­co­wał nową, po­noć re­wo­lu­cyjną teo­rię. Jej słusz­ność za­de­mon­stro­wał za po­mocą pu­szek po na­po­jach ener­ge­ty­zu­ją­cych. Była zgodna z inną tezą, udo­wod­nioną przy uży­ciu pa­ró­wek. Obie po­twier­dzały kon­cep­cję pre­zen­to­waną kom­pu­te­rowo na pod­sta­wie zdjęć sa­te­li­tar­nych, z któ­rych wy­ni­kało, że brzoza nie ro­sła tam, gdzie ro­sła, tylko w cał­kiem in­nym miej­scu. Zde­gu­sto­wana Edyta prze­łą­czyła na ko­lejny ka­nał.

Na Di­sco­very stra­szyli koń­cem świata. Po­noć już na dniach miało dojść do ja­kiejś wiel­kiej ko­niunk­cji pla­net, czy cze­goś w tym ro­dzaju. Nie oglą­dała pro­gramu od po­czątku, więc nie mo­gła się zo­rien­to­wać, gdzie to ar­cy­ważne zja­wi­sko astro­no­miczne miało się po­ja­wić ani kon­kret­nie kiedy. Po­dobno nio­sło ze sobą ja­kieś po­ważne nie­bez­pie­czeń­stwa, tylko nikt nie po­tra­fił spre­cy­zo­wać ja­kie. Coś na kształt czte­rech jeźdź­ców Apo­ka­lipsy zbie­ra­ją­cych ob­fite żniwa. Po­my­ślała z odro­biną na­dziei, że sa­mot­nie gdzieś w gó­rach, z dala od lu­dzi, sto­jącą cha­tynkę te ka­ta­kli­zmy ominą sze­ro­kim łu­kiem i żadna krzywda im się nie sta­nie. Na dnie du­szy zro­dziła się jed­nak myśl, że może być wręcz prze­ciw­nie. Pewno nikt nie po­my­ślał, aby za­in­sta­lo­wać na da­chu ga­jówki bo­daj pio­ru­no­chron. Klę­ska głodu z pew­no­ścią im nie gro­ziła, bo ilo­ści za­pa­sów, ja­kie Edyta miała przy­go­to­wane na ten wy­jazd, po­winna im wy­star­czyć nie na ty­dzień, a na dwa.

Gdy z po­koju obok do­le­ciał do niej ter­ko­czący sy­gnał ko­mórki Maksa, ści­szyła te­le­wi­zor i na bo­saka pod­kra­dła się do drzwi. Ster­czała oparta o ścianę, usi­łu­jąc wy­ło­wić sens to­czą­cej się po dru­giej stro­nie roz­mowy. Po kilku zdaw­ko­wych sło­wach przy­brała ona nie­przy­jemny ob­rót. Maks roz­ma­wiał z kimś po ro­syj­sku, pod­nie­sio­nym to­nem, i wy­raź­nie był zde­ner­wo­wany.

Z tre­ści wy­ni­kało, że dzwo­nił Ro­sja­nin, z któ­rym ostat­nio Czar­now­scy pro­wa­dzili ja­kieś in­te­resy. Po­noć był to sza­le­nie bo­gaty biz­nes­men, ale Maks nie chciał zdra­dzić, na czym kon­kret­nie się do­ro­bił. Edyta na­brała po­dej­rzeń, że oszu­ki­wał na po­dat­kach. Po­znali się, kiedy Maks i Pa­tryk ja­kiś czas temu po­je­chali do Pe­ters­burga pod­pi­sać umowę na do­stawę bie­li­zny dla nowo otwie­ra­nego domu han­dlo­wego. Wró­cili z ni­czym, kon­trakt nie wy­pa­lił, bo wy­gryzł ich Bruno Wer­ner z Ber­lina, ale mimo to mieli do­sko­nałe hu­mory. Do­ga­dali się z Ro­sja­nami na do­stawę to­waru do Mir­nego w Ja­ku­cji, na bar­dzo ko­rzyst­nych wa­run­kach. Choć Edyta po­cząt­kowo pod­cho­dziła do ich po­my­słu scep­tycz­nie, Maks z każ­dego wy­jazdu wra­cał z go­tówką. Ja­kiś czas póź­niej z przy­pad­kiem pod­słu­cha­nych roz­mów mię­dzy Mak­sem a Pa­try­kiem wy­wnio­sko­wała, że in­te­res nie jest cał­kiem le­galny, nie wy­sta­wiali fak­tur ani nie pła­cili cła, choć to­war do­star­czali do ga­le­rii han­dlo­wej. No­siła śmieszną na­zwę, Trubka, lecz kon­kre­tów Edyta nie za­pa­mię­tała. Kiedy usi­ło­wała z Mak­sem na ten te­mat po­roz­ma­wiać, to ją wy­śmiał i zwy­zy­wał od ma­łych, głu­piut­kich blon­dy­nek, co to wszę­dzie wie­trzą dzie­jowe spi­ski.

Te­raz Maks wy­kłó­cał się z tym Ro­sja­ni­nem o pie­nią­dze. Upie­rał się, że są kwita. Wi­dać jego roz­mówca był prze­ciw­nego zda­nia, bo po dłuż­szej wy­mia­nie zdań Czar­now­ski wrza­snął do słu­chawki:

– Idi na chuj! – I na tym roz­mowa się skoń­czyła.

Roz­dział 5

Ko­niunk­cja

Na dwo­rze za­pa­dły już cał­ko­wite ciem­no­ści, gdy Ja­cek Su­lima, dzien­ni­karz mie­sięcz­nika „Tro­pi­ciel”, mimo dwóch dość cięż­kich to­reb wbiegł lek­kim kro­kiem na pierw­sze pię­tro bloku miesz­czą­cego się na mod­nym wro­cław­skim osie­dlu Pod Skrzy­dłami. Wy­bu­do­wano je kilka lat temu w miej­scu daw­nego po­nie­miec­kiego lot­ni­ska. Nie­wy­so­kie, o no­wo­cze­snej ar­chi­tek­tu­rze bu­dynki w ni­czym nie przy­po­mi­nały daw­nych blo­ków, bu­do­wa­nych z wiel­kiej płyty w la­tach Pol­ski Lu­do­wej.

Miesz­ka­nie Su­limy – dwa małe po­koje z du­żym bal­ko­nem – to aż nadto dla sa­mot­nego męż­czy­zny, któ­rego po­rzu­ciła żona, nie­za­do­wo­lona z jego za­rob­ków i cha­rak­teru pracy. Po­cząt­kowo była za­chwy­cona jego re­dak­tor­skim ty­tu­łem, dzien­ni­kar­ską le­gi­ty­ma­cją i zna­jo­mo­ściami wśród lu­dzi z branży, tych pra­cu­ją­cych przy Kar­ko­no­skiej, gdzie miesz­czą się stu­dia ra­diowe i te­le­wi­zyjne. Praca w tym miej­scu nio­sła ze sobą per­spek­tywę wy­pły­nię­cia na sze­ro­kie wody. Prze­cież się zda­rzało, że z Kar­ko­no­skiej ktoś tra­fiał do War­szawy na Wo­ro­ni­cza. Z cza­sem Su­lima na­brał pew­no­ści, że od dnia, w któ­rym go wy­lali z te­le­wi­zji, ten za­chwyt mał­żonki osłabł na tyle, aby za­mie­nić się w jaw­nie oka­zy­wane lek­ce­wa­że­nie. Być może miała też inne po­wody, ale nie ujaw­niła ich pod­czas roz­prawy roz­wo­do­wej, a Su­lima nie miał za­miaru tego te­matu drą­żyć. Je­śli żona zna­la­zła so­bie ko­chanka, on wo­lał o tym nie wie­dzieć. Był do­sta­tecz­nie po­obi­jany, aby jesz­cze so­bie do­kła­dać. Nie miał rów­nież za­miaru wal­czyć de­spe­racko o ura­to­wa­nie tego mał­żeń­stwa. Jego zda­niem z po­skle­ja­nej fi­li­żanki i tak her­bata nie bę­dzie sma­ko­wała. Za bar­dzo bę­dzie ją czuć bu­ta­pre­nem. Sąd, ku ra­do­ści pani Su­limy, która była na jak naj­lep­szej dro­dze do po­wrotu do pa­nień­skiego na­zwi­ska, nie do­pa­trzył się czyn­ni­ków sto­ją­cych na prze­szko­dzie – wszak nie do­ro­bili się nie tylko ma­jątku, ale także po­tom­stwa – i krę­pu­jący Su­li­mów wę­zeł mał­żeń­ski roz­wią­zał, nie orze­ka­jąc, które z nich po­no­siło od­po­wie­dzial­ność za roz­pad po­ży­cia. Ale Ja­cek już na­wet nie pa­mię­tał, jak bar­dzo cier­piał z po­wodu odej­ścia żony. Przy­kre mo­menty, kiedy po­dobna do niej dziew­czyna mi­gnęła mu gdzieś w tłu­mie, wy­wo­łu­jąc bo­le­sne ukłu­cie w sercu, zda­rzały się co­raz rza­dziej, aż cał­kiem prze­stały się po­ja­wiać. Ła­pał się na tym, że chwi­lami nie mógł so­bie przy­po­mnieć ko­loru jej oczu, choć na­dal pa­mię­tał za­pach jej per­fum. Może dla­tego, że były cho­ler­nie dro­gie. Praca po­chła­niała go cał­ko­wi­cie, a prze­lotne ro­manse w pełni za­spa­ka­jały po­trzebę bli­skich kon­tak­tów dam­sko-mę­skich. Wy­cho­dząc z sądu tego dnia, gdy orze­czono roz­wią­za­nie jego mał­żeń­stwa, po­przy­siągł, że wię­cej już so­bie nie po­zwoli na chwilę sła­bo­ści zwaną mi­ło­ścią. Przy­cho­dziło mu z ła­two­ścią do­trzy­mać da­nego słowa, bo żadna z po­zna­nych dziew­cząt czy ko­biet nie po­tra­fiła w nim roz­nie­cić iskierki uczu­cia, tlą­cej się pod sko­rupą obo­jęt­no­ści.

Ci­snął torby na sofę i zrzu­ca­jąc po dro­dze buty ze stóp, po­mknął do ła­zienki. Wszedł pod silny stru­mień go­rą­cej wody, aby zmyć z sie­bie nie tylko pot i brud, ale nade wszystko cha­rak­te­ry­styczny dla pod­ziemi w kom­plek­sie Riese nie­zno­śny smród.

Pół go­dziny póź­niej, wciąż czu­jąc w ko­ściach chłód i wil­goć so­wio­gór­skiej sztolni, roz­siadł się z lap­to­pem za mi­kro­sko­pij­nym biur­kiem, sto­ją­cym pod oknem w sy­pialni, która wiel­ko­ścią przy­po­mi­nała po­koik dla la­lek. Zmie­ściło się w niej nie­zbyt ob­szerne mał­żeń­skie łóżko, góra metr czter­dzie­ści, ostat­nio uży­wane w po­je­dynkę, je­śli nie li­czyć spo­ra­dycz­nych wi­zyt ja­kichś pań, oraz szafa ko­man­dor we wnęce. Uru­cho­mił kom­pu­ter i z kub­kiem kawy w ręce oraz pa­pie­ro­sem w ustach za­brał się do pracy.

Gdy na mo­ment prze­stał kle­pać po kla­wia­tu­rze, do jego uszu do­tarło nie­przy­jemne bur­cze­nie w brzu­chu. Do­piero wów­czas so­bie uświa­do­mił, że od rana nic nie jadł. Po­ma­sze­ro­wał do kuchni i choć mógł wy­li­czyć z pa­mięci, co się w lo­dówce znaj­do­wało, otwo­rzył ją ze złudną na­dzieją. Pa­mię­tał, że przed wy­jaz­dem w Góry So­wie nie zro­bił żad­nych za­ku­pów, więc poza ka­wał­kiem prze­su­szo­nej goudy nic nie zna­lazł. W szu­fla­dzie za­mra­żarki zo­stały tylko gruba war­stwa lodu oraz za­pach po swoj­skiej kieł­ba­sie, któ­rej kilka pęt przy­wiózł od mamy mie­siąc temu. W po­jem­niku na chleb sa­mot­nie pa­łę­tała się czer­stwa bułka. Ucie­szył się, że nie była sple­śniała. Spoj­rzał na ze­ga­rek – mi­nęła dwu­dzie­sta, Hala Tę­cza była już wo­bec tego za­mknięta. Je­chać do Te­sco nie miał ochoty. Sama myśl, że miałby usiąść za kie­row­nicą, na­pa­wała go obrzy­dze­niem. W ciągu ostat­niego mie­siąca prze­był setki ki­lo­me­trów i miał wra­że­nie, że od sie­dze­nia za kół­kiem na tyłku wy­ro­sły mu mo­dzele jak u pa­wiana. Ser i bułka mu­szą mu wy­star­czyć, do tego kawa i pa­pie­ros.

Umo­ścił się wy­god­nie na ka­na­pie i włą­czył te­le­wi­zor. Bez­myśl­nie prze­rzu­cał ka­nały. Na jed­nym z nich po­ja­wiła się twarz zna­nego w krę­gach osób in­te­re­su­ją­cych się zja­wi­skami pa­ra­nor­mal­nym i UFO dok­tora Zdzi­sława Prze­cław­skiego.

– Udało mi się uzy­skać in­for­ma­cję z Cen­trum Astro­no­micz­nego, z któ­rej wy­nika, że w okre­sie świąt Bo­żego Na­ro­dze­nia, a więc już na dniach, doj­dzie do bar­dzo rzad­kiego zja­wi­ska astro­no­micz­nego – cią­gnął ufo­log za­afe­ro­wa­nym to­nem. – Mer­kury, We­nus, Sa­turn, Mars i Jo­wisz będą wi­doczne z Ziemi nie­mal w jed­nej li­nii, po prze­kąt­nej. Je­śli weź­miemy pod uwagę fakt, że pla­nety te mają różne or­bity i cy­kle roczne, ta­kie ich usta­wie­nie na­leży uznać za wy­jąt­kowy po­kaz na­tury. Taki układ jest uni­kalny w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku. Te ciała nie­bie­skie zgru­pują się jesz­cze tak ści­śle we wrze­śniu dwa ty­siące czter­dzie­stego roku, lipcu dwa ty­siące sześć­dzie­sią­tego i li­sto­pa­dzie dwa ty­siące set­nego roku. Po­dobna ko­niunk­cja utwo­rzyła się w dwu­ty­sięcz­nym roku, co przy­nio­sło ta­kie wy­da­rze­nia jak wy­bór Pu­tina na pre­zy­denta Ro­sji czy Geo­rga W. Bu­sha na pre­zy­denta USA. Na­to­miast w Pol­sce pę­kło serce dzwonu Zyg­munt. In­dyj­ska astro­lożka, Gay­atri Devi Va­su­dev, która traf­nie prze­po­wie­działa śmier­telny za­mach na In­dirę Gan­dhi, dru­gie zwy­cię­stwo Billa Clin­tona w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich, a nade wszystko za­mach na Stany Zjed­no­czone je­de­na­stego wrze­śnia dwa ty­siące pierw­szego roku, twier­dzi, że te­go­roczna ko­niunk­cja pię­ciu pla­net nie za­po­wiada jesz­cze kon­fliktu na glo­balną skalę, ale ludz­kość po­winna mieć się na bacz­no­ści, zwłasz­cza w nie­któ­rych re­gio­nach świata. Jak wy­nika z mo­ich wie­lo­let­nich do­świad­czeń, obecna ko­niunk­cja pla­net po­zwoli nam za­ob­ser­wo­wać nie­znane, a tym sa­mym nie­zro­zu­miałe zja­wi­ska przy­rody. Być może nie­bez­pieczne dla czło­wieka, zwłasz­cza o sła­bych ner­wach. Szcze­gól­nie w miej­scach wy­bra­nych…

– Ja­koś żadne z nich, ani hin­du­ska astro­lożka, ani pan dok­tor, nie prze­wi­działo ka­ta­strofy smo­leń­skiej, która nie­sie ze sobą gor­sze skutki niż za­mach w No­wym Jorku. – Nie cze­ka­jąc na ko­niec pro­gramu, Su­lima skwi­to­wał z nie­sma­kiem wy­wód ufo­loga i wy­łą­czył te­le­wi­zor.

Roz­dział 6

To miej­sce

Be­stię zbu­dził do­no­śny krzyk sowy, która ze­rwała się z po­bli­skiej ga­łęzi i po­fru­nęła w głąb lasu po­grą­żo­nego w sza­ro­ściach wsta­ją­cego dnia. Choć mo­gło się wy­da­wać, że jego miesz­kańcy spali snem spra­wie­dli­wych, ży­cie to­czyło się utar­tym ryt­mem. Dra­pieżcy że­ro­wali w naj­lep­sze, a przy­szłe ofiary, z lep­szym lub gor­szym skut­kiem, usi­ło­wały nie­zau­wa­żone skryć się w bez­piecz­nych miej­scach. Inni miesz­kańcy lasu już za­nu­rzyli się w głę­boki sen zi­mowy, tra­wiąc sa­dło zgro­ma­dzone la­tem. Chłód gru­dnio­wego po­ranka po­sre­brzył szro­nem po­zba­wione li­ści ga­łę­zie bu­ków i osik, a de­li­katna mgła snuła się przy ziemi. Wraz z po­dmu­chem wia­tru z da­leka do­le­ciał do be­stii sma­ko­wity za­pach ko­ziego mięsa. Bez­sze­lest­nie wy­chy­nęła ze swo­jej kry­jówki i wie­dziona przez in­ten­sywną woń, ni­czym dro­go­wska­zem, bez­błęd­nie zmie­rzała do wła­ści­wego celu.

Za­pach ewen­tu­al­nego śnia­da­nia do­pro­wa­dził ją na skraj lasu prze­cię­tego sze­roką as­fal­tową szosą. Po dru­giej stro­nie, wi­doczna mię­dzy drze­wami, roz­cią­gała się łąka, da­lej ma­ja­czyły czer­wone da­chy z rzadka roz­rzu­co­nych do­mów. Z tyłu za nimi z mi­nuty na mi­nutę ja­śniało niebo, zwia­stu­jąc nad­cho­dzący dzień. To od strony tych cha­łup do­la­ty­wał, zwięk­sza­jąc pro­duk­cję śliny w py­sku be­stii, za­pach ko­ziego mięsa. Krwio­żer­cza istota jed­nym su­sem po­ko­nała szosę i na ugię­tych ła­pach skra­dała się po­przez łąkę. Po chwili wy­szła na błot­ni­stą po­lną dro­żynę, którą nocny przy­mro­zek skuł na ka­mień. Nie­opo­dal sa­mot­nie sto­ją­cej cha­łupy, prze­krzy­wio­nej ze sta­ro­ści, uj­rzała skle­coną z su­ro­wych żer­dzi za­da­szoną za­grodę, a w niej kilka kóz. Ko­pytne od razu wy­czuły nie­bez­pie­czeń­stwo, lecz jesz­cze nie wie­działy, jak ono wy­gląda. Nie znały ta­kiego za­pa­chu. Ni­gdy wcze­śniej się z nim nie ze­tknęły. Z pew­no­ścią nie była to woń psa ani wilka. Na zbli­ża­jące się dość szybko nie­znane im za­gro­że­nie kozy spo­glą­dały z za­in­te­re­so­wa­niem po­mie­sza­nym z prze­ra­że­niem, w pełni prze­ko­nane, że ta­kiego stwo­rze­nia ni­gdy w ży­ciu nie wi­działy. Na­wet im się nie śniło po no­cach. Lecz in­stynk­tow­nie wy­czuły w nim mię­so­żercę.

Be­stia pod­kra­dła się do ni­skiego ogro­dze­nia i po­ko­nała je jed­nym su­sem. Zwie­rzęta pod­nio­sły ra­ban i zbiły się w gro­madkę. Ko­zioł bo­ha­ter­sko wy­su­nął się przed stadko swo­ich żon i dzieci i usi­ło­wał na­stra­szyć agre­sora ostrymi ro­gami. Nie­po­trzeb­nie. On nie znaj­do­wał się w kręgu za­in­te­re­so­wań. Po co za­da­wać so­bie trud, aby w na­grodę do­stać ły­ko­wate mięso. Mię­so­żerca wziął na ce­low­nik sa­motne koź­lątko pa­łę­ta­jące się bez­rad­nie w rogu za­grody. Jed­nym sko­kiem zbli­żył się do niego, chwy­cił wą­tłe gar­dziołko po­tęż­nymi szczę­kami, miaż­dżąc je, i z mar­twą zdo­by­czą w py­sku prze­sko­czył nad ogro­dze­niem.

Słońce już lśniło wy­soko na nie­bie, kiedy stwo­rze­nie uznało, że to prze­klęte miej­sce, gdzie czło­wiek w gu­mia­kach pa­stwił się nad nim, zo­stało do­sta­tecz­nie da­leko. Oko­lica ja­wiła się jako dzika i wy­marła. Z każ­dym prze­by­tym ki­lo­me­trem od­no­siło wra­że­nie, jakby roz­po­zna­wało stare, zna­jome za­pa­chy, choć las ja­wił mu się ja­koś ina­czej. Może stało się tak za sprawą spa­da­ją­cych z drzew li­ści, uschnię­tych traw oraz czar­nych pta­szysk kra­czą­cych do­no­śnie na jego wi­dok. In­nych na próżno było szu­kać, a jesz­cze nie­dawno tu były. Sto­jąc na szczy­cie wy­so­kiego wznie­sie­nia, krwio­żer­cza istota po­to­czyła wład­czym wzro­kiem po le­żą­cym u jej stóp gę­stym świer­ko­wym le­sie, zda­ją­cym się nie mieć końca. I wów­czas do­piero roz­po­znała to miej­sce. „Dom! Mój dom!”, ura­do­wana pu­ściła się bie­giem w dół stro­mego zbo­cza.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki