Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Boże Narodzenie, 2011 rok. Do starej gajówki w Górach Izerskich przyjeżdżają wraz z żonami bracia Czarnowscy, Maks i Patryk, którzy od lat hobbistycznie zajmują się eksploracją. Mają nadzieję, że zdobyta przez mężczyzn stara mapa doprowadzi ich do mitycznej Szczeliny Jeleniogórskiej – schowka skrywającego ponoć bajeczne skarby ukryte przez Niemców pod koniec wojny.
Równocześnie w te rejony wyrusza polsko-niemiecka ekipa zawodowo trudniąca się poszukiwaniami. Wieść, że Szczelina znajduje się w Górach Izerskich, dociera także do Jacka Sulimy – dziennikarza gazety „Tropiciel”, skupiającego się na rozwiązywaniu zagadek z czasów II wojny światowej, poszukiwaniu skarbów i zaginionych dzieł sztuki.
Choć każde z nich dysponuje nowoczesnym sprzętem i ma dość szczegółowe informacje na temat lokalizacji schowka, dotarcie do niego okazuje się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali. Muszą się zmierzyć nie tylko z ekstremalnymi warunkami pogodowymi, lecz także z nietypowymi mieszkańcami gór oraz siłami, o których istnieniu dowiadują się, kiedy jest już za późno. Wszyscy znaleźli się w pułapce.
„Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje” to powieść, w której elementy grozy i sensacji doskonale współgrają z przygodowym klimatem fabuły, wywołując dreszcz emocji wśród słuchaczy i czytelników. Jolanta Maria Kaleta w mistrzowski sposób bawi się suspensem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje
Copyright © Jolanta Maria Kaleta, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Magdalena Mierzejewska
Korekta: Maria Zając
ISBN 978-91-8076-295-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
CZĘŚĆ PIERWSZAGRA WSTĘPNA
Rozdział 1
W niewoli
Przykry zgrzyt klucza w zamku nieprzyjemnym dźwiękiem wdarł się do wrażliwych uszu leżącego na betonowej posadzce stworzenia. Uniosło niedostrzegalnie jedną powiekę, by sprawiać wrażenie już nieżywego. Miało w tym swój cel. W tej samej chwili nieprzyjemna myśl wtargnęła do jego świadomości: „Jeść, jeść, jeść. Chce mi się jeść!”. Istota usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadła cokolwiek, ale nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy. Chyba od ostatniego posiłku minęło sporo czasu. Ale teraz nie był to odpowiedni czas, aby myśleć o jedzeniu. Miała inne, ważniejsze sprawy do załatwienia niż żarcie. Gdy się stąd wydostanie, wówczas naje się do syta.
Stare zardzewiałe zawiasy zapiszczały skrzekliwie i drzwi się otworzyły. Ktoś wszedł do środka. To był on. Stworzenie poznało go od razu, na pierwszy rzut oka, zanim cały wsunął się do pomieszczenia. Był to niewysoki mężczyzna o szerokich ramionach, zawsze ubrany w tę samą flanelową koszulę w kratę, noszącą ślady po trudnych do odgadnięcia substancjach, i chyba jeszcze starsze portki, wpuszczone w cholewki wysokich czarnych gumiaków. Roztaczał wokół siebie smród wypalanych w dużych ilościach tanich papierosów i woń alkoholu, a odór jego potu unosił się w powietrzu jeszcze długo po tym, jak opuścił pomieszczenie. Kiedy zobaczyło go pierwszy raz, jakiś czas temu, od razu się domyśliło, że nic dobrego z tej znajomości nie wyniknie.
– O kurwa… Jakie fajne stworzenie – powiedział wówczas do tego drugiego i wyszczerzył w sztucznym uśmiechu zażółcone nikotyną zęby. – Może znajdzie się na nie amator i wpadnie do kieszeni parę groszy.
Po tych słowach obaj gdzieś poszli, zostawiając je same, zamknięte w ciasnej klatce stojącej w jakimś pomieszczeniu bez dostępu do dziennego światła i bez żadnych szans na ucieczkę. Gdy wrócił, już sam, pokazał swoją prawdziwą twarz, na której nie pozostał nawet ślad uśmiechu. Chytrze zacierał kościste dłonie o zgrubiałych paluchach z ohydną kreską brudu za paznokciami. Jeszcze coś gadał, w zasadzie sam do siebie, choć zerkał na stworzenie raz po raz, jakby oczekiwał komentarza czy odpowiedzi. W końcu, widząc, że ono nie reaguje na jego zaczepki, machnął zrezygnowany ręką i wstawił klatkę do samochodu. Zatrzasnął drzwi i usiadł za kierownicą. Zanim auto ruszyło, jeszcze raz się odwrócił, obrzucił wzrokiem uwięzioną istotę i oznajmił głupkowato: „Mam nadzieję, że nie napaskudzisz”. Koc w zasadzie był już tak poplamiony, że bardziej się go pobrudzić nie dało. Śmierdział na kilometr zwierzęcymi odchodami.
Mężczyzna uruchomił silnik i z piskiem opon stary rozklekotany gruchot, który on nazywał samochodem, ruszył do przodu, podskakując na wybojach. Smród oleju napędowego, wydobywający się ze wszystkich szpar auta, drażnił nozdrza leżącego w klatce stworzenia, przerażonego tym, co je spotkało.
To było jakiś czas temu. Teraz ten mężczyzna stał w rozkroku i trzymał w ręce kij, którym już tyle razy zadał stworzeniu ból. Wciąż nosiło na grzbiecie niezagojone rany. Im więcej ran, tym większą czuło nienawiść. Już pierwszego dnia zrozumiało, że mężczyzna w gumiakach to wróg i tylko dla jednego z nich jest miejsce na świecie. Albo ono, albo on. Człowiek uświadomił to sobie dopiero po jakimś czasie, kiedy nie zdołał nikomu sprzedać bestii, bo okazało się, że zamiast zachwytu budzi lęk, a nawet przerażenie. W końcu także mężczyzna zaczął się bać, gdy się zorientował, że ani kij, ani bat nie robią już na stworzeniu żadnego wrażenia. Nauczyło się bowiem unikać razów. Było szybkie i zwinne. I wówczas mężczyzna zamknął je na klucz w ciasnym pomieszczeniu i przestał dawać jeść. Choć w zasadzie wystarczyło zwrócić mu wolność.
„Chcesz mnie wziąć głodem”, pomyślało. „Niedoczekanie twoje. Ty mnie jeszcze nie znasz…”
Od tego dnia każdą chwilę poświęcało na sen. Podczas snu metabolizm zwalnia i nie odczuwa się głodu. Tak podpowiadał instynkt. Udawało więc słabą istotę, bez sił, u kresu swoich dni. Wiedziało, że ten człowiek nie jest tak bystry, za jakiego się uważał, i wcześniej czy później popełni błąd.
Mężczyzna teraz stał w klatce na szeroko rozstawionych nogach i trącał stworzenie kijem. Musiał dopiero co spożyć obiad, bo tak intensywnie zalatywał tłustym rosołem, że poczuło napływającą na język ślinę. Niewiele brakowało, a głośno by ją przełknęło. Mężczyzna w gumiakach nie zauważył u stworzenia minimalnie podniesionej jednej powieki, a może pomyślał, że stężała pośmiertnie. Kolejne trącenia kijem leżącego bez ruchu ciała tylko utwierdziły go w przekonaniu, że wreszcie pozbył się kłopotu, więc zarechotał zadowolony. Stworzenie leżało nieruchomo, udając martwe. I wówczas człowiek popełnił błąd. Odwrócił się i leniwym krokiem ruszył w stronę drzwi, by wziąć duży foliowy worek na odpady, w który chciał zapakować zwłoki bestii, żeby wrzucić je do stawu. I właśnie na ten moment więziona istota od wielu dni czekała.
Rozdział 2
Mapa
– Wyłącz ten cholerny telewizor! – Podniesiony głos męża dotarł do Edyty niczym nieprzyjemny zgrzyt. – Żebyś chociaż jeszcze coś interesującego oglądała… – gderał głośno. – A ty nic, tylko TVN24 albo seriale oderwane od rzeczywistości. Życie przesiedzisz na kanapie. Zupełnie jak twoja matka… – dodał po chwili z przyganą, zapominając, że to właśnie dzięki teściowej mieszkali sobie wygodnie, nie spłacając żadnych kredytów.
Kiedy cztery lata temu zmarł tragicznie ojciec Edyty, jej matka odstąpiła im swoje trzypokojowe mieszkanie mieszczące się na drugim piętrze w poniemieckiej kamienicy na wrocławskim Ołbinie, a sama przeniosła się do Krakowa, do swojej siostry, która żyła samotnie. Jakiś czasu temu w głowie Maksa zakiełkowała jednak paskudna myśl, że gdyby się ożenił z przyjaciółką Edyty, Beatą, to po jej rodzicach, lekarzach, odziedziczyliby willę na Krzykach. Ale Beata nie była nawet w połowie tak ładna jak Edyta, a jeszcze kilka lat temu dla Maksa większą wartość miała uroda kobiety niż pieniądze. Dziś na te sprawy patrzył nieco inaczej. Za pieniądze można było mieć każdą ładną dziewczynę. A za ładną dziewczynę nawet samochodu się nie kupi, przynajmniej w Polsce.
Zaśmiał się pod nosem ze swojego dowcipu i postawił dzbanek zaparzonej herbaty na kuchennym stole. Z finezyjnie wygiętego dzióbka wyleciała kropla brązowego naparu, plamiąc nieskazitelnie biały obrus. Maks przyjął to ze stoickim spokojem. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż poplamiony obrus, zatkany zlew czy śmieci wysypujące się z kubła. W końcu prowadzenie domu to zajęcie dla kobiet. On się na tym nie znał. Należał do tych mężczyzn, którzy nawet wodę na herbatę potrafią przypalić, jak niby żartem chwalił się w towarzystwie. Wciąż żył w przeświadczeniu, że zajęcia dzielą się na kobiece i męskie. Za taki stan rzeczy odpowiedzialność ponosiła matka Maksa, rozpieszczająca go ponad miarę. Kiedy przed wielu laty jej mąż wdał się w romans z koleżanką z pracy i odszedł od rodziny, całą miłość do małżonka przelała na synów, a zwłaszcza na pierworodnego – Maksa. Cieszył się niekwestionowaną pozycją książątka, któremu usługiwała zarówno matka, jak i młodszy brat, Patryk. Dziecięce, a z czasem młodzieńcze wybryki zawsze uchodziły mu płazem i nie obarczano go obowiązkami, choć miał większą smykałkę do wszystkiego niż brat. Niepozbawiony osobistego uroku, bystry i wesoły, nawet w szkole potrafił zaskarbić sobie sympatię nauczycieli. Wyrósł w przeświadczeniu, że wszystko mu się od życia należy tylko dlatego, że jest.
– Myślałby kto, że ty oglądasz kino offowe albo chadzasz na koncerty do filharmonii! – odgryzła się Edyta. – Wieki całe nie byliśmy w teatrze. Twoje spotkania biznesowe także trudno uznać za intelektualną rozrywkę, biorąc pod uwagę, że ty i Patryk handlujecie gaciami. I to z kim! Z ruskimi! – prychnęła z pogardą, bo tak zawsze o swoim kontrahencie wyrażał się Maks. – A ta cała eksploracja poniemieckich skrytek, być może już dawno opróżnionych, te całe wykopki, są jeszcze głupsze od moich seriali! Indiana Jones od siedmiu boleści! – dorzuciła po chwili z kpiną, choć sama te ekstremalne wyprawy kiedyś uwielbiała.
Wciąż pamiętała ten dreszcz emocji, kiedy z wykrywaczem metalu pierwszy raz odnalazła starą monetę, to przyśpieszone bicie serca, kiedy zanurzali się w mrok piwnic jakiegoś zrujnowanego pałacu. Nic nie mogło się równać z emocjami, które towarzyszyły badaniu jakiegoś miejsca georadarem, choć na odczytaniu jego wyników Edyta się nie znała. Ostatnio jednak jej oczekiwania i oczekiwania Maksa mocno się rozeszły. Jej zależało na przygodzie, a Maks dążył do zdobycia bogactwa, i to ich poróżniło. Częściej niż detektor brała do ręki aparat fotograficzny i z każdej wyprawy wracała z kolekcją fantastycznych zdjęć, które zamieszczała w sieci. Problem zaczął się rok temu, od artykułu, który Maks przeczytał w Internecie, o Szczelinie Jeleniogórskiej. Jak wynikało z treści, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych jacyś młodzi ludzie przez przypadek odkryli komorę pełną bajecznych skarbów ukrytych przez Niemców pod koniec wojny. W zasadzie wszystko na temat tego schowka było wiadome, i to nawet szerokiemu gronu osób mniej lub bardziej związanych z eksploracją. Że znajdują się w nim skrzynie wypełnione złotem, biżuterią i dziełami sztuki, które nadal stoją na pakach ciężarówek, a pod ścianami leżą trupy esesmanów, że do komory prowadzi wąski szyb, że próbowano się dogadać z władzami, aby wydobycie fantów mogło się odbyć legalnie, że służby specjalne badały całą sprawę, że ktoś za wiedzę o tym schowku zapłacił życiem, a innych próbowano zastraszyć. Jednej rzeczy wszak nikt nie wiedział. A mianowicie, gdzie się owa Szczelina znajduje. Ponieważ wskazywano tereny w pobliżu Jeleniej Góry, z czasem otrzymała nazwę Jeleniogórskiej. I to za jej sprawą eksploracja przestała być dla Maksa ciekawym hobby, sposobem na spędzanie wolnego czasu, a stała się życiowym celem. Jakby go oślepił blask ukrytego w Szczelinie złota, choć go na oczy nie widział. Ludzi oceniał nie za to, jacy są, lecz po tym, co posiadają. Ostatnio Edyta nabrała przeświadczenia, że i ją dlatego traktuje lekceważąco, bo pensja nauczycielki jest jedną z najniższych w kraju.
Wyłączyła telewizor i z wściekłością cisnęła Bogu ducha winnego pilota na blat stolika, aż z urządzenia wypadły baterie. Twardo stukając po posadzce, potoczyły się gdzieś pod kanapę. Odwróciła głowę w stronę kuchni i oznajmiła głośno, jakby chciała wytłumaczyć swoje zainteresowanie telewizją:
– Na Discovery mówili o jakimś dziwnym zwierzęciu, a w zasadzie bestii, która początkowo grasowała w Ameryce, a ponoć ostatnio pojawiła się w Europie.
Jak zwykle w takich okolicznościach poczuła niesmak, że wciąż się tłumaczy ze swojego zachowania. Choć tyle razy sobie obiecywała, że nie będzie mężowi ustępować na każdym kroku, zdała sobie sprawę, że nadal nie potrafi postawić na swoim i w pyskówkach z Maksem zawsze jego jest na wierzchu. Po każdej awanturze Edycie przychodził na myśl rozwód. Kiedy jednak emocje opadały, odkładała decyzję na później, licząc naiwnie, że może mąż się zmieni, gdy Szczelina straci swój zwodniczy złoty blask, że może zmieni się cokolwiek. I Maks się zmieniał, owszem, tyle że na gorsze. Były w jej małżeństwie takie momenty, kiedy czuła się jak wycieraczka albo chłopiec do bicia. Nic dobrego na przyszłość to nie wróżyło. Lecz z czasem coś w Edycie pękło, jakby się uodporniła, i przestała reagować płaczem na mężowskie złośliwości oraz kąśliwe uwagi.
– No to dlaczego wyłączyłaś? – Surowy, pełen pretensji głos Maksa wyrwał Edytę z zamyślenia. – Ktoś je widział, upolował, czy co? I dlaczego „bestia”? – dopytywał się z ciekawością.
Zerwała się z kanapy i pomaszerowała do kuchni. Maks miał zwyczaj prowadzić rozmowę na odległość, wykrzykując z jednego pokoju do drugiego albo z kuchni do salonu. Edyta tego nie znosiła.
– Relacje są sprzeczne – odparła, rzucając wściekłe spojrzenie na poplamiony obrus; dopiero co położyła czysty. – Nikomu nie udało się zwierzęcia upolować ani nikt go z bliska nie widział. Dla jednych z daleka wyglądał jak olbrzymi pies, dla innych jak lampart, albo coś w tym rodzaju, a jeszcze kolejni twierdzili, że ma łuskę na grzbiecie i skrzydła. Ponoć nie zjada upolowanej ofiary, tylko wysysa z niej krew. Ktoś podsunął myśl, że to czupakabra.
– Czupakabra? – Maks, pociągając nosem, podniósł na żonę zdumiony wzrok.
– U nas nazywają ją kozodój – wytłumaczyła zaaferowana. – Od lat w Ameryce Południowej krążą o tym niesamowite opowieści. Więcej w tym bajek niż prawdy. Nie wiem dokładnie, bo wyłączyłam telewizor – dodała na koniec, wzruszając ramionami. Od jakiegoś czasu miała wrażenie, że poziom telewizyjnych programów znacznie się obniżył, jakby ich twórcy coraz bardziej schlebiali pospolitym gustom swoich widzów.
Maks machnął lekceważąco ręką i nalał herbatę do filiżanki.
– Programy dla idiokracji – burknął pod nosem.
Wsypał dwie łyżeczki cukru i zawzięcie mieszał. Podparłszy się pod brodę, wlepił spojrzenie w rozłożone przed sobą na stole mapy. Jedna przedstawiała tereny nadleśnictwa Świeradów-Zdrój. Druga, której w zasadzie istniał tylko niewielki fragment oderwany od całej reszty, musiała być bardzo stara, sądząc po mizernym stanie zachowania, a na dodatek sporządzona została w języku niemieckim. Jak Maks oznajmił jakiś czas temu, ten fragment mapy sztabowej pochodził z czasów drugiej wojny światowej i to właśnie na niej zaznaczono miejsce ukrycia kilku ciężarówek zawierających skrzynie z cennym ładunkiem. Jakim cudem ta mapa znalazła się w rękach Maksa, Edyta nie wiedziała. Zapytany jak zwykle wykręcił się sianem. Wysoko podwinięte rękawy dżinsowej koszuli odsłaniały jego grubokościste, porośnięte ciemnym meszkiem przedramiona. Tytanowa czerń zegarka prezentowała się na jego ręce bardzo seksownie. Producent wyposażył czasomierz w ogromną ilość dodatkowych funkcji, których posiadanie Edyta uznała za idiotyzm. Maks jednak twierdził, że korzysta ze wszystkich, zwłaszcza podczas penetracji terenu.
– Myślałam, że te mapy już znasz na pamięć – oznajmiła z odrobiną ironii w głosie, siadając naprzeciwko męża. – Studiujesz ich treść od dwóch tygodni, jeśli nie dłużej…
Nalała herbatę do filiżanki, ale nie posłodziła. Przecież każda łyżeczka cukru to ileś tam kalorii, a ona nie miała zamiaru się utuczyć jak jej szwagierka, Dorota. Choć skończyła właśnie trzydzieści pięć lat, figurę nadal miała niczym osiemnastka i niech tak zostanie jak najdłużej.
– Wiadomo, że znam. Ale od tamtego czasu minęło ponad pół wieku… – prychnął rozdrażniony, nie odrywając oczu od mapy. – Zmianie uległo wiele elementów. Choćby nazwy miejscowości, drogi, mosty czy zabudowania. I nie dość, że ten szwabski generał nosił ją złożoną, to jeszcze została poplamiona krwią, kiedy go ktoś zastrzelił. Plamy utrudniają odczyt – dorzucił poirytowanym tonem.
Sądził, że zlokalizowanie obszaru zaznaczonego na niemieckiej mapie będzie dziecinnie proste. Ale im dłużej się w nią wpatrywał, tym większych nabierał podejrzeń, że obie mapy, choć na pierwszy rzut oka wydawały się identyczne, wcale nie muszą dotyczyć tego samego rejonu. Lecz głośno wolał się do tego nie przyznawać. Przecież ta mapa stanowiła ukoronowanie jego wielomiesięcznych poszukiwań, choć nie kosztowała go wiele. Ot, kilka partyjek pokera z byłym oficerem SB, który nie mając już nic wartościowego, do puli dorzucił tę mapę. O tym, że Maks był pokerzystą, Edyta nie miała pojęcia. Dopiero by miała używanie. Z chęcią zapaliłby sobie skręta, ale po ostatniej awanturze, kiedy znalazła jego skromny magazynek z trawką i koką, niczego już nie trzymał w domu. Zagroziła mu wtedy rozwodem. Choć nieraz sam się nad tym krokiem zastanawiał, uznał, że jeszcze nie nadszedł czas. Z niemałym trudem wmówił jej, że to marihuana Patryka, który ma problemy ze snem, a nie chce martwić Doroty. Na wszelki jednak wypadek od tamtego czasu towar trzymał w piwnicy, bo tam Edyta nie szperała. Zresztą były to niewielkie ilości trawki czy koki. W końcu nie był jakimś ćpunem. Nie czuł żadnego przymusu brania, a przecież popalał sobie od ładnych paru lat. Jeśli dobrze pamiętał, to po raz pierwszy wziął do ust skręta na imprezie w którymś z lokali przy rynku, gdzie z kumplami świętował swoje dwudzieste piąte urodziny. Jeden przyniósł kilka działek. W połączeniu z alkoholem efekt był dla Maksa zaskakujący. Nigdy przedtem nie bawił się tak znakomicie.
– Który rejon wchodzi w grę? – Do pochylającej się nad mapą Edyty dotarł zapach wody toaletowej męża, niosący ze sobą wspomnienia minionych lat, kiedy znacznie częściej bywali tak blisko siebie, nie tylko z powodu czytania mapy.
– Tutaj. – Wskazał palcem kółko nakreślone na niemieckiej mapie czerwonym ołówkiem. – Według mnie to jest ten obszar. – Podsunął żonie polską mapę. – Układ komunikacyjny i topografia są prawie identyczne.
– Spory kawałek. – Westchnęła ciężko. – I ty chcesz to wszystko przejechać georadarem? To zajmie tygodnie, jeśli nie miesiące.
Maks rzucił Edycie karcące spojrzenie.
– Jak ty już coś powiesz… – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – W grę wchodzą jedynie stare sztolnie. Przecież ciężarówki i skrzynie ukryto w dawnym wyrobisku. Każde dziecko o tym wie, tylko nie moja żona. W tym rejonie już w siedemnastym wieku istniało górnictwo miedzi, kwarcu i kobaltu. Pozostało wiele sztolni, niektóre są łatwo dostępne.
– A jeśli to nie jest właściwa mapa? – spytała po chwili zastanowienia. Im dłużej się wpatrywała w plątaninę poziomic, prostych linii torów kolejowych i krętych wstążek szos, tym bardziej w tej mapie coś ją niepokoiło. – Poza tym skąd wiesz, że to kółko oznacza miejsce, gdzie ukryto te ciężarówki, a nie całkiem coś innego?
– Co ty wygadujesz? – przerwał jej Maks w pół słowa. Przyszło mu do głowy, że Edyta umie czytać w myślach, i przez moment drobne włosy na ramionach stanęły mu dęba. – Główne linie kolejowe i drogi się pokrywają…
– Ale na niemieckiej mapie widnieją jakieś zabudowania, a na naszej ich nie ma – wtrąciła Edyta zaraz potem, gdy dobrze się przyjrzała obu mapom. – O, tutaj… – Stuknęła palcem w interesujące ją miejsce.
– Oj, marudzisz jak zwykle… – burknął Maks i skarcił żonę spojrzeniem. – Wiele niemieckich chałup po wojnie rozebrano, zwłaszcza starych – obstawał twardo przy swoim.
– Zlokalizowałeś to miejsce na mapie satelitarnej? – Edyta także nie miała zamiaru ustąpić.
– Próbowałem… – przyznał się do porażki. – Ale nie znalazłem. Jakby satelita nad tym rejonem w ogóle nie latał. Namierzymy interesujący nas rejon tradycyjnie. Za pomocą kompasu i mapy. Nie takie rzeczy jak skały w górach i stare sztolnie odnajdywałem w swoim życiu.
Rozdział 3
Smak zemsty
Gdy mężczyzna w gumiakach odwrócił się, aby sięgnąć po czarny foliowy worek, stworzenie w sekundę sprężyło się do skoku. Odbiło od ziemi, przeleciało w powietrzu trzy metry, które ich dzieliły, i ostre pazury przednich łap wbiło w jego ramiona, a długie kły zatopiło w karku. W tym szerokim, śmierdzącym ludzkim potem karku, tak bardzo znienawidzonym. Człowiek nie zdążył nawet wydać z siebie żadnego dźwięku. Głucho grzmotnął na posadzkę, przywalony ciężarem ciała dzikiej bestii, którą więził długi czas, a która teraz wymierzała mu sprawiedliwość. Trysnęła czerwona krew pachnąca zdobyczą. Bestia poczuła na języku jej słono-słodki smak. Smak nie do porównania z żadnym innym. Smak królewskiej uczty, panowania nad światem, smak wolności, dzikich górskich ostępów i prastarych puszcz. W tym momencie przypomniała sobie o okropnym, rozrywającym jej trzewia głodzie. Uchwyciła mocnymi szczękami odsłonięty kawałek ludzkiego ciała i oderwała od kości. Z rozkoszą przełknęła. Aby ułatwić sobie dalszą konsumpcję, jednym ruchem silnej łapy rozszarpała przesiąkniętą odorem niemytego ciała flanelową koszulę, broniącą dostępu do mięsa. Mrużąc z rozkoszą ślepia, bestia wbiła kły i zaciskając na ciele ofiary mocne szczęki, kolejny raz pociągnęła zdecydowanym ruchem. Znów buchnęła gorąca krew. Chłeptała ją łapczywie, napawając się tak długo wyczekiwanym posiłkiem. Oddzielała mięso od kości metodycznie, kawałek po kawałku, napełniając pusty, prawie przyschnięty do grzbietu żołądek. Posoka zabarwiła jej pysk i łapy. Raz po raz oblizywała się szeroko, wypluwając na ziemię nienadające się do zjedzenia strzępy ubrania człowieka, który ją skrzywdził i musiał teraz za to zapłacić.
Po godzinie ucztowania bestia nareszcie poczuła się syta. Stojąc okrakiem nad ofiarą, beknęła cicho, aby wypuścić z przepastnego żołądka nadmiar połkniętego powietrza. Potoczyła czujnym wzrokiem po całym pomieszczeniu, ale niczego niebezpiecznego nie zauważyła ani żaden podejrzany zapach nie wpadł jej w nozdrza. Jedynie pozostałe zwierzęta, współtowarzysze niewoli, zamarły w bezruchu w swoich klatkach, milcząco akceptując jej poczynania. One także z rąk nieżyjącego już mężczyzny doznały wielu krzywd. Gdy powiodła po nich władczym spojrzeniem swych strasznych ślepi, skuliły się po kątach, popiskując lękliwie.
Chwyciła paszczą rękę mężczyzny i pociągnęła nędzne resztki jego ciała po betonowej posadzce. Wywlekła na zewnątrz pomieszczenia, w którym przez te wszystkie straszne dni ją więził. Z rozkoszą nabrała do płuc świeżego, chłodnego powietrza i ponownie omiotła ślepiami przestrzeń wokół siebie. Po podwórku nikt się nie kręcił. Ani ludzie, ani psy. Kury i kaczki się nie liczyły. Wyciągając krótkie nóżki i gubiąc pióra, czmychnęły gdzieś w krzaki. Pierwszy uciekał kogut. Z przerażenia odebrało mu głos. Ciągnąc zdobycz po pokrytym betonową kostką podwórku, stworzenie wyszło na drogę. Pod łapami poczuło twardą, ubitą kołami maszyn rolniczych i samochodów ziemię. Co chwilę stawało nieruchomo i nie wypuszczając zdobyczy z pyska, taksowało wzrokiem okolicę, aby rozeznać się w sytuacji.
Z jednej strony majaczyły czerwone dachy ludzkich domostw. Dolatywała stamtąd intensywna woń zbliżona do smrodu człowieka, który dzikie stworzenie, bestię, więził. Charakterystyczny odór ludzkiego potu. Z drugiej ciągnęła się asfaltowa szosa, co prawda stosunkowo daleko, ale huk pędzących co jakiś czas samochodów dobiegał do uszu bestii dość wyraźnie. Znała je i nie miała do nich zaufania. Natomiast na wprost, tuż przed nią, rozpościerała się szeroka łąka porośnięta uschniętą już trawą, przesiąknięta intensywną, cudowną wonią kóz i owiec pasących się w tym miejscu latem. Kawałek dalej wabił do swojego wnętrza czarnozielony, gęsty las. Pachniał podobnie jak ten, gdzie mieszkała, zanim znalazła się w tym ponurym miejscu.
Decyzja mogła być tylko jedna. Zaciągnie do lasu resztki zdobyczy, starannie ukryje w krzakach, przysypie ziemią i nareszcie spokojnie się wyśpi. Stworzenie poprawiło chwyt mocnych szczęk na ramieniu tego, który jeszcze nie tak dawno był panem i oprawcą, i energicznie potruchtało przez łąkę. Po kilku minutach zniknęło w cieniu drzew.
Rozdział 4
Pogróżki
Plany Czarnowskich na zbliżające się święta Bożego Narodzenia i nadchodzący sylwester zostały podporządkowane poszukiwaniom Szczeliny. Na samą myśl, gdzie mieli spędzić ten tydzień, Edytę ogarniał niepokój. Maks zaplanował, że zamieszkają w starej drewnianej chacie, gajówce, gdzieś na przełęczy w Górach Izerskich. W miejscu na tyle odludnym, że ponoć mogli stamtąd niepostrzeżenie dokonać pierwszego rekonesansu. Gajówki nie zaznaczono na żadnej znanej im mapie. Podobno dawno temu, kiedy te okolice należały do Niemiec, mieszkańcy nazywali ją Teuflische Baude. Leśniczy ze Świeradowa zachwalał chatę jako wyjątkowo urocze gniazdko, wyposażone we wszystko, co jest potrzebne, aby miło spędzić święta i przywitać nowy rok. Edytę jednak niepokoiła informacja, że nie ma bieżącej wody ani centralnego ogrzewania i dojechać można jedynie samochodem terenowym. Maks ripostował, że dzięki temu eksploratorzy z konkurencyjnych grup, zajęci rodzinnymi świętami, spuszczą ich na moment z oka, i miejsce, które nikomu do tej pory nie przyszło nawet do głowy jako lokalizacja owej Szczeliny Jeleniogórskiej, pozostanie wiadome jedynie Maksowi i Patrykowi Czarnowskim.
Mieli pojechać jak zwykle we czwórkę. Edyta i Maks oraz Patryk z Dorotą. Ponieważ ani oni, ani tamci nie dorobili się dzieci, więc na taki wyjazd mogli sobie pozwolić. Nawet nie mieli żadnego zwierzaka, bo Maks się nie zgadzał. „Zwierzę czy dziecko to kamień młyński u szyi”, miał zwyczaj mawiać. Edyta podejrzewała, że jej mąż nie tyle nie chce mieć dzieci, co nie może, ale z wrodzonej delikatności nigdy go o to nie pytała. Lecz na psa czy kota także Maks nie wyrażał zgody. Choć raz Edyta prawie go uprosiła. Byli wówczas u znajomego w Czechach, Karela Matouszki, który w Szpindlerowym Młynie prowadził minisafari. Oprócz kilku lam, stada kucyków i paru strusi miał nawet młodą pumę. Wykarmił ją butelką do spółki z kocicą, która akurat niedawno się okociła. Jedno, takie jasnopopielate z błękitnymi ślepkami, było do wzięcia. Ale Maks, gdy przyszło co do czego, się nie zgodził. „Przecież wiesz, że mam alergię na sierść”, skwitował krótko marudzenie Edyty.
Na domiar złego Edytę czekało pitraszenie na kuchni węglowej, bo innej w gajówce nie było. Ponoć taki piec, buchający ciepłem rozgrzanej do czerwoności płyty, tworzy, jak mówił Maks, prawdziwą domową atmosferę. Idealnie pasowało do wyświechtanego wyrażenia „ognisko domowe”, którego w nadmiarze używała teściowa Edyty, ganiąc ją za brak prawdziwej rodzinnej atmosfery w ich domu. Dawała w ten sposób do zrozumienia, że z winy Edyty w tym stadle nie ma dzieci. Dorota zaś do kuchni się nie garnęła i na wspólnych wyjazdach zawsze z Patrykiem żerowali na tym, co ugotowała Edyta. Nie liczyła więc, że tym razem będzie inaczej. A perspektywa włóczenia się po odludziu z mapą i kompasem oraz dźwigania ciężkich plecaków wypełnionych sprzętem nie należała do zachęcających. Nie tak sobie te święta wyobrażała. Westchnęła ciężko i zrezygnowana machnęła ręką. Jej opinii Maks nigdy nie brał pod uwagę, więc szansa, że odwiedzie go od tego wyjazdu, była równa zeru lub nawet mniejsza.
Mimo wszystko dzień przed wyjazdem zagadnęła na wszelki wypadek:
– Zapowiadali w Meteo, że zacznie sypać zaraz po świętach. Ponoć opady mają być katastrofalne. – Zaakcentowała ostatni wyraz, licząc, że może jednak czymś męża zniechęci.
– To świetnie – ucieszył się wbrew jej oczekiwaniom Maks i pociągnął nosem. – Może chociaż tym razem te nasze śladówki do czegoś się przydadzą. Kosztowały kupę forsy i jedynie zajmują miejsce w piwnicy. Tylko raz czy dwa udało się na nich pojeździć, a przydałoby się więcej ruchu na świeżym powietrzu.
Spojrzał wymownie na niewielki, naprawdę delikatny zarys swojego brzucha od jakiegoś czasu uwypuklającego się pod paskiem od dżinsów. Z tego chudego jak tyczka, wysportowanego chłopaka, za którego Edyta wyszła za mąż dziesięć lat temu, nic już nie zostało, jedynie gęste czarne włosy miękką falą opadające na czoło. Ostatnio jednak na skroniach Maksa pojawiło się trochę siwizny, jakby ktoś mu włosy maznął pędzelkiem umoczonym w srebrzance. Zamiast czułego spojrzenia Edyta napotykała każdego dnia rzucane wzrokiem gromy, niezadowolenie lub kpinę. Usta, przed laty tak skore nie tylko do namiętnych pocałunków, ale także do śmiechu, opadły kącikami, w wiecznym grymasie niezadowolenia. Aksamitny, okalający podbródek czarny zarost, który tak lubiła, zastąpiły niestarannie wygolone policzki, ostro drapiące do czerwoności skórę Edyty w rzadkich chwilach mających coś wspólnego z czułością. Szczupła sylwetka zaokrągliła się, a sprężysty krok zastąpiło leniwe człapanie. Wolny czas, zamiast na siłowni czy rowerze, spędzali na buszowaniu po częściowo zasypanych sztolniach, zrujnowanych pałacach, zapomnianych przez ludzi ostępach leśnych, gdzie za potrzebą trzeba było latać w krzaki, a noc spędzać w pobliskiej agroturystyce bez wygód w postaci pokoju z łazienką. Wieczorem Maks i Patryk raczyli się piwem i kiełbasami opiekanymi nad ogniskiem, uzupełniając kalorie wydatkowane za dnia. Jedyne plusy to wspaniałe zdjęcia przywożone przez Edytę z tych wypadów oraz zasuszone mumie rzadkich owadów, które mogła wykorzystać na lekcji w liceum, w którym uczyła biologii.
– Nie jesteś czasem przeziębiony? – zaczęła z innej beczki, naiwnie licząc na zmianę planów.
– Nie, no skąd? – Maks spojrzał na żonę, jakby się z choinki urwała.
– Bo tak pociągasz nosem od jakiegoś czasu…
– Zdaje się, że kot sąsiadów znowu się szwenda po klatce schodowej, a wiesz, że mam alergię na sierść – odparł podenerwowanym tonem.
– To mam spakować te narty? – spytała po chwili, z trudem tłumiąc ciężkie westchnienie.
– Spakuj, choć prognoza jak zwykle będzie nietrafiona – oznajmił z kwaśną miną. – Nie wiem, za co oni biorą takie horrendalne honoraria… Cały tydzień kraczą o pięknym weekendzie, a kiedy przychodzi co do czego, to już w piątek leje. Czasami odnoszę wrażenie, że właściciele pensjonatów i hoteli płacą im za te dobre prognozy, które napędzają naiwnych klientów.
– Nie wiem, czy się zmieszczą… Cały sprzęt nadal wozisz w bagażniku… – Edyta puściła kolejne teorie spiskowe swojego męża mimo uszu.
– Zaraz wyniosę wszystko do piwnicy – obiecał. – Ze sobą weźmiemy tylko naszego „Lorenza” i saperki. Może jeszcze osprzęt wspinaczkowy, jakbyśmy trafili na jakiś szyb. To wstępny rekonesans. Dorota na pewno zechce zabrać swoją piszczałkę – dorzucił zaraz potem.
– Może przy okazji wyskoczymy sobie do Szpindlerowego Młyna na knedle i odwiedzimy Karela… – zaproponowała nieśmiało i zebrawszy naczynia ze stołu, zaczęła wkładać je do zmywarki. – Albo pojedziemy na dobrą kolację do jakiejś knajpki w Świeradowie. Jak myślisz? – spytała z nadzieją w głosie i spojrzała na męża, ale już z jego miny wywnioskowała, że z takich planów nici.
Momentami czuła się zmęczona i znudzona tym szwendaniem się godzinami po lesie z detektorem przewieszonym przez ramię, wciskaniem się na czworakach do zasypanych sztolni, pełnych błota lub śmieci, oraz penetrowaniem zrujnowanych wnętrz poniemieckich pałaców, gdzie nadwyrężony strop mógł w każdej chwili runąć im na głowy. Tak bardzo by chciała choć raz spędzić weekend w eleganckim czterogwiazdkowym hotelu. Lub w SPA. Kąpiel perełkowa, jacuzzi, masaż gorącymi kamieniami albo czekoladą, sauna, wieczorem kolacja przy świecach… Przecież było ich na to stać, bo Maks się przechwalał, że podpisali kontrakt wart pół miliona złotych i nawet dostali jakąś zaliczkę.
– Mowy nie ma – odparł bez momentu namysłu, widać przygotowany na taką propozycję. – Na takie głupoty tym razem nie będziemy mieli czasu. Kupa roboty przed nami. Do tej pory przecież tego regionu w ogóle nie braliśmy pod uwagę. Jeździliśmy tam tylko turystycznie – wyjaśnił z nutką zawodu w głosie, płosząc luksusowe marzenia Edyty. – Ta mapa wywraca wszystkie dotychczasowe koncepcje do góry nogami. Kopidoły, nie eksploratorzy! – prychnął, wykrzywiając twarz w kpiącym grymasie. – Wymądrzali się, że Szczelina znajduje się gdzieś między Lubomierzem a Wleniem… – dorzucił, jakby zapomniał, że sam upierał się przy Pilchowicach, których okolice spenetrowali centymetr po centymetrze. Wstał od stołu, aby uciąć dalszą rozmowę na ten temat.
Wziął z kanapy torbę z laptopem i poczłapał do pokoju będącego jednocześnie siedzibą firmy, zawalonego stertą dokumentacji, fakturami, rachunkami i Bóg wie czym jeszcze. Edyta wolała tam nie sprzątać, aby nie zostać posądzoną, gdyby jakiś świstek się zawieruszył. Do jej uszu doleciały fragmenty słów mamrotanych pod nosem przez Maksa, wyrażających niezadowolenie nie wiadomo z kogo lub czego. Prawdopodobnie ze wszystkiego. Trzasnął za sobą drzwiami, aż szyby zabrzęczały.
– Szlag jasny by to trafił – warknęła do siebie i zerkając na drzwi, za którymi zniknął jej mąż, popukała się wymownie w czoło. – Jeszcze, cholera jasna, opuszczania się po linie do komory pełnej kościotrupów brakowało! Indiana Jones i kryształowa czaszka, myślałby kto! – gderała pod nosem, zdejmując ze stołu poplamiony tłuszczem obrus. Z wściekłością cisnęła go do stojącego w łazience kubełka z brudną bielizną.
Nastawiła zmywarkę i wróciła do salonu. „Niech gada, co chce…”, skwitowała w myślach słowa mężowskiej krytyki i włączyła telewizor. Z filiżanką niedopitej herbaty rozsiadła się wygodnie na szerokiej kanapie. Stopy oparła o stolik, a pod plecy wsunęła jasiek. Wciskając guzik pilota, skakała po kanałach, ale w żadnym programie informacyjnym nie wspomniano nawet o tajemniczej bestii o nazwie czupakabra. Dziennikarze wszystkich stacji rzucili się niczym sępy na padlinę na najnowsze doniesienia w sprawie katastrofy smoleńskiej. Kolejny ekspert zza oceanu opracował nową, ponoć rewolucyjną teorię. Jej słuszność zademonstrował za pomocą puszek po napojach energetyzujących. Była zgodna z inną tezą, udowodnioną przy użyciu parówek. Obie potwierdzały koncepcję prezentowaną komputerowo na podstawie zdjęć satelitarnych, z których wynikało, że brzoza nie rosła tam, gdzie rosła, tylko w całkiem innym miejscu. Zdegustowana Edyta przełączyła na kolejny kanał.
Na Discovery straszyli końcem świata. Ponoć już na dniach miało dojść do jakiejś wielkiej koniunkcji planet, czy czegoś w tym rodzaju. Nie oglądała programu od początku, więc nie mogła się zorientować, gdzie to arcyważne zjawisko astronomiczne miało się pojawić ani konkretnie kiedy. Podobno niosło ze sobą jakieś poważne niebezpieczeństwa, tylko nikt nie potrafił sprecyzować jakie. Coś na kształt czterech jeźdźców Apokalipsy zbierających obfite żniwa. Pomyślała z odrobiną nadziei, że samotnie gdzieś w górach, z dala od ludzi, stojącą chatynkę te kataklizmy ominą szerokim łukiem i żadna krzywda im się nie stanie. Na dnie duszy zrodziła się jednak myśl, że może być wręcz przeciwnie. Pewno nikt nie pomyślał, aby zainstalować na dachu gajówki bodaj piorunochron. Klęska głodu z pewnością im nie groziła, bo ilości zapasów, jakie Edyta miała przygotowane na ten wyjazd, powinna im wystarczyć nie na tydzień, a na dwa.
Gdy z pokoju obok doleciał do niej terkoczący sygnał komórki Maksa, ściszyła telewizor i na bosaka podkradła się do drzwi. Sterczała oparta o ścianę, usiłując wyłowić sens toczącej się po drugiej stronie rozmowy. Po kilku zdawkowych słowach przybrała ona nieprzyjemny obrót. Maks rozmawiał z kimś po rosyjsku, podniesionym tonem, i wyraźnie był zdenerwowany.
Z treści wynikało, że dzwonił Rosjanin, z którym ostatnio Czarnowscy prowadzili jakieś interesy. Ponoć był to szalenie bogaty biznesmen, ale Maks nie chciał zdradzić, na czym konkretnie się dorobił. Edyta nabrała podejrzeń, że oszukiwał na podatkach. Poznali się, kiedy Maks i Patryk jakiś czas temu pojechali do Petersburga podpisać umowę na dostawę bielizny dla nowo otwieranego domu handlowego. Wrócili z niczym, kontrakt nie wypalił, bo wygryzł ich Bruno Werner z Berlina, ale mimo to mieli doskonałe humory. Dogadali się z Rosjanami na dostawę towaru do Mirnego w Jakucji, na bardzo korzystnych warunkach. Choć Edyta początkowo podchodziła do ich pomysłu sceptycznie, Maks z każdego wyjazdu wracał z gotówką. Jakiś czas później z przypadkiem podsłuchanych rozmów między Maksem a Patrykiem wywnioskowała, że interes nie jest całkiem legalny, nie wystawiali faktur ani nie płacili cła, choć towar dostarczali do galerii handlowej. Nosiła śmieszną nazwę, Trubka, lecz konkretów Edyta nie zapamiętała. Kiedy usiłowała z Maksem na ten temat porozmawiać, to ją wyśmiał i zwyzywał od małych, głupiutkich blondynek, co to wszędzie wietrzą dziejowe spiski.
Teraz Maks wykłócał się z tym Rosjaninem o pieniądze. Upierał się, że są kwita. Widać jego rozmówca był przeciwnego zdania, bo po dłuższej wymianie zdań Czarnowski wrzasnął do słuchawki:
– Idi na chuj! – I na tym rozmowa się skończyła.
Rozdział 5
Koniunkcja
Na dworze zapadły już całkowite ciemności, gdy Jacek Sulima, dziennikarz miesięcznika „Tropiciel”, mimo dwóch dość ciężkich toreb wbiegł lekkim krokiem na pierwsze piętro bloku mieszczącego się na modnym wrocławskim osiedlu Pod Skrzydłami. Wybudowano je kilka lat temu w miejscu dawnego poniemieckiego lotniska. Niewysokie, o nowoczesnej architekturze budynki w niczym nie przypominały dawnych bloków, budowanych z wielkiej płyty w latach Polski Ludowej.
Mieszkanie Sulimy – dwa małe pokoje z dużym balkonem – to aż nadto dla samotnego mężczyzny, którego porzuciła żona, niezadowolona z jego zarobków i charakteru pracy. Początkowo była zachwycona jego redaktorskim tytułem, dziennikarską legitymacją i znajomościami wśród ludzi z branży, tych pracujących przy Karkonoskiej, gdzie mieszczą się studia radiowe i telewizyjne. Praca w tym miejscu niosła ze sobą perspektywę wypłynięcia na szerokie wody. Przecież się zdarzało, że z Karkonoskiej ktoś trafiał do Warszawy na Woronicza. Z czasem Sulima nabrał pewności, że od dnia, w którym go wylali z telewizji, ten zachwyt małżonki osłabł na tyle, aby zamienić się w jawnie okazywane lekceważenie. Być może miała też inne powody, ale nie ujawniła ich podczas rozprawy rozwodowej, a Sulima nie miał zamiaru tego tematu drążyć. Jeśli żona znalazła sobie kochanka, on wolał o tym nie wiedzieć. Był dostatecznie poobijany, aby jeszcze sobie dokładać. Nie miał również zamiaru walczyć desperacko o uratowanie tego małżeństwa. Jego zdaniem z posklejanej filiżanki i tak herbata nie będzie smakowała. Za bardzo będzie ją czuć butaprenem. Sąd, ku radości pani Sulimy, która była na jak najlepszej drodze do powrotu do panieńskiego nazwiska, nie dopatrzył się czynników stojących na przeszkodzie – wszak nie dorobili się nie tylko majątku, ale także potomstwa – i krępujący Sulimów węzeł małżeński rozwiązał, nie orzekając, które z nich ponosiło odpowiedzialność za rozpad pożycia. Ale Jacek już nawet nie pamiętał, jak bardzo cierpiał z powodu odejścia żony. Przykre momenty, kiedy podobna do niej dziewczyna mignęła mu gdzieś w tłumie, wywołując bolesne ukłucie w sercu, zdarzały się coraz rzadziej, aż całkiem przestały się pojawiać. Łapał się na tym, że chwilami nie mógł sobie przypomnieć koloru jej oczu, choć nadal pamiętał zapach jej perfum. Może dlatego, że były cholernie drogie. Praca pochłaniała go całkowicie, a przelotne romanse w pełni zaspakajały potrzebę bliskich kontaktów damsko-męskich. Wychodząc z sądu tego dnia, gdy orzeczono rozwiązanie jego małżeństwa, poprzysiągł, że więcej już sobie nie pozwoli na chwilę słabości zwaną miłością. Przychodziło mu z łatwością dotrzymać danego słowa, bo żadna z poznanych dziewcząt czy kobiet nie potrafiła w nim rozniecić iskierki uczucia, tlącej się pod skorupą obojętności.
Cisnął torby na sofę i zrzucając po drodze buty ze stóp, pomknął do łazienki. Wszedł pod silny strumień gorącej wody, aby zmyć z siebie nie tylko pot i brud, ale nade wszystko charakterystyczny dla podziemi w kompleksie Riese nieznośny smród.
Pół godziny później, wciąż czując w kościach chłód i wilgoć sowiogórskiej sztolni, rozsiadł się z laptopem za mikroskopijnym biurkiem, stojącym pod oknem w sypialni, która wielkością przypominała pokoik dla lalek. Zmieściło się w niej niezbyt obszerne małżeńskie łóżko, góra metr czterdzieści, ostatnio używane w pojedynkę, jeśli nie liczyć sporadycznych wizyt jakichś pań, oraz szafa komandor we wnęce. Uruchomił komputer i z kubkiem kawy w ręce oraz papierosem w ustach zabrał się do pracy.
Gdy na moment przestał klepać po klawiaturze, do jego uszu dotarło nieprzyjemne burczenie w brzuchu. Dopiero wówczas sobie uświadomił, że od rana nic nie jadł. Pomaszerował do kuchni i choć mógł wyliczyć z pamięci, co się w lodówce znajdowało, otworzył ją ze złudną nadzieją. Pamiętał, że przed wyjazdem w Góry Sowie nie zrobił żadnych zakupów, więc poza kawałkiem przesuszonej goudy nic nie znalazł. W szufladzie zamrażarki zostały tylko gruba warstwa lodu oraz zapach po swojskiej kiełbasie, której kilka pęt przywiózł od mamy miesiąc temu. W pojemniku na chleb samotnie pałętała się czerstwa bułka. Ucieszył się, że nie była spleśniała. Spojrzał na zegarek – minęła dwudziesta, Hala Tęcza była już wobec tego zamknięta. Jechać do Tesco nie miał ochoty. Sama myśl, że miałby usiąść za kierownicą, napawała go obrzydzeniem. W ciągu ostatniego miesiąca przebył setki kilometrów i miał wrażenie, że od siedzenia za kółkiem na tyłku wyrosły mu modzele jak u pawiana. Ser i bułka muszą mu wystarczyć, do tego kawa i papieros.
Umościł się wygodnie na kanapie i włączył telewizor. Bezmyślnie przerzucał kanały. Na jednym z nich pojawiła się twarz znanego w kręgach osób interesujących się zjawiskami paranormalnym i UFO doktora Zdzisława Przecławskiego.
– Udało mi się uzyskać informację z Centrum Astronomicznego, z której wynika, że w okresie świąt Bożego Narodzenia, a więc już na dniach, dojdzie do bardzo rzadkiego zjawiska astronomicznego – ciągnął ufolog zaaferowanym tonem. – Merkury, Wenus, Saturn, Mars i Jowisz będą widoczne z Ziemi niemal w jednej linii, po przekątnej. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że planety te mają różne orbity i cykle roczne, takie ich ustawienie należy uznać za wyjątkowy pokaz natury. Taki układ jest unikalny w dwudziestym pierwszym wieku. Te ciała niebieskie zgrupują się jeszcze tak ściśle we wrześniu dwa tysiące czterdziestego roku, lipcu dwa tysiące sześćdziesiątego i listopadzie dwa tysiące setnego roku. Podobna koniunkcja utworzyła się w dwutysięcznym roku, co przyniosło takie wydarzenia jak wybór Putina na prezydenta Rosji czy Georga W. Busha na prezydenta USA. Natomiast w Polsce pękło serce dzwonu Zygmunt. Indyjska astrolożka, Gayatri Devi Vasudev, która trafnie przepowiedziała śmiertelny zamach na Indirę Gandhi, drugie zwycięstwo Billa Clintona w wyborach prezydenckich, a nade wszystko zamach na Stany Zjednoczone jedenastego września dwa tysiące pierwszego roku, twierdzi, że tegoroczna koniunkcja pięciu planet nie zapowiada jeszcze konfliktu na globalną skalę, ale ludzkość powinna mieć się na baczności, zwłaszcza w niektórych regionach świata. Jak wynika z moich wieloletnich doświadczeń, obecna koniunkcja planet pozwoli nam zaobserwować nieznane, a tym samym niezrozumiałe zjawiska przyrody. Być może niebezpieczne dla człowieka, zwłaszcza o słabych nerwach. Szczególnie w miejscach wybranych…
– Jakoś żadne z nich, ani hinduska astrolożka, ani pan doktor, nie przewidziało katastrofy smoleńskiej, która niesie ze sobą gorsze skutki niż zamach w Nowym Jorku. – Nie czekając na koniec programu, Sulima skwitował z niesmakiem wywód ufologa i wyłączył telewizor.
Rozdział 6
To miejsce
Bestię zbudził donośny krzyk sowy, która zerwała się z pobliskiej gałęzi i pofrunęła w głąb lasu pogrążonego w szarościach wstającego dnia. Choć mogło się wydawać, że jego mieszkańcy spali snem sprawiedliwych, życie toczyło się utartym rytmem. Drapieżcy żerowali w najlepsze, a przyszłe ofiary, z lepszym lub gorszym skutkiem, usiłowały niezauważone skryć się w bezpiecznych miejscach. Inni mieszkańcy lasu już zanurzyli się w głęboki sen zimowy, trawiąc sadło zgromadzone latem. Chłód grudniowego poranka posrebrzył szronem pozbawione liści gałęzie buków i osik, a delikatna mgła snuła się przy ziemi. Wraz z podmuchem wiatru z daleka doleciał do bestii smakowity zapach koziego mięsa. Bezszelestnie wychynęła ze swojej kryjówki i wiedziona przez intensywną woń, niczym drogowskazem, bezbłędnie zmierzała do właściwego celu.
Zapach ewentualnego śniadania doprowadził ją na skraj lasu przeciętego szeroką asfaltową szosą. Po drugiej stronie, widoczna między drzewami, rozciągała się łąka, dalej majaczyły czerwone dachy z rzadka rozrzuconych domów. Z tyłu za nimi z minuty na minutę jaśniało niebo, zwiastując nadchodzący dzień. To od strony tych chałup dolatywał, zwiększając produkcję śliny w pysku bestii, zapach koziego mięsa. Krwiożercza istota jednym susem pokonała szosę i na ugiętych łapach skradała się poprzez łąkę. Po chwili wyszła na błotnistą polną drożynę, którą nocny przymrozek skuł na kamień. Nieopodal samotnie stojącej chałupy, przekrzywionej ze starości, ujrzała skleconą z surowych żerdzi zadaszoną zagrodę, a w niej kilka kóz. Kopytne od razu wyczuły niebezpieczeństwo, lecz jeszcze nie wiedziały, jak ono wygląda. Nie znały takiego zapachu. Nigdy wcześniej się z nim nie zetknęły. Z pewnością nie była to woń psa ani wilka. Na zbliżające się dość szybko nieznane im zagrożenie kozy spoglądały z zainteresowaniem pomieszanym z przerażeniem, w pełni przekonane, że takiego stworzenia nigdy w życiu nie widziały. Nawet im się nie śniło po nocach. Lecz instynktownie wyczuły w nim mięsożercę.
Bestia podkradła się do niskiego ogrodzenia i pokonała je jednym susem. Zwierzęta podniosły raban i zbiły się w gromadkę. Kozioł bohatersko wysunął się przed stadko swoich żon i dzieci i usiłował nastraszyć agresora ostrymi rogami. Niepotrzebnie. On nie znajdował się w kręgu zainteresowań. Po co zadawać sobie trud, aby w nagrodę dostać łykowate mięso. Mięsożerca wziął na celownik samotne koźlątko pałętające się bezradnie w rogu zagrody. Jednym skokiem zbliżył się do niego, chwycił wątłe gardziołko potężnymi szczękami, miażdżąc je, i z martwą zdobyczą w pysku przeskoczył nad ogrodzeniem.
Słońce już lśniło wysoko na niebie, kiedy stworzenie uznało, że to przeklęte miejsce, gdzie człowiek w gumiakach pastwił się nad nim, zostało dostatecznie daleko. Okolica jawiła się jako dzika i wymarła. Z każdym przebytym kilometrem odnosiło wrażenie, jakby rozpoznawało stare, znajome zapachy, choć las jawił mu się jakoś inaczej. Może stało się tak za sprawą spadających z drzew liści, uschniętych traw oraz czarnych ptaszysk kraczących donośnie na jego widok. Innych na próżno było szukać, a jeszcze niedawno tu były. Stojąc na szczycie wysokiego wzniesienia, krwiożercza istota potoczyła władczym wzrokiem po leżącym u jej stóp gęstym świerkowym lesie, zdającym się nie mieć końca. I wówczas dopiero rozpoznała to miejsce. „Dom! Mój dom!”, uradowana puściła się biegiem w dół stromego zbocza.