Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Tom drugi - Jolanta Maria Kaleta - ebook + audiobook

Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Tom drugi ebook i audiobook

Jolanta Maria Kaleta

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Boże Narodzenie, 2011 rok. Do starej gajówki w Górach Izerskich przyjeżdżają wraz z żonami bracia Czarnowscy, Maks i Patryk, którzy od lat hobbistycznie zajmują się eksploracją. Mają nadzieję, że zdobyta przez mężczyzn stara mapa doprowadzi ich do mitycznej Szczeliny Jeleniogórskiej – schowka skrywającego ponoć bajeczne skarby ukryte przez Niemców pod koniec wojny. 

Równocześnie w te rejony wyrusza polsko-niemiecka ekipa zawodowo trudniąca się poszukiwaniami. Wieść, że Szczelina znajduje się w Górach Izerskich, dociera także do Jacka Sulimy – dziennikarza miesięcznika „Tropiciel”, skupiającego się na rozwiązywaniu zagadek z czasów II wojny światowej, poszukiwaniu skarbów i zaginionych dzieł sztuki. 

Choć każde z nich dysponuje nowoczesnym sprzętem i ma dość szczegółowe informacje na temat lokalizacji schowka, dotarcie do niego okazuje się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali. Muszą się zmierzyć nie tylko z ekstremalnymi warunkami pogodowymi, lecz także z nietypowymi mieszkańcami gór oraz siłami, o których istnieniu dowiadują się, kiedy jest już za późno. Wszyscy znaleźli się w pułapce.

„Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje” to powieść, w której elementy grozy i sensacji doskonale współgrają z przygodowym klimatem fabuły, wywołując dreszcz emocji wśród słuchaczy i czytelników. Jolanta Maria Kaleta w mistrzowski sposób bawi się suspensem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 21 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Marcin Stec

Oceny
4,4 (241 ocen)
148
58
28
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anita1970

Nie oderwiesz się od lektury

dobra
00
Darek-Reinhard

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca.
00
Malgorzata-19

Nie oderwiesz się od lektury

Super Lektorat Polecam
00
Gajus

Dobrze spędzony czas

Wszystko fajnie, tylko brakowało kapibary, serio.
00
Kachula71

Nie oderwiesz się od lektury

druga część bardziej ciekawa niż pierwsza
00

Popularność




Ty­tuł: Pu­łapka. Nic nie jest tym, czym się wy­daje

Co­py­ri­ght © Jo­lanta Ma­ria Ka­leta, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

Ko­rekta: Ma­ria Za­jąc

ISBN 978-91-8076-157-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

CZĘŚĆ PIERW­SZAŚWIĄ­TECZNA ROZ­GRYWKA

Roz­dział 1

Ko­la­cja wi­gi­lijna

– Coś się szwenda po oko­licy! – oznaj­miła gło­śno Edyta, wpa­da­jąc z im­pe­tem do izby. Bły­ska­wicz­nie za­mknęła za sobą drzwi i oparła się o nie ple­cami. Z tru­dem chwy­tała po­wie­trze. Ze stra­chu zdrada męża na mo­ment wy­le­ciała jej z pa­mięci.

Maks, który wła­śnie koń­czył wy­bie­ra­nie po­piołu spod ko­minka, spoj­rzał kry­tycz­nie na zwi­chrzone wia­trem włosy żony, za­ru­mie­nione od mrozu po­liczki i lęk ma­lu­jący się w jej oczach. Śla­dów po nie tak daw­nych łzach nie za­uwa­żył. Ostat­nio nie do­strze­gał żad­nych uczuć ani emo­cji, które tar­gały Edytą.

– Pewno sarna – burk­nął, wra­ca­jąc do wy­bie­ra­nia po­piołu.

– Sarny ra­czej nie mają zwy­czaju war­czeć ani na do­da­tek go­nić tu­ry­stów po le­sie. – Ko­bieta nie dała się zbić z tropu. Nie czuła do męża już nic poza nie­na­wi­ścią.

– Może lis chory na wście­kli­znę? – za­in­te­re­so­wał się Pa­tryk. Na­gle przy­szło mu na myśl, że ktoś jed­nak przej­rzał ich plany, a te­raz śle­dził. Być może te wczo­raj­sze świa­tła wcale nie były pi­jac­kimi zwi­dami, tylko la­tar­kami w ludz­kich rę­kach. Na dnie jego dość po­dejrz­li­wej du­szy zro­dziło się po­dej­rze­nie, że to wła­ści­ciel to­waru z Trubkiprzy­je­chał go od­zy­skać i te­raz za­czaił się w krza­kach, aby z da­leka ob­ser­wo­wać, co się dzieje w ga­jówce. Pod­szedł do okna i za­pu­ścił za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nie na ze­wnątrz. Uj­rzał je­dy­nie czarną ścianę lasu. Miał nie­od­parte wra­że­nie, że drzewa znaj­dują się te­raz jakby bli­żej ga­jówki. – W tym re­jo­nie nie ma zwie­rząt ata­ku­ją­cych lu­dzi. Może to jed­nak był czło­wiek? – za­py­tał, sta­ra­jąc się ukryć nie­po­kój w gło­sie.

– Lu­dzie nie mają zwy­czaju prze­sia­dy­wać wie­czo­rami na ga­łę­ziach świer­ków, zwłasz­cza w Wi­gi­lię. Może ja­kaś małpa ucie­kła z ogrodu zoo­lo­gicz­nego? – przy­szło na­gle Edy­cie na myśl.

– A jak to stwo­rze­nie kon­kret­nie wy­glą­dało? – do­py­ty­wał się Pa­tryk.

– Nie wiem do­kład­nie… – Edyta nie po­tra­fiła opi­sać prze­ra­ża­ją­cej po­staci, którą uj­rzała. Za­bra­kło jej słów. – Było czarne, a w le­sie jest ciemno, więc nie za­uwa­ży­łam szcze­gó­łów. Miało żółte śle­pia i war­czało na mnie… – Zbie­rało się jej na płacz i reszta zda­nia uwię­zła w gar­dle.

– Edyta, co ty wy­ga­du­jesz? – prych­nął Maks, skoń­czyw­szy czy­ścić ko­mi­nek. – Od kiedy małpy war­czą? Coś ci się przy­wi­działo. Je­stem po­twor­nie głodny i pora szy­ko­wać ko­la­cję wi­gi­lijną. Od śnia­da­nia nic nie je­dli­śmy. Pewno to to­bie z głodu w brzu­chu bur­czało – do­rzu­cił żar­tem na ko­niec.

Pa­mięć o po­ran­nych wy­da­rze­niach w le­sie zdą­żyła już wy­blak­nąć, a de­cy­zja o ogra­ni­cze­niu nar­ko­ty­ków je­dy­nie do ma­ri­hu­any uko­iła jego lęk przed ko­niecz­no­ścią uda­nia się na od­wyk. Je­dy­nie wi­doczne na szyi trzy krwawe ślady po pa­znok­ciach, a ra­czej pa­zu­rach, nie da­wały mu spo­koju. Nie po­tra­fił też zna­leźć na ich obec­ność żad­nego lo­gicz­nego wy­tłu­ma­cze­nia. Nar­ko­tyczne wi­zje miały to do sie­bie, że nie zo­sta­wiały na ciele żad­nych oznak. Nisz­czyły wy­łącz­nie psy­chikę. Wo­lał jed­nak nic ro­dzi­nie nie mó­wić. Nie mógł prze­cież wy­klu­czyć, że szramy na szyi także były owo­cem ha­lu­cy­na­cji, na kształt bia­łych my­szek czy pa­ją­ków, które wi­dy­wali al­ko­ho­licy do­tknięci de­li­rium.

– A je­śli to jest ja­kieś nie­bez­pieczne zwie­rzę? – za­su­ge­ro­wał Pa­tryk, nie chcąc się zdra­dzać ze swo­imi po­dej­rze­niami. Brat za­raz by go wy­śmiał.

– W Gó­rach Izer­skich nie ma na­wet wil­ków… – Maks ob­rzu­cił żonę i brata kry­tycz­nym spoj­rze­niem. – Wy to je­ste­ście pa­ni­ka­rze… – Po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową i wy­szedł z ga­jówki, aby wy­sy­pać po­piół.

– To na pewno było to duże stwo­rze­nie, które wi­dzia­ły­śmy przed­wczo­raj po dro­dze – wtrą­ciła szy­der­czym to­nem Do­rota, już ubrana do uro­czy­stej ko­la­cji. – To ono po­rwało two­jego in­dyka. A te­raz przy­szło po do­kładkę.

Edyta na wspo­mnie­nie upo­ko­rze­nia z po­przed­niego dnia i tego, co przed dwiema go­dzi­nami zo­ba­czyła przez okno, bez słowa po­ma­sze­ro­wała do swo­jej sy­pialni. Czuła, że jesz­cze jedno słowo, a nie zdoła nad sobą za­pa­no­wać. Nie wie­działa, co się włó­czy po oko­licy, czym były te dziwne świa­tła, co sie­działo na ga­łęzi, ale prze­czu­cie jej pod­po­wia­dało, że nic do­brego z tego nie wy­nik­nie. „Ja­kiś ban­dzior dał nogę z pier­dla i ukrywa się w le­sie” – przy­szło jej na­gle do głowy. „Li­czył, że za­go­spo­da­ruje ga­jówkę, a my­śmy we­szli mu w pa­radę. Wy­mor­duje nas, co do nogi, na bank. Ale naj­pierw zrobi po­rzą­dek z Mak­sem i Do­rotą, bo to oni szwen­dają się po le­sie. Do­brze im tak. W końcu będę miała święty spo­kój”. Po­czuła ogromną go­rycz i ci­che łzy po­to­czyły się jej po po­licz­kach. Ro­zej­rzała się w po­szu­ki­wa­niu swo­jej pu­der­niczki, która po­winna le­żeć na półce tuż obok ko­sme­tyczki, ale jej tam nie było. Chwilę szpe­rała mię­dzy ciu­chami, lecz bez re­zul­tatu. Prze­szu­kała to­rebkę i torby po­dróżne, zaj­rzała na­wet pod łóżka. Po pu­der­niczce nie było na­wet śladu. O kra­dzież tym ra­zem Do­roty nie mo­gła po­są­dzić, bo szwa­gierka uży­wała ko­sme­ty­ków z gór­nej półki, a Edyta ta­kich z Ros­smanna.

Gdy wró­ciła do izby, Pa­tryk już zdą­żył po­wno­sić z ganku cały pro­wiant po­trzebny do przy­go­to­wa­nia ko­la­cji wi­gi­lij­nej, a Do­rota wy­kła­dała na ta­le­rze ku­pione w mar­ke­cie ryby. Ich in­ten­sywny, wzmoc­niony che­micz­nymi do­dat­kami za­pach mo­men­tal­nie roz­niósł się po ca­łej cha­cie. Edyta wsta­wiła na śro­dek roz­grza­nego do czer­wo­no­ści ku­chen­nego pieca gar­nek z wodą, aby ugo­to­wać pie­rogi, i spraw­nie na­kryła do stołu.

– Edyta – ode­zwał się Maks, do­kła­da­jąc drew do ko­minka. – Sprawdź, czy jest już ta pierw­sza gwiazdka, bo umie­ram z głodu. – Po­wy­cie­rał nos chu­s­teczką i ci­snął ją w ogień. Za­pło­nęła jak po­chod­nia i na kształt anioła z roz­pię­tymi skrzy­dłami po­szy­bo­wała w górę.

– Prze­cież nie mu­simy cze­kać. – Edyta wzru­szyła ra­mio­nami i wrzu­cała po kilka pie­ro­gów do wrzątku.

Woda pry­skała na czer­woną płytę, sy­cząc ni­czym zła­pana za ogon żmija.

– Nie je­steś prak­ty­ku­ją­cym ka­to­li­kiem, aby kur­czowo trzy­mać się tra­dy­cji. Moim zda­niem mo­żemy za­raz sia­dać do stołu, bo wszystko już go­towe – do­dała, de­li­kat­nie mie­sza­jąc w garnku, aby pie­rogi się nie roz­pa­dły.

– Wi­gi­lię za­czyna się przy pierw­szej gwiazdce – wtrą­cił Pa­tryk, już od­święt­nie ubrany. Wy­ło­żył na pa­pie­rową ser­wetkę przy­wie­ziony z Wro­cła­wia opła­tek, ku­piony w mar­ke­cie. Kiedy byli dziećmi, za­wsze cho­dzili z matką po opła­tek do ko­ścioła. Te­raz im się już nie chciało. – Nie bę­dziemy z Mak­sem zmie­niać wie­lo­let­nich przy­zwy­cza­jeń – do­rzu­cił, krę­cąc się po izbie. Cze­goś mu bra­ko­wało, tylko nie wie­dział czego.

– Mam gdzieś wa­sze na­wyki – prych­nęła Edyta i po­słała szwa­growi spoj­rze­nie ba­zy­liszka. – Niebo za­snute chmu­rami i nie wi­dać ani tej wa­szej pierw­szej gwiazdki, ani na­wet po­lar­nej. Kto nie chce, niech nie je. – Ci­snęła ta­lerz z pie­ro­gami na stół, aż za­brzę­czały równo uło­żone noże i wi­delce.

– Bo ty nie umiesz na­wet gwiazdy wy­pa­trzyć – burk­nęła Do­rota, wsta­jąc z ka­napy. – Ja wam za­raz po­wiem, jak wy­gląda sy­tu­acja – oznaj­miła za­chę­ca­jąco i po­de­szła do okna. Przy­tknęła nos do szyby, przy­sła­nia­jąc twarz dłońmi. Po chwili krzyk­nęła ura­do­wana: – Jest gwiazda! A wła­ści­wie dwie!

– Gdzie? – spy­tała zdzi­wiona Edyta. „Zmy­śla zdzira jedna, na pewno zmy­śla, żeby mi zro­bić na złość”, prze­mknęło jej przez głowę i rzu­ciła okiem za okno, w ciemną, nie­prze­nik­nioną noc. – Nic nie wi­dać! Masz omamy wzro­kowe albo to po­czą­tek ja­skry. Mu­sisz pójść do oku­li­sty – skwi­to­wała uszczy­pli­wie.

Do­rota już otwie­rała usta, aby się od­gryźć, lecz w tym mo­men­cie ja­kieś świa­tełko mi­gnęło da­leko po­mię­dzy drze­wami, jakby ktoś szedł przez las z la­tarką w dłoni.

– Wi­dzia­łaś? – spy­tała ura­do­wana i spoj­rzała na Edytę z wyż­szo­ścią. – Tam, mię­dzy tymi wy­so­kimi drze­wami. – Stuk­nęła pal­cem w szybę, wska­zu­jąc kie­ru­nek.

– To chyba te same świa­tła, które na­po­tka­li­śmy w le­sie, a nie żadna pierw­sza gwiazdka. – W gło­sie Edyty dał się sły­szeć nie­po­kój.

– Czy wy znowu ma­cie za­miar się kłó­cić? Prze­cież w końcu jest Wi­gi­lia… – prych­nął Maks nie­za­do­wo­lony i za­gar­nął ra­mio­nami obie dziew­czyny, żeby je po­pro­wa­dzić do stołu. – Chodźmy jeść, bo też umie­ram z głodu. Srał pies gwiazdkę. To prze­cież jedna wielka bujda na re­so­rach.

Gdy Maks roz­siadł się już wy­god­nie na ła­wie, się­gnął po ta­le­rzyk z opłat­kiem, bo czuł się głową ro­dziny. Kru­chy i przej­rzy­sty biały pła­tek otu­lony sian­kiem przy­po­mniał im choć na krótką chwilę czasy dzie­ciń­stwa. Pod­nio­sły na­strój, który wów­czas to­wa­rzy­szył świę­tom, prze­świad­cze­nie, że oto za mo­ment wy­da­rzy się coś ma­gicz­nego, że od dziś wszystko się zmieni na lep­sze, że każdą łzę obe­trą czułe mat­czyne dło­nie, a list na­pi­sany do Świę­tego Mi­ko­łaja do­tarł do ad­re­sata i oto on nad­cho­dzi, dzwo­niąc dzwo­necz­kami u sań wy­ła­do­wa­nych wspa­nia­łymi, wy­śnio­nymi pre­zen­tami.

Edy­cie z tru­dem przy­szło wy­do­być z sie­bie miłe świą­teczne ży­cze­nia. Miała wra­że­nie, że kłam­stwo i fałsz wy­cie­kają z każ­dego jej słowa, pla­miąc nie­ska­laną biel opłatka. Nie chciała jed­nak w ta­kiej chwili, w ga­jówce za­gu­bio­nej w głu­szy, za­koń­czyć tej ro­dzin­nej fał­szy­wej sie­lanki, w oba­wie, że Czar­now­scy ją prze­ka­bacą i wszystko zo­sta­nie po sta­remu. Ży­czyła za­tem każ­demu po ko­lei i zdro­wia, i wszel­kiej po­myśl­no­ści, i suk­ce­sów w pracy, i tak da­lej. Lecz nie od­wa­żyła się ży­czyć Mak­sowi ani Do­ro­cie speł­nie­nia ma­rzeń. Cho­lera wie, o czym oboje skry­cie ma­rzą, a gdyby los oka­zał się zło­śliwy, to jesz­cze mo­głyby się te ich pra­gnie­nia zre­ali­zo­wać. Z pew­no­ścią szczę­ścia Edyty w swo­ich par­szy­wych pla­nach nie uwzględ­nili.

Roz­dział 2

Klu­czyk

Po wi­gi­lij­nej ko­la­cji Edyta się­gnęła do to­rebki i włą­czyła ko­mórkę. Chwilę krę­ciła się po izbie, nie mo­gąc zła­pać za­sięgu. Ani jed­nej kre­seczki. Mimo to spró­bo­wała wy­słać ese­mes. Bez­sku­tecz­nie.

– Maks! – zwró­ciła się do męża otwie­ra­ją­cego ko­lejną bu­telkę wina. – Gdzie w tej cha­cie jest za­sięg? – spy­tała z te­le­fo­nem w dłoni.

– Mam wra­że­nie, że tu­taj nie ma w ogóle za­sięgu – od­parł nieco spe­szony. Wie­dział, że Edyta nie lubi ta­kich sy­tu­acji. O do­stę­pie do In­ter­netu też nie było co ma­rzyć. Nie­po­trzeb­nie przy­wiózł lap­topa.

– Mó­wi­łeś przed wy­jaz­dem, że jest, tylko słaby i trzeba go po­szu­kać – prych­nęła, rzu­ca­jąc mu wście­kłe spoj­rze­nie.

– Bo tak utrzy­my­wał ten gość z nad­le­śnic­twa. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Pewno nie miał po­ję­cia, o jaki za­sięg py­tam. Może cho­dziło mu o wzro­kowy. A po co ci ko­mórka? – spy­tał wo­jow­ni­czo. – Mnie masz pod ręką, a do ko­chanka mo­głaś za­dzwo­nić przed wy­jaz­dem. – Par­sk­nął śmie­chem, za­do­wo­lony z wła­snego dow­cipu.

– Chcia­łam zło­żyć ży­cze­nia ma­mie i cioci – od­po­wie­działa, pod­cho­dząc do Maksa z taką miną, jakby chciała z niego wy­ci­snąć za­sięg. – W końcu jest Wi­gi­lia. I tak mam wy­rzuty su­mie­nia, że nie po­je­cha­li­śmy do niej do Kra­kowa.

– Może do ju­tra służba le­śna usu­nie z drogi to po­wa­lone drzewo, wsią­dziemy w sa­mo­chód i zje­dziemy do Świe­ra­dowa, to so­bie za­dzwo­nisz – obie­cał i po­dał jej kie­li­szek wy­peł­niony czer­wo­nym wi­nem.

– Przy­wio­złeś może ja­kieś białe? – spy­tała Pa­tryka. Od męża już nic nie chciała. Na­wet kie­liszka wina. – Wiesz, nie prze­pa­dam za czer­wo­nym – wy­ja­śniła, uprze­dza­jąc ewen­tu­alne py­ta­nia.

– Mam, ko­chana szwa­gierko – za­wo­łał we­soło, lekko już wsta­wiony. Z peł­nym brzu­chem, grze­jąc się w cie­ple ko­minka, cie­szył się obec­no­ścią naj­bliż­szych mu osób. Nie wy­obra­żał so­bie bez nich ży­cia. – Już po­daję, do usług! – Ze­rwał się z fo­tela i wy­sko­czył na ga­nek, gdzie mie­ściła się ich spi­żar­nia. Wró­cił z po­bla­dłą twa­rzą. Po­sta­wił bu­telkę wina na stole i szep­nął Mak­sowi do ucha: – Znowu wi­dzia­łem te świa­tła. Nie po­doba mi się to…

– Za­raz sam spraw­dzę. Tylko nic nie mów dziew­czy­nom, bo znowu wpadną w pa­nikę – od­parł ci­cho Maks. – Idę na­rą­bać drewna do ko­minka – oznaj­mił po chwili gło­śno. – Pa­tryk, idziesz ze mną?

– Ja so­bie po­sie­dzę przy ogniu. Coś mnie w gar­dle dra­pie… Chyba się prze­zię­bi­łem na tych Czar­cich Ska­łach. – Z miną cier­pięt­nika przy­su­nął so­bie fo­tel bli­żej ko­minka. – Edytko… – zwró­cił się do szwa­gierki. – Zrób mi kilka ład­nych zdjęć. Do­bra? – Spoj­rzał jej przy­mil­nie w oczy. – Za­miesz­czę na Fej­siku, jak wró­cimy – do­dał, wy­chy­la­jąc resztki wina z kie­liszka.

Gdy Edyta wró­ciła z sy­pialni z apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym w ręce, w izbie sie­dział je­dy­nie Pa­tryk. Do­rota też się ulot­niła.

– Gdzie się po­działa twoja żona? – spy­tała dla po­rządku. Do­my­ślała się, gdzie jej mąż i szwa­gierka te­raz są i co ro­bią. Po­czuła ostre ukłu­cie zwy­kłej bab­skiej za­zdro­ści, bo o in­nych uczu­ciach mowy już nie było.

– Po­szła do wy­gódki, bo po­noć po two­ich uszkach do­stała, za prze­pro­sze­niem, sraczki – od­parł lekko beł­ko­tli­wym gło­sem. – Chodź tu­taj, mu­simy po­ga­dać, za­nim oni wrócą.

Edyta prze­stra­szyła się, że on już wie o Mak­sie i Do­ro­cie. To nie­do­brze. Bę­dzie się wtrą­cał i roz­grze­by­wał, a żonka go urobi.

– O co cho­dzi, Pa­tryk? – spy­tała, za­cho­wu­jąc po­zorny spo­kój, i za­głę­biła się w fo­telu obok. Za­pa­liła pa­pie­rosa.

– Jak zwy­kle. O Czar­nego…

– Tak?

– Znasz go… – Pa­tryk nie wie­dział, od czego za­cząć. Li­czył na po­moc Edyty, ale wo­lał nie zdra­dzać jej szcze­gó­łów. Brat urwałby mu głowę. Zna­lazł się mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem. – Maks są­dzi, że jemu wszystko wolno…

– Znasz go le­piej ode mnie. W końcu to twój brat.

– Otóż to – klu­czył da­lej. – Jest uparty, ale może ty coś zdzia­łasz…

– Ja? Pa­tryk! Co ty ple­ciesz?! – Wznio­sła oczy na su­fit, jakby tam się spo­dzie­wała zna­leźć roz­wią­za­nie. – Ty nie wi­dzisz, jak jest mię­dzy nami? Prze­cież Maks ma mnie w du­pie…

Pa­tryk mach­nął ręką. Pod­szedł do stołu i na­lał do swo­jego kie­liszka wina. Czer­wo­nego.

– Chcesz? – spy­tał, pod­cho­dząc do Edyty z bu­telką jej ulu­bio­nego bia­łego Imi­gli­kos. Przy­po­mi­nało jej po­dróż po­ślubną do Gre­cji. Maks ko­chał ją wów­czas jak wa­riat. No­sił na rę­kach, wie­czo­rami pły­wali nago w cie­płych wo­dach Mo­rza Śród­ziem­nego, tań­czyli na dan­cin­gach zorbę, a wszę­dzie to­wa­rzy­szyło im białe Imi­gli­kos. Żal za mi­nio­nym cza­sem bo­le­śnie ukłuł ją w samo serce.

– Aha… – bąk­nęła. Przez za­ci­śnięte gar­dło nie mo­gła wy­du­sić nic wię­cej.

– Męż­czyźni już tacy są. – Pa­tryk z głup­ko­wa­tym uśmie­chem bez­rad­nie roz­ło­żył ra­miona. – Dupa to dupa, a żona to żona. Prze­cież przy­się­gał przed oł­ta­rzem… – wy­ja­śnił, co miał na my­śli, sia­da­jąc na swoim miej­scu przy ko­minku. Są­dził, że taki ar­gu­ment Edytę prze­kona. W końcu dla do­bra ro­dziny po­winna przy­mknąć oko na skoki w bok swo­jego męża. Nie ona pierw­sza i nie ostat­nia. Choć on swo­jej Myszki ni­gdy by nie zdra­dził.

Edyta ob­rzu­ciła szwa­gra za­sko­czo­nym spoj­rze­niem. Ta­kich po­glą­dów się po nim nie spo­dzie­wała.

– Co ty wy­ga­du­jesz? Dul­skiej się na­czy­ta­łeś czy te­le­wi­zję Opoka oglą­dasz?

– Może masz ra­cję – zgo­dził się po na­my­śle. Spory ze szwa­gierką, zwłasz­cza na te­maty re­li­gijne, nie były mu te­raz na rękę. Edyta ni­gdy nie ro­zu­miała du­cho­wych po­trzeb ani jego, ani Maksa. – Po­wta­rzam ja­kieś fra­zesy, ale jedno wiem. Maks nie ma za­miaru się z tobą roz­wo­dzić.

Edyta wzru­szyła ra­mio­nami. Może mąż nie ma ta­kiego za­miaru, ale ona ma. Tę po­łowę Pe­ters­burga, którą prze­le­ciał, ja­koś by prze­bo­lała, Do­roty mu jed­nak nie da­ruje. Niech go szlag trafi. I Do­rotę też. Żal jej tylko było Pa­tryka. Jego mi­łość do żony i przy­wią­za­nie do brata wi­dać było go­łym okiem.

– Ale te­raz dajmy temu spo­kój. Są waż­niej­sze sprawy… – Pa­tryk wró­cił do kwe­stii, która go naj­bar­dziej in­te­re­so­wała. – Mamy pe­wien pro­blem, że tak po­wiem, na­tury fi­nan­so­wej. W grę wcho­dzą duże pie­nią­dze.

– Ja­kie pie­nią­dze? O czym ty mó­wisz? Ile?

– Sto ty­sięcy. Euro…

– Mów kon­kret­niej, bo nie ogar­niam. – Edyta ode­tchnęła z ulgą, że nie o ro­mans Maksa i Do­roty cho­dziło.

– Czarny ma pe­wien dług ho­no­rowy i po­wi­nien sprawę za­ła­twić, aby nie przy­spa­rzać nam kło­po­tów. Fi­nan­so­wych, a być może też in­nych. – Ja­kich, Pa­tryk wo­lał na­wet nie my­śleć.

Edyta za­trzy­mała na swoim szwa­grze cie­kaw­skie spoj­rze­nie. Jak na jej gust sta­now­czo za dużo ma­ta­czył, ale w końcu był praw­ni­kiem, a oni ina­czej nie po­tra­fią.

– Je­steś w fir­mie wspól­ni­kiem. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Je­śli to ja­kiś to­war, za który za­le­ga­cie z opła­tami, to weź i go od­daj. Albo za­płać. Za­cią­gnij­cie kre­dyt, nie wiem, w końcu to wy pro­wa­dzi­cie biz­nes, a ja tylko uczę bio­lo­gii.

– Nie mamy te­raz tyle kasy, aby za­pła­cić. Zresztą… – Pa­tryk się za­wa­hał. Brat za­bro­nił mu o tym roz­ma­wiać z Edytą i Do­rotą. – Maks nie chce za­pła­cić, bo po­noć to­war wy­grał w karty, więc…

– Pa­tryk! – prze­rwała mu Edyta ka­te­go­rycz­nym to­nem. – Klu­czysz jak za­jąc po pu­stym polu. Grał w po­kera o ga­cie? – Mimo roz­pa­czy, która wy­peł­niała ją całą, za­śmiała się gorzko. – We­szli­ście w nar­ko­tyki czy co? – spy­tała po chwili, czu­jąc lo­do­waty dreszcz na ple­cach.

Za­wsze się oba­wiała, że na­łóg Pa­tryka do tego do­pro­wa­dzi i po­cią­gnie ich wszyst­kich na dno. Choć ni­gdy nie za­uwa­żyła, aby szwa­gier cho­dził na­ćpany. Tylko tak na­prawdę ona nie wie­działa, jak wy­gląda na­ćpany czło­wiek. W ich śro­do­wi­sku nikt nar­ko­ty­ków nie za­ży­wał. Ta­kie ob­razki wi­dy­wała tylko na fil­mach, ale czy można wie­rzyć ak­to­rom? Pew­nie coś prze­sa­dzili albo po­my­lili.

– No co ty… – Pa­tryk za­re­cho­tał. – Taki głupi to ja nie je­stem. A te­raz pstryk­nij mi te fotki, bo Czarny wraca. Po­ga­damy in­nym ra­zem… – oznaj­mił szep­tem, sły­sząc, jak brat tu­pie na ganku.

Edyta koń­czyła aku­rat ko­lejne zdję­cie, gdy do izby wszedł Maks z na­rę­czem po­rą­ba­nych po­lan.

– Wy tu so­bie gadu-gadu, a na dwo­rze śnieg sy­pie jak cho­lera – po­wie­dział ra­do­snym gło­sem i ci­snął drewno tuż obok ko­minka.

Edyta i Pa­tryk do­pa­dli okna i prze­kle­iw­szy nosy do szyby, z dzie­cięcą cie­ka­wo­ścią zaj­rzeli w ciem­ność. Z nieba sy­pały grube płatki śniegu. Zdą­żyły już przy­pu­dro­wać na biało ro­snące tuż obok wy­so­kie świerki i po­dwórko. Silny wiatr po­ry­wał płatki do tańca, wi­ro­wał z nimi w takt sil­nych po­dmu­chów.

Gdy wie­czór wi­gi­lijny do­biegł końca i za Pa­try­kiem i Do­rotą za­mknęły się drzwi ich sy­pialni, Maks wy­jął coś z kie­szeni spodni i pod­szedł do żony.

– Ko­cha­nie, mam dla cie­bie jesz­cze je­den pre­zent – szep­nął czule, wrę­cza­jąc jej nie­wiel­kie pu­de­łeczko, w sam raz na ju­bi­ler­ski dro­biazg.

– Prze­cież już da­łeś mi pre­zent, był pod cho­inką – bąk­nęła kom­plet­nie za­sko­czona i spoj­rzała mu w oczy. Jak zwy­kle nic z nich nie po­tra­fiła wy­czy­tać. – Co to jest? – spy­tała i za­cie­ka­wiona otwo­rzyła puz­derko.

Na czar­nym ak­sa­mi­cie le­żał zwi­nięty w kształt węża złoty łań­cu­szek z przy­cze­pio­nym szka­ple­rzy­kiem, być może też zło­tym lub tylko po­zła­ca­nym. Edyta nie po­tra­fiła roz­róż­nić, bo na bi­żu­te­rii się nie znała. Od lat no­siła wciąż tę samą bran­so­letkę ze sre­bra. Się­gnęła po lśniące ca­cuszko i obej­rzała je uważ­nie w bla­sku lampy naf­to­wej. Kiedy otwo­rzyła szka­ple­rzyk, onie­miała. We­wnątrz znaj­do­wał się naj­zwy­klej­szy, pro­sty w kon­struk­cji alu­mi­niowy klu­czyk. Odro­binę więk­szy niż te do skrzynki na li­sty. Pod­nio­sła na męża zdu­mione spoj­rze­nie.

– Mo­żesz mi to wy­ja­śnić? – spy­tała, trzy­ma­jąc w dłoni wi­sio­rek.

– Nie mogę dać żo­nie zło­tego łań­cuszka na Gwiazdkę? – od­po­wie­dział py­ta­niem.

– Nie rżnij głupa. Nie o to py­tam – od­parła ostro. Prze­cież wie­działa, że nie o pre­zent dla niej cho­dziło, tylko o coś in­nego. – Do czego jest ten klu­czyk? Tylko mi nie mów, że do mo­jego pasa cnoty, bo jej już nie mam, i to od dawna. – Pod­nio­sła głos.

– Ciiii – syk­nął Maks i po­ło­żył pa­lec na ustach. Do­cie­kli­wość Edyty za­czy­nała go wku­rzać, ale ni­komu in­nemu w tej spra­wie nie mógł za­ufać, zwłasz­cza Pa­try­kowi. Go­tów za­ła­twić sprawę po swo­jemu. – To klucz do skrytki na po­czcie. Chciał­bym, abyś go prze­cho­wała. Tylko nie mów nic Pa­try­kowi. Chyba taki bzdet mo­żesz dla mnie zro­bić?

– Mogę. Nie ma sprawy… – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Na któ­rej po­czcie? Tej na placu Grun­waldz­kim? – Sta­rała się ukryć roz­pie­ra­jącą ją cie­ka­wość. Prze­cież znała Maksa. Im wię­cej ona bę­dzie na­ci­skać, tym bar­dziej on bę­dzie się za­pie­rał, dla­tego nie spy­tała, co scho­wał w skrytce.

– Do­wiesz się w swoim cza­sie – skwi­to­wał krótko i za­czął się prze­bie­rać do spa­nia. – Wy­sła­łem ci na ma­ila – do­rzu­cił po chwili, gdy sprawę prze­my­ślał. Na­gle przy­szło mu do głowy, że w każ­dej chwili może zgi­nąć, choćby w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, a wów­czas to­war z ta­kim tru­dem zdo­byty dia­bli we­zmą. Niech cho­ciaż ro­dzina ma z tego po­ży­tek.

Za­raz po­tem usły­szeli przez ścianę, jak Pa­tryk wró­cił z wy­gódki. Roz­ma­wiali z Do­rotą co­raz bar­dziej pod­nie­sio­nymi gło­sami, a po chwili roz­pę­tała się praw­dziwa bu­rza. Edyta miała wra­że­nie, że pa­dały ta­kie słowa jak „zwy­kła dziwka” i „szmata”, „mam w du­pie taką ro­dzinę” i „niech was wszyst­kich szlag trafi”. Nie pierw­szy raz w tym związku, więc Maks i Edyta sta­rali się pusz­czać mimo uszu fru­wa­jące w po­wie­trzu wza­jemne pre­ten­sje i wy­zwi­ska.

Gdy Edyta we­szła do izby, aby się umyć przed snem, od razu spo­strze­gła, że ktoś ru­szał jej apa­rat fo­to­gra­ficzny. Spoj­rzała na ka­ta­log zdjęć zro­bio­nych w tym dniu. Bra­ko­wało tych z Mak­sem i Do­rotą. Nie dość, że ktoś je usu­nął, to jesz­cze zo­sta­wił włą­czony apa­rat z funk­cją ka­mery. Spoj­rzała na na­grany film i po­czuła. jak całe jej ciało po­kryło się gę­sią skórką. Na ekra­niku wid­niał ko­mi­nek i po­woli do­ga­sa­jący w nim ogień. Na­gle z czar­nego wnę­trza wy­sko­czyła na śro­dek izby ciemna po­stać, która spra­wiała wra­że­nie prze­źro­czy­stej. Sku­liw­szy się w so­bie, po­mknęła w stronę drzwi wyj­ścio­wych i znik­nęła z pola wi­dze­nia ka­mery. Edyta obej­rzała film jesz­cze raz i z nie­po­ko­jem po­de­szła do ko­minka. Tuż obok, na pod­ło­dze, wid­niała plama sa­dzy.

Roz­dział 3

Ci­cha noc

Dzień zbli­żał się ku koń­cowi, gdy śpiącą na sze­ro­kim ko­na­rze dziką be­stię zbu­dziło nie­przy­jemne ssa­nie w żo­łądku. Na­tych­miast do niej do­tarło, że od wielu go­dzin nic kon­kret­nego nie ja­dła. Ze­sko­czyła z drzewa i prze­dzie­ra­jąc się przez le­śną gę­stwinę, wy­szła na sze­roki dukt. Kiedy kilka płat­ków cze­goś bia­łego i zim­nego spa­dło jej na noz­drza, prych­nęła i wku­rzona mach­nęła ogo­nem. Omio­tła wzro­kiem oko­licę. Pod­czas gdy ona spała, te białe płatki zdą­żyły za­sy­pać cały świat. I le­ciały z nieba na­dal. Uświa­do­miła so­bie, że bę­dzie mo­gła nie tylko wy­wą­chać zwie­rzynę, ale także do­sko­nale wy­pa­trzyć jej tropy. To, że i ona zo­sta­wia ślady w tym bia­łym pu­chu, miała za nic. Była we­wnętrz­nie prze­ko­nana, że jej prze­cież nic nie tro­piło. Poza ludźmi.

Zmie­rzała po­przez ciemny i ci­chy las w zna­nym so­bie kie­runku. Do chaty na prze­łę­czy. Pu­sty brzuch przy­niósł wspo­mnie­nie żar­cia, które cał­kiem nie­dawno zna­la­zła tam pod drzwiami. Ob­li­zała się ze sma­kiem i wie­trzyła no­sem pły­nące wo­koło za­pa­chy. Ża­den nie przy­po­mi­nał upie­czo­nego przez czło­wieka ptaka. Do­mi­no­wał na­to­miast kosz­marny odór bi­jący od bla­sza­nego po­twora, któ­rym prze­miesz­czali się lu­dzie. Wraz z nim po­ja­wił się draż­niący, ostry za­pach dymu. Albo po­żar, albo czło­wiek. Na­gle w jej roz­dęte noz­drza wdarła się sma­ko­wita woń za­jąca… Bły­ska­wicz­nie przy­pa­dła do ziemi i po­cią­gnęła no­sem raz jesz­cze. Do­strze­gła sza­raka skry­tego pod wi­szącą ni­sko, do sa­mej ziemi, ga­łę­zią po­tęż­nego świerka. Po­ru­szał uszami, usi­łu­jąc zło­wić nie­bez­pieczne dla niego dźwięki. Be­stia za­kra­dła się od za­wietrz­nej. Długi skok i… Jest! Po krót­kim uczto­wa­niu na śniegu po­zo­stała je­dy­nie czer­wona plama krwi i resztki kła­ków.

Ob­li­zaw­szy się ze sma­kiem, ro­zej­rzała się w po­szu­ki­wa­niu bla­sza­nego po­twora, któ­rego fe­tor na­dal draż­nił jej noz­drza. Do­strze­gła go do­piero po chwili, na ob­szer­nej po­la­nie. Cały przy­sy­pany bia­łymi płat­kami, stał nie­opo­dal sta­rego bu­dynku, w któ­rym za­cho­wały się jesz­cze za­pa­chy drwali sprzed wielu lat. Krę­ciło się przy nim dwóch lu­dzi, sam­ców. Je­den z nich miał dziwny ko­lor wło­sów, przy­po­mi­na­jący wie­wiór­cze fu­terko. Be­stia od­ru­chowo za­mio­tła ogo­nem śnieżny puch. Unio­sła górną wargę, od­sła­nia­jąc za­krzy­wione, ostre kły, i prych­nęła ostrze­gaw­czo, choć byli zbyt da­leko, aby ją usły­szeć, a tym bar­dziej uj­rzeć. Zresztą za­jęci byli sobą, nie po­dej­rze­wa­jąc, że ta oko­lica to re­wir na­le­żący do niej, do dzi­kiej be­stii.

Roz­pa­lili na po­la­nie ogień i sie­dząc na kło­dach, za­ja­dali coś ze sma­kiem. Draż­niący miło noz­drza za­pach roz­cho­dził się po ca­łej oko­licy. Be­stia mi­mo­wol­nie mla­snęła ję­zo­rem. Je­den marny za­jąc to sta­now­czo za mało, aby za­spo­koić po­trzeby ta­kiego stwo­rze­nia jak ona. Miała ochotę pod­kraść lu­dziom ich po­si­łek. Ogromny lęk przed ogniem po­wstrzy­my­wał ją jed­nak przed tym kro­kiem. Ze­rwała się z miej­sca jak nie­pyszna i kil­koma dłu­gimi su­sami ru­szyła w kie­runku Mo­krej Prze­łę­czy, wciąż ma­jąc w pa­mięci smak pie­czo­nego ptaka.

Gdy do­tarła w oko­lice chaty, lu­dzie krę­cili się jak psz­czoły przy wej­ściu do ula. Za­szyła się w za­ro­ślach i cze­kała, kiedy za­koń­czą ten swój idio­tyczny ta­niec. W tym cza­sie wszystko wo­koło stop­niowo przy­sy­py­wała co­raz grub­sza war­stwa śniegu. Pu­szy­sty śnieżny dy­wan po­krył wy­dep­tane ścieżki i sze­ro­kie le­śne dukty, osiadł na ga­łę­ziach świer­ków i jo­deł. Po­bie­lił na­wet grzbiet be­stii. Na­gle cały świat stał się biały i ci­chy. Je­dy­nie od strony chaty do­la­ty­wały gło­śne krzyki, a przez szpary w oknach wy­do­by­wała się woń sil­nego stresu. Za­mknięci we wnę­trzu drew­nia­nej chaty lu­dzie, ni­czym w pu­łapce, mu­sieli z kimś wal­czyć, ale przez ściany i za­sło­nięte okna be­stia nie mo­gła nic doj­rzeć. Co ją to zresztą ob­cho­dziło? Po ja­kimś cza­sie wszel­kie od­głosy uci­chły i chatę ogar­nęły ciem­no­ści. Wy­łącz­nie bu­zu­jący w ko­minku ogień czer­woną po­światą roz­świe­tlał okna. Pa­nu­jącą wo­kół ci­szę za­głu­szało wy­cie wzma­ga­ją­cego się wia­tru, ci­ska­ją­cego w pysk be­stii tu­many kłu­ją­cego, lo­do­wa­tego śniegu. Mru­żyła śle­pia i marsz­czyła nos, na któ­rym osia­dały białe płatki. Mo­men­tal­nie się to­piły i kro­pel­kami wody spły­wały na ster­czące wąsy.

Na ugię­tych ła­pach za­kra­dła się w po­bliże chaty i wy­cią­ga­jąc przed sie­bie łeb, usi­ło­wała zwie­trzyć mię­dzy dzie­siąt­kiem za­pa­chów ten je­den, którą ją in­te­re­so­wał. Na­gle skrzyp­nęły drzwi i po­ja­wił się czło­wiek. Be­stia bły­ska­wicz­nie czmych­nęła w głąb bez­piecz­nych za­ro­śli, z da­leka ob­ser­wu­jąc po­czy­na­nia ludz­kiego samca. Gdy po chwili znik­nął w ciem­no­ściach nocy, wy­szła z ukry­cia. To, co tak ape­tycz­nie pach­niało, mu­siał za­brać ze sobą.

Przez mo­ment jesz­cze pe­ne­tro­wała oko­licę, szu­ka­jąc cze­goś do zje­dze­nia, a ni­czego god­nego uwagi nie zna­la­zł­szy, ru­szyła tro­pem czło­wieka ma­ją­cego to, co ją in­te­re­so­wało. Pu­ściła się bie­giem przez las, aby śle­dzony nie wy­pa­trzył jej z da­leka. Do­go­niła go w po­bliżu po­lany, na któ­rej stał bu­dy­nek pach­nący drwa­lami. Te­raz tuż obok, w bla­sza­nym po­two­rze, za­gnieź­dzili się ja­cyś lu­dzie.

Jego roz­świe­tlone okna rzu­cały cie­pły blask na naj­bliż­szą oko­licę. Ogni­sko już do­ga­sało. Je­dy­nie wą­ska smużka dymu nio­sła się ku wi­szą­cemu tuż nad zie­mią ciem­nemu niebu, z któ­rego nie­prze­rwa­nie sy­pał gę­sty śnieg. Spa­da­jące na resztki roz­ża­rzo­nych po­lan płatki z ci­chut­kim sy­kiem wy­da­wały ostat­nie tchnie­nie, prze­cho­dząc w inny stan sku­pie­nia. Czło­wiek, któ­rego be­stia tro­piła, gdy zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji, na wi­dok ogni­ska i sa­mo­chodu sta­nął jak wryty. Z pew­no­ścią nie spo­dzie­wał się tego, co uj­rzał. Bły­ska­wicz­nie wy­łą­czył lampkę umo­co­waną nad czo­łem, sku­lił się i usi­ło­wał przez ni­kogo nie­zau­wa­żony jak naj­szyb­ciej opu­ścić to miej­sce. Miał już za sobą część drogi, gdy ze sto­ją­cego na po­la­nie sa­mo­chodu wy­sko­czyli dwaj męż­czyźni. Mimo sza­le­ją­cej śnie­życy zdo­łali go wy­pa­trzyć. Na­tych­miast rzu­cili się za nim w po­goń. Gdy tylko ich do­strzegł, ru­szył do przodu w pa­nice. Droga wio­dła w dół, więc na­brał pręd­ko­ści na tyle du­żej, że go­niący go męż­czyźni, bez de­sek przy­pię­tych do nóg, zo­stali da­leko w tyle.

U be­stii za­dzia­łał od­ruch. Kiedy coś ucieka, goń i chwy­taj. Do­go­niła lu­dzi w kilka se­kund. Bie­gali prze­cież znacz­nie wol­niej niż ona. Dwaj męż­czyźni za­re­ago­wali pra­wi­dłowo. Gdy się obej­rzeli i z prze­ra­że­niem do­strze­gli, co ich goni, czmych­nęli w dwie różne strony – je­den w lewo, drugi w prawo. Be­stia stra­ciła im­pet i przy­sta­nęła. Mi­jały cenne se­kundy, a ona nie po­tra­fiła pod­jąć de­cy­zji, któ­rego go­nić. W końcu nikt jej nie uczył trud­nej sztuki po­lo­wa­nia. Od dziecka zdana była wy­łącz­nie na sie­bie i mu­siała po­le­gać na wro­dzo­nym in­stynk­cie. Zmarsz­czyła nos i od­sło­niła lśniące bielą kły. Zdą­żyła już z nich zli­zać krew po­przed­niej zdo­by­czy. Prych­nęła gło­śno jesz­cze raz. Tym ra­zem z wście­kło­ścią. Da­leko przed nią wid­niał jak na dłoni su­nący na de­skach przy­pię­tych do nóg czło­wiek. Usi­ło­wał przy­śpie­szyć i mocno od­py­chał się ki­jami, ale nie za­dał so­bie trudu, aby klu­czyć, jak przy­stało na po­ten­cjalną ofiarę, sta­ra­jącą się utrud­nić po­ścig. „Czło­wiek sta­nowi jed­nak ła­twą zdo­bycz”, po­my­ślała z po­gardą. Gdy uznała, że nad­szedł już czas, kil­koma dłu­gimi su­sami do­go­niła swój żywy cel. Szó­stym zmy­słem mu­siał wy­czuć jej obec­ność, bo spoj­rzał za sie­bie. Uj­rzaw­szy błysz­czące w ciem­no­ściach śle­pia i otwartą pasz­czę wy­peł­nioną dwoma rzę­dami ostrych zę­bów, czło­wiek ze stra­chu stra­cił rów­no­wagę i upadł.

Roz­dział 4

Chatka Gó­rzy­stów

Edytę obu­dziły ośle­pia­jące pro­mie­nie słońca wpa­da­jące do sy­pialni przez nie­wiel­kie okno przy­sło­nięte li­chą fi­ranką. Na­tych­miast przy­po­mniała so­bie tę ciemną istotę, która wy­sko­czyła z ko­minka. I wów­czas, w świe­tle dnia, zna­la­zła roz­wią­za­nie. To wiatr mu­siał dmuch­nąć w ko­min i wy­wiał kłąb sa­dzy, a ona w swo­jej buj­nej wy­obraźni do­pa­trzyła się za­rysu po­staci.

Ze­rwała się z łóżka i spoj­rzała na męża. Le­żał roz­wa­lony na wznak, z rę­koma pod głową. „Tak sy­piają lu­dzie nie­zwy­kle pewni sie­bie, ma­jący cią­gotki do spra­wo­wa­nia wła­dzy, naj­czę­ściej zo­dia­kalne Lwy”, przy­po­mniały jej się ja­kieś frag­menty pod­ręcz­nika z psy­cho­lo­gii snów, czy­ta­nego jesz­cze za cza­sów stu­diów. Po­de­szła do okna, od­su­nęła fi­rankę i… za­marła z wra­że­nia. Przez wie­czór i noc na­pa­dało tyle śniegu, że nie­mal się­gał pa­ra­petu. Otwo­rzyła okno i na­brała pełne gar­ście bia­łego pu­chu. Ule­piła so­lidną kulkę i nie za­sta­no­wiw­szy się nad kon­se­kwen­cjami swego czynu, ci­snęła pro­sto w twarz po­chra­pu­ją­cego męża. Wrza­snął tak gło­śno, że Edyta pod­sko­czyła i pi­snęła ze stra­chu. Do­piero te­raz do niej do­tarło, na co się od­wa­żyła. Maks usiadł na łóżku, z twa­rzą po­krytą białą papką ni­czym pianą do go­le­nia. Śnieg, to­piąc się pod wpły­wem cie­pła jego ciała, spły­wał wolno w dół i spa­dał ka­wał­kami na po­ściel. Maks spoj­rzał na Edytę z wście­kło­ścią. Stała z rę­koma przy twa­rzy, z któ­rej wy­zie­rały jej prze­stra­szone, ogromne ko­cie oczy. Spodnie od cie­płej fla­ne­lo­wej pi­żamy, za du­żej o cały roz­miar, po­ciesz­nie zro­lo­wały się na bo­sych sto­pach o ma­lut­kich czer­wo­nych pa­znok­ciach, a bluza wi­siała na jej drob­nych ra­mio­nach, jakby ją zdarła z grzbietu star­szego brata. Za­gu­biona sie­rota, kom­pletna nie­dojda, a mimo to ema­nu­jąca sek­sa­pi­lem na od­le­głość. Ką­tem oka uj­rzał ośle­pia­jącą biel śniegu, a do jego noz­drzy do­tarł odu­rza­jący za­pach ozonu wy­zwo­lo­nego przez pro­mie­nie słońca z czy­stego jak łzy anio­łów bia­łego pu­chu. Męż­czy­zna ze­rwał się z łóżka, jed­nym sko­kiem do­padł Edyty, chwy­cił ją za nad­garstki i od­su­nął dło­nie od twa­rzy. Wiel­kie oczy, roz­chy­lone, wil­gotne usta, przy­śpie­szony od­dech i za­pach jej cie­płego ciała mo­men­tal­nie po­ru­szyły jego serce. Falą po­wró­ciły wspo­mnie­nia daw­nego uczu­cia, któ­rym ją kie­dyś da­rzył. Po­pchnął ją na łóżko i jed­nym ru­chem zdarł z niej tę śmieszną, za dużą mę­ską pi­żamę z gru­bej fla­neli. Sutki drob­nych piersi za­lśniły czer­wie­nią w pro­mie­niach słońca i sta­nęły na sztorc mu­skane ustami Maksa. Na­wet nie czuli chłodu cią­gną­cego od uchy­lo­nego okna. Zda­wał się im wcale nie prze­szka­dzać, gdy ła­ko­mie przy­lgnęli do sie­bie na­gimi cia­łami. Edyta nie pa­mię­tała, kiedy ostatni raz było jej tak do­brze. Pełne ze­spo­le­nie, jak za daw­nych, do­brych cza­sów. „Chyba po­win­nam za­wsze go bu­dzić, na­cie­ra­jąc mu śnie­giem twarz”, po­my­ślała roz­anie­lona, gdy było już po wszyst­kim i Maks goły ni­czym święty tu­recki pod­szedł do okna. Nie zdą­żyła się pod­nieść z łóżka, gdy lo­do­wata kulka śniegu wy­lą­do­wała na jej na­gim, roz­grza­nym nie­daw­nymi piesz­czo­tami brzu­chu. Nie ka­zała mę­żowi długo cze­kać na re­wanż. Świe­cąc gołą pupą, do­pa­dła okna i ule­piła śnieżną gałkę. Maks usi­ło­wał skryć się za łóż­kiem, ale bez­sku­tecz­nie. Obe­rwał po go­łych ple­cach. Re­cho­cząc gło­śno, rzu­cił się do okna, aby na­brać pełne gar­ście bia­łego pu­chu, za­nim Edyta go ubie­gnie.

– Co się tu­taj wy­pra­wia!? – za­wo­łała Do­rota, wpa­da­jąc bez pu­ka­nia do ich sy­pialni, zwa­biona po­twor­nymi wrza­skami i chi­cho­tem z pie­kła ro­dem.

Na wi­dok na­giej pary ki­pią­cej na ki­lo­metr sek­sem i ba­wią­cej się śnie­giem w ra­mach wy­ra­fi­no­wa­nej gry wstęp­nej cof­nęła się nie­pew­nie. Bły­ska­wicz­nie do niej do­tarło, że coś waż­nego mię­dzy nimi przed chwilą za­szło i są na naj­lep­szej dro­dze, aby się od­na­leźć i od­zy­skać to, co wy­da­wało się utra­cone. Z wście­kło­ścią za­trza­snęła drzwi tak mocno, że o mało nie wy­le­ciały z oścież­nicy.

Maks mo­men­tal­nie oprzy­tom­niał i prze­stał re­cho­tać, ci­snął w Edytę bluzą od pi­żamy i za­mknął okno.

– Ubierz się, idiotko, bo się prze­zię­bisz – wark­nął, wkła­da­jąc bły­ska­wicz­nie spodnie i swe­ter. Wy­padł z sy­pialni jak opa­rzony. Wy­szedł na kłamcę, bo nie da­lej jak wczo­raj wma­wiał Do­ro­cie, że z żoną od dawna już nic go nie łą­czy, a tym bar­dziej łóżko.

Gdy Edyta ubrana w cie­plutki dres we­szła do izby, w ko­minku już pło­nął żywy ogień, a bla­cha ku­chen­nego pieca bu­chała czer­wo­nym ża­rem. Do­rota, zwi­nięta w kłę­bek w fo­telu przed ko­min­kiem, uda­wała, że czyta ga­zetę. Pu­sty wzrok za­wie­siła jed­nak na ogniu bu­zu­ją­cym w ko­minku. Maks ner­wo­wymi ru­chami szpe­rał po wszyst­kich pół­kach.

– Nie wi­dzia­łaś mo­jego noża? Tego no­wego… – do­dał, wi­dząc za­sko­cze­nie ma­lu­jące się na twa­rzy Edyty. – Jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem le­żał na półce z ta­le­rzami…

– Nie mam po­ję­cia… – od­parła po chwili. Przy­szło jej na myśl, że zbyt dużo przed­mio­tów ulat­niało się w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach jak na taką małą cha­łupę. – Może wy­nio­słeś do dre­wutni…

Maks wy­szedł bez słowa, trza­ska­jąc drzwiami, a Edyta, nu­cąc ko­lędy, za­brała się do na­kry­wa­nia do stołu. Pod po­wie­kami skryła czułe po­ca­łunki męża sprzed kilku mi­nut. Po­my­ślała, że może jesz­cze nie wszystko stra­cone, że może da się to ja­koś po­skle­jać, że nie oni jedni mają ta­kie pro­blemy, że może Pa­tryk ma ra­cję, a ona jest zbyt za­sad­ni­cza i też nie­dzi­siej­sza. Pełna na­dziei na przy­szłość, przy­po­mniała so­bie, że prze­cież przy­wio­zła ze sobą ra­dyjko tran­zy­sto­rowe na ba­te­rie. Wy­cią­gnęła je z torby i usta­wiła na belce nad ko­min­kiem. Krę­ciła po­ten­cjo­me­trem w lewo i w prawo, szu­ka­jąc od­po­wied­niej na dziś sta­cji. W końcu zna­la­zła coś pa­su­ją­cego.

Do­rota po chwili z osten­ta­cyj­nym zie­wa­niem unio­sła się z fo­tela, wy­ry­wa­jąc Edytę z jej wspo­mnień, i na­dal na­bur­mu­szona po­ma­gała mil­cząco na­kry­wać do stołu. Maks z ja­kąś dzi­waczną drew­nianą szu­flą w rę­kach od­gar­niał śnieg sprzed drzwi i drą­żył tu­nel do wy­gódki i dre­wutni.

Wró­cił do chaty uty­tłany w śniegu jak praw­dziwy bał­wan. Bra­ko­wało mu tylko mar­chew­ko­wego nosa, choć ten wła­sny też miał od mrozu czer­wony. Edyta par­sk­nęła śmie­chem na jego wi­dok i pod­bie­gła, aby otrze­pać z męża biały puch. Czu­jąc na so­bie pełne kpiny spoj­rze­nie Do­roty, Maks od­su­nął żonę z nie­chę­cią. Do jego uszu do­tarła me­lo­dia ko­lędy. Bły­ska­wicz­nie zlo­ka­li­zo­wał jej źró­dło. Do­padł ra­dyjka i wy­szarp­nął z jego wnę­trza ba­te­rie. Wy­lą­do­wały w ku­ble na śmieci. „To nie­eko­lo­gicz­nie…” − prze­mknęło Edy­cie przez głowę. Ot taka idio­tyczna, nie na miej­scu myśl.

– Pro­si­łem, abyś nie za­bie­rała tej szcze­kaczki. Nie ży­czę so­bie kłótni po­li­ty­ków przy Bo­żym świę­cie – wark­nął, sia­da­jąc za sto­łem.

Za­pa­dła gro­bowa ci­sza. Smak słod­kiego or­ga­zmu sprzed go­dziny od­bił się Edy­cie czkawką. „Ni­gdy wię­cej, ni­gdy wię­cej…”, zło­żyła so­bie mil­czącą świą­teczną obiet­nicę.

– Gdzie ten twój Pa­tryk? – spy­tał Maks, nie zwra­ca­jąc na­wet uwagi na na­gle po­bla­dłą twarz żony. Wspo­mnie­nie uczu­cia, któ­rym ją da­rzył, już się ulot­niło wraz z dy­mem wy­pa­lo­nego w dre­wutni jo­inta.

Pe­łen sa­mo­za­do­wo­le­nia za­bie­rał się do śnia­da­nia. Czuł się jak praw­dziwy sa­miec. Prze­le­ciał szwa­gierkę i żonę w od­stę­pie kilku go­dzin. Za­sko­czyło go, że z żoną było mu le­piej. Do­rota oka­zała się zimna jak ryba w ga­la­re­cie, którą przy­wio­zła na Wi­gi­lię. Być może było tak za sprawą miej­sca, w któ­rym się ko­chali. W końcu wy­zię­biona, pełna szpar dre­wut­nia zu­peł­nie się nie nada­wała na roz­bie­raną randkę.

– Taki sam on mój, jak i twój – od­burk­nęła Do­rota i z na­dętą miną upiła ły­czek kawy z mle­kiem.

– Okej. – Maks kiw­nął głową i po­cią­gnął no­sem. – Niech bę­dzie nasz – zgo­dził się z uśmie­chem, sma­ru­jąc pajdę chleba ma­słem. Było zmro­żone na kość, czego wy­jąt­kowo nie lu­bił, ale miał zbyt do­bry hu­mor, aby zwra­cać żo­nie uwagę, że w porę nie wnio­sła sma­ro­wi­dła do chaty. – To gdzie jest ten nasz Pa­tryk? – po­wtó­rzył py­ta­nie z peł­nymi ustami.

– Wy­je­chał – od­parła ze sto­ic­kim spo­ko­jem Do­rota i unio­sła do ust fi­li­żankę.

– Jak to, kurwa, wy­je­chał?! – wrza­snął Maks, plu­jąc dro­bin­kami pie­czywa, i ze­rwał się z ławy.

Po­gnał jak wi­cher do sy­pialni brata. Z im­pe­tem otwo­rzył drzwi. Uj­rzał roz­be­be­szone łóżko, sko­tło­wane ciu­chy szwa­gierki na pół­kach piw­nicz­nego re­gału, kilka par bu­tów le­żą­cych w bez­ła­dzie pod ścianą, tonę ko­sme­ty­ków na sto­liku sto­ją­cym w ką­cie nie­wiel­kiego po­koju. Pa­tryka w nim nie było. Na ze­wnątrz z całą pew­no­ścią też nie. Zo­sta­wiłby ja­kieś ślady, gdyby udało mu się do­brnąć po pas w śniegu do wy­gódki.

– Dla­czego wy­je­chał? – Rzu­cił Do­ro­cie wście­kłe spoj­rze­nie, sia­da­jąc z po­wro­tem za sto­łem. – I jak wy­je­chał? Na pie­chotę po­szedł? Prze­cież auto stoi…

– Nie mów, że nie sły­sza­łeś wczo­raj­szej awan­tury. – Wzru­szyła ra­mio­nami i fleg­ma­tycz­nie od­gar­nęła grzywkę wciąż wpa­da­jącą jej do oczu. – Ob­ra­ził się na wszyst­kich śmier­tel­nie, spa­ko­wał ple­cak i so­bie po­szedł. – Upiła ko­lejny łyk kawy, jak gdyby ni­gdy nic. Ogar­nął ją tak duży żal do Maksa, że nie miała na­wet ochoty na pa­rówki, za któ­rymi prze­pa­dała. Po­czuła się przez niego zdra­dzona i oszu­kana. Z nią nie ba­rasz­ko­wał jak z Edytą. Kiedy spo­tkali się w dre­wutni, prze­wie­sił ją przez pień do rą­ba­nia drewna, zdarł z niej spodnie i ze­rżnął, jakby nie była ko­bietą, lecz kloc­kiem. Le­d­wie za­czął, a już skoń­czył. I wy­szedł bez słowa, bo ktoś się krę­cił po po­dwórku.

Maks spoj­rzał na szwa­gierkę jak na zjawę z ob­cego uni­wer­sum.

– W nocy wy­szedł? Chyba żar­tu­jesz? – spy­tał kom­plet­nie wy­trą­cony z rów­no­wagi. –Prze­cież do Świe­ra­dowa bę­dzie ze dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów! – De­ner­wo­wał się bar­dziej z lęku o brata niż ze zło­ści, że zo­stał sam z ba­bami.

– Ob­ra­ził się na mnie, na­wet nie wiem, z ja­kiego po­wodu, i po­sta­no­wił resztę świąt spę­dzić w ja­kiejś Chatce Gó­rzy­stów czy czymś w tym ro­dzaju – bąk­nęła bez­na­mięt­nie, jakby miała gdzieś cały świat z mę­żem na czele. – Po­noć to tylko go­dzina drogi.

– Aha. – Maks ode­tchnął z ulgą. Zdą­żył już przy­wyk­nąć do od­wiecz­nych awan­tur mię­dzy tą parą i nie trak­to­wał tych kłótni ani roz­stań na po­waż­nie. – To rze­czy­wi­ście nie­da­leko. Tam można za­no­co­wać i coś zjeść – za­mru­czał za­do­wo­lony z ta­kiego ob­rotu sprawy. – Za­raz po śnia­da­niu przy­pniemy narty i po­je­dziemy po niego – oznaj­mił już cał­kiem spo­kojny o los brata i się­gnął po pa­rówki sty­gnące na pół­mi­sku. Na­ło­żył ły­żeczkę musz­tardy i wbił wi­de­lec, aż sok pry­snął.

Edyta jed­nak nie po­dzie­lała jego spo­koju. Śnieg prze­cież sy­pał już pod wie­czór. Na­wet je­żeli Pa­tryk wy­szedł za­raz po awan­tu­rze, to śnie­życa do­pa­dła go po dro­dze. Mógł zgu­bić szlak. La­tarkę w ta­kich wa­run­kach można o kant dupy roz­bić. Śnieg wci­ska się do oczu, ośle­pia, zmu­sza do po­chy­le­nia głowy. Wi­ru­jące płatki są gor­sze od mgły. Je­żeli nie zdo­łał do­trzeć do schro­ni­ska, to za­marzł po dro­dze. Choć ter­mo­me­tru na ze­wnątrz chaty nie było, w po­wie­trzu czuło się pa­nu­jący na dwo­rze trza­ska­jący mróz, a w nocy mu­siało być jesz­cze zim­niej. Nie bez przy­czyny na tę oko­licę mó­wiono „mała Sy­be­ria”. Edyta wstała od stołu i z tru­dem pa­nu­jąc nad łzami ci­sną­cymi się jej do oczu, wy­krzy­czała nieco pi­skli­wym gło­sem:

– Was chyba cał­kiem ro­zum opu­ścił! Ja nie mam za­miaru na­py­chać so­bie ki­szek, pod­czas gdy Pa­tryk być może czeka na na­szą po­moc, le­żąc za­mar­z­nięty pod drze­wem! – Ci­snęła na stół nóż i kromkę chleba, którą wła­śnie sma­ro­wała, aż ka­wałki ma­sła pry­snęły na Do­rotę, i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem po­ma­sze­ro­wała do sy­pialni.

Bły­ska­wicz­nie wło­żyła ocie­plone spodnie, gruby po­lar i pu­chówkę. Do ple­caka wrzu­ciła me­ta­lową pier­siówkę z ko­nia­kiem i ta­bliczkę cze­ko­lady. Wy­tar­gała ze schowka swoje śla­dówki wraz z kij­kami i usia­dła na ła­wie, aby wzuć buty. Maks rzu­cił jej pełne uzna­nia spoj­rze­nie i znik­nął za drzwiami sy­pialni. Gdy wkła­dał strój do jazdy na nar­tach, coś się po­ru­szyło pod łóż­kiem.

– Pa­tryk? – spy­tał, czu­jąc ogar­nia­jącą go ra­dość. Zaj­rzał pod spód, li­cząc, że brat jak za dzie­cię­cych lat tam się scho­wał, aby wszyst­kim na­pę­dzić stra­chu. – Co ty wy­pra­wiasz?

Pod łóż­kiem zna­lazł jed­nak tylko swoje buty. Pa­tryka z całą pew­no­ścią tam nie było. Maks już chciał się pod­nieść z klę­czek, gdy do­tarło do niego głu­che war­cze­nie.

– Kurwa… – syk­nął. – Co za li­cho?

Raz jesz­cze rzu­cił okiem pod łóżko. Do­piero wów­czas za­uwa­żył sze­roko roz­laną, czarną plamę. Przy­po­mi­nała tusz, który wy­lał się z bu­telki. Miał pew­ność, że wcze­śniej jej tam nie było. Do­tknął pal­cem, a plama skur­czyła się i znik­nęła. Maks na­tych­miast po­ża­ło­wał wy­pa­lo­nego z sa­mego rana skręta z ma­ri­hu­aną. „Znowu mam ha­lu­cy­na­cje, pie­przone ha­lu­cy­na­cje”, prze­mknęło mu przez myśl. Otarł rę­ka­wem kro­ple potu, który na­gle zwil­żyły mu czoło, i czu­jąc tłu­kące się w pier­siach serce, po­śpiesz­nie wkła­dał buty do jazdy na nar­tach.

Gdy wró­cił do izby z ko­min­kiem, Do­rota na­dal sie­działa na ła­wie, jakby ją ktoś przy­spa­wał. Są­czyła resztki kawy i tępo spo­glą­dała za okno. Nie zja­dła na­wet ka­wa­łeczka chleba, co było do niej nie­po­dobne. Ca­łym swoim je­ste­stwem ma­ni­fe­sto­wała, że ich po­czy­na­nia jej nie do­ty­czą, że ona jest po­nad to całe za­mie­sza­nie. Maks z za­ci­śnię­tymi pię­ściami, jakby miał za­miar przy­ło­żyć szwa­gierce, po­stą­pił krok w jej stronę.

– Rusz to swoje opa­słe dup­sko i włóż coś – wark­nął, wska­zu­jąc ręką drzwi do jej sy­pialni. – Chyba że masz za­miar wyjść na po­szu­ki­wa­nia męża w tym dre­siku? – spy­tał kpiąco. Z ciem­nych za­ka­mar­ków du­szy do­tarła do niego nie­przy­jemna myśl, że Pa­tryk do­wie­dział się o zdra­dzie, stąd ta cała awan­tura, i po­czuł coś na kształt wy­rzu­tów su­mie­nia. Za­śle­piony po­żą­da­niem, nie wziął pod uwagę ani uczuć żony, ani brata.

– Nie mam za­miaru ni­g­dzie wy­cho­dzić i szu­kać ko­goś, z kim się roz­wo­dzę… – od­parła przez za­ci­śnięte szczęki.

Z wy­razu jej twa­rzy Edyta nie po­tra­fiła wy­wnio­sko­wać, czy była tak wście­kła, czy miała za­miar się po­ry­czeć. Spoj­rzała na męża, ale umknął wzro­kiem gdzieś w bok. Jak bły­ska­wica prze­mknęło jej przez głowę: „Ka­cza dupa, nie­do­brze. Zdję­cia z mo­jego apa­ratu. Pa­tryk mu­siał je zo­ba­czyć, dla­tego była ta awan­tura, dla­tego wy­szedł po nocy. Z roz­pa­czy”.

– Nie pieprz głu­pot, bo nie pora… – syk­nął Maks. Chwy­cił Do­rotę za ra­mię jak w klesz­cze i za­wlókł do sy­pialni. – Masz być go­towa za pięć mi­nut! – roz­ka­zał to­nem nie­wró­żą­cym ni­czego do­brego i we­pchnął ją do po­koju.

Kilka mi­nut póź­niej, sto­jąc przed ga­jówką z nar­tami przy­pię­tymi do nóg, z mapą w ręce, wy­zna­czył kie­ru­nek jazdy. Za­afe­ro­wani nie zwra­cali uwagi na mróz szczy­piący po­liczki i wy­ci­ska­jący łzy z oczu. Roz­glą­da­nie się za śla­dami Pa­tryka nie miało naj­mniej­szego sensu. Jak okiem się­gnąć roz­cią­gała się biała zimna pu­sty­nia. Żad­nego śladu czło­wieka. Kil­ka­na­ście me­trów da­lej ściana lasu z drze­wami opa­tu­lo­nymi bia­łym pu­chem. Nad nimi roz­po­ście­rał się czy­sty błę­kit nieba, a ja­sne pro­mie­nie słońca, od­bi­ja­jące się mi­lio­nami iskier od każ­dego płatka śniegu, ra­ziły w oczy do łez, wtó­ru­jąc mro­zowi. Jak na roz­kaz wło­żyli go­gle.

– Je­dziemy w dół. – Maks wska­zał ręką kie­ru­nek. – Je­żeli nie zgu­bimy krzy­żówki, to po­je­dziemy Białą Drogą do żół­tego szlaku. Mam na­dzieję, że śnieg nie za­le­pił zna­ków na drze­wach… – za­mru­czał pod no­sem, bar­dziej do sie­bie niż do dziew­czyn.

Edyta wy­czuła w jego gło­sie lęk i w skry­to­ści du­cha przy­znała mu ra­cję. To, co zro­bił Pa­tryk, to nie były żarty ani po­gróżki rzu­cane na wiatr w przy­pły­wie zło­ści. Ten krok mógł go kosz­to­wać ży­cie. Maks ru­szył pierw­szy, za nim Edyta, na końcu Do­rota. Za­nim wy­szła z chaty, zdą­żyła po­kryć tu­szem rzęsy, na­ło­żyć odro­binę różu na pełne po­liczki i po­ma­lo­wać usta czer­woną po­madką. Bez ma­ki­jażu czuła się naga. Edyta na­dal była sauté, w tym mo­men­cie nie prze­szka­dzały jej jed­nak ja­sne rzęsy ani blade jak kartka pa­pieru po­liczki. Już po chwili mróz i wiatr wy­szczy­pały je do czer­wo­no­ści.

Su­nęli po lek­kiej po­chy­ło­ści w dół. Raj­ski kra­jo­braz wo­koło, a w ser­cach pie­kło. Edyta roz­glą­dała się uważ­nie, aż do łez, ale nie do­strze­gła naj­mniej­szego śladu, który mógł zo­sta­wić Pa­tryk. Tro­chę znali te oko­lice z let­nich wy­praw ro­we­ro­wych i dzięki temu bez spe­cjal­nego trudu zlo­ka­li­zo­wali skręt do żół­tego szlaku. Te­ren stał się pła­ski jak stół, zmu­szał do so­lid­nego od­py­cha­nia się kij­kami, aby do­dać so­bie szyb­ko­ści. Lęk o Pa­tryka wy­peł­niał Edytę całą i nie po­zwa­lał na żadne opty­mi­styczne my­śli. Pod jej po­wieki upar­cie po­wra­cał je­den ob­raz – trup Pa­tryka sie­dzą­cego pod ja­kimś drze­wem, z upior­nie bladą twa­rzą i brwiami ob­sy­pa­nymi śnie­giem jak mąką. Po dwóch go­dzi­nach mor­der­czej jazdy uj­rzeli z da­leka siwą smużkę dymu uno­szącą się z ko­mina Chatki Gó­rzy­stów. Choć droga za­częła się wzno­sić, Maks przy­śpie­szył. Do­rota ję­czała gdzieś da­leko w tyle. Ani on, ani Edyta na­wet się za nią nie oglą­dali. Wy­jąt­kowo oboje byli zgodni co do jed­nego. Nie miała prawa po­zwo­lić Pa­try­kowi na opusz­cze­nie chaty w środku nocy pod­czas śnie­życy. Przy­czyny awan­tury scho­dziły w tym wy­padku na drugi plan. Po­winna ich była obu­dzić i po­pro­sić o po­moc. Po­słała męża na nie­chybną śmierć. Chyba że o to jej cho­dziło – taka myśl pod­stęp­nie za­lę­gła się w gło­wie Edyty. Od­go­niła ją gło­śnym chrząk­nię­ciem.

Maks pierw­szy do­padł drzwi schro­ni­ska. Tuż za nim Edyta, któ­rej mo­kra od potu grzywka le­piła się do czoła. Od­dy­chała szybko, z tru­dem ła­piąc po­wie­trze. Do­piero po chwili do chaty do­tarła Do­rota. We­wnątrz schro­ni­ska pa­no­wał nie­mi­ło­sierny żar albo tak im się zda­wało po mroź­nym po­wie­trzu na ze­wnątrz. W głów­nej sali nie za­stali ni­kogo. Sze­ro­kie drew­niane stoły, przy nich ławy i krze­sła, w ką­cie ogromna praw­dziwa cho­inka przy­stro­jona ko­lo­ro­wymi bomb­kami, cu­kier­kami w błysz­czą­cych pa­pier­kach i czer­wo­nymi łań­cu­chami. We wnę­trzu ob­ło­żo­nego ka­flami ko­minka bu­zo­wał ogień. Zdez­o­rien­to­wani roz­glą­dali się po ką­tach w po­szu­ki­wa­niu Pa­tryka, gdy we­szła go­spo­dyni. Młoda, po­stawna ko­bieta o ru­mia­nych po­licz­kach. W cie­płych weł­nia­nych spodniach i gru­bym swe­trze z gol­fem wy­glą­dała jak tu­rystka. Krót­kie ciemne włosy bujną grzywą spa­dały jej na czoło. Uśmiech­nęła się życz­li­wie, choć w jej sza­rych oczach Edyta do­strze­gła nutę zdzi­wie­nia. Któż w pierw­szy dzień świąt o tak wcze­snej po­rze włó­czy się po gó­rach? W taki mróz na do­da­tek.

– Wi­tam mi­łych go­ści! – za­wo­łała i ge­stem wska­zała je­den ze sto­łów. – Sia­daj­cie! Po­dać ja­jecz­nicę z ma­je­ran­kiem czy na­le­śniki z dże­mem ja­go­do­wym? – Wo­dziła py­ta­ją­cym spoj­rze­niem po ich twa­rzach z nie­pew­nymi mi­nami. Już się do­my­śliła, że mieli w za­na­drzu ja­kąś nie­spo­dziankę, i to z ga­tunku tych przy­krych.

– Szu­kamy mo­jego brata – wy­ja­śnił Maks, jed­nym ru­chem ręki ścią­ga­jąc z głowy czapkę. Mo­kre od potu włosy ob­le­piły mu czoło i kark. – Po­wie­dział, że idzie do was… Wczo­raj, póź­nym wie­czo­rem… W za­sa­dzie w nocy… – Gorzka prawda z tru­dem prze­ci­snęła mu się przez gar­dło.

Uśmiech na twa­rzy ko­biety mo­men­tal­nie zgasł. Zbyt wiele lat spę­dziła w tej oko­licy, aby zba­ga­te­li­zo­wać ta­kie zda­nie, że ktoś wę­dro­wał po gó­rach, zwłasz­cza pod­czas śnie­życy i do tego w nocy, i nie do­tarł na miej­sce prze­zna­cze­nia. Mo­gła być tylko jedna przy­czyna – za­błą­dził i za­marzł.

Roz­dział 5

Za­pis z ka­mery

De­li­katne pro­mie­nie słońca wpa­da­jące przez białą ko­ron­kową fi­rankę wprost na kró­lew­skie łoże, w któ­rym przy­szło Su­li­mie spę­dzić sa­mot­nie ko­lejną noc, wy­rwały go z głę­bo­kiego snu. Prze­cią­gnął się le­ni­wie i roz­ko­szo­wał chwilą. Za­pu­ścił wzrok da­leko za okno. Jak okiem się­gnąć ła­godne, po­kryte bielą łań­cu­chy Gór Izer­skich. Nad nimi błę­kit nieba. Lecz za­raz po­tem jego świa­do­mo­ści wtar­gnęło wspo­mnie­nie śla­dów po­tęż­nych łap, któ­rych ślady ja­kieś zwie­rzę zo­sta­wiło w śniegu tuż przed ma­ską jego sa­mo­chodu. Mu­siało tam­tędy prze­cho­dzić do­piero co, bo śnieg nie zdą­żył ich za­sy­pać. Jak tylko do­tarł do pen­sjo­natu, zdję­cia tro­pów wy­słał do dok­tora Paw­la­czyka. Był cie­kaw jego opi­nii. Kon­cep­cja Ku­bac­kiego o mi­sty­fi­ka­cji cał­ko­wi­cie le­gła w gru­zach. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie lata pod­czas śnie­życy po gó­rach, aby zo­sta­wiać po­dej­rzane tropy, i to na po­la­nie od­wie­dza­nej przez tu­ry­stów. Ist­nie­nie tego dzi­kiego zwie­rza było za­tem bez­spor­nym fak­tem.

Bły­ska­wicz­nie wy­sko­czył z łóżka i po krót­kiej to­a­le­cie w ła­zience przy­po­mi­na­ją­cej słodką bom­bo­nierkę wy­stro­jony od­święt­nie usiadł za sto­łem w ja­dalni. Na­prze­ciwko sie­działo to samo wie­kowe mał­żeń­stwo z Nie­miec co pod­czas Wi­gi­lii, Aniela i Hu­bert Ko­schy­ko­wie, jak się przed­sta­wili. Po­trawy z pół­mi­sków zni­kały w za­stra­sza­ją­cym tem­pie, jakby ta dwójka ni­gdy w ży­ciu nie ja­dła schabu ze śliwką ani kar­pia w ga­la­re­cie. Z żar­łocz­no­ścią pi­ra­nii po­ru­szali szczę­kami, wpy­cha­jąc so­bie do ust a to pla­ster tłu­stej szynki po­sma­ro­wa­nej chrza­nem, a to ka­wa­łek pasz­tetu z za­jąca czy płat śle­dzia w śmie­ta­nie. Ja­cek zer­kał na nich raz po raz, jakby w oba­wie, że któ­re­muś w przy­pły­wie tego ła­kom­stwa wy­pad­nie z ust wprost do ta­le­rza pro­teza zę­bowa. Tym ra­zem za­cho­wał czuj­ność i gdy tylko na stole po­ja­wił się ko­szyk ze słod­kim pie­czy­wem na de­ser, chwy­cił swoją bułkę droż­dżową na­dzianą mar­mo­ladą, a za­raz po­tem, nio­sąc ją z dumą ni­czym wo­jenną zdo­bycz, wró­cił do swego po­koju.

Wy­pa­liw­szy na bal­ko­nie pa­pie­rosa, włą­czył lap­topa. Ta­so­wał w my­ślach wy­da­rze­nia z po­przed­niego dnia. Sie­dząc w za­cisz­nym po­koju, bez­pieczny po­śród wszel­kich zdo­by­czy cy­wi­li­za­cyj­nych, prze­tra­wił krok po kroku wszystko, co go wczo­raj spo­tkało, i do­szedł do wnio­sku, że chyba miał sporo szczę­ścia. Lo­cha z mło­dymi mo­gła go za­ata­ko­wać. Ta­kie bli­skie spo­tka­nia trze­ciego stop­nia z dzi­kami na ogół źle się dla czło­wieka koń­czą. Do­brze zro­bił, scho­dząc zwie­rza­kom z drogi. Je­dyne, co wciąż bu­dziło jego nie­po­kój, to te fos­fo­ry­zu­jące śle­pia. Były za duże jak na dziką świ­nię.

Gdy kom­pu­ter od­pa­lił, Su­lima, nu­cąc pod no­sem swoją ulu­bioną ko­lędę, Je­zus ma­lu­sieńki, po­łą­czył się z In­ter­ne­tem. Ode­brał pocztę. Pierw­szy mail zmu­sił go do po­rzu­ce­nia ko­lędy na rzecz głę­bo­kiego za­czerp­nię­cia po­wie­trza. Pi­sał dy­rek­tor ogrodu zoo­lo­gicz­nego, dok­tor Paw­la­czyk. Z na­de­sła­nych przez Jacka zdjęć wy­ni­kało, że zwie­rzę­ciem, które po­zo­sta­wiło tropy, może być ryś. Są­dząc po wiel­ko­ści łap – tym ra­zem Ja­cek przy­ło­żył li­nijkę, za­nim pstryk­nął kilka fo­tek – byłby to do­rodny sa­miec. Dy­rek­tor, nie ba­cząc na świą­teczny czas, jesz­cze wie­czo­rem skon­tak­to­wał się z nad­le­śnic­twem Świe­ra­dów, aby ja­kiś za­go­rzały my­śliwy nie wa­żył się zwie­rzę­cia od­strze­lić. Za­ape­lo­wał także o za­miesz­cze­nie sto­sow­nego ob­wiesz­cze­nia w celu ostrze­że­nia oko­licz­nych miesz­kań­ców. Po­dej­rze­wał, że nie­któ­rzy z nich trud­nili się kłu­sow­nic­twem, ale gło­śno tej my­śli nie wy­ra­ził, aby nie draż­nić le­śni­czego. Z uwagi na brak nie­pod­wa­żal­nych do­wo­dów oraz okres świą­teczny służba le­śna nie wsz­częła jed­nak żad­nych kro­ków. Fakt na­de­sła­nia fo­to­gra­fii po­zo­sta­wio­nych przez zwie­rzę tro­pów o ni­czym nie sta­no­wił. Au­tor zdjęć mógł je pstryk­nąć pod­czas wy­cieczki w Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej. Nie ta­kie rze­czy lu­dzie te­raz ro­bią dla chwi­lo­wego roz­głosu. A na te­re­nach le­żą­cych bli­sko więk­szych kom­plek­sów le­śnych po­ry­wa­nie owiec, kóz czy na­wet cie­ląt na­leży do zja­wisk co­dzien­nych. Su­ge­stię, że to ryś za­bił i po­żarł pana Zbi­gniewa K. z Gier­czyna, nad­le­śni­czy przy­jął ze śmie­chem. On w końcu le­piej znał zwy­czaje dziko ży­ją­cych zwie­rząt niż dy­rek­tor ogrodu trzy­ma­jący je w klat­kach. Wszyst­kie dzi­kie zwie­rzęta, na­wet niedź­wie­dzie i wilki, są lę­kliwe i boją się czło­wieka. Ata­kują wy­łącz­nie w sa­mo­obro­nie lub obro­nie swo­ich mło­dych. A śla­dów ko­ciąt czy szcze­niąt ni­g­dzie nie zna­le­ziono. Po­li­cja prze­cież opto­wała za ma­fij­nymi po­ra­chun­kami. O kon­cep­cji miej­sco­wego pro­bosz­cza nad­le­śni­czy wo­lał się nie wy­po­wia­dać. Z jed­nej strony swoją po­sadę, do­brze płatną, za­wdzię­czał pań­stwu, nie ko­ścio­łowi, ale z dru­giej, bez przy­chyl­no­ści pro­bosz­cza żona nie miała co ma­rzyć o sta­no­wi­sku dy­rek­torki miej­sco­wej szkoły. Gdyby do śmierci pana K. przy­czy­niło się dzi­kie zwie­rzę, gdzieś wa­la­łyby się resztki ciała, a nie od­na­le­ziono prze­cież ani ko­steczki. Nie było za­tem naj­mniej­szego sensu wsz­czy­nać przed­wcze­śnie alarmu, od­ry­wać lu­dzi od świą­tecz­nego stołu ani uga­niać się po le­sie nie wia­domo na­wet za czym. W końcu od za­gi­nię­cia pana K. mi­nęło za­le­d­wie kilka dni i nikt ni­g­dzie wię­cej nie zgło­sił ataku za­gad­ko­wego zwie­rzę­cia na czło­wieka ani też ża­den czło­wiek nie za­gi­nął w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach.

Dru­giego ma­ila wy­słał Ze­nek Mo­lenda z Ko­mendy Po­wia­to­wej Po­li­cji w Lwówku Ślą­skim. In­for­mo­wał, że w Wi­gi­lię Bo­ryczko wraz ze Schwa­rzem spo­tkali się z Szysz­ki­nem w Świe­ra­do­wie. Zro­bili więk­sze za­pasy, ale nie udało się wy­wą­chać, gdzie za­trzy­mali się na noc­leg. Na pewno nie w uzdro­wi­sku. Ma­jąc na uwa­dze mro­żące krew w ży­łach opo­wie­ści pani Wroń­skiej, ko­mi­sarz za­le­cił Jac­kowi za­cho­wa­nie ostroż­no­ści pod­czas pe­ne­tra­cji wy­ty­po­wa­nego miej­sca i ży­czył we­so­łych świąt. Do­dał jesz­cze, że wię­cej zgło­szeń o po­dej­rza­nych za­gi­nię­ciach bądź śmierci zwie­rząt ho­dow­la­nych nie od­no­to­wano w ca­łym po­wie­cie, co jego zda­niem świad­czyło o bła­ho­ści tego pro­blemu. Nie wy­klu­czał, że Ku­backi mógł mieć ra­cję, wę­sząc mi­sty­fi­ka­cję.

– Nie miał ra­cji, Ze­nuś, nie miał. To dzi­kie zwie­rzę na­prawdę ist­nieje – wy­mam­ro­tał Su­lima pod no­sem i wy­słał ko­mi­sa­rzowi krót­kiego ma­ila, za­łą­cza­jąc zdję­cia tro­pów ry­sia zro­bione po­przed­niego dnia na Po­la­nie Izer­skiej i opi­nię dok­tora Paw­la­czyka.

Gdy upo­rał się z ko­re­spon­den­cją w po­staci se­tek e-kar­tek z ży­cze­niami świą­tecz­nymi od wir­tu­al­nych zna­jo­mych, wy­jął z ple­caka ka­merę in­spek­cyjną, a w za­sa­dzie to, co z niej zo­stało.

– Gruby łeb mi urwie i nie po­mogą mi na­wet zdję­cia Szcze­liny Je­le­nio­gór­skiej peł­nej skar­bów, je­śli ja­kimś cu­dem się na nią na­pa­to­czę – skon­sta­to­wał na głos, zgry­wa­jąc na­gra­nie z karty pa­mięci do kom­pu­tera.

To, co uj­rzał na ekra­nie, Szcze­liną pełną skar­bów jed­nak w żad­nym ra­zie nie było. Po­miesz­cze­nie sfil­mo­wane przez ka­merę wy­peł­niały dzi­wacz­nie wy­glą­da­jące urzą­dze­nia bę­dące czymś na kształt apa­ra­tury po­mia­ro­wej nie­zna­nego typu. Co znaj­do­wało się po bo­kach, ka­mera nie uchwy­ciła. Na­to­miast w pew­nym mo­men­cie za­pi­sała szybki ruch, który przy­brał kształt smugi, na se­kundę po­ja­wiło się coś jakby łapa, co szarp­nęło gło­wicę ka­mery, i ob­raz zgasł.

– Ożeż w mordę… Można by po­my­śleć, że to za­po­mniane nie­miec­kie la­bo­ra­to­rium z cza­sów wojny – bąk­nął Su­lima i obej­rzał na­gra­nie raz jesz­cze. Po chwili po­więk­szył ob­raz i z uwagą przy­pa­try­wał się wi­docz­nej na mo­ni­to­rze ła­pie.

Je­śli są­dzić po wiel­ko­ści, z całą pew­no­ścią nie mo­gła na­le­żeć do żad­nego gry­zo­nia za­miesz­ku­ją­cego pol­skie pod­zie­mia, nory i tym po­dobne. Przy dal­szym po­więk­sza­niu ob­razu re­por­ter do­pa­trzył się na ła­pie za­rysu li­nii pa­pi­lar­nych. Zwró­cił też uwagę na palce. Wień­czące je dłu­gie i ostre szpony, jak u ptaka, w ca­łej roz­cią­gło­ści wy­klu­czały czło­wieka. W grę wcho­dziły za­tem na­czelne, ale te ze względu na kli­mat nie żyją w Pol­sce na wol­no­ści. Mi­sie ko­ala, u któ­rych także stwier­dzono ist­nie­nie li­nii pa­pi­lar­nych, od­pa­dały z tego sa­mego po­wodu, a na do­da­tek po­ru­szały się nie­mrawo.

Aby ostu­dzić sza­le­jące emo­cje, Ja­cek, nie zwa­ża­jąc na to, że jest tylko w swe­trze, wy­szedł na bal­kon. Nie­wi­dzą­cym spoj­rze­niem ob­rzu­cił cały w śnież­nej bieli las, który zda­wał się nie mieć końca. Lo­do­waty wiatr już po chwili ostu­dził roz­pa­lone po­liczki dzien­ni­ka­rza i jego roz­go­rącz­ko­wane my­śli, w któ­rych usi­ło­wał zna­leźć od­po­wiedź na py­ta­nie, co znisz­czyło gło­wicę ka­merki. Teo­rię o be­stii z epoki lo­dow­co­wej na­le­żało od­rzu­cić, bo ko­pal­nia za­koń­czyła wy­do­by­cie w po­ło­wie XVIII wieku. Żadne za­gu­bione jajo, z któ­rego wy­kluł się gad, nie mo­gło się tam wo­bec tego ucho­wać. Może szczur, zmu­to­wany na sku­tek prób z Wun­der­waffe? Prze­cież w wielu miej­scach na Dol­nym Ślą­sku Niemcy pro­wa­dzili ja­kieś eks­pe­ry­menty.

– Mu­szę wy­ja­śnić, co tam się za­gnieź­dziło, bo ina­czej Gruby da mi po­pa­lić, jak zo­ba­czy, co zo­stało z ka­mery – za­de­cy­do­wał Ja­cek, wra­ca­jąc do po­koju.

Roz­dział 6

Pod­mo­kła

Zbli­żało się po­łu­dnie, gdy Su­lima ubrany w ocie­plane spodnie i pu­chową kurtkę, z ple­ca­kiem wy­peł­nio­nym nie­zbędną za­war­to­ścią w po­staci apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego, no­tesu, kilku dłu­go­pi­sów oraz paczki chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych i lampki czo­łówki wy­szedł przed dom. Trza­ska­jący mróz z miej­sca ode­brał mu od­dech. Do­zorca, uzbro­jony w gu­mo­filce, w weł­nia­nej czapce z pom­po­nem i wy­le­nia­łym gdzie­nie­gdzie ba­ra­nim ko­żu­chu, ogromną pla­sti­kową szu­flą od­gar­niał zwały śniegu. Przez noc na­pa­dało go chyba z metr, a może i wię­cej, jak na oko oce­nił re­por­ter, spo­glą­da­jąc z prze­ra­że­niem na za­ko­pa­nego w śniegu land ro­vera. Szczę­ściem doj­ście do sze­regu par­ku­ją­cych pod pło­tem sa­mo­cho­dów pan Hen­ryk zdą­żył już od­ko­pać.

– Czyżby pan re­dak­tor gdzieś się wy­bie­rał au­tem? – za­gad­nął do­zorca, wi­dząc Su­limę przy­mie­rza­ją­cego się do od­śnie­że­nia auta.

– Tam gdzie wczo­raj. Na Czar­cie Skały. To sza­le­nie in­te­re­su­jące miej­sce – od­parł z uśmie­chem, ni­czego złego nie prze­czu­wa­jąc w py­ta­niu star­szego pana.

– Po tych śnie­ży­cach to ja nie wiem, czy cały Świe­ra­dów bę­dzie prze­jezdny, a co do­piero droga na Po­lanę… – Jed­nym zda­niem do­zorca prze­kre­ślił wszyst­kie wspa­niałe plany Jacka. – W tamtą stronę można do­je­chać, jak płu­giem od­garną… Czyli po świę­tach – do­dał, pstryk­nąw­szy nie­do­pa­łek pa­pie­rosa w pry­zmę śniegu.

– Ale prze­cież to auto te­re­nowe. – Su­lima usi­ło­wał za­cza­ro­wać rze­czy­wi­stość. – Z na­pę­dem na cztery koła. W ra­zie czego mam w ba­gaż­niku łań­cu­chy…

– Zga­dza się. – Pan Hen­ryk z po­wagą kiw­nął głową. – Ale śniegu w gó­rach na­pa­dało ze dwa me­try, czyli do­tąd. – Przy­tknął rękę na wy­so­kość gór­nej kra­wę­dzi drzwi sa­mo­chodu. – Auto ugrzęź­nie w pierw­szej lep­szej za­spie. Je­żeli już pan re­dak­tor ko­niecz­nie musi na Po­lanę, to ra­dzę zje­chać ze Stogu Izer­skiego na nar­tach. Wi­dzę, że ma ja­kieś w ba­gaż­niku.

– Tak pan my­śli? – Su­lima w du­chu przy­znał sta­remu ra­cję.

Świe­ra­dów spra­wiał wra­że­nie mia­sta za­sy­pa­nego przez la­winę. Gdyby nie szare smugi dy­mów cią­gnące ku niebu z ko­mi­nów, można by są­dzić, że nikt tej ka­ta­strofy nie prze­żył. Wo­bec ogromu za­le­ga­ją­cego śniegu jego land ro­ver rze­czy­wi­ście był bez szans.

– Któ­rędy do­jadę do tej ko­lejki gon­do­lo­wej? – Bły­ska­wicz­nie pod­jął de­cy­zję i już miał za­miar wsko­czyć za kie­row­nicę, gdy słowa do­zorcy znowu wszystko skom­pli­ko­wały.

– Do­je­chać to nie do­je­dzie – oznaj­mił z kwa­śną miną pan Hen­ryk. – Mó­wię prze­cież, że nie­od­śnie­żone. Dro­go­wców jak za­wsze zima za­sko­czyła – do­rzu­cił z nie­sma­kiem, bo nic tak go nie wku­rzało jak opie­sza­łość władz, które za nic miały wy­godę tu­ry­stów i miesz­kań­ców.

– Więc jak się tam można do­stać? – Su­lima zer­k­nął ba­daw­czo na sta­rego. Za­czął go po­dej­rze­wać o ce­lowe pię­trze­nie trud­no­ści.

– Na piechtę doj­dzie. To nie­da­leczko. – Do­zorca wska­zał ręką za sie­bie, ale cały wi­dok za­sła­niały wy­so­kie drzewa ubrane w śnieżne czapy. – Źró­dlaną do końca i już bę­dzie cały kom­pleks. No­wo­cze­sny, mó­wię panu, jak na Za­cho­dzie – za­chwa­lał stary i już miał za­miar wró­cić do swo­ich za­ję­cia, gdy Su­lima za­dał mu py­ta­nie:

– Pa­nie Hen­ryku, niech mi pan po­wie, tylko tak szcze­rze, po sta­rej zna­jo­mo­ści. Jaką ta­jem­nicę kryją w so­bie Czar­cie Skały?

Do­zorca po­bladł na twa­rzy i opu­ścił wzrok na swoje unu­rzane w śniegu gu­miaki.

– A po co jemu to wie­dzieć? – od­parł do­piero po chwili. – Mało to in­szych za­ga­dek w tych oko­li­cach? Sły­szał pan o ta­jem­ni­cach skry­wa­nych przez za­mek Czo­cha?

– Zdaje się, że o tym wszy­scy sły­szeli! – Ja­cek za­śmiał się roz­ba­wiony. – Ale to bajki dla grzecz­nych dzieci. Ja do ta­kich się nie za­li­czam. Mnie bar­dziej in­te­re­sują Czar­cie Skały. Tam coś mu­siało się wy­da­rzyć i pan wie co…

Pan Hen­ryk za­wie­sił na twa­rzy Su­limy ba­daw­cze spoj­rze­nie, jakby chciał wy­czy­tać, czy jego roz­mówca da się zbyć byle czym. Dzien­ni­karz i po­szu­ki­wacz w jed­nej oso­bie spra­wiał jed­nak wra­że­nie czło­wieka wy­jąt­kowo na­mol­nego. Bez tego nie mógłby być tym, kim był.

– Je­śli pan re­dak­tor szuka tego złota, co to pod sam ko­niec wojny Niemcy przy­wieźli w oko­lice Świe­ra­dowa, to niech się pan wy­bie­rze do Do­liny Czar­nego Po­toku. Po­noć tam zo­stało ukryte…

Taka od­po­wiedź Su­limy nie za­sko­czyła. Opo­wie­ści o cię­ża­rów­kach ze zło­tem, które przy­je­chały od strony Czer­niawy-Zdroju, zmie­rzały w kie­runku Świe­ra­dowa i na­gle roz­pły­nęły się w po­wie­trzu ni­czym mgła, były oso­bom za­in­te­re­so­wa­nym, czyli po­szu­ki­wa­czom, po­wszech­nie znane. Do­wo­dem na ist­nie­nie tego trans­portu miał być rajd kilku czoł­gów ame­ry­kań­skich z dy­wi­zji ge­ne­rała Pat­tona w ostat­nich dniach wojny w Góry Izer­skie, aby ten trans­port złota od­na­leźć. Po­dobno ta mi­sja za­koń­czyła się klapą, ale Su­lima nie wy­klu­czał, że je­śli Ame­ry­ka­nie coś zna­leźli, to wcale nie mu­sieli się do tego przy­znać.

– Jak już panu mó­wi­łem, pa­nie Hen­ryku, mnie ukryte skarby ob­cho­dzą tyle co ze­szło­roczny śnieg – skła­mał jak z nut. – Mnie in­te­re­suje, co się wy­pra­wia na Czar­cich Ska­łach – do­rzu­cił zgod­nie z prawdą, za­cho­wu­jąc dla sie­bie wie­dzę o wczo­raj­szych wy­da­rze­niach w sta­rym wy­ro­bi­sku.

Stary wił się jak pi­skorz. Z jed­nej strony chciałby zrzu­cić z sie­bie cię­żar, który go przy­tła­czał, z dru­giej jed­nak bał się na­wet na ten te­mat roz­ma­wiać, aby nie wy­wo­łać wilka z lasu.

– Je­śli panu re­dak­to­rowi ży­cie miłe – za­czął w końcu i ob­li­zał spierzch­nięte od mrozu usta – le­piej, aby nie był zbyt cie­kaw­ski.

– Czyżby te­ren był za­mi­no­wany? – Su­lima zer­k­nął na sta­rego ze zdzi­wie­niem.

Tyle lat po woj­nie nie było to moż­liwe, ale wy­klu­czyć się tego też nie dało. Kto jak kto, ale Ja­cek do­sko­nale wie­dział, że ob­szar Gór Izer­skich był la­tami ści­śle pa­tro­lo­wany przez woj­sko. Jed­nostka WOP miała swoją straż­nicę w bu­dyn­kach są­sia­du­ją­cych ze schro­ni­skiem Orle. Na­wet po­rząd­nej mapy tu­ry­stycz­nej te góry się nie do­cze­kały, aż do zmian ustro­jo­wych.

– Ktoś ży­ciem przy­pła­cił wę­drówkę po le­sie? – spy­tał, nie spusz­cza­jąc oczu z do­zorcy.

– Przy­pła­cił, nie przy­pła­cił. – Stary wzru­szył ra­mio­nami. – Jak to mó­wią, wy­szedł z domu i nie wró­cił.

– Może zbo­czył ze szlaku i po­błą­dził. – Su­lima znał ta­kie przy­padki. Nie­raz trą­bili o tym w te­le­wi­zji. – Ale żeby za­raz nie wró­cił. To nie te czasy, pa­nie Hen­ryku! Go­prowcy do­sko­nale so­bie ra­dzą z ta­kimi ga­po­wa­tymi tu­ry­stami.

– Przez Czarny Las nie wie­dzie ża­den szlak. Świę­tej pa­mięci Steć wie­dział, co robi. – Do­zorca po­wo­łał się na zna­nego w ca­łej oko­licy za­mor­do­wa­nego w po­dej­rza­nych oko­licz­no­ściach prze­wod­nika gór­skiego, au­tora wielu opra­co­wań na te­mat Su­de­tów. Nie ma­jąc za­miaru cze­kać na ko­lejne py­ta­nia dzien­ni­ka­rza, od­wró­cił się na pię­cie i cią­gnąc za sobą szu­flę, po­ma­sze­ro­wał do domu.

Jac­kowi przy­po­mniała się opo­wieść pani Wroń­skiej, któ­rej wów­czas nie wziął so­bie do serca. Po­noć kilka osób, kie­ru­jąc się wska­zów­kami Wal­czaka za­war­tymi w ma­szy­no­pi­sie po­wie­ści, po­szło w góry i ni­gdy już do domu nie po­wró­ciło. Czyżby do­zorca tych wła­śnie lu­dzi miał na my­śli? Tak czy owak, to ni­czego nie tłu­ma­czyło. Ist­niało pro­ste uza­sad­nie­nie dla tych za­gad­ko­wych z po­zoru za­gi­nięć w gó­rach pod­czas zimy. Zda­rzają się raz na ja­kiś czas, na­wet w re­jo­nach czę­sto od­wie­dza­nych przez tu­ry­stów. Wy­star­czy zgu­bić szlak, usiąść pod drze­wem, aby od­po­cząć, i na­tych­miast do­pad­nie nie­szczę­śnika śmierć z wy­chło­dze­nia. Ot cała ta­jem­nica, a lu­dzie jak zwy­kle zro­bili z igły wi­dły. Na­wet ten Wal­czak być może brak za­in­te­re­so­wa­nia ze strony wy­daw­nic­twa przy­krył ga­da­niem o za­gi­nię­ciach lu­dzi, któ­rzy ma­szy­no­pis prze­czy­tali. W końcu fan­ta­zji od­mó­wić mu nie było można.

Gdy do­zorca znik­nął za drzwiami pen­sjo­natu, Su­lima wło­żył buty do jazdy na nar­tach, ple­cak za­rzu­cił na ra­miona i nio­sąc de­ski w jed­nej, a kije w dru­giej ręce, ru­szył w stronę sta­cji ko­lejki gon­do­lo­wej. Zi­gno­ro­wał po­krętne ostrze­że­nia rzu­cane przez do­zorcę. Miał za­miar wy­ja­śnić, co skry­wały Czar­cie Skały, a zwłasz­cza stara ko­pal­nia, gdzie do­szło do znisz­cze­nia ka­mery. Czy w ko­mo­rze mie­ściły się po­nie­miec­kie fanty, czy za­miesz­ki­wały ją zmu­to­wane, agre­sywne gry­zo­nie?

Mimo obiek­tyw­nych trud­no­ści w po­staci ogrom­nych ilo­ści bia­łego pu­chu za­le­ga­ją­cego w ca­łym uzdro­wi­sku po­kaźna grupa za­pa­lo­nych nar­cia­rzy wraz z Su­limą zmie­rzała pie­szo ku sta­cji gon­do­lo­wej. Brnęli przez kopny śnieg, tasz­cząc narty na ra­mio­nach. Na dziwne, rzadko spo­ty­kane de­ski tar­gane przez dzien­ni­ka­rza nie­któ­rzy spo­glą­dali z nie­do­wie­rza­niem, czy aby na pewno można na nich zje­chać ze Stogu. Za­mo­co­wane do nich wią­za­nia także znacz­nie się róż­niły od tych, które mieli wsia­da­jący do wa­go­ni­ków ra­zem z dzien­ni­ka­rzem nar­cia­rze. Scep­tycz­nie się przy­glą­dali, gdy wy­sko­czył z gon­doli i za­raz na stoku z ła­two­ścią przy­piął się do nart. Za­rzu­cił ple­cak na ra­miona i za­nim skrył oczy za go­glami, spoj­rzał w dół.

Po­ni­żej roz­po­ście­rała się biała prze­strzeń, zda­wało się, że bez końca, a nad nią gó­ro­wał zimny błę­kit nieba. Ro­snące po bo­kach nar­to­strady kar­ło­wate drzewa i na­dal sto­jące uschnięte ki­kuty cho­rych świer­ków, jedne i dru­gie ob­le­pione śnie­giem, przy­po­mi­nały dłu­gie sze­regi człon­ków Ku Klux Klanu, ubra­nych w białe płasz­cze i spi­cza­ste kap­tury. Pod po­zo­rem po­dzi­wia­nia za­pie­ra­ją­cych dech wi­do­ków Su­lima zbie­rał się na od­wagę. Oba­wiał się, że może być tro­chę za stromo. Jesz­cze ni­gdy na swo­ich śla­dów­kach z ta­kiej po­chy­ło­ści nie zjeż­dżał. Wi­dząc wy­cze­ku­jące spoj­rze­nia po­zo­sta­łych nar­cia­rzy, pełne za­in­te­re­so­wa­nia u jed­nych, scep­tyczne u dru­gich, zde­cy­do­wa­nym ru­chem ode­pchnął się ki­jami. Narty po­nio­sły go w dół rów­nie do­brze jak te zjaz­dowe. Roz­ko­szo­wał się jazdą, przy­po­mi­na­jąc so­bie za­sady po­ru­sza­nia się na tego typu de­skach. W po­ło­wie trasy od­bił w las i su­nąc tra­wer­sem, do­tarł do „agrafki”, jak po­tocz­nie tu­ry­ści na­zy­wali miej­sce, w któ­rym krzy­żo­wały się szlaki ro­we­rowe i pie­sze. Śnieg przy­krył wszystko grubą pie­rzyną i Su­lima z tru­dem od­na­lazł drogę „Li­czy­rzepy”.

Su­nął w po­przek zbo­cza, prze­ci­na­jąc nie­ska­laną gład­kość śniegu grubą kre­ską nart, od czasu do czasu do­da­jąc so­bie szyb­ko­ści ki­jami. Mocne pro­mie­nie słońca od­bi­jały się od bia­łych płat­ków i ra­ziły w oczy, ale roz­ta­cza­jące się wo­kół wi­doki wy­na­gra­dzały wszyst­kie uciąż­li­wo­ści. Ja­cek nie od­czu­wał na­wet mrozu szczy­pią­cego w po­liczki. Droga wio­dła sze­roką prze­cinką mię­dzy odzia­nymi w śnieżne czapy ma­je­sta­tycz­nymi świer­kami. Zda­wały się czub­kami się­gać ciem­no­błę­kit­nego nieba.

I wów­czas Su­lima uj­rzał pierw­sze tropy dzi­kiego zwie­rzę­cia od­ci­śnięte moc­nymi, o mięk­kich po­du­chach ła­pami. Po­noć na­le­żały do ry­sia, jak su­ge­ro­wał dok­tor Paw­la­czyk.

– To te­raz już mi nie umkniesz – mruk­nął z uśmie­chem dzien­ni­karz. – Spraw­dzimy, coś za je­den. Ryś, pies czy czu­pa­ka­bra – do­rzu­cił żar­tem i ru­szył tro­pem z tru­dem wi­docz­nym w głę­bo­kim śniegu. – Czar­cie Skały mi nie uciekną.


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.