Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Boże Narodzenie, 2011 rok. Do starej gajówki w Górach Izerskich przyjeżdżają wraz z żonami bracia Czarnowscy, Maks i Patryk, którzy od lat hobbistycznie zajmują się eksploracją. Mają nadzieję, że zdobyta przez mężczyzn stara mapa doprowadzi ich do mitycznej Szczeliny Jeleniogórskiej – schowka skrywającego ponoć bajeczne skarby ukryte przez Niemców pod koniec wojny.
Równocześnie w te rejony wyrusza polsko-niemiecka ekipa zawodowo trudniąca się poszukiwaniami. Wieść, że Szczelina znajduje się w Górach Izerskich, dociera także do Jacka Sulimy – dziennikarza miesięcznika „Tropiciel”, skupiającego się na rozwiązywaniu zagadek z czasów II wojny światowej, poszukiwaniu skarbów i zaginionych dzieł sztuki.
Choć każde z nich dysponuje nowoczesnym sprzętem i ma dość szczegółowe informacje na temat lokalizacji schowka, dotarcie do niego okazuje się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali. Muszą się zmierzyć nie tylko z ekstremalnymi warunkami pogodowymi, lecz także z nietypowymi mieszkańcami gór oraz siłami, o których istnieniu dowiadują się, kiedy jest już za późno. Wszyscy znaleźli się w pułapce.
„Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje” to powieść, w której elementy grozy i sensacji doskonale współgrają z przygodowym klimatem fabuły, wywołując dreszcz emocji wśród słuchaczy i czytelników. Jolanta Maria Kaleta w mistrzowski sposób bawi się suspensem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Pułapka. Nic nie jest tym, czym się wydaje
Copyright © Jolanta Maria Kaleta, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Magdalena Mierzejewska
Korekta: Maria Zając
ISBN 978-91-8076-157-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
CZĘŚĆ PIERWSZAŚWIĄTECZNA ROZGRYWKA
Rozdział 1
Kolacja wigilijna
– Coś się szwenda po okolicy! – oznajmiła głośno Edyta, wpadając z impetem do izby. Błyskawicznie zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. Z trudem chwytała powietrze. Ze strachu zdrada męża na moment wyleciała jej z pamięci.
Maks, który właśnie kończył wybieranie popiołu spod kominka, spojrzał krytycznie na zwichrzone wiatrem włosy żony, zarumienione od mrozu policzki i lęk malujący się w jej oczach. Śladów po nie tak dawnych łzach nie zauważył. Ostatnio nie dostrzegał żadnych uczuć ani emocji, które targały Edytą.
– Pewno sarna – burknął, wracając do wybierania popiołu.
– Sarny raczej nie mają zwyczaju warczeć ani na dodatek gonić turystów po lesie. – Kobieta nie dała się zbić z tropu. Nie czuła do męża już nic poza nienawiścią.
– Może lis chory na wściekliznę? – zainteresował się Patryk. Nagle przyszło mu na myśl, że ktoś jednak przejrzał ich plany, a teraz śledził. Być może te wczorajsze światła wcale nie były pijackimi zwidami, tylko latarkami w ludzkich rękach. Na dnie jego dość podejrzliwej duszy zrodziło się podejrzenie, że to właściciel towaru z Trubkiprzyjechał go odzyskać i teraz zaczaił się w krzakach, aby z daleka obserwować, co się dzieje w gajówce. Podszedł do okna i zapuścił zaniepokojone spojrzenie na zewnątrz. Ujrzał jedynie czarną ścianę lasu. Miał nieodparte wrażenie, że drzewa znajdują się teraz jakby bliżej gajówki. – W tym rejonie nie ma zwierząt atakujących ludzi. Może to jednak był człowiek? – zapytał, starając się ukryć niepokój w głosie.
– Ludzie nie mają zwyczaju przesiadywać wieczorami na gałęziach świerków, zwłaszcza w Wigilię. Może jakaś małpa uciekła z ogrodu zoologicznego? – przyszło nagle Edycie na myśl.
– A jak to stworzenie konkretnie wyglądało? – dopytywał się Patryk.
– Nie wiem dokładnie… – Edyta nie potrafiła opisać przerażającej postaci, którą ujrzała. Zabrakło jej słów. – Było czarne, a w lesie jest ciemno, więc nie zauważyłam szczegółów. Miało żółte ślepia i warczało na mnie… – Zbierało się jej na płacz i reszta zdania uwięzła w gardle.
– Edyta, co ty wygadujesz? – prychnął Maks, skończywszy czyścić kominek. – Od kiedy małpy warczą? Coś ci się przywidziało. Jestem potwornie głodny i pora szykować kolację wigilijną. Od śniadania nic nie jedliśmy. Pewno to tobie z głodu w brzuchu burczało – dorzucił żartem na koniec.
Pamięć o porannych wydarzeniach w lesie zdążyła już wyblaknąć, a decyzja o ograniczeniu narkotyków jedynie do marihuany ukoiła jego lęk przed koniecznością udania się na odwyk. Jedynie widoczne na szyi trzy krwawe ślady po paznokciach, a raczej pazurach, nie dawały mu spokoju. Nie potrafił też znaleźć na ich obecność żadnego logicznego wytłumaczenia. Narkotyczne wizje miały to do siebie, że nie zostawiały na ciele żadnych oznak. Niszczyły wyłącznie psychikę. Wolał jednak nic rodzinie nie mówić. Nie mógł przecież wykluczyć, że szramy na szyi także były owocem halucynacji, na kształt białych myszek czy pająków, które widywali alkoholicy dotknięci delirium.
– A jeśli to jest jakieś niebezpieczne zwierzę? – zasugerował Patryk, nie chcąc się zdradzać ze swoimi podejrzeniami. Brat zaraz by go wyśmiał.
– W Górach Izerskich nie ma nawet wilków… – Maks obrzucił żonę i brata krytycznym spojrzeniem. – Wy to jesteście panikarze… – Pokręcił z niedowierzaniem głową i wyszedł z gajówki, aby wysypać popiół.
– To na pewno było to duże stworzenie, które widziałyśmy przedwczoraj po drodze – wtrąciła szyderczym tonem Dorota, już ubrana do uroczystej kolacji. – To ono porwało twojego indyka. A teraz przyszło po dokładkę.
Edyta na wspomnienie upokorzenia z poprzedniego dnia i tego, co przed dwiema godzinami zobaczyła przez okno, bez słowa pomaszerowała do swojej sypialni. Czuła, że jeszcze jedno słowo, a nie zdoła nad sobą zapanować. Nie wiedziała, co się włóczy po okolicy, czym były te dziwne światła, co siedziało na gałęzi, ale przeczucie jej podpowiadało, że nic dobrego z tego nie wyniknie. „Jakiś bandzior dał nogę z pierdla i ukrywa się w lesie” – przyszło jej nagle do głowy. „Liczył, że zagospodaruje gajówkę, a myśmy weszli mu w paradę. Wymorduje nas, co do nogi, na bank. Ale najpierw zrobi porządek z Maksem i Dorotą, bo to oni szwendają się po lesie. Dobrze im tak. W końcu będę miała święty spokój”. Poczuła ogromną gorycz i ciche łzy potoczyły się jej po policzkach. Rozejrzała się w poszukiwaniu swojej puderniczki, która powinna leżeć na półce tuż obok kosmetyczki, ale jej tam nie było. Chwilę szperała między ciuchami, lecz bez rezultatu. Przeszukała torebkę i torby podróżne, zajrzała nawet pod łóżka. Po puderniczce nie było nawet śladu. O kradzież tym razem Doroty nie mogła posądzić, bo szwagierka używała kosmetyków z górnej półki, a Edyta takich z Rossmanna.
Gdy wróciła do izby, Patryk już zdążył pownosić z ganku cały prowiant potrzebny do przygotowania kolacji wigilijnej, a Dorota wykładała na talerze kupione w markecie ryby. Ich intensywny, wzmocniony chemicznymi dodatkami zapach momentalnie rozniósł się po całej chacie. Edyta wstawiła na środek rozgrzanego do czerwoności kuchennego pieca garnek z wodą, aby ugotować pierogi, i sprawnie nakryła do stołu.
– Edyta – odezwał się Maks, dokładając drew do kominka. – Sprawdź, czy jest już ta pierwsza gwiazdka, bo umieram z głodu. – Powycierał nos chusteczką i cisnął ją w ogień. Zapłonęła jak pochodnia i na kształt anioła z rozpiętymi skrzydłami poszybowała w górę.
– Przecież nie musimy czekać. – Edyta wzruszyła ramionami i wrzucała po kilka pierogów do wrzątku.
Woda pryskała na czerwoną płytę, sycząc niczym złapana za ogon żmija.
– Nie jesteś praktykującym katolikiem, aby kurczowo trzymać się tradycji. Moim zdaniem możemy zaraz siadać do stołu, bo wszystko już gotowe – dodała, delikatnie mieszając w garnku, aby pierogi się nie rozpadły.
– Wigilię zaczyna się przy pierwszej gwiazdce – wtrącił Patryk, już odświętnie ubrany. Wyłożył na papierową serwetkę przywieziony z Wrocławia opłatek, kupiony w markecie. Kiedy byli dziećmi, zawsze chodzili z matką po opłatek do kościoła. Teraz im się już nie chciało. – Nie będziemy z Maksem zmieniać wieloletnich przyzwyczajeń – dorzucił, kręcąc się po izbie. Czegoś mu brakowało, tylko nie wiedział czego.
– Mam gdzieś wasze nawyki – prychnęła Edyta i posłała szwagrowi spojrzenie bazyliszka. – Niebo zasnute chmurami i nie widać ani tej waszej pierwszej gwiazdki, ani nawet polarnej. Kto nie chce, niech nie je. – Cisnęła talerz z pierogami na stół, aż zabrzęczały równo ułożone noże i widelce.
– Bo ty nie umiesz nawet gwiazdy wypatrzyć – burknęła Dorota, wstając z kanapy. – Ja wam zaraz powiem, jak wygląda sytuacja – oznajmiła zachęcająco i podeszła do okna. Przytknęła nos do szyby, przysłaniając twarz dłońmi. Po chwili krzyknęła uradowana: – Jest gwiazda! A właściwie dwie!
– Gdzie? – spytała zdziwiona Edyta. „Zmyśla zdzira jedna, na pewno zmyśla, żeby mi zrobić na złość”, przemknęło jej przez głowę i rzuciła okiem za okno, w ciemną, nieprzeniknioną noc. – Nic nie widać! Masz omamy wzrokowe albo to początek jaskry. Musisz pójść do okulisty – skwitowała uszczypliwie.
Dorota już otwierała usta, aby się odgryźć, lecz w tym momencie jakieś światełko mignęło daleko pomiędzy drzewami, jakby ktoś szedł przez las z latarką w dłoni.
– Widziałaś? – spytała uradowana i spojrzała na Edytę z wyższością. – Tam, między tymi wysokimi drzewami. – Stuknęła palcem w szybę, wskazując kierunek.
– To chyba te same światła, które napotkaliśmy w lesie, a nie żadna pierwsza gwiazdka. – W głosie Edyty dał się słyszeć niepokój.
– Czy wy znowu macie zamiar się kłócić? Przecież w końcu jest Wigilia… – prychnął Maks niezadowolony i zagarnął ramionami obie dziewczyny, żeby je poprowadzić do stołu. – Chodźmy jeść, bo też umieram z głodu. Srał pies gwiazdkę. To przecież jedna wielka bujda na resorach.
Gdy Maks rozsiadł się już wygodnie na ławie, sięgnął po talerzyk z opłatkiem, bo czuł się głową rodziny. Kruchy i przejrzysty biały płatek otulony siankiem przypomniał im choć na krótką chwilę czasy dzieciństwa. Podniosły nastrój, który wówczas towarzyszył świętom, przeświadczenie, że oto za moment wydarzy się coś magicznego, że od dziś wszystko się zmieni na lepsze, że każdą łzę obetrą czułe matczyne dłonie, a list napisany do Świętego Mikołaja dotarł do adresata i oto on nadchodzi, dzwoniąc dzwoneczkami u sań wyładowanych wspaniałymi, wyśnionymi prezentami.
Edycie z trudem przyszło wydobyć z siebie miłe świąteczne życzenia. Miała wrażenie, że kłamstwo i fałsz wyciekają z każdego jej słowa, plamiąc nieskalaną biel opłatka. Nie chciała jednak w takiej chwili, w gajówce zagubionej w głuszy, zakończyć tej rodzinnej fałszywej sielanki, w obawie, że Czarnowscy ją przekabacą i wszystko zostanie po staremu. Życzyła zatem każdemu po kolei i zdrowia, i wszelkiej pomyślności, i sukcesów w pracy, i tak dalej. Lecz nie odważyła się życzyć Maksowi ani Dorocie spełnienia marzeń. Cholera wie, o czym oboje skrycie marzą, a gdyby los okazał się złośliwy, to jeszcze mogłyby się te ich pragnienia zrealizować. Z pewnością szczęścia Edyty w swoich parszywych planach nie uwzględnili.
Rozdział 2
Kluczyk
Po wigilijnej kolacji Edyta sięgnęła do torebki i włączyła komórkę. Chwilę kręciła się po izbie, nie mogąc złapać zasięgu. Ani jednej kreseczki. Mimo to spróbowała wysłać esemes. Bezskutecznie.
– Maks! – zwróciła się do męża otwierającego kolejną butelkę wina. – Gdzie w tej chacie jest zasięg? – spytała z telefonem w dłoni.
– Mam wrażenie, że tutaj nie ma w ogóle zasięgu – odparł nieco speszony. Wiedział, że Edyta nie lubi takich sytuacji. O dostępie do Internetu też nie było co marzyć. Niepotrzebnie przywiózł laptopa.
– Mówiłeś przed wyjazdem, że jest, tylko słaby i trzeba go poszukać – prychnęła, rzucając mu wściekłe spojrzenie.
– Bo tak utrzymywał ten gość z nadleśnictwa. – Wzruszył ramionami. – Pewno nie miał pojęcia, o jaki zasięg pytam. Może chodziło mu o wzrokowy. A po co ci komórka? – spytał wojowniczo. – Mnie masz pod ręką, a do kochanka mogłaś zadzwonić przed wyjazdem. – Parsknął śmiechem, zadowolony z własnego dowcipu.
– Chciałam złożyć życzenia mamie i cioci – odpowiedziała, podchodząc do Maksa z taką miną, jakby chciała z niego wycisnąć zasięg. – W końcu jest Wigilia. I tak mam wyrzuty sumienia, że nie pojechaliśmy do niej do Krakowa.
– Może do jutra służba leśna usunie z drogi to powalone drzewo, wsiądziemy w samochód i zjedziemy do Świeradowa, to sobie zadzwonisz – obiecał i podał jej kieliszek wypełniony czerwonym winem.
– Przywiozłeś może jakieś białe? – spytała Patryka. Od męża już nic nie chciała. Nawet kieliszka wina. – Wiesz, nie przepadam za czerwonym – wyjaśniła, uprzedzając ewentualne pytania.
– Mam, kochana szwagierko – zawołał wesoło, lekko już wstawiony. Z pełnym brzuchem, grzejąc się w cieple kominka, cieszył się obecnością najbliższych mu osób. Nie wyobrażał sobie bez nich życia. – Już podaję, do usług! – Zerwał się z fotela i wyskoczył na ganek, gdzie mieściła się ich spiżarnia. Wrócił z pobladłą twarzą. Postawił butelkę wina na stole i szepnął Maksowi do ucha: – Znowu widziałem te światła. Nie podoba mi się to…
– Zaraz sam sprawdzę. Tylko nic nie mów dziewczynom, bo znowu wpadną w panikę – odparł cicho Maks. – Idę narąbać drewna do kominka – oznajmił po chwili głośno. – Patryk, idziesz ze mną?
– Ja sobie posiedzę przy ogniu. Coś mnie w gardle drapie… Chyba się przeziębiłem na tych Czarcich Skałach. – Z miną cierpiętnika przysunął sobie fotel bliżej kominka. – Edytko… – zwrócił się do szwagierki. – Zrób mi kilka ładnych zdjęć. Dobra? – Spojrzał jej przymilnie w oczy. – Zamieszczę na Fejsiku, jak wrócimy – dodał, wychylając resztki wina z kieliszka.
Gdy Edyta wróciła z sypialni z aparatem fotograficznym w ręce, w izbie siedział jedynie Patryk. Dorota też się ulotniła.
– Gdzie się podziała twoja żona? – spytała dla porządku. Domyślała się, gdzie jej mąż i szwagierka teraz są i co robią. Poczuła ostre ukłucie zwykłej babskiej zazdrości, bo o innych uczuciach mowy już nie było.
– Poszła do wygódki, bo ponoć po twoich uszkach dostała, za przeproszeniem, sraczki – odparł lekko bełkotliwym głosem. – Chodź tutaj, musimy pogadać, zanim oni wrócą.
Edyta przestraszyła się, że on już wie o Maksie i Dorocie. To niedobrze. Będzie się wtrącał i rozgrzebywał, a żonka go urobi.
– O co chodzi, Patryk? – spytała, zachowując pozorny spokój, i zagłębiła się w fotelu obok. Zapaliła papierosa.
– Jak zwykle. O Czarnego…
– Tak?
– Znasz go… – Patryk nie wiedział, od czego zacząć. Liczył na pomoc Edyty, ale wolał nie zdradzać jej szczegółów. Brat urwałby mu głowę. Znalazł się między młotem a kowadłem. – Maks sądzi, że jemu wszystko wolno…
– Znasz go lepiej ode mnie. W końcu to twój brat.
– Otóż to – kluczył dalej. – Jest uparty, ale może ty coś zdziałasz…
– Ja? Patryk! Co ty pleciesz?! – Wzniosła oczy na sufit, jakby tam się spodziewała znaleźć rozwiązanie. – Ty nie widzisz, jak jest między nami? Przecież Maks ma mnie w dupie…
Patryk machnął ręką. Podszedł do stołu i nalał do swojego kieliszka wina. Czerwonego.
– Chcesz? – spytał, podchodząc do Edyty z butelką jej ulubionego białego Imiglikos. Przypominało jej podróż poślubną do Grecji. Maks kochał ją wówczas jak wariat. Nosił na rękach, wieczorami pływali nago w ciepłych wodach Morza Śródziemnego, tańczyli na dancingach zorbę, a wszędzie towarzyszyło im białe Imiglikos. Żal za minionym czasem boleśnie ukłuł ją w samo serce.
– Aha… – bąknęła. Przez zaciśnięte gardło nie mogła wydusić nic więcej.
– Mężczyźni już tacy są. – Patryk z głupkowatym uśmiechem bezradnie rozłożył ramiona. – Dupa to dupa, a żona to żona. Przecież przysięgał przed ołtarzem… – wyjaśnił, co miał na myśli, siadając na swoim miejscu przy kominku. Sądził, że taki argument Edytę przekona. W końcu dla dobra rodziny powinna przymknąć oko na skoki w bok swojego męża. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Choć on swojej Myszki nigdy by nie zdradził.
Edyta obrzuciła szwagra zaskoczonym spojrzeniem. Takich poglądów się po nim nie spodziewała.
– Co ty wygadujesz? Dulskiej się naczytałeś czy telewizję Opoka oglądasz?
– Może masz rację – zgodził się po namyśle. Spory ze szwagierką, zwłaszcza na tematy religijne, nie były mu teraz na rękę. Edyta nigdy nie rozumiała duchowych potrzeb ani jego, ani Maksa. – Powtarzam jakieś frazesy, ale jedno wiem. Maks nie ma zamiaru się z tobą rozwodzić.
Edyta wzruszyła ramionami. Może mąż nie ma takiego zamiaru, ale ona ma. Tę połowę Petersburga, którą przeleciał, jakoś by przebolała, Doroty mu jednak nie daruje. Niech go szlag trafi. I Dorotę też. Żal jej tylko było Patryka. Jego miłość do żony i przywiązanie do brata widać było gołym okiem.
– Ale teraz dajmy temu spokój. Są ważniejsze sprawy… – Patryk wrócił do kwestii, która go najbardziej interesowała. – Mamy pewien problem, że tak powiem, natury finansowej. W grę wchodzą duże pieniądze.
– Jakie pieniądze? O czym ty mówisz? Ile?
– Sto tysięcy. Euro…
– Mów konkretniej, bo nie ogarniam. – Edyta odetchnęła z ulgą, że nie o romans Maksa i Doroty chodziło.
– Czarny ma pewien dług honorowy i powinien sprawę załatwić, aby nie przysparzać nam kłopotów. Finansowych, a być może też innych. – Jakich, Patryk wolał nawet nie myśleć.
Edyta zatrzymała na swoim szwagrze ciekawskie spojrzenie. Jak na jej gust stanowczo za dużo mataczył, ale w końcu był prawnikiem, a oni inaczej nie potrafią.
– Jesteś w firmie wspólnikiem. – Wzruszyła ramionami. – Jeśli to jakiś towar, za który zalegacie z opłatami, to weź i go oddaj. Albo zapłać. Zaciągnijcie kredyt, nie wiem, w końcu to wy prowadzicie biznes, a ja tylko uczę biologii.
– Nie mamy teraz tyle kasy, aby zapłacić. Zresztą… – Patryk się zawahał. Brat zabronił mu o tym rozmawiać z Edytą i Dorotą. – Maks nie chce zapłacić, bo ponoć towar wygrał w karty, więc…
– Patryk! – przerwała mu Edyta kategorycznym tonem. – Kluczysz jak zając po pustym polu. Grał w pokera o gacie? – Mimo rozpaczy, która wypełniała ją całą, zaśmiała się gorzko. – Weszliście w narkotyki czy co? – spytała po chwili, czując lodowaty dreszcz na plecach.
Zawsze się obawiała, że nałóg Patryka do tego doprowadzi i pociągnie ich wszystkich na dno. Choć nigdy nie zauważyła, aby szwagier chodził naćpany. Tylko tak naprawdę ona nie wiedziała, jak wygląda naćpany człowiek. W ich środowisku nikt narkotyków nie zażywał. Takie obrazki widywała tylko na filmach, ale czy można wierzyć aktorom? Pewnie coś przesadzili albo pomylili.
– No co ty… – Patryk zarechotał. – Taki głupi to ja nie jestem. A teraz pstryknij mi te fotki, bo Czarny wraca. Pogadamy innym razem… – oznajmił szeptem, słysząc, jak brat tupie na ganku.
Edyta kończyła akurat kolejne zdjęcie, gdy do izby wszedł Maks z naręczem porąbanych polan.
– Wy tu sobie gadu-gadu, a na dworze śnieg sypie jak cholera – powiedział radosnym głosem i cisnął drewno tuż obok kominka.
Edyta i Patryk dopadli okna i przekleiwszy nosy do szyby, z dziecięcą ciekawością zajrzeli w ciemność. Z nieba sypały grube płatki śniegu. Zdążyły już przypudrować na biało rosnące tuż obok wysokie świerki i podwórko. Silny wiatr porywał płatki do tańca, wirował z nimi w takt silnych podmuchów.
Gdy wieczór wigilijny dobiegł końca i za Patrykiem i Dorotą zamknęły się drzwi ich sypialni, Maks wyjął coś z kieszeni spodni i podszedł do żony.
– Kochanie, mam dla ciebie jeszcze jeden prezent – szepnął czule, wręczając jej niewielkie pudełeczko, w sam raz na jubilerski drobiazg.
– Przecież już dałeś mi prezent, był pod choinką – bąknęła kompletnie zaskoczona i spojrzała mu w oczy. Jak zwykle nic z nich nie potrafiła wyczytać. – Co to jest? – spytała i zaciekawiona otworzyła puzderko.
Na czarnym aksamicie leżał zwinięty w kształt węża złoty łańcuszek z przyczepionym szkaplerzykiem, być może też złotym lub tylko pozłacanym. Edyta nie potrafiła rozróżnić, bo na biżuterii się nie znała. Od lat nosiła wciąż tę samą bransoletkę ze srebra. Sięgnęła po lśniące cacuszko i obejrzała je uważnie w blasku lampy naftowej. Kiedy otworzyła szkaplerzyk, oniemiała. Wewnątrz znajdował się najzwyklejszy, prosty w konstrukcji aluminiowy kluczyk. Odrobinę większy niż te do skrzynki na listy. Podniosła na męża zdumione spojrzenie.
– Możesz mi to wyjaśnić? – spytała, trzymając w dłoni wisiorek.
– Nie mogę dać żonie złotego łańcuszka na Gwiazdkę? – odpowiedział pytaniem.
– Nie rżnij głupa. Nie o to pytam – odparła ostro. Przecież wiedziała, że nie o prezent dla niej chodziło, tylko o coś innego. – Do czego jest ten kluczyk? Tylko mi nie mów, że do mojego pasa cnoty, bo jej już nie mam, i to od dawna. – Podniosła głos.
– Ciiii – syknął Maks i położył palec na ustach. Dociekliwość Edyty zaczynała go wkurzać, ale nikomu innemu w tej sprawie nie mógł zaufać, zwłaszcza Patrykowi. Gotów załatwić sprawę po swojemu. – To klucz do skrytki na poczcie. Chciałbym, abyś go przechowała. Tylko nie mów nic Patrykowi. Chyba taki bzdet możesz dla mnie zrobić?
– Mogę. Nie ma sprawy… – Wzruszyła ramionami. – Na której poczcie? Tej na placu Grunwaldzkim? – Starała się ukryć rozpierającą ją ciekawość. Przecież znała Maksa. Im więcej ona będzie naciskać, tym bardziej on będzie się zapierał, dlatego nie spytała, co schował w skrytce.
– Dowiesz się w swoim czasie – skwitował krótko i zaczął się przebierać do spania. – Wysłałem ci na maila – dorzucił po chwili, gdy sprawę przemyślał. Nagle przyszło mu do głowy, że w każdej chwili może zginąć, choćby w wypadku samochodowym, a wówczas towar z takim trudem zdobyty diabli wezmą. Niech chociaż rodzina ma z tego pożytek.
Zaraz potem usłyszeli przez ścianę, jak Patryk wrócił z wygódki. Rozmawiali z Dorotą coraz bardziej podniesionymi głosami, a po chwili rozpętała się prawdziwa burza. Edyta miała wrażenie, że padały takie słowa jak „zwykła dziwka” i „szmata”, „mam w dupie taką rodzinę” i „niech was wszystkich szlag trafi”. Nie pierwszy raz w tym związku, więc Maks i Edyta starali się puszczać mimo uszu fruwające w powietrzu wzajemne pretensje i wyzwiska.
Gdy Edyta weszła do izby, aby się umyć przed snem, od razu spostrzegła, że ktoś ruszał jej aparat fotograficzny. Spojrzała na katalog zdjęć zrobionych w tym dniu. Brakowało tych z Maksem i Dorotą. Nie dość, że ktoś je usunął, to jeszcze zostawił włączony aparat z funkcją kamery. Spojrzała na nagrany film i poczuła. jak całe jej ciało pokryło się gęsią skórką. Na ekraniku widniał kominek i powoli dogasający w nim ogień. Nagle z czarnego wnętrza wyskoczyła na środek izby ciemna postać, która sprawiała wrażenie przeźroczystej. Skuliwszy się w sobie, pomknęła w stronę drzwi wyjściowych i zniknęła z pola widzenia kamery. Edyta obejrzała film jeszcze raz i z niepokojem podeszła do kominka. Tuż obok, na podłodze, widniała plama sadzy.
Rozdział 3
Cicha noc
Dzień zbliżał się ku końcowi, gdy śpiącą na szerokim konarze dziką bestię zbudziło nieprzyjemne ssanie w żołądku. Natychmiast do niej dotarło, że od wielu godzin nic konkretnego nie jadła. Zeskoczyła z drzewa i przedzierając się przez leśną gęstwinę, wyszła na szeroki dukt. Kiedy kilka płatków czegoś białego i zimnego spadło jej na nozdrza, prychnęła i wkurzona machnęła ogonem. Omiotła wzrokiem okolicę. Podczas gdy ona spała, te białe płatki zdążyły zasypać cały świat. I leciały z nieba nadal. Uświadomiła sobie, że będzie mogła nie tylko wywąchać zwierzynę, ale także doskonale wypatrzyć jej tropy. To, że i ona zostawia ślady w tym białym puchu, miała za nic. Była wewnętrznie przekonana, że jej przecież nic nie tropiło. Poza ludźmi.
Zmierzała poprzez ciemny i cichy las w znanym sobie kierunku. Do chaty na przełęczy. Pusty brzuch przyniósł wspomnienie żarcia, które całkiem niedawno znalazła tam pod drzwiami. Oblizała się ze smakiem i wietrzyła nosem płynące wokoło zapachy. Żaden nie przypominał upieczonego przez człowieka ptaka. Dominował natomiast koszmarny odór bijący od blaszanego potwora, którym przemieszczali się ludzie. Wraz z nim pojawił się drażniący, ostry zapach dymu. Albo pożar, albo człowiek. Nagle w jej rozdęte nozdrza wdarła się smakowita woń zająca… Błyskawicznie przypadła do ziemi i pociągnęła nosem raz jeszcze. Dostrzegła szaraka skrytego pod wiszącą nisko, do samej ziemi, gałęzią potężnego świerka. Poruszał uszami, usiłując złowić niebezpieczne dla niego dźwięki. Bestia zakradła się od zawietrznej. Długi skok i… Jest! Po krótkim ucztowaniu na śniegu pozostała jedynie czerwona plama krwi i resztki kłaków.
Oblizawszy się ze smakiem, rozejrzała się w poszukiwaniu blaszanego potwora, którego fetor nadal drażnił jej nozdrza. Dostrzegła go dopiero po chwili, na obszernej polanie. Cały przysypany białymi płatkami, stał nieopodal starego budynku, w którym zachowały się jeszcze zapachy drwali sprzed wielu lat. Kręciło się przy nim dwóch ludzi, samców. Jeden z nich miał dziwny kolor włosów, przypominający wiewiórcze futerko. Bestia odruchowo zamiotła ogonem śnieżny puch. Uniosła górną wargę, odsłaniając zakrzywione, ostre kły, i prychnęła ostrzegawczo, choć byli zbyt daleko, aby ją usłyszeć, a tym bardziej ujrzeć. Zresztą zajęci byli sobą, nie podejrzewając, że ta okolica to rewir należący do niej, do dzikiej bestii.
Rozpalili na polanie ogień i siedząc na kłodach, zajadali coś ze smakiem. Drażniący miło nozdrza zapach rozchodził się po całej okolicy. Bestia mimowolnie mlasnęła jęzorem. Jeden marny zając to stanowczo za mało, aby zaspokoić potrzeby takiego stworzenia jak ona. Miała ochotę podkraść ludziom ich posiłek. Ogromny lęk przed ogniem powstrzymywał ją jednak przed tym krokiem. Zerwała się z miejsca jak niepyszna i kilkoma długimi susami ruszyła w kierunku Mokrej Przełęczy, wciąż mając w pamięci smak pieczonego ptaka.
Gdy dotarła w okolice chaty, ludzie kręcili się jak pszczoły przy wejściu do ula. Zaszyła się w zaroślach i czekała, kiedy zakończą ten swój idiotyczny taniec. W tym czasie wszystko wokoło stopniowo przysypywała coraz grubsza warstwa śniegu. Puszysty śnieżny dywan pokrył wydeptane ścieżki i szerokie leśne dukty, osiadł na gałęziach świerków i jodeł. Pobielił nawet grzbiet bestii. Nagle cały świat stał się biały i cichy. Jedynie od strony chaty dolatywały głośne krzyki, a przez szpary w oknach wydobywała się woń silnego stresu. Zamknięci we wnętrzu drewnianej chaty ludzie, niczym w pułapce, musieli z kimś walczyć, ale przez ściany i zasłonięte okna bestia nie mogła nic dojrzeć. Co ją to zresztą obchodziło? Po jakimś czasie wszelkie odgłosy ucichły i chatę ogarnęły ciemności. Wyłącznie buzujący w kominku ogień czerwoną poświatą rozświetlał okna. Panującą wokół ciszę zagłuszało wycie wzmagającego się wiatru, ciskającego w pysk bestii tumany kłującego, lodowatego śniegu. Mrużyła ślepia i marszczyła nos, na którym osiadały białe płatki. Momentalnie się topiły i kropelkami wody spływały na sterczące wąsy.
Na ugiętych łapach zakradła się w pobliże chaty i wyciągając przed siebie łeb, usiłowała zwietrzyć między dziesiątkiem zapachów ten jeden, którą ją interesował. Nagle skrzypnęły drzwi i pojawił się człowiek. Bestia błyskawicznie czmychnęła w głąb bezpiecznych zarośli, z daleka obserwując poczynania ludzkiego samca. Gdy po chwili zniknął w ciemnościach nocy, wyszła z ukrycia. To, co tak apetycznie pachniało, musiał zabrać ze sobą.
Przez moment jeszcze penetrowała okolicę, szukając czegoś do zjedzenia, a niczego godnego uwagi nie znalazłszy, ruszyła tropem człowieka mającego to, co ją interesowało. Puściła się biegiem przez las, aby śledzony nie wypatrzył jej z daleka. Dogoniła go w pobliżu polany, na której stał budynek pachnący drwalami. Teraz tuż obok, w blaszanym potworze, zagnieździli się jacyś ludzie.
Jego rozświetlone okna rzucały ciepły blask na najbliższą okolicę. Ognisko już dogasało. Jedynie wąska smużka dymu niosła się ku wiszącemu tuż nad ziemią ciemnemu niebu, z którego nieprzerwanie sypał gęsty śnieg. Spadające na resztki rozżarzonych polan płatki z cichutkim sykiem wydawały ostatnie tchnienie, przechodząc w inny stan skupienia. Człowiek, którego bestia tropiła, gdy zorientował się w sytuacji, na widok ogniska i samochodu stanął jak wryty. Z pewnością nie spodziewał się tego, co ujrzał. Błyskawicznie wyłączył lampkę umocowaną nad czołem, skulił się i usiłował przez nikogo niezauważony jak najszybciej opuścić to miejsce. Miał już za sobą część drogi, gdy ze stojącego na polanie samochodu wyskoczyli dwaj mężczyźni. Mimo szalejącej śnieżycy zdołali go wypatrzyć. Natychmiast rzucili się za nim w pogoń. Gdy tylko ich dostrzegł, ruszył do przodu w panice. Droga wiodła w dół, więc nabrał prędkości na tyle dużej, że goniący go mężczyźni, bez desek przypiętych do nóg, zostali daleko w tyle.
U bestii zadziałał odruch. Kiedy coś ucieka, goń i chwytaj. Dogoniła ludzi w kilka sekund. Biegali przecież znacznie wolniej niż ona. Dwaj mężczyźni zareagowali prawidłowo. Gdy się obejrzeli i z przerażeniem dostrzegli, co ich goni, czmychnęli w dwie różne strony – jeden w lewo, drugi w prawo. Bestia straciła impet i przystanęła. Mijały cenne sekundy, a ona nie potrafiła podjąć decyzji, którego gonić. W końcu nikt jej nie uczył trudnej sztuki polowania. Od dziecka zdana była wyłącznie na siebie i musiała polegać na wrodzonym instynkcie. Zmarszczyła nos i odsłoniła lśniące bielą kły. Zdążyła już z nich zlizać krew poprzedniej zdobyczy. Prychnęła głośno jeszcze raz. Tym razem z wściekłością. Daleko przed nią widniał jak na dłoni sunący na deskach przypiętych do nóg człowiek. Usiłował przyśpieszyć i mocno odpychał się kijami, ale nie zadał sobie trudu, aby kluczyć, jak przystało na potencjalną ofiarę, starającą się utrudnić pościg. „Człowiek stanowi jednak łatwą zdobycz”, pomyślała z pogardą. Gdy uznała, że nadszedł już czas, kilkoma długimi susami dogoniła swój żywy cel. Szóstym zmysłem musiał wyczuć jej obecność, bo spojrzał za siebie. Ujrzawszy błyszczące w ciemnościach ślepia i otwartą paszczę wypełnioną dwoma rzędami ostrych zębów, człowiek ze strachu stracił równowagę i upadł.
Rozdział 4
Chatka Górzystów
Edytę obudziły oślepiające promienie słońca wpadające do sypialni przez niewielkie okno przysłonięte lichą firanką. Natychmiast przypomniała sobie tę ciemną istotę, która wyskoczyła z kominka. I wówczas, w świetle dnia, znalazła rozwiązanie. To wiatr musiał dmuchnąć w komin i wywiał kłąb sadzy, a ona w swojej bujnej wyobraźni dopatrzyła się zarysu postaci.
Zerwała się z łóżka i spojrzała na męża. Leżał rozwalony na wznak, z rękoma pod głową. „Tak sypiają ludzie niezwykle pewni siebie, mający ciągotki do sprawowania władzy, najczęściej zodiakalne Lwy”, przypomniały jej się jakieś fragmenty podręcznika z psychologii snów, czytanego jeszcze za czasów studiów. Podeszła do okna, odsunęła firankę i… zamarła z wrażenia. Przez wieczór i noc napadało tyle śniegu, że niemal sięgał parapetu. Otworzyła okno i nabrała pełne garście białego puchu. Ulepiła solidną kulkę i nie zastanowiwszy się nad konsekwencjami swego czynu, cisnęła prosto w twarz pochrapującego męża. Wrzasnął tak głośno, że Edyta podskoczyła i pisnęła ze strachu. Dopiero teraz do niej dotarło, na co się odważyła. Maks usiadł na łóżku, z twarzą pokrytą białą papką niczym pianą do golenia. Śnieg, topiąc się pod wpływem ciepła jego ciała, spływał wolno w dół i spadał kawałkami na pościel. Maks spojrzał na Edytę z wściekłością. Stała z rękoma przy twarzy, z której wyzierały jej przestraszone, ogromne kocie oczy. Spodnie od ciepłej flanelowej piżamy, za dużej o cały rozmiar, pociesznie zrolowały się na bosych stopach o malutkich czerwonych paznokciach, a bluza wisiała na jej drobnych ramionach, jakby ją zdarła z grzbietu starszego brata. Zagubiona sierota, kompletna niedojda, a mimo to emanująca seksapilem na odległość. Kątem oka ujrzał oślepiającą biel śniegu, a do jego nozdrzy dotarł odurzający zapach ozonu wyzwolonego przez promienie słońca z czystego jak łzy aniołów białego puchu. Mężczyzna zerwał się z łóżka, jednym skokiem dopadł Edyty, chwycił ją za nadgarstki i odsunął dłonie od twarzy. Wielkie oczy, rozchylone, wilgotne usta, przyśpieszony oddech i zapach jej ciepłego ciała momentalnie poruszyły jego serce. Falą powróciły wspomnienia dawnego uczucia, którym ją kiedyś darzył. Popchnął ją na łóżko i jednym ruchem zdarł z niej tę śmieszną, za dużą męską piżamę z grubej flaneli. Sutki drobnych piersi zalśniły czerwienią w promieniach słońca i stanęły na sztorc muskane ustami Maksa. Nawet nie czuli chłodu ciągnącego od uchylonego okna. Zdawał się im wcale nie przeszkadzać, gdy łakomie przylgnęli do siebie nagimi ciałami. Edyta nie pamiętała, kiedy ostatni raz było jej tak dobrze. Pełne zespolenie, jak za dawnych, dobrych czasów. „Chyba powinnam zawsze go budzić, nacierając mu śniegiem twarz”, pomyślała rozanielona, gdy było już po wszystkim i Maks goły niczym święty turecki podszedł do okna. Nie zdążyła się podnieść z łóżka, gdy lodowata kulka śniegu wylądowała na jej nagim, rozgrzanym niedawnymi pieszczotami brzuchu. Nie kazała mężowi długo czekać na rewanż. Świecąc gołą pupą, dopadła okna i ulepiła śnieżną gałkę. Maks usiłował skryć się za łóżkiem, ale bezskutecznie. Oberwał po gołych plecach. Rechocząc głośno, rzucił się do okna, aby nabrać pełne garście białego puchu, zanim Edyta go ubiegnie.
– Co się tutaj wyprawia!? – zawołała Dorota, wpadając bez pukania do ich sypialni, zwabiona potwornymi wrzaskami i chichotem z piekła rodem.
Na widok nagiej pary kipiącej na kilometr seksem i bawiącej się śniegiem w ramach wyrafinowanej gry wstępnej cofnęła się niepewnie. Błyskawicznie do niej dotarło, że coś ważnego między nimi przed chwilą zaszło i są na najlepszej drodze, aby się odnaleźć i odzyskać to, co wydawało się utracone. Z wściekłością zatrzasnęła drzwi tak mocno, że o mało nie wyleciały z ościeżnicy.
Maks momentalnie oprzytomniał i przestał rechotać, cisnął w Edytę bluzą od piżamy i zamknął okno.
– Ubierz się, idiotko, bo się przeziębisz – warknął, wkładając błyskawicznie spodnie i sweter. Wypadł z sypialni jak oparzony. Wyszedł na kłamcę, bo nie dalej jak wczoraj wmawiał Dorocie, że z żoną od dawna już nic go nie łączy, a tym bardziej łóżko.
Gdy Edyta ubrana w cieplutki dres weszła do izby, w kominku już płonął żywy ogień, a blacha kuchennego pieca buchała czerwonym żarem. Dorota, zwinięta w kłębek w fotelu przed kominkiem, udawała, że czyta gazetę. Pusty wzrok zawiesiła jednak na ogniu buzującym w kominku. Maks nerwowymi ruchami szperał po wszystkich półkach.
– Nie widziałaś mojego noża? Tego nowego… – dodał, widząc zaskoczenie malujące się na twarzy Edyty. – Jeszcze wczoraj wieczorem leżał na półce z talerzami…
– Nie mam pojęcia… – odparła po chwili. Przyszło jej na myśl, że zbyt dużo przedmiotów ulatniało się w tajemniczych okolicznościach jak na taką małą chałupę. – Może wyniosłeś do drewutni…
Maks wyszedł bez słowa, trzaskając drzwiami, a Edyta, nucąc kolędy, zabrała się do nakrywania do stołu. Pod powiekami skryła czułe pocałunki męża sprzed kilku minut. Pomyślała, że może jeszcze nie wszystko stracone, że może da się to jakoś posklejać, że nie oni jedni mają takie problemy, że może Patryk ma rację, a ona jest zbyt zasadnicza i też niedzisiejsza. Pełna nadziei na przyszłość, przypomniała sobie, że przecież przywiozła ze sobą radyjko tranzystorowe na baterie. Wyciągnęła je z torby i ustawiła na belce nad kominkiem. Kręciła potencjometrem w lewo i w prawo, szukając odpowiedniej na dziś stacji. W końcu znalazła coś pasującego.
Dorota po chwili z ostentacyjnym ziewaniem uniosła się z fotela, wyrywając Edytę z jej wspomnień, i nadal naburmuszona pomagała milcząco nakrywać do stołu. Maks z jakąś dziwaczną drewnianą szuflą w rękach odgarniał śnieg sprzed drzwi i drążył tunel do wygódki i drewutni.
Wrócił do chaty utytłany w śniegu jak prawdziwy bałwan. Brakowało mu tylko marchewkowego nosa, choć ten własny też miał od mrozu czerwony. Edyta parsknęła śmiechem na jego widok i podbiegła, aby otrzepać z męża biały puch. Czując na sobie pełne kpiny spojrzenie Doroty, Maks odsunął żonę z niechęcią. Do jego uszu dotarła melodia kolędy. Błyskawicznie zlokalizował jej źródło. Dopadł radyjka i wyszarpnął z jego wnętrza baterie. Wylądowały w kuble na śmieci. „To nieekologicznie…” − przemknęło Edycie przez głowę. Ot taka idiotyczna, nie na miejscu myśl.
– Prosiłem, abyś nie zabierała tej szczekaczki. Nie życzę sobie kłótni polityków przy Bożym święcie – warknął, siadając za stołem.
Zapadła grobowa cisza. Smak słodkiego orgazmu sprzed godziny odbił się Edycie czkawką. „Nigdy więcej, nigdy więcej…”, złożyła sobie milczącą świąteczną obietnicę.
– Gdzie ten twój Patryk? – spytał Maks, nie zwracając nawet uwagi na nagle pobladłą twarz żony. Wspomnienie uczucia, którym ją darzył, już się ulotniło wraz z dymem wypalonego w drewutni jointa.
Pełen samozadowolenia zabierał się do śniadania. Czuł się jak prawdziwy samiec. Przeleciał szwagierkę i żonę w odstępie kilku godzin. Zaskoczyło go, że z żoną było mu lepiej. Dorota okazała się zimna jak ryba w galarecie, którą przywiozła na Wigilię. Być może było tak za sprawą miejsca, w którym się kochali. W końcu wyziębiona, pełna szpar drewutnia zupełnie się nie nadawała na rozbieraną randkę.
– Taki sam on mój, jak i twój – odburknęła Dorota i z nadętą miną upiła łyczek kawy z mlekiem.
– Okej. – Maks kiwnął głową i pociągnął nosem. – Niech będzie nasz – zgodził się z uśmiechem, smarując pajdę chleba masłem. Było zmrożone na kość, czego wyjątkowo nie lubił, ale miał zbyt dobry humor, aby zwracać żonie uwagę, że w porę nie wniosła smarowidła do chaty. – To gdzie jest ten nasz Patryk? – powtórzył pytanie z pełnymi ustami.
– Wyjechał – odparła ze stoickim spokojem Dorota i uniosła do ust filiżankę.
– Jak to, kurwa, wyjechał?! – wrzasnął Maks, plując drobinkami pieczywa, i zerwał się z ławy.
Pognał jak wicher do sypialni brata. Z impetem otworzył drzwi. Ujrzał rozbebeszone łóżko, skotłowane ciuchy szwagierki na półkach piwnicznego regału, kilka par butów leżących w bezładzie pod ścianą, tonę kosmetyków na stoliku stojącym w kącie niewielkiego pokoju. Patryka w nim nie było. Na zewnątrz z całą pewnością też nie. Zostawiłby jakieś ślady, gdyby udało mu się dobrnąć po pas w śniegu do wygódki.
– Dlaczego wyjechał? – Rzucił Dorocie wściekłe spojrzenie, siadając z powrotem za stołem. – I jak wyjechał? Na piechotę poszedł? Przecież auto stoi…
– Nie mów, że nie słyszałeś wczorajszej awantury. – Wzruszyła ramionami i flegmatycznie odgarnęła grzywkę wciąż wpadającą jej do oczu. – Obraził się na wszystkich śmiertelnie, spakował plecak i sobie poszedł. – Upiła kolejny łyk kawy, jak gdyby nigdy nic. Ogarnął ją tak duży żal do Maksa, że nie miała nawet ochoty na parówki, za którymi przepadała. Poczuła się przez niego zdradzona i oszukana. Z nią nie baraszkował jak z Edytą. Kiedy spotkali się w drewutni, przewiesił ją przez pień do rąbania drewna, zdarł z niej spodnie i zerżnął, jakby nie była kobietą, lecz klockiem. Ledwie zaczął, a już skończył. I wyszedł bez słowa, bo ktoś się kręcił po podwórku.
Maks spojrzał na szwagierkę jak na zjawę z obcego uniwersum.
– W nocy wyszedł? Chyba żartujesz? – spytał kompletnie wytrącony z równowagi. –Przecież do Świeradowa będzie ze dwadzieścia kilometrów! – Denerwował się bardziej z lęku o brata niż ze złości, że został sam z babami.
– Obraził się na mnie, nawet nie wiem, z jakiego powodu, i postanowił resztę świąt spędzić w jakiejś Chatce Górzystów czy czymś w tym rodzaju – bąknęła beznamiętnie, jakby miała gdzieś cały świat z mężem na czele. – Ponoć to tylko godzina drogi.
– Aha. – Maks odetchnął z ulgą. Zdążył już przywyknąć do odwiecznych awantur między tą parą i nie traktował tych kłótni ani rozstań na poważnie. – To rzeczywiście niedaleko. Tam można zanocować i coś zjeść – zamruczał zadowolony z takiego obrotu sprawy. – Zaraz po śniadaniu przypniemy narty i pojedziemy po niego – oznajmił już całkiem spokojny o los brata i sięgnął po parówki stygnące na półmisku. Nałożył łyżeczkę musztardy i wbił widelec, aż sok prysnął.
Edyta jednak nie podzielała jego spokoju. Śnieg przecież sypał już pod wieczór. Nawet jeżeli Patryk wyszedł zaraz po awanturze, to śnieżyca dopadła go po drodze. Mógł zgubić szlak. Latarkę w takich warunkach można o kant dupy rozbić. Śnieg wciska się do oczu, oślepia, zmusza do pochylenia głowy. Wirujące płatki są gorsze od mgły. Jeżeli nie zdołał dotrzeć do schroniska, to zamarzł po drodze. Choć termometru na zewnątrz chaty nie było, w powietrzu czuło się panujący na dworze trzaskający mróz, a w nocy musiało być jeszcze zimniej. Nie bez przyczyny na tę okolicę mówiono „mała Syberia”. Edyta wstała od stołu i z trudem panując nad łzami cisnącymi się jej do oczu, wykrzyczała nieco piskliwym głosem:
– Was chyba całkiem rozum opuścił! Ja nie mam zamiaru napychać sobie kiszek, podczas gdy Patryk być może czeka na naszą pomoc, leżąc zamarznięty pod drzewem! – Cisnęła na stół nóż i kromkę chleba, którą właśnie smarowała, aż kawałki masła prysnęły na Dorotę, i zdecydowanym krokiem pomaszerowała do sypialni.
Błyskawicznie włożyła ocieplone spodnie, gruby polar i puchówkę. Do plecaka wrzuciła metalową piersiówkę z koniakiem i tabliczkę czekolady. Wytargała ze schowka swoje śladówki wraz z kijkami i usiadła na ławie, aby wzuć buty. Maks rzucił jej pełne uznania spojrzenie i zniknął za drzwiami sypialni. Gdy wkładał strój do jazdy na nartach, coś się poruszyło pod łóżkiem.
– Patryk? – spytał, czując ogarniającą go radość. Zajrzał pod spód, licząc, że brat jak za dziecięcych lat tam się schował, aby wszystkim napędzić strachu. – Co ty wyprawiasz?
Pod łóżkiem znalazł jednak tylko swoje buty. Patryka z całą pewnością tam nie było. Maks już chciał się podnieść z klęczek, gdy dotarło do niego głuche warczenie.
– Kurwa… – syknął. – Co za licho?
Raz jeszcze rzucił okiem pod łóżko. Dopiero wówczas zauważył szeroko rozlaną, czarną plamę. Przypominała tusz, który wylał się z butelki. Miał pewność, że wcześniej jej tam nie było. Dotknął palcem, a plama skurczyła się i zniknęła. Maks natychmiast pożałował wypalonego z samego rana skręta z marihuaną. „Znowu mam halucynacje, pieprzone halucynacje”, przemknęło mu przez myśl. Otarł rękawem krople potu, który nagle zwilżyły mu czoło, i czując tłukące się w piersiach serce, pośpiesznie wkładał buty do jazdy na nartach.
Gdy wrócił do izby z kominkiem, Dorota nadal siedziała na ławie, jakby ją ktoś przyspawał. Sączyła resztki kawy i tępo spoglądała za okno. Nie zjadła nawet kawałeczka chleba, co było do niej niepodobne. Całym swoim jestestwem manifestowała, że ich poczynania jej nie dotyczą, że ona jest ponad to całe zamieszanie. Maks z zaciśniętymi pięściami, jakby miał zamiar przyłożyć szwagierce, postąpił krok w jej stronę.
– Rusz to swoje opasłe dupsko i włóż coś – warknął, wskazując ręką drzwi do jej sypialni. – Chyba że masz zamiar wyjść na poszukiwania męża w tym dresiku? – spytał kpiąco. Z ciemnych zakamarków duszy dotarła do niego nieprzyjemna myśl, że Patryk dowiedział się o zdradzie, stąd ta cała awantura, i poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia. Zaślepiony pożądaniem, nie wziął pod uwagę ani uczuć żony, ani brata.
– Nie mam zamiaru nigdzie wychodzić i szukać kogoś, z kim się rozwodzę… – odparła przez zaciśnięte szczęki.
Z wyrazu jej twarzy Edyta nie potrafiła wywnioskować, czy była tak wściekła, czy miała zamiar się poryczeć. Spojrzała na męża, ale umknął wzrokiem gdzieś w bok. Jak błyskawica przemknęło jej przez głowę: „Kacza dupa, niedobrze. Zdjęcia z mojego aparatu. Patryk musiał je zobaczyć, dlatego była ta awantura, dlatego wyszedł po nocy. Z rozpaczy”.
– Nie pieprz głupot, bo nie pora… – syknął Maks. Chwycił Dorotę za ramię jak w kleszcze i zawlókł do sypialni. – Masz być gotowa za pięć minut! – rozkazał tonem niewróżącym niczego dobrego i wepchnął ją do pokoju.
Kilka minut później, stojąc przed gajówką z nartami przypiętymi do nóg, z mapą w ręce, wyznaczył kierunek jazdy. Zaaferowani nie zwracali uwagi na mróz szczypiący policzki i wyciskający łzy z oczu. Rozglądanie się za śladami Patryka nie miało najmniejszego sensu. Jak okiem sięgnąć rozciągała się biała zimna pustynia. Żadnego śladu człowieka. Kilkanaście metrów dalej ściana lasu z drzewami opatulonymi białym puchem. Nad nimi rozpościerał się czysty błękit nieba, a jasne promienie słońca, odbijające się milionami iskier od każdego płatka śniegu, raziły w oczy do łez, wtórując mrozowi. Jak na rozkaz włożyli gogle.
– Jedziemy w dół. – Maks wskazał ręką kierunek. – Jeżeli nie zgubimy krzyżówki, to pojedziemy Białą Drogą do żółtego szlaku. Mam nadzieję, że śnieg nie zalepił znaków na drzewach… – zamruczał pod nosem, bardziej do siebie niż do dziewczyn.
Edyta wyczuła w jego głosie lęk i w skrytości ducha przyznała mu rację. To, co zrobił Patryk, to nie były żarty ani pogróżki rzucane na wiatr w przypływie złości. Ten krok mógł go kosztować życie. Maks ruszył pierwszy, za nim Edyta, na końcu Dorota. Zanim wyszła z chaty, zdążyła pokryć tuszem rzęsy, nałożyć odrobinę różu na pełne policzki i pomalować usta czerwoną pomadką. Bez makijażu czuła się naga. Edyta nadal była sauté, w tym momencie nie przeszkadzały jej jednak jasne rzęsy ani blade jak kartka papieru policzki. Już po chwili mróz i wiatr wyszczypały je do czerwoności.
Sunęli po lekkiej pochyłości w dół. Rajski krajobraz wokoło, a w sercach piekło. Edyta rozglądała się uważnie, aż do łez, ale nie dostrzegła najmniejszego śladu, który mógł zostawić Patryk. Trochę znali te okolice z letnich wypraw rowerowych i dzięki temu bez specjalnego trudu zlokalizowali skręt do żółtego szlaku. Teren stał się płaski jak stół, zmuszał do solidnego odpychania się kijkami, aby dodać sobie szybkości. Lęk o Patryka wypełniał Edytę całą i nie pozwalał na żadne optymistyczne myśli. Pod jej powieki uparcie powracał jeden obraz – trup Patryka siedzącego pod jakimś drzewem, z upiornie bladą twarzą i brwiami obsypanymi śniegiem jak mąką. Po dwóch godzinach morderczej jazdy ujrzeli z daleka siwą smużkę dymu unoszącą się z komina Chatki Górzystów. Choć droga zaczęła się wznosić, Maks przyśpieszył. Dorota jęczała gdzieś daleko w tyle. Ani on, ani Edyta nawet się za nią nie oglądali. Wyjątkowo oboje byli zgodni co do jednego. Nie miała prawa pozwolić Patrykowi na opuszczenie chaty w środku nocy podczas śnieżycy. Przyczyny awantury schodziły w tym wypadku na drugi plan. Powinna ich była obudzić i poprosić o pomoc. Posłała męża na niechybną śmierć. Chyba że o to jej chodziło – taka myśl podstępnie zalęgła się w głowie Edyty. Odgoniła ją głośnym chrząknięciem.
Maks pierwszy dopadł drzwi schroniska. Tuż za nim Edyta, której mokra od potu grzywka lepiła się do czoła. Oddychała szybko, z trudem łapiąc powietrze. Dopiero po chwili do chaty dotarła Dorota. Wewnątrz schroniska panował niemiłosierny żar albo tak im się zdawało po mroźnym powietrzu na zewnątrz. W głównej sali nie zastali nikogo. Szerokie drewniane stoły, przy nich ławy i krzesła, w kącie ogromna prawdziwa choinka przystrojona kolorowymi bombkami, cukierkami w błyszczących papierkach i czerwonymi łańcuchami. We wnętrzu obłożonego kaflami kominka buzował ogień. Zdezorientowani rozglądali się po kątach w poszukiwaniu Patryka, gdy weszła gospodyni. Młoda, postawna kobieta o rumianych policzkach. W ciepłych wełnianych spodniach i grubym swetrze z golfem wyglądała jak turystka. Krótkie ciemne włosy bujną grzywą spadały jej na czoło. Uśmiechnęła się życzliwie, choć w jej szarych oczach Edyta dostrzegła nutę zdziwienia. Któż w pierwszy dzień świąt o tak wczesnej porze włóczy się po górach? W taki mróz na dodatek.
– Witam miłych gości! – zawołała i gestem wskazała jeden ze stołów. – Siadajcie! Podać jajecznicę z majerankiem czy naleśniki z dżemem jagodowym? – Wodziła pytającym spojrzeniem po ich twarzach z niepewnymi minami. Już się domyśliła, że mieli w zanadrzu jakąś niespodziankę, i to z gatunku tych przykrych.
– Szukamy mojego brata – wyjaśnił Maks, jednym ruchem ręki ściągając z głowy czapkę. Mokre od potu włosy oblepiły mu czoło i kark. – Powiedział, że idzie do was… Wczoraj, późnym wieczorem… W zasadzie w nocy… – Gorzka prawda z trudem przecisnęła mu się przez gardło.
Uśmiech na twarzy kobiety momentalnie zgasł. Zbyt wiele lat spędziła w tej okolicy, aby zbagatelizować takie zdanie, że ktoś wędrował po górach, zwłaszcza podczas śnieżycy i do tego w nocy, i nie dotarł na miejsce przeznaczenia. Mogła być tylko jedna przyczyna – zabłądził i zamarzł.
Rozdział 5
Zapis z kamery
Delikatne promienie słońca wpadające przez białą koronkową firankę wprost na królewskie łoże, w którym przyszło Sulimie spędzić samotnie kolejną noc, wyrwały go z głębokiego snu. Przeciągnął się leniwie i rozkoszował chwilą. Zapuścił wzrok daleko za okno. Jak okiem sięgnąć łagodne, pokryte bielą łańcuchy Gór Izerskich. Nad nimi błękit nieba. Lecz zaraz potem jego świadomości wtargnęło wspomnienie śladów potężnych łap, których ślady jakieś zwierzę zostawiło w śniegu tuż przed maską jego samochodu. Musiało tamtędy przechodzić dopiero co, bo śnieg nie zdążył ich zasypać. Jak tylko dotarł do pensjonatu, zdjęcia tropów wysłał do doktora Pawlaczyka. Był ciekaw jego opinii. Koncepcja Kubackiego o mistyfikacji całkowicie legła w gruzach. Nikt przy zdrowych zmysłach nie lata podczas śnieżycy po górach, aby zostawiać podejrzane tropy, i to na polanie odwiedzanej przez turystów. Istnienie tego dzikiego zwierza było zatem bezspornym faktem.
Błyskawicznie wyskoczył z łóżka i po krótkiej toalecie w łazience przypominającej słodką bombonierkę wystrojony odświętnie usiadł za stołem w jadalni. Naprzeciwko siedziało to samo wiekowe małżeństwo z Niemiec co podczas Wigilii, Aniela i Hubert Koschykowie, jak się przedstawili. Potrawy z półmisków znikały w zastraszającym tempie, jakby ta dwójka nigdy w życiu nie jadła schabu ze śliwką ani karpia w galarecie. Z żarłocznością piranii poruszali szczękami, wpychając sobie do ust a to plaster tłustej szynki posmarowanej chrzanem, a to kawałek pasztetu z zająca czy płat śledzia w śmietanie. Jacek zerkał na nich raz po raz, jakby w obawie, że któremuś w przypływie tego łakomstwa wypadnie z ust wprost do talerza proteza zębowa. Tym razem zachował czujność i gdy tylko na stole pojawił się koszyk ze słodkim pieczywem na deser, chwycił swoją bułkę drożdżową nadzianą marmoladą, a zaraz potem, niosąc ją z dumą niczym wojenną zdobycz, wrócił do swego pokoju.
Wypaliwszy na balkonie papierosa, włączył laptopa. Tasował w myślach wydarzenia z poprzedniego dnia. Siedząc w zacisznym pokoju, bezpieczny pośród wszelkich zdobyczy cywilizacyjnych, przetrawił krok po kroku wszystko, co go wczoraj spotkało, i doszedł do wniosku, że chyba miał sporo szczęścia. Locha z młodymi mogła go zaatakować. Takie bliskie spotkania trzeciego stopnia z dzikami na ogół źle się dla człowieka kończą. Dobrze zrobił, schodząc zwierzakom z drogi. Jedyne, co wciąż budziło jego niepokój, to te fosforyzujące ślepia. Były za duże jak na dziką świnię.
Gdy komputer odpalił, Sulima, nucąc pod nosem swoją ulubioną kolędę, Jezus malusieńki, połączył się z Internetem. Odebrał pocztę. Pierwszy mail zmusił go do porzucenia kolędy na rzecz głębokiego zaczerpnięcia powietrza. Pisał dyrektor ogrodu zoologicznego, doktor Pawlaczyk. Z nadesłanych przez Jacka zdjęć wynikało, że zwierzęciem, które pozostawiło tropy, może być ryś. Sądząc po wielkości łap – tym razem Jacek przyłożył linijkę, zanim pstryknął kilka fotek – byłby to dorodny samiec. Dyrektor, nie bacząc na świąteczny czas, jeszcze wieczorem skontaktował się z nadleśnictwem Świeradów, aby jakiś zagorzały myśliwy nie ważył się zwierzęcia odstrzelić. Zaapelował także o zamieszczenie stosownego obwieszczenia w celu ostrzeżenia okolicznych mieszkańców. Podejrzewał, że niektórzy z nich trudnili się kłusownictwem, ale głośno tej myśli nie wyraził, aby nie drażnić leśniczego. Z uwagi na brak niepodważalnych dowodów oraz okres świąteczny służba leśna nie wszczęła jednak żadnych kroków. Fakt nadesłania fotografii pozostawionych przez zwierzę tropów o niczym nie stanowił. Autor zdjęć mógł je pstryknąć podczas wycieczki w Puszczy Białowieskiej. Nie takie rzeczy ludzie teraz robią dla chwilowego rozgłosu. A na terenach leżących blisko większych kompleksów leśnych porywanie owiec, kóz czy nawet cieląt należy do zjawisk codziennych. Sugestię, że to ryś zabił i pożarł pana Zbigniewa K. z Gierczyna, nadleśniczy przyjął ze śmiechem. On w końcu lepiej znał zwyczaje dziko żyjących zwierząt niż dyrektor ogrodu trzymający je w klatkach. Wszystkie dzikie zwierzęta, nawet niedźwiedzie i wilki, są lękliwe i boją się człowieka. Atakują wyłącznie w samoobronie lub obronie swoich młodych. A śladów kociąt czy szczeniąt nigdzie nie znaleziono. Policja przecież optowała za mafijnymi porachunkami. O koncepcji miejscowego proboszcza nadleśniczy wolał się nie wypowiadać. Z jednej strony swoją posadę, dobrze płatną, zawdzięczał państwu, nie kościołowi, ale z drugiej, bez przychylności proboszcza żona nie miała co marzyć o stanowisku dyrektorki miejscowej szkoły. Gdyby do śmierci pana K. przyczyniło się dzikie zwierzę, gdzieś walałyby się resztki ciała, a nie odnaleziono przecież ani kosteczki. Nie było zatem najmniejszego sensu wszczynać przedwcześnie alarmu, odrywać ludzi od świątecznego stołu ani uganiać się po lesie nie wiadomo nawet za czym. W końcu od zaginięcia pana K. minęło zaledwie kilka dni i nikt nigdzie więcej nie zgłosił ataku zagadkowego zwierzęcia na człowieka ani też żaden człowiek nie zaginął w tajemniczych okolicznościach.
Drugiego maila wysłał Zenek Molenda z Komendy Powiatowej Policji w Lwówku Śląskim. Informował, że w Wigilię Boryczko wraz ze Schwarzem spotkali się z Szyszkinem w Świeradowie. Zrobili większe zapasy, ale nie udało się wywąchać, gdzie zatrzymali się na nocleg. Na pewno nie w uzdrowisku. Mając na uwadze mrożące krew w żyłach opowieści pani Wrońskiej, komisarz zalecił Jackowi zachowanie ostrożności podczas penetracji wytypowanego miejsca i życzył wesołych świąt. Dodał jeszcze, że więcej zgłoszeń o podejrzanych zaginięciach bądź śmierci zwierząt hodowlanych nie odnotowano w całym powiecie, co jego zdaniem świadczyło o błahości tego problemu. Nie wykluczał, że Kubacki mógł mieć rację, węsząc mistyfikację.
– Nie miał racji, Zenuś, nie miał. To dzikie zwierzę naprawdę istnieje – wymamrotał Sulima pod nosem i wysłał komisarzowi krótkiego maila, załączając zdjęcia tropów rysia zrobione poprzedniego dnia na Polanie Izerskiej i opinię doktora Pawlaczyka.
Gdy uporał się z korespondencją w postaci setek e-kartek z życzeniami świątecznymi od wirtualnych znajomych, wyjął z plecaka kamerę inspekcyjną, a w zasadzie to, co z niej zostało.
– Gruby łeb mi urwie i nie pomogą mi nawet zdjęcia Szczeliny Jeleniogórskiej pełnej skarbów, jeśli jakimś cudem się na nią napatoczę – skonstatował na głos, zgrywając nagranie z karty pamięci do komputera.
To, co ujrzał na ekranie, Szczeliną pełną skarbów jednak w żadnym razie nie było. Pomieszczenie sfilmowane przez kamerę wypełniały dziwacznie wyglądające urządzenia będące czymś na kształt aparatury pomiarowej nieznanego typu. Co znajdowało się po bokach, kamera nie uchwyciła. Natomiast w pewnym momencie zapisała szybki ruch, który przybrał kształt smugi, na sekundę pojawiło się coś jakby łapa, co szarpnęło głowicę kamery, i obraz zgasł.
– Ożeż w mordę… Można by pomyśleć, że to zapomniane niemieckie laboratorium z czasów wojny – bąknął Sulima i obejrzał nagranie raz jeszcze. Po chwili powiększył obraz i z uwagą przypatrywał się widocznej na monitorze łapie.
Jeśli sądzić po wielkości, z całą pewnością nie mogła należeć do żadnego gryzonia zamieszkującego polskie podziemia, nory i tym podobne. Przy dalszym powiększaniu obrazu reporter dopatrzył się na łapie zarysu linii papilarnych. Zwrócił też uwagę na palce. Wieńczące je długie i ostre szpony, jak u ptaka, w całej rozciągłości wykluczały człowieka. W grę wchodziły zatem naczelne, ale te ze względu na klimat nie żyją w Polsce na wolności. Misie koala, u których także stwierdzono istnienie linii papilarnych, odpadały z tego samego powodu, a na dodatek poruszały się niemrawo.
Aby ostudzić szalejące emocje, Jacek, nie zważając na to, że jest tylko w swetrze, wyszedł na balkon. Niewidzącym spojrzeniem obrzucił cały w śnieżnej bieli las, który zdawał się nie mieć końca. Lodowaty wiatr już po chwili ostudził rozpalone policzki dziennikarza i jego rozgorączkowane myśli, w których usiłował znaleźć odpowiedź na pytanie, co zniszczyło głowicę kamerki. Teorię o bestii z epoki lodowcowej należało odrzucić, bo kopalnia zakończyła wydobycie w połowie XVIII wieku. Żadne zagubione jajo, z którego wykluł się gad, nie mogło się tam wobec tego uchować. Może szczur, zmutowany na skutek prób z Wunderwaffe? Przecież w wielu miejscach na Dolnym Śląsku Niemcy prowadzili jakieś eksperymenty.
– Muszę wyjaśnić, co tam się zagnieździło, bo inaczej Gruby da mi popalić, jak zobaczy, co zostało z kamery – zadecydował Jacek, wracając do pokoju.
Rozdział 6
Podmokła
Zbliżało się południe, gdy Sulima ubrany w ocieplane spodnie i puchową kurtkę, z plecakiem wypełnionym niezbędną zawartością w postaci aparatu fotograficznego, notesu, kilku długopisów oraz paczki chusteczek higienicznych i lampki czołówki wyszedł przed dom. Trzaskający mróz z miejsca odebrał mu oddech. Dozorca, uzbrojony w gumofilce, w wełnianej czapce z pomponem i wyleniałym gdzieniegdzie baranim kożuchu, ogromną plastikową szuflą odgarniał zwały śniegu. Przez noc napadało go chyba z metr, a może i więcej, jak na oko ocenił reporter, spoglądając z przerażeniem na zakopanego w śniegu land rovera. Szczęściem dojście do szeregu parkujących pod płotem samochodów pan Henryk zdążył już odkopać.
– Czyżby pan redaktor gdzieś się wybierał autem? – zagadnął dozorca, widząc Sulimę przymierzającego się do odśnieżenia auta.
– Tam gdzie wczoraj. Na Czarcie Skały. To szalenie interesujące miejsce – odparł z uśmiechem, niczego złego nie przeczuwając w pytaniu starszego pana.
– Po tych śnieżycach to ja nie wiem, czy cały Świeradów będzie przejezdny, a co dopiero droga na Polanę… – Jednym zdaniem dozorca przekreślił wszystkie wspaniałe plany Jacka. – W tamtą stronę można dojechać, jak pługiem odgarną… Czyli po świętach – dodał, pstryknąwszy niedopałek papierosa w pryzmę śniegu.
– Ale przecież to auto terenowe. – Sulima usiłował zaczarować rzeczywistość. – Z napędem na cztery koła. W razie czego mam w bagażniku łańcuchy…
– Zgadza się. – Pan Henryk z powagą kiwnął głową. – Ale śniegu w górach napadało ze dwa metry, czyli dotąd. – Przytknął rękę na wysokość górnej krawędzi drzwi samochodu. – Auto ugrzęźnie w pierwszej lepszej zaspie. Jeżeli już pan redaktor koniecznie musi na Polanę, to radzę zjechać ze Stogu Izerskiego na nartach. Widzę, że ma jakieś w bagażniku.
– Tak pan myśli? – Sulima w duchu przyznał staremu rację.
Świeradów sprawiał wrażenie miasta zasypanego przez lawinę. Gdyby nie szare smugi dymów ciągnące ku niebu z kominów, można by sądzić, że nikt tej katastrofy nie przeżył. Wobec ogromu zalegającego śniegu jego land rover rzeczywiście był bez szans.
– Którędy dojadę do tej kolejki gondolowej? – Błyskawicznie podjął decyzję i już miał zamiar wskoczyć za kierownicę, gdy słowa dozorcy znowu wszystko skomplikowały.
– Dojechać to nie dojedzie – oznajmił z kwaśną miną pan Henryk. – Mówię przecież, że nieodśnieżone. Drogowców jak zawsze zima zaskoczyła – dorzucił z niesmakiem, bo nic tak go nie wkurzało jak opieszałość władz, które za nic miały wygodę turystów i mieszkańców.
– Więc jak się tam można dostać? – Sulima zerknął badawczo na starego. Zaczął go podejrzewać o celowe piętrzenie trudności.
– Na piechtę dojdzie. To niedaleczko. – Dozorca wskazał ręką za siebie, ale cały widok zasłaniały wysokie drzewa ubrane w śnieżne czapy. – Źródlaną do końca i już będzie cały kompleks. Nowoczesny, mówię panu, jak na Zachodzie – zachwalał stary i już miał zamiar wrócić do swoich zajęcia, gdy Sulima zadał mu pytanie:
– Panie Henryku, niech mi pan powie, tylko tak szczerze, po starej znajomości. Jaką tajemnicę kryją w sobie Czarcie Skały?
Dozorca pobladł na twarzy i opuścił wzrok na swoje unurzane w śniegu gumiaki.
– A po co jemu to wiedzieć? – odparł dopiero po chwili. – Mało to inszych zagadek w tych okolicach? Słyszał pan o tajemnicach skrywanych przez zamek Czocha?
– Zdaje się, że o tym wszyscy słyszeli! – Jacek zaśmiał się rozbawiony. – Ale to bajki dla grzecznych dzieci. Ja do takich się nie zaliczam. Mnie bardziej interesują Czarcie Skały. Tam coś musiało się wydarzyć i pan wie co…
Pan Henryk zawiesił na twarzy Sulimy badawcze spojrzenie, jakby chciał wyczytać, czy jego rozmówca da się zbyć byle czym. Dziennikarz i poszukiwacz w jednej osobie sprawiał jednak wrażenie człowieka wyjątkowo namolnego. Bez tego nie mógłby być tym, kim był.
– Jeśli pan redaktor szuka tego złota, co to pod sam koniec wojny Niemcy przywieźli w okolice Świeradowa, to niech się pan wybierze do Doliny Czarnego Potoku. Ponoć tam zostało ukryte…
Taka odpowiedź Sulimy nie zaskoczyła. Opowieści o ciężarówkach ze złotem, które przyjechały od strony Czerniawy-Zdroju, zmierzały w kierunku Świeradowa i nagle rozpłynęły się w powietrzu niczym mgła, były osobom zainteresowanym, czyli poszukiwaczom, powszechnie znane. Dowodem na istnienie tego transportu miał być rajd kilku czołgów amerykańskich z dywizji generała Pattona w ostatnich dniach wojny w Góry Izerskie, aby ten transport złota odnaleźć. Podobno ta misja zakończyła się klapą, ale Sulima nie wykluczał, że jeśli Amerykanie coś znaleźli, to wcale nie musieli się do tego przyznać.
– Jak już panu mówiłem, panie Henryku, mnie ukryte skarby obchodzą tyle co zeszłoroczny śnieg – skłamał jak z nut. – Mnie interesuje, co się wyprawia na Czarcich Skałach – dorzucił zgodnie z prawdą, zachowując dla siebie wiedzę o wczorajszych wydarzeniach w starym wyrobisku.
Stary wił się jak piskorz. Z jednej strony chciałby zrzucić z siebie ciężar, który go przytłaczał, z drugiej jednak bał się nawet na ten temat rozmawiać, aby nie wywołać wilka z lasu.
– Jeśli panu redaktorowi życie miłe – zaczął w końcu i oblizał spierzchnięte od mrozu usta – lepiej, aby nie był zbyt ciekawski.
– Czyżby teren był zaminowany? – Sulima zerknął na starego ze zdziwieniem.
Tyle lat po wojnie nie było to możliwe, ale wykluczyć się tego też nie dało. Kto jak kto, ale Jacek doskonale wiedział, że obszar Gór Izerskich był latami ściśle patrolowany przez wojsko. Jednostka WOP miała swoją strażnicę w budynkach sąsiadujących ze schroniskiem Orle. Nawet porządnej mapy turystycznej te góry się nie doczekały, aż do zmian ustrojowych.
– Ktoś życiem przypłacił wędrówkę po lesie? – spytał, nie spuszczając oczu z dozorcy.
– Przypłacił, nie przypłacił. – Stary wzruszył ramionami. – Jak to mówią, wyszedł z domu i nie wrócił.
– Może zboczył ze szlaku i pobłądził. – Sulima znał takie przypadki. Nieraz trąbili o tym w telewizji. – Ale żeby zaraz nie wrócił. To nie te czasy, panie Henryku! Goprowcy doskonale sobie radzą z takimi gapowatymi turystami.
– Przez Czarny Las nie wiedzie żaden szlak. Świętej pamięci Steć wiedział, co robi. – Dozorca powołał się na znanego w całej okolicy zamordowanego w podejrzanych okolicznościach przewodnika górskiego, autora wielu opracowań na temat Sudetów. Nie mając zamiaru czekać na kolejne pytania dziennikarza, odwrócił się na pięcie i ciągnąc za sobą szuflę, pomaszerował do domu.
Jackowi przypomniała się opowieść pani Wrońskiej, której wówczas nie wziął sobie do serca. Ponoć kilka osób, kierując się wskazówkami Walczaka zawartymi w maszynopisie powieści, poszło w góry i nigdy już do domu nie powróciło. Czyżby dozorca tych właśnie ludzi miał na myśli? Tak czy owak, to niczego nie tłumaczyło. Istniało proste uzasadnienie dla tych zagadkowych z pozoru zaginięć w górach podczas zimy. Zdarzają się raz na jakiś czas, nawet w rejonach często odwiedzanych przez turystów. Wystarczy zgubić szlak, usiąść pod drzewem, aby odpocząć, i natychmiast dopadnie nieszczęśnika śmierć z wychłodzenia. Ot cała tajemnica, a ludzie jak zwykle zrobili z igły widły. Nawet ten Walczak być może brak zainteresowania ze strony wydawnictwa przykrył gadaniem o zaginięciach ludzi, którzy maszynopis przeczytali. W końcu fantazji odmówić mu nie było można.
Gdy dozorca zniknął za drzwiami pensjonatu, Sulima włożył buty do jazdy na nartach, plecak zarzucił na ramiona i niosąc deski w jednej, a kije w drugiej ręce, ruszył w stronę stacji kolejki gondolowej. Zignorował pokrętne ostrzeżenia rzucane przez dozorcę. Miał zamiar wyjaśnić, co skrywały Czarcie Skały, a zwłaszcza stara kopalnia, gdzie doszło do zniszczenia kamery. Czy w komorze mieściły się poniemieckie fanty, czy zamieszkiwały ją zmutowane, agresywne gryzonie?
Mimo obiektywnych trudności w postaci ogromnych ilości białego puchu zalegającego w całym uzdrowisku pokaźna grupa zapalonych narciarzy wraz z Sulimą zmierzała pieszo ku stacji gondolowej. Brnęli przez kopny śnieg, taszcząc narty na ramionach. Na dziwne, rzadko spotykane deski targane przez dziennikarza niektórzy spoglądali z niedowierzaniem, czy aby na pewno można na nich zjechać ze Stogu. Zamocowane do nich wiązania także znacznie się różniły od tych, które mieli wsiadający do wagoników razem z dziennikarzem narciarze. Sceptycznie się przyglądali, gdy wyskoczył z gondoli i zaraz na stoku z łatwością przypiął się do nart. Zarzucił plecak na ramiona i zanim skrył oczy za goglami, spojrzał w dół.
Poniżej rozpościerała się biała przestrzeń, zdawało się, że bez końca, a nad nią górował zimny błękit nieba. Rosnące po bokach nartostrady karłowate drzewa i nadal stojące uschnięte kikuty chorych świerków, jedne i drugie oblepione śniegiem, przypominały długie szeregi członków Ku Klux Klanu, ubranych w białe płaszcze i spiczaste kaptury. Pod pozorem podziwiania zapierających dech widoków Sulima zbierał się na odwagę. Obawiał się, że może być trochę za stromo. Jeszcze nigdy na swoich śladówkach z takiej pochyłości nie zjeżdżał. Widząc wyczekujące spojrzenia pozostałych narciarzy, pełne zainteresowania u jednych, sceptyczne u drugich, zdecydowanym ruchem odepchnął się kijami. Narty poniosły go w dół równie dobrze jak te zjazdowe. Rozkoszował się jazdą, przypominając sobie zasady poruszania się na tego typu deskach. W połowie trasy odbił w las i sunąc trawersem, dotarł do „agrafki”, jak potocznie turyści nazywali miejsce, w którym krzyżowały się szlaki rowerowe i piesze. Śnieg przykrył wszystko grubą pierzyną i Sulima z trudem odnalazł drogę „Liczyrzepy”.
Sunął w poprzek zbocza, przecinając nieskalaną gładkość śniegu grubą kreską nart, od czasu do czasu dodając sobie szybkości kijami. Mocne promienie słońca odbijały się od białych płatków i raziły w oczy, ale roztaczające się wokół widoki wynagradzały wszystkie uciążliwości. Jacek nie odczuwał nawet mrozu szczypiącego w policzki. Droga wiodła szeroką przecinką między odzianymi w śnieżne czapy majestatycznymi świerkami. Zdawały się czubkami sięgać ciemnobłękitnego nieba.
I wówczas Sulima ujrzał pierwsze tropy dzikiego zwierzęcia odciśnięte mocnymi, o miękkich poduchach łapami. Ponoć należały do rysia, jak sugerował doktor Pawlaczyk.
– To teraz już mi nie umkniesz – mruknął z uśmiechem dziennikarz. – Sprawdzimy, coś za jeden. Ryś, pies czy czupakabra – dorzucił żartem i ruszył tropem z trudem widocznym w głębokim śniegu. – Czarcie Skały mi nie uciekną.