Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdzie ukryto Bursztynową Komnatę? Czy wreszcie uda się rozwiązać jedną z największych zagadek drugiej wojny światowej?
Wrocław, jesień 1991 roku. W pobliżu Przystani Zwierzynieckiej nad Odrą zostają znalezione zwłoki inżyniera Pawła Rylskiego, znanego poszukiwacza Bursztynowej Komnaty. Pierwsze podejrzenie o dokonanie zbrodni pada na jego żonę Ewę, która jest z zawodu historyczką. Sprawę komplikuje jednak fakt, że ktoś kradnie całą dokumentację zebraną przez zamordowanego. Jakby tego było mało, wkrótce pojawia się kolejna ofiara śmiertelna.
Rylska jest zmuszona wziąć sprawy w swoje ręce, ponieważ policja – z jakiegoś powodu – nie podchodzi rzetelnie i profesjonalnie do wspomnianego śledztwa. Z czasem kobieta zdobywa nowe informacje, które być może pomogą jej odkryć Bursztynową Komnatę. Nie wie, że w ślad za nią podąża Mateusz Popiel, emerytowany major kontrwywiadu MSW, od lat zajmujący się tropieniem zaginionego skarbu.
Jolanta Maria Kaleta z łatwością i finezją splata intrygujący wątek kryminalno-szpiegowski z historią o poszukiwaniach ósmego cudu świata. Wartka akcja, barwny język oraz szczypta humoru sprawiają, że Strażnika Bursztynowej Komnaty czyta się i słucha z ogromną przyjemnością, od pierwszej strony aż do zaskakującego zakończenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Strażnik Bursztynowej Komnaty. Tom drugi
Copyright © Jolanta Maria Kaleta, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-761-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
„Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”.
Immanuel Kant
Rozdział 1
Róża z bursztynu
We Wrocławiu zagościła już wczesna wiosna, gdy Rylska odebrała w ambasadzie rosyjskiej paszport z wbitą wizą wjazdową do Rosji. Z obawy, że Olek będzie jej tę podróż odradzał, wymyśliła na poczekaniu, że jedzie do Malborka, aby przejrzeć zamkowe zasoby archiwalne.
– W tej sytuacji mam pomysł! – ucieszył się. – Pojedziemy razem. Nie będziesz przecież ślęczeć nad papierzyskami po dwanaście godzin na dobę. Skoczymy do Sopotu, powłóczymy się po plaży, pooglądamy zachody słońca, a wieczorem pójdziemy potańczyć…
– Szkoda, że dopiero teraz o tym mówisz – udała, że jest zawiedziona. – Ale Czerkas wtrynił mi do towarzystwa koleżankę z katedry. Będziemy mieszkać w pokoju gościnnym stowarzyszenia historyków… Zanudzisz się z nami – usiłowała wykręcić się sianem.
Siedziałby jej na karku i kontrolował każdy krok. Gotów zabronić wszelkich poszukiwań w obawie przed KGB albo czymś gorszym. Potraktowałby podróż jako romantyczny wypad w celu odbudowania dawnego uczucia. A na to Rylska nie miała najmniejszej ochoty, przynajmniej na razie. Na wylądowanie w łóżku Dukata tym bardziej. Przecież nie po to zostawiła go ćwierć wieku temu, aby teraz robić powtórkę z rozrywki. Z tego, co pamiętała, pod tym względem Olo-Pindolo nie miał do zaoferowania żadnych rewelacji. Fakt posiadania zdjęcia czerwonoarmistów także pozostawiła dla siebie. Mecenas w trosce o jej bezpieczeństwo wyrzuciłby fotografię do śmieci. Żeby bez problemów przewieźć ją do Rosji, rozcięła żyletką tekturową okładkę opasłego słownika rosyjsko-polskiego i wsunęła zdjęcie do środka. Szparę zalepiła kartką z alfabetem rosyjskim.
Kontrola graniczna w Terespolu przebiegła sprawnie. Polscy pogranicznicy nie szperali po bagażach, nie zaglądali do torebek. Pociąg przejechał przez most i białoruscy kolejarze zabrali się do wymiany podwozi w wagonach. Dwugodzinnej przerwy w podróży nie dało się wykorzystać na sen – wagonami rzucało, a robotnicy przekrzykiwali się wzajemnie. Po chwili do pociągu, niczym psy gończe, wpadli funkcjonariusze białoruskiej kontroli. Z dokładnością i brakiem uprzejmości pamiętającymi czasy dopiero co minione wertowali dokumenty, w tym deklarację celną, w którą Rylska musiała wpisać prawie cały swój dobytek. Zachowując spokój pokerzysty, podała paszport i karteczkę migracyjną, którą urzędujący w każdym wagonie prowydnik rozdał pasażerom do wypełnienia.
– Cel wizyty? – Pogranicznik w czapce wielkości lotniska, będącej pozostałością po armii ZSRR, wbił w Rylską surowe spojrzenie małych, osadzonych blisko nosa oczu.
– Współpraca kulturalna między Uniwersytetem Wrocławskim a Muzeum Sztuk Pięknych imienia Puszkina w Moskwie – odparła podenerwowana. – Przecież przez Białoruś jadę tranzytem – dodała z pretensją w głosie.
– Otwórzcie bagaże… – Celnik puścił jej uwagi mimo uszu. Wyraźnie miał gdzieś dywagacje Rylskiej, być może przywykł do szemrania Polaków, którzy ostatnio zrobili się jeszcze bardziej bezczelni.
Rylska posłusznie postawiła na kolejowej kanapce obitej szarą tkaniną torbę podróżną i rozsunęła suwak. Funkcjonariusz przewracał do góry nogami upchane ciasno w jej wnętrzu ciuchy. Na samym dnie natrafił na coś, co go zaintrygowało. Po chwili wydobył na światło dzienne opasły słownik polsko-rosyjski. Wytrzepał go starannie, ale spomiędzy kartek nic, co rozchmurzyłoby jego ponurą gębę, nie wypadło. Rylska czuła lodowaty pot płynący ciurkiem po plecach. Tak naprawdę zdjęcie czterech czerwonoarmistów nie mogło się zaliczać do rzeczy zakazanych przewozem kolejowym przez Białoruś, lecz na wschodniej granicy nigdy nic nie bywało pewne ani jasne. Zwłaszcza że zdaniem Rylskiej dopiero co powołana do życia Wspólnota Niepodległych Państw tak naprawdę niczym od ZSRR się nie różniła, poza tym, że nie obejmowała już tak rozległego terytorium. Prawo i obyczaje nadal były te same, a pieriestrojka okazała się kolejnym hasłem propagandowym. Celnik wrzucił słownik z powrotem do torby i wówczas dostrzegł tekturową teczkę z maszynopisem monografii, nad którą Rylska się mozoliła i która stanowiła pretekst jej podróży do Moskwy. Rozwiązał troczki i jednym ruchem ręki wysypał całość na siedzenie. Kartki z szelestem posypały się po całym przedziale, a zalęknieni współpasażerowie rzucili się je zbierać. Tonem dalekim od uprzejmości celnik poprosił Rylską o torebkę. Wywalił całą jej zawartość na kanapę. Gmerał paluchami między stosem drobiazgów, ale nic ciekawego nie wpadło mu w oko. Z wyrazem zawodu na grubo ciosanej twarzy oznajmił szorstko:
– Pozwólcie do kontroli osobistej.
Gdy prowadzono Rylską ciasnym korytarzem wagonu, z oczu pasażerów wyzierały mieszane uczucia. Jedni spoglądali na nią ze współczuciem, niektórzy zionęli nienawiścią, że to właśnie przez nią podróż ulegnie przedłużeniu. Jeszcze inni zerkali z zainteresowaniem na atrakcyjną czterdziestoparoletnią kobietę, niebudzącą najmniejszych podejrzeń, która jednak musiała mieć coś na sumieniu, skoro zgarnęli ją do kontroli osobistej. Gdy wróciła po półgodzinie, niektórych korciło, aby zapytać, czy celnicy znaleźli cokolwiek ukryte u niej w majtkach lub jeszcze głębiej, ale nie mieli śmiałości. Rylska toczyła wokoło takim wzrokiem, jakby zamierzała ich wszystkich wymordować gołymi rękami. Miała już nigdy nie zapomnieć tych kilku minut spędzonych całkiem nago w ciasnej kabince sam na sam z białoruską celniczką, która wsadziła jej palec najpierw do tyłka, a potem do pochwy. Z tego samego wagonu do kontroli osobistej wygarnęli jeszcze jedną kobietę, może nie tak atrakcyjną jak Rylska, ale za to młodszą. Do przedziału już nie wróciła i pociąg ruszył w dal przez pogrążone w egipskich ciemnościach bezdroża tkwiącej nadal w okowach komunizmu Białorusi.
Minęło południe, gdy wagony wtoczyły się na moskiewski dworzec. Stojąc w oknie przedziału, Rylska usiłowała wyłowić w przelewającym się po peronie tłumie masywną sylwetkę Grigorija. Nikogo przypominającego niedźwiedzia w ubraniu jednak nie dostrzegła. Wysiadła i taszcząc ciężką torbę, ruszyła wzdłuż wagonu w kierunku wyjścia. Lawirowała między rozstawionymi bezładnie bagażami witających się ludzi. Przekrzykiwali się donośnie, rzucali sobie w objęcia, niektórzy obcierali dłońmi płynące po policzkach łzy wzruszenia. Babiny w ciepłych chustach na ramionach zachęcały do kupna przeróżnych towarów. Od cukierków zaczynając, a na blinach kończąc. Towar pakowały do zwiniętych ze starych gazet tutek. Z megafonów raz po raz panienka śpiewnym głosem zapowiadała przyjazd lub odjazd kolejnego pociągu.
– Ewa! Rylska! Ja zdieś! – Przez wszechobecny gwar i rwetes dotarł do niej głos Griszy, wołającego z tyłu za nią.
Dwie godziny później siedzieli przy stole w mało przytulnym pokoju mieszczącym się na ósmym piętrze akademika Instytutu Puszkina. Poznany przed wielu laty historyk sztuki, pracownik muzeum, Grigorij Ozierow, z pozoru gapowaty, jakby do trzech zliczyć nie umiał, i ociężały w ruchach, był jednak niezwykle obrotny. Miał także rozliczne znajomości i całą siatkę wzajemnych powiązań i wyświadczanych grzeczności, bez których w Rosji, jeszcze za carów, nie dało się normalnie funkcjonować. Pod tym względem rewolucja październikowa nic nie zmieniła, wręcz odwrotnie. Załatwienie dla Rylskiej pokoju gościnnego w tym wysokim na piętnaście pięter budynku nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu.
Musieli wdrapać się po schodach, bo winda kak abyczno była nieczynna. Siedząca w kanciapie za szybą portierka użyła słów „jak zwykle”, co Rylską nieco zaniepokoiło. Lubiła wbiegać na swoje drugie piętro w bloku przy Celtyckiej, ale ósme uznała za grubą przesadę. Nie pisnęła jednak ani słowem, bo cena jaką musiała zapłacić za pokój, była śmiesznie niska, nawet w porównaniu z tanim hotelem, a do muzeum, w którym pracował Ozierow, mogła dojść spacerkiem. Gdy ujrzała lodówkę i czajnik elektryczny, ucieszyła się, jakby wygrała w totka. Śniadania i kolacje wyjdą znacznie taniej niż na mieście. Grigorij wpatrywał się łakomie w przywiezione przez Ewę zapasy w postaci suchej kiełbasy, kabanosów, paczkowanych cienkich parówek i puszki z szynką „Krakus”, znanej na całym świecie z wybornego smaku. Kontrolę celną przeszły schowane w siatce pod pościelą łóżka. Tam na szczęście upierdliwy funkcjonariusz nie zajrzał, bo przynajmniej połowę wiktuałów uznałby za grożące wybuchem epidemii i zwinął.
Widząc wyzierającą z oczu historyka chętkę na małe co nieco, Rylska przygotowała posiłek, a Grisza, postawił na stole, między talerzami z kiełbasą i koszykiem z pieczywem, półlitrową butelkę czystej wódki. Błyskawicznie zlokalizował w szafce obok lodówki dwa kieliszki tak duże, że z powodzeniem mogły służyć za lampki do wina, i do każdego nalał do pełna.
– Wasze zdarowie! – wzniósł toast i nie czekając na Rylską, wlał całą zawartość swojego stakana1 do gardła.
Krzywiąc twarz, zagryzł kabanosem i sięgnął paluchami po szynkę. Wpychał łakomie do ust, jakby tydzień pościł. Dolał wódki, znów uniósł kieliszek i zawołał:
– Zdarowie Pawła!
Rylska odstawiła kieliszek na stół i zmarkotniała, a ręka Griszy opadała.
– Szto słucziłoś?2
– Nie pisałam w liście, bo u was nadal cenzura…
– Co masz na myśli? – Spojrzał zaskoczony i przeciągnął palcami po gęstych kręconych włosach, które niesfornie opadały mu na oczy. – Trudni się przemytem?
– Paweł został zamordowany…
Grisza przeżegnał się prawosławnym obyczajem, od prawa do lewa, i popatrzył na Rylską ze współczuciem.
– Boże moj… – szepnął. – Eto użasno…
– Straszne, wiem. Początkowo mnie usiłowano wrobić w to morderstwo, ale wzięłam dobrego adwokata i, jak widzisz, nawet pozwolili mi wyjechać za granicę.
– Wiadomo już, kto go zamordował?
– Są poszlaki i w związku z tym tutaj jestem.
– Ruscy to zrobili? – Ciemne oczy Griszy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia; bez wznoszenia toastu wychylił zawartość swojego stakana. Rylska poszła w jego ślady, a piekący w przełyku płyn zdusił cisnące się do oczu łzy.
– Tego nie wiem. – Wzruszyła ramionami i wytarła nos chusteczką. – Wiem jedynie dlaczego. Reszty mam zamiar się dowiedzieć i liczę na to, że mi pomożesz…
– Pomogę, kanieszna3. Zrobię wszystko, co będę mógł, tylko powiedz: dlaczego go zamordowano? Polityka? Działał w opozycji? Solidarność też likwiduje swoich przeciwników, jak komuna? – wypytywał podekscytowany.
– No co ty?! Grisza! – Rylska zaprzeczyła ruchem głowy i przez łzy zaśmiała się z przypuszczeń Ozierowa. „Oni jednak nie mają pojęcia, jakim krajem jest teraz Polska”, pomyślała. – Miał, jak się okazało, śmiertelnie niebezpieczne hobby… – wyjaśniła, ściszając głos, jakby zdradzała jakąś wstydliwą tajemnicę.
– Co masz na myśli? Hodował jadowite pająki czy co?
– Poszukiwał Bursztynowej Komnaty…
Grisza nerwowym ruchem dolał wódki. Opróżnił kieliszek jednym haustem i wepchnął do ust słuszną porcję szynki. Ewa po raz kolejny poszła w jego ślady. Wypity alkohol rozluźnił spięte nerwy, ale za to rozkleił ją psychicznie. Miała ochotę zwyczajnie poryczeć się po babsku.
– Przecież z tego powodu nikogo się nie zabija. – Grisza usiłował wyprowadzić ją z błędu. – Może to jednak nie było morderstwo, tylko po prostu wypadek? Ponoć tę komnatę ukryto w jakiś sztolniach czy lochach?
Ewa nalała herbaty do szklanek umieszczonych w wysokich metalowych koszyczkach i przełykając łzy, mieszała głośno łyżeczką. Przecząco kręciła głową.
– Znaleziono go utopionego nad brzegiem Odry, a w jej nurtach z całą pewnością nikt komnaty nie ukrył – opowiadała, pociągając nosem. – Kilka dni później skradziono całą jego dokumentację. Zostało mi tylko to… – Sięgnęła do torby po słownik polsko-rosyjski, przecięła żyletką okładkę i wydobyła zdjęcie czterech czerwonoarmistów. Wytarła nos chusteczką i wypiła kilka łyków gorącej herbaty
Grisza obtarł dłonie o nogawki spodni i wziął fotografię do ręki. Po chwili zdjął z nosa okulary i przetarł je rogiem koszuli. Uważnie wpatrywał się w roześmiane gęby czerwonoarmistów, ordery na ich piersiach i widoczne za plecami wysokie mury zamku. Minę miał więcej niż głupią.
– Wydaje mi się – ciągnęła Rylska – że to zdjęcie naprowadziło Pawła na jakiś trop i dlatego ktoś go sprzątnął. Paweł zdołał je sprytnie ukryć, więc nie padało łupem złodziei ani nie zwinęły go gliny.
– Cóż ja mogę? – Grisza odłożył fotografię i ze wzrokiem utkwionym w Rylskiej cierpliwie czekał na konkrety.
– Musimy zdobyć o nich jakieś informacje. – Stuknęła palcem w leżące na stole zdjęcie. – Być może któryś nadal żyje. Być może nawet osobiście dał zdjęcie Pawłowi. Może coś nam wyjaśni… – Gdy ujrzała wlepione w siebie nic nierozumiejące spojrzenie Griszy, dodała dla jasności: – Każdy z nich otrzymał Order Wojny Ojczyźnianej. Był nadawany przez Prezydium Rady Najwyższej. W archiwum macie z pewnością wykazy odznaczonych, a na odwrocie, jak zauważyłeś, napisane są nie tylko imię i nazwisko każdego z nich, ale także stopień wojskowy. Jest nawet nazwisko ich dowódcy…
Ozierow słuchał jej z uwagą, czując wypełzającą na ramiona gęsią skórkę. Wiódł nudny i uregulowany żywot pracownika naukowego muzeum. I owszem, gromadzono w nim wybitne dzieła sztuki, ale nie wiązały się z nimi żadne pasjonujące tajemnice i zagadki. Przynajmniej on o żadnych nigdy nie słyszał. W życiu tego starego kawalera, mieszkającego jeszcze nie tak dawno z matką staruszką, jak do tej pory nie wydarzyło się nic, co niosłoby ze sobą dreszczyk emocji, jeśli nie liczyć szybkiego seksu w muzealnej toalecie z koleżanką z działu malarstwa francuskiego. Cały wolny czas poświęcał jedynej pasji, jaką miał, a mianowicie genealogii swojej rodziny. Dzięki pomocy Rylskiej dokopał się do dziadków i pradziadków, wywodzących się ze zubożałej szlachty z Pińczowa. Przodek Griszy po kądzieli, Albert Niepielski, uczestnik powstania styczniowego, został zesłany na Syberię. Przysyłane sukcesywnie przez Rylską fotokopie metryk wygrzebanych w zasobach kieleckiego archiwum potwierdzały to pokrewieństwo w całej rozciągłości. Proponowane przez Ewę poszukiwania czterech krasnoarmiejcówi związane z tym ryzyko wywołały na okrągłej twarzy Grigorija, przypominającej dobrotliwego Piotra Biezuchowa z radzieckiej wersji Wojny i pokoju – nawet okularki na nosie miał podobne – uśmiech zrozumienia. Wyglądał też na żywo zainteresowanego. Zgodnie z przewidywaniami Rylskiej zgodził się bez zastanowienia.
Kilka dni później, pomagając sobie łokciami, Rylska i Ozierow wepchnęli się do autobusu zmierzającego w kierunku Czernogołowki, niewielkiego miasteczka leżącego czterdzieści parę kilometrów na wschód od Moskwy. Istotę życia stanowiły w nim instytuty i laboratoria należące do akademii nauk, dlatego wśród pasażerów przeważali ludzie młodzi. Przekrzykiwali się wzajemnie, nawoływali z jednego końca na drugi, dziewczyny chichotały z byle powodu. Zajmujące dwie ławki tęgie babiny, okutane wełnianymi chustami, wracające być może ze stołecznej kliniki bądź centrum handlowego, spoglądały na nich karcącym wzrokiem. Zgorszone postawą młodzieży szeptały między sobą bez przerwy, zerkając wymownie w stronę, skąd dobiegały głośne rozmowy. Za ich czasów takie zachowanie było nie do pomyślenia. Okna pojazdu, szczelnie zamknięte, nie wpuszczały do wnętrza ani odrobiny świeżego, choć nadal chłodnego powietrza. Przepocone ubrania, przesiąknięte papierochami, oraz nieświeże oddechy niosące wspomnienie zjedzonych dopiero co śledzi, cebuli i czosnku tworzyły trudną do wytrzymania mieszankę zapachową. Rylska odetchnęła z ulgą, gdy po godzinie jazdy kierowca, hamując z piskiem opon, rozdarł się na cały autobus: „Czernogołowka!”.
Stojąc na przystanku, Grigorij wpatrywał się w kartkę, na której widniał adres sierżanta Siergieja Rosłowa. Ulica Prochorowki 12. Naciskany przez Ewę zdradzał, jakim cudem wszedł w posiadanie cennych informacji, których zdobycie zajęło mu prawie tydzień.
– U nas tak zawsze. Oficjalnie nic nie załatwisz. Zawsze ci powiedzą: „Nie wolno”, „Nie mamy”, „Zaginęły podczas wojny i tak dalej” – opowiadał z nieśmiałym uśmiechem, który dodawał jego pucułowatej, starannie ogolonej twarzy odrobinę chłopięcego uroku. – Ale jak postawisz pół litra, to rozmowa zaraz wygląda inaczej.…
Omijając kałuże powstałe po roztopach z ostatnich dni, kiedy słońce nareszcie przypomniało sobie, że kwiecień to już wiosna, szli alejką między wysokimi blokami. Niczym nie różniły się od tych na Nowym Dworze czy Popowicach we Wrocławiu. Jedynie nikt ich nie ozdobił antypaństwowymi hasłami czy obelgami rzucanymi na polityków. Pieriestrojka pieriestrojką, ale kolonie karne dla opornych nadal funkcjonowały. I samochody parkujące wzdłuż budynków nie były tak liczne ani tak dobrych marek jak w Polsce. Przeważały zdezelowane moskwicze i stare wołgi. Być może tymi lepszymi pojechano do instytutu. Na środku obszernego skweru, w pobliżu rozłożystej wierzby płaczącej, Rylska dostrzegła wysoki na dwa metry marmurowy cokół zwieńczony popiersiem Lenina. U stóp, w kilku słoikach, zapewne po kompocie, ktoś poustawiał bukiety papierowych kwiatów. W koronach pobliskich drzew uwijały się ptaki i z radosnym świergotem przelatywały chmarami, beztrosko załatwiając się na łysą czaszkę wodza rewolucji październikowej.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Grisza, wskazując niski blok tuż przy skwerze. – Tylko ani słowa o Bursztynowej Komnacie. – Spojrzał wymownie na swoją towarzyszkę. – Mogą ze strachu nabrać wody w usta.
– Nie ma sprawy. Coś wymyślę na poczekaniu.
– Nie mów też o śmierci Pawła…
– Grisza… – przerwała mu Ewa z pretensją w głosie. – Ja nadal pamiętam niepisaną instrukcję obsługi tego ustroju… W nim się urodziłam i dojrzałam…
Drzwi otworzyła im babina z wyglądu lat siedemdziesiąt. Szerokie, zgarbione plecy okryła kraciastą wełnianą chustą, a białe jak mleko włosy splotła w cienki warkocz. Zwinięty na kształt precelka zdobił czubek głowy. Spojrzenie czujnych ciemnych oczu, otoczonych siateczką zmarszczek, przenosiła z Ozierowa na Rylską, czekając, aż wyjaśnią, z czym przyszli. Pierwszy odezwał się Grisza:
– Czy tutaj mieszka Siergiej Rosłow?
– I tak, i nie – odparła bardzo zagadkowo. – Zależy, kto pyta…
– Przyjechałam z Polski – zaczęła Ewa. – Piszę reportaż o bohaterskich żołnierzach radzieckich. Taką historię jednej fotografii. W samą porę przypomniała sobie stary film z Brylską w roli głównej. – Sięgnęła do torby i podała babinie zdjęcie czterech czerwonoarmistów. – Jest na niej sierżant Siergiej Rosłow, odznaczony Orderem Wojny Ojczyźnianej.
Babina wyjęła z kieszeni obszernej czarnej sukni okulary i założyła na nos. Z uwagą przyjrzała się fotografii. Po chwili podniosła załzawione oczy na Rylską i pisnęła:
– Jezu Chryste… Przecież to mój Sierioża… – Przysłoniła usta dłonią i załkała.
Rylska i Ozierow czekali cierpliwie na dalszy rozwój wydarzeń. Jedno było pewne – adres się zgadzał. Czy zechcą ich wpuścić i porozmawiać, tego nie wiedzieli. Po chwili jednak kobiecina, oddając zdjęcie, obtarła dłonią mokre od łez policzki i otworzyła przed nimi szeroko drzwi.
– Zachodźcie, proszę – zaprosiła gościnnie.
Szepcząc pod nosem „Boże ty mój”, zaprowadziła gości do obszernego pokoju i wskazała krzesła za okrągłym stołem. Błyskawicznie zebrała stojące na nim brudne naczynia, zapewne po śniadaniu, i czmychnęła z nimi do kuchni. Wróciła po sekundzie i zachęcała, aby się rozgościli.
– Czy Siergiej Rosłow tu mieszka? – Rylska usiadła na krześle i zawiesiła na babinie pytające spojrzenie.
– Mieszkał, a jakże, mieszkał. – Pokiwała smętnie głową i przycupnęła na krześle obok. – Już nie żyje. Właśnie minął miesiąc, jak zginął w wypadku. Wpadł pod auto. – Po twarzy kobiety potoczyły się niekontrolowane łzy, które starannie obcierała dłonią, a Rylska i Ozierow błyskawicznie wymienili spojrzenia.
Ewie natychmiast przypomniały się słowa wdowy po Karolu Ogórku o celowym potrąceniu redaktora przez tajemniczy samochód.
– To był pani mąż? – spytała, gdy kobiecina zapanowała nad wzruszeniem.
Rosłowa milcząco pokiwała głową i wysiąkała nos w chustkę wydobytą z pojemnych kieszeni sukni. Rylska spodziewała się, że Rosłow będzie już starszym człowiekiem. Przecież od końca wojny upłynęło prawie pół wieku. Sfotografowani na tle zamku żołnierze to w większości młodzi chłopcy. Siergiej Rosłow powinien liczyć około siedemdziesiątki. Gdyby żył. To, że właśnie umarł, spadło na Rylską jak grom z jasnego nieba i na moment straciła cały rezon. Złożyła kondolencje i mimo przestróg Griszy wyznała, że ona także niedawno straciła męża. Rosłowa rozpłakała się na dobre i serdecznie objęła drobną Ewę swymi szerokimi chłopskimi ramionami. Gdy babina w końcu się uspokoiła, Rylska podała jej fotografię i spytała:
– Który z nich to pani mąż?
Rosłowa wysiąkała nos i poprawiła okulary. Jeszcze raz pochyliła się nad zdjęciem.
– Ten uśmiechnięty. – Wskazała małym palcem. – Zawsze się uśmiechał.
– Proszę mi opowiedzieć, za co przyznali mu ten order. Pewno się chwalił…
Wdowa poruszyła się na krześle, jakby szukała wygodniejszej pozycji, i zdjęła okulary. Widocznie służyły jej tylko do czytania. Splotła dłonie na podołku i przez chwilę wpatrywała się w leżące na stole zdjęcie.
– To było dawno… – po raz kolejny westchnęła ciężko i przeniosła wzrok na widoczny za oknem wysoki betonowy blok – ale pamiętam, jakby to było dziś… Poznałam Sieriożę latem czterdziestego czwartego, kiedy ranny trafił do szpitala polowego. Służył pod pułkownikiem Koszkinem. Kiedy wracał na front, strasznie płakałam.
– To dla pułkownika była ta fotografia. Na pamiątkę. – Rylska odwróciła fotografię i wskazała palcem napis: „Na pamiątkę swemu dowódcy…”.
– Skoro tak napisali. – Wzruszyła ramionami. – Ja nie wiem. Sierioża nie miał takiego zdjęcia. A pani skąd je ma?
Rylska zamilkła na moment. Liczyła, że usłyszy co innego.
– Znalazłam je w rzeczach męża po jego śmierci – odparła szczerze. Wdowa po sierżancie wzbudzała zaufanie. – Jestem pewna, że otrzymał je od jednego z żołnierzy widocznych na zdjęciu. Skoro nie od sierżanta Rosłowa, to od któregoś z pozostałych. Czy zna pani kogoś z tej fotografii?
– Jeden z nich był u nas kilka razy, zaraz po wojnie… – Wdowa po krasnoarmiejcu sięgnęła po leżące na stole zdjęcie. – O, ten. – Wskazała palcem ponurą gębę krępego chłopaka. – To porucznik Anatolij Radiszczew.
– Mieszka tutaj, w Czernogołowce?
– Tutaj nie – zaprzeczyła. – Wrócił do siebie… Do Pokrowki. Miasteczko leży, jak się jedzie na Klin… Raz byliśmy u niego z wizytą.
– A ten order? – Rylska niezauważalnie przeszła do bardziej interesującego ją tematu. – Mąż musiał być bardzo odważny… Za byle co przecież Stalin nie dawał odznaczeń.
– Zdobywali Kaliningrad. – Rosłowa ochoczo wróciła do wspomnień; tak rzadko mogła z kimś porozmawiać na ten temat. Dzieci przeprowadziły się do Moskwy. Do niej zaglądały tylko na święta. A sąsiadki zazdrościły męża bohatera. – Szturm na miasto trwał cztery dni. Hitlerowcy bronili się zaciekle. Sierioża za pomocą granatów zlikwidował dwa niemieckie czołgi, a kiedy wdarli się do miasta, wziął jeńca, Germańca. Ponoć wysoko postawionego urzędnika, który miał zamiar z walizką pełną dokumentów dać nogi za pas. To za to Sierioża dostał ten order. Ale ja jestem gapa! – krzyknęła nagle i zerwała się zza stołu. – Przecież wy z drogi, zmęczeni i głodni, a ja nawet herbaty nie podałam!
Nie czekając na reakcję gości, pomknęła do kuchni, skąd po chwili do uszu Rylskiej i Ozierowa dotarł brzęk naczyń oraz sztućców. Po kilku minutach wdowa po Siergieju Rosłowie wróciła z tacą, na której stały szklanki w koszyczkach, szklane spodki i miseczka konfitur. Do samowara w kształcie amfory, stojącego na komodzie, nalała wody i podłączyła go do prądu. Tych na węgiel drzewny nikt nie używał już od lat. Mimo korpulentnej sylwetki i siódmego krzyżyka na karku kręciła się po pokoju jak fryga, wyraźnie zadowolona z gości, przed którymi mogła otworzyć serce i powspominać dawne, dobre czasy. Rylska obserwowała ją z odrobiną zazdrości. Miała żal do losu, że tak wcześnie uczynił z niej wdowę. Zanim się zestarzeje, przyjdzie jej najpierw zgorzknieć w samotności. Nie usłyszy od ukochanej osoby słów jak w piosence: „Kochana, znalazłem pierwszy siwy włos na twojej skroni!”. Z zamyślenia wyrwał ją buchający parą samowar. Sięgnęła do torby i wręczyła wdowie po Siergieju opakowaną w folię suchą kiełbasę krakowską, a Grigorij z głębokiej kieszeni kurtki wydobył pół litra Stolicznej. Pili czajrosyjskim zwyczajem, nalewając wrzący napar ze szklanki na spodeczek, a łyżeczką nabierali konfitur z miseczki. Gorąca herbata i alkohol nie tylko rozgrzały zmarznięte ciała, ale także rozluźniły sztywną początkowo atmosferę. Wdowa, chichocząc, z wypiekami na twarzy wspominała pierwsze lata małżeństwa, medale i odznaczenia, których dorobił się dzielny Sierioża, udziały w corocznych defiladach zwycięstwa, obcierała łzy żalu za minioną młodością i z rozrzewnieniem wracała pamięcią do czasów stalinowskich. Pochwaliła się także, że te kwiaty pod pomnikiem Lenina to zasługa jej i jeszcze dwóch babinek mieszkających w sąsiednim bloku. Ona nic nie mogła poradzić na zachodzące zmiany, których nic a nic nie pojmowała. Jakieś pieriestrojki czy głasnosti,nie wiadomo, do czego doprowadzą. Na razie spowodowały chaos i rozpad państwa.
Kiedy Rylska i Ozierow zbierali się do wyjścia, wdowa po Rosłowie, sierżancie, który zdobywał Königsberg, podekscytowana wizytą i lekko wstawiona kilkoma kieliszkami wódki, szepnęła:
– Padażditie4. Choć Sierioża tego surowo zabraniał, zaraz wam coś pokażę… Padarok5, jaki przywiózł dla mnie z Kaliningradu… – I zniknęła za drzwiami prowadzącymi do sąsiedniego pokoju.
Wróciła po chwili, niosąc z ogromnym pietyzmem nieduże tekturowe pudełko. Jeśli sądzić po stanie zachowania, liczyło sobie sporo lat. Rosłowa wierzchem dłoni obtarła z czoła drobniutkie krople potu i otworzyła wieczko. Na dnie pudełka, opatulona ligniną, spoczywała żółta róża z bursztynu.
1 – duży kieliszek (ros.)
2 – Co się stało? (ros.)
3 – oczywiście (ros.)
4 – Poczekajcie (ros.)
5 – Podarek (ros.)
Rozdział 2
Ostatnia kaseta
Gdy za Owczarkiem zamknęły się drzwi, Popiel z brudnymi talerzami w ręce pomaszerował do kuchni. Wrzucił je do zlewu i zaparzył w kubku ekspresówkę. Rozsiadł się na wersalce i zapuścił wzrok na fotokopie notatek Pawła Rylskiego. Po raz kolejny próbował ułożyć zdobyte informacje niczym puzzle, mające utworzyć obraz Bursztynowej Komnaty. Tym razem szło całkiem nieźle.
– Co wiemy o sprawie na pewno? – zadał sobie to pytanie ponownie i wziął spory łyk herbaty. – Po pierwsze – wyliczał na głos – Rylski wywęszył coś bardzo istotnego na temat Bursztynowej Komnaty. Na zdrowy rozum biorąc, musiał mieć na ten temat dokumenty lub chociaż notatki. Niestety, ulotniły się jak kamfora. − W leżącym na ławie notesie Matias nakreślił jakieś niezrozumiałe znaki i znowu siorbnął herbaty. – Po drugie – monologował – laska o blond włosach miała podejrzane konszachty z „Krawcem”, a on z Woroncowem. − Dorysował coś do dziwnej mapy, którą tworzył w swoim notesie. Odstawił kubek i sięgnął po papierosy leżące przed nim na ławie. Zapalił jednego i zaciągnął się głęboko. – Po trzecie – wymamrotał i wypuścił dym pod sufit – romans Rylskiego z całą pewnością nie był kwestią ślepego strzału Amora, a ta blondynka przypłaciła go życiem. Tezę o samobójstwie w przypadku obojga możemy wypieprzyć do kosza. Zostali sprzątnięci tą samą metodą, przez tę samą ekipę. Nie trzeba skończyć akademii policyjnej, żeby to dostrzec. – Po czwarte – ciągnął – Krawczyk i Woroncow weszli w posiadanie notesu Rylskiego. Z pewnością buchnęli też z jego mieszkania pozostałe dokumenty. Dam głowę, że to oni zlikwidowali blond laskę. Być może Rylski w przypływie łóżkowego szaleństwa pochwalił się przed nią swoją wiedzą na temat komnaty. A ta wiedza jest śmiercionośna. Cholera wie dlaczego – podsumował z przekąsem i dodał kolejny element do swojego rysunku.
Chwilę spoglądał na niego z uwagą. Na jego twarzy pojawił się uśmiech gorzkiej satysfakcji. Puzzle z tego pudełka ułożyły się w całość.
– No to jesteśmy w domu – wymamrotał pod nosem i rozparł się wygodnie w fotelu, jak po wykonaniu ciężkiej pracy. – Krawczyk i Woroncow szukają Bursztynowej Komnaty, a po drodze likwidują wszystkich rywali lub zbędnych współpracowników albo niewygodnych świadków. Jasne jak słońce. Jeśli mam rację, to życie Ewy Rylskiej wisi na włosku. Już raz próbowali ją sprzątnąć, wtedy na wale. Jak znam życie, to będą próbować aż do skutku.
Tylko na jedno pytanie Popiel nie znał odpowiedzi: kim byli „Wrona” i Sasza? A to oni wykonywali całą brudną robotę. Spojrzał na zegarek – minęła szesnasta. Uporządkował wszystkie walające się po stole papierzyska, wskoczył w dres, zjechał windą na dół i wsiadł do samochodu. Gnał jak wariat, lawirując między drogowymi maruderami. Na kilka minut spowolnił go korek w tunelu na placu Dominikańskim i kolejny na placu 1 Maja. Złorzecząc pod nosem na tych wszystkich, którzy kupili sobie auta i teraz blokowali jezdnię, rzucał stojącym razem z nim w korku kierowcom mordercze spojrzenia. Mieli to głęboko gdzieś. Po półgodzinie nerwowej jazdy zaparkował golfa w takim punkcie Kozanowa, aby widzieć bramę wejściową do bloku Rylskiej. Włączył radio i kilka minut słuchał wiadomości. Poirytowany kolejną przepychanką w Belwederze, przełączył stację. Huknęła jazgotliwa muzyka. Chwilę skakał po kanałach, których ostatnio namnożyło się co niemiara, ale niczego dla siebie interesującego nie potrafił znaleźć. Z przyjemnością posłuchałby Steviego Wondera czy Stonesów, w ostateczności niechby był Michael Jackson, ale nie. Nadawali same gówna. Wkurzony wyłączył radio i uchylił okno. Do wnętrza samochodu wdarły się dźwięki ptasiego koncertu urządzonego przez wróble, pliszki i tę całą resztę pierzastego towarzystwa gniazdującego w okolicznych drzewach. Oparty o wygodne siedzenie volkswagena, Matias obserwował wąską uliczkę i widoczny za krzakami wał przeciwpowodziowy, odgradzający od osiedla koryto wezbranej Odry. Woda po wiosennych roztopach i ostatnich opadach deszczu niebezpiecznie podeszła do korony wału.
Gdy całkiem się ściemniło, z niepokojem zatrzymał wzrok na oknach mieszkania Rylskiej. Światła nadal były wygaszone. Z pewnością nigdzie nie wychodziła, bo byłby ją zauważył. Wyglądało, jakby w ogóle nie wróciła z pracy do domu. Od czasu tego pobicia już nie biegała po wale, tylko uliczkami między blokami i chodnikiem wzdłuż Kozanowskiej. Widocznie bała się, że atak się powtórzy. Kiedy minęła ósma wieczór, a Rylska nadal nie wracała do domu, Popiel poczuł na grzbiecie mrówki niepokoju.
– Mam nadzieję, że nic jej się nie przydarzyło – bąknął do siebie. Raz po raz przychodziły mu na myśl jej bursztynowe oczy płonące ciepłym blaskiem.
Przed północą, gdy w mieszkaniu wdowy nadal panowały ciemności, wysiadł z auta i ruszył na poszukiwanie budki telefonicznej. Po pięciu minutach znalazł czynną i wykręcił numer telefonu. Chwilę czekał, ale u Rylskiej nikt nie podniósł słuchawki. Przeświadczony, że poszła do kogoś z wizytą, wrócił do siebie. W nocy nie mógł spać. Jej nieobecność nie dawała mu spokoju. Dzwonił kilka razy, Rylska jednak nie odbierała telefonu.
Po porannym joggingu i przyzwoitym śniadaniu z papierosem w ustach zasiadł za kierownicą golfa i pomknął na Stare Miasto. O tej porze ruch uliczny zamierał i te kilka kilometrów dzielących plac Grunwaldzki od rynku pokonał raz-dwa. Gorzej było z zaparkowaniem. Ostatnio władze miasta poobstawiały parkometrami całe centrum i za każdą minutę postoju kazały sobie słono płacić, a mimo to wolnego miejsca ani na lekarstwo. Wąskie uliczki były zatarasowane przez samochody dostawcze. Przejść się ledwie dało, a co dopiero przejechać. W końcu znalazł jakąś lukę między ciężarówkami i zamknąwszy starannie auto, pomaszerował w kierunku Szewskiej. Starał się omijać wzrokiem kolorowe reklamy piwa wystawione przez właścicieli nowych pubów, co rusz zastępujących sklepiki spożywcze czy punkty usługowe. Krzykliwie zapraszały w swoje gościnne progi, i to od samego rana. Widok butelki z alkoholem wywoływał u Popiela przyjemne skojarzenia i momentalnie przychodziła mu ochota, aby sobie golnąć jednego. Dla odwrócenia uwagi przyglądał się mijanym studentkom, których znacznie przybyło od czasu, kiedy on tymi uliczkami latał na wykłady, i liczył te ładniejsze. Ze zdziwieniem stwierdził, że wszystkie są ładne, choć może nie tak ładne jak Ilona.
Wielkie dwuskrzydłowe drzwi wiodące na wydział filozoficzno-historyczny, gdzie pracowała Rylska, otwierały się z trudem. Starych, zardzewiałych zawiasów dawno nikt niczym nie nasmarował. Po kamiennych schodkach Popiel wbiegł na półpiętro. Za szybą portierni nikogo nie dostrzegł, więc zanurzył się w ciemną czeluść długiego i krętego korytarza pozbawionego okien. Oświetlony nędznymi żarówkami biegnącymi rzędem pod sufitem, straszył postrzępionym linoleum leżącym na podłodze zapewne od końca wojny lub dłużej. Zza mijanych po drodze drzwi dolatywały odgłosy poważnych rozmów między studentami a prowadzącymi zajęcia naukowcami. Poza tym wszędzie zalegała cisza świadcząca o powadze tego przybytku wiedzy. Nawet mijani po drodze studenci wymieniali miedzy sobą uwagi przyciszonymi głosami. Matias poczuł się odrobinę nieswojo.
Sekretariat mieścił się na końcu korytarza. Pulchna brunetka w czerwonym żakiecie, siedząca za biurkiem, którego znaczną część zajmowała maszyna do pisania, zawiesiła na Popielu zaciekawione spojrzenie mocno umalowanych oczu. Na studenta był stanowczo za stary, a ci zaoczni mieli odrębną administrację. Rodzice studentów natomiast nigdy nie przychodzili w sprawie swoich pociech, bo przecież były już dorosłe.
– Chciałbym się widzieć z panią doktor Ewą Rylską – oznajmił, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.
– Obawiam się, że to nie będzie możliwe, gdyż jest w delegacji – odparła uprzejmie, nadal z ciekawością lustrując wysokiego interesanta od stóp do głów. Lubiła takich facetów jak on. Z długimi włosami hippisa, spiętymi w kucyk, miał w sobie coś z artystycznej cyganerii, dość licznej we Wrocławiu. Z daleka czuć go było prawdziwym mężczyzną, czyli papierosami i zapachem potu zgaszonym przez wodę kolońską. Kilkudniowy zarost okalający zmysłowe usta stanowił obietnicę namiętnych pocałunków.
– Kiedy wróci? – spytał z uśmiechem, czując ulgę, że nic Rylskiej się nie przytrafiło.
– Nieprędko – Zauroczona Popielem sekretarka gapiła się na niego jak sroka w gnat. – Pojechała do Moskwy, do tamtejszego archiwum – wyjaśniła ochoczo, licząc może na jakieś specjalne względy ze strony Matiasa.
– Tydzień, dwa? – usiłował się dowiedzieć szczegółów.
– Może nawet trzy. Wie pan, u nich nie realizują zamówień od ręki, jak u nas. Na wszystko trzeba czekać nawet kilka dni i też nie zawsze przyniosą to, o co się prosiło. Robią łaskę, że nam w ogóle cokolwiek udostępniają…
Kobieta szeroko przedstawiała realia funkcjonowania urzędów w byłym już Związku Radzieckim, lecz Popiel nawet jej nie słuchał. Znów poczuł na plecach i karku znajome mrówki niepokoju. Jak zawsze, gdy przewidywał niebezpieczeństwo, któremu nie był w stanie zapobiec. Nabrał przekonania, że to nie średniowieczne szpargały zwabiły Rylską do Moskwy, ale Bursztynowa Komnata. Musiała jej wpaść w ręce jakaś konkretna informacja, jakiś trop, ślad pozostawiony przez męża. Pojechała to sprawdzić. Natychmiast przyszły mu na myśl te dwa rosyjskie nazwiska zanotowane i podkreślone na czerwono przez Rylskiego – Tatiana Zajcewa i pułkownik Aleksiej Koszkin. Zadał sobie pytanie, czy Rylska o nich wiedziała. Na odpowiedź musiał cierpliwie poczekać.
Kiedy jednak dwa dni później odsłuchał kolejne nagranie rozmów z telefonu „Krawca”, zrozumiał, że na czekanie nie ma już czasu. Dzwonił Sasza.
– Nie poszło zgodnie z planem – oznajmił na wstępie. – Gówno znalazłem. Być może zabrała ją ze sobą.
– Po jaką cholerę by ją woziła? Ponoć się nie zna.
– Moim zdaniem trzyma ją cały czas przy sobie i musiała zabrać do Moskwy – obstawał przy swoim Sasza.
– Nie wzięła. Wiem, co mówię. – Głos Krawczyka stał się nieprzyjemny. – Przeszła kontrolę osobistą. Nic z tych rzeczy suka przy sobie nie miała.
– Wobec tego dała komuś na przechowanie. Zajrzałem nawet między rupiecie w piwnicy – upierał się Sasza. – Może po prostu wyrzuciła do śmieci? Ja bym nie wykluczał, że uznała ją za rzecz bez wartości.
Na moment zapadła cisza. W tle dały się słyszeć dźwięki muzyki płynące z radia albo czegoś w tym rodzaju.
– Widzę, że ja sam muszę sprawę załatwić… − oznajmił zaraz potem „Krawiec” niezadowolonym tonem. − Ty tylko potrafisz wyciągać łapy po forsę…
– Ustaliliśmy ostatnio, że mam jeszcze poczekać…
Nie dokończył, bo Krawczyk bezceremonialnie przerwał mu w pół słowa:
– Już ci, kurwa, mówiłem. Czekanie to dla nas kaplica. Machina już ruszyła. Zresztą, w Moskwie będzie mi łatwiej. Nie odmówi, kiedy zrobię jej makijaż żyletką… – zarechotał złowrogo.
Sasza dzielnie mu wtórował.
– Masz pewność, że to już wszyscy?
– Jeśli założymy, że ta Rylska, czy jak jej tam, nie jest zorientowana, to zostaliśmy tylko my i tamten z Nizowja. Ale on ma w głowie gówno zamiast mózgu. Wrona zrobił swoje, czego nie można powiedzieć o tobie – warknął na koniec „Krawiec”.
Gdy Popiel usłyszał te słowa, poczuł suchość w ustach i odruchowo rozejrzał się za flaszką. Zagryzł wargi i łyknął wody mineralnej wprost z butelki. Cóż takiego cennego miała Rylska, że Krawczyk gotów był udać się po to w ślad za nią do Moskwy? A sposób, w jaki chciał „poprosić” wdowę po Rylskim, aby tę rzecz im oddała, śmierdział mafijnymi porachunkami. Jedno było pewne – to coś miało związek z Bursztynową Komnatą.
Jakby tego było mało, kolejna kaseta z nagraniem przyniosła katastrofalną wiadomość. Młoda żonka Krawczyka tak zawzięcie pytlowała przez telefon, że słuchawka nagle wypadła jej z ręki i roztrzaskała się o posadzkę. Był to ostatni dźwięk, który nagrał się na taśmę. Popiel mógł sobie tylko wyobrazić dalszy ciąg wypadków. Krawczyk lub ktoś inny, tak zwany fachowiec, rzucił okiem na rozsypane bebechy telefonu. Wśród nich znalazł miniaturowe urządzenie podsłuchowe. Wiadomo, że nie zamontował go z powrotem. Szef Sekuritasu został wezwany w trybie natychmiastowym i nie dość, że musiał się gęsto tłumaczyć, skąd pluskwa znalazła się w słuchawce, to jeszcze czekało go prześwietlenie całej rezydencji w poszukiwaniu kolejnych. Dla Popiela oznaczało to jedno – został odcięty od źródła informacji i dalej musiał radzić sobie sam.
Rozdział 3
O dwa trupy za dużo
Rylska i Ozierow, czekając na autobus powrotny do Moskwy, stali na przystanku i wymieniali uwagi. W obawie, aby któryś z czekających razem z nimi pasażerów jej nie usłyszał, Rylska spytała szeptem:
– Czy ta róża była częścią komnaty? Jak myślisz?
– No co ty? Jakim cudem? – Grisza wzruszył ramionami i spojrzał na Ewę krytycznie. Nie musiał nawet nic mówić. Miał to wypisane na twarzy: „Wybujała wyobraźnia”. – Na pewno pochodziła z rozkradzionych zbiorów muzeum bursztynu. Poza tym ja komnaty nigdy na oczy nie widziałem, a takiego detalu na pewno nikt nie sfotografował. Zresztą po świecie krąży tylko ze trzydzieści zdjęć, nie więcej…
– To jak oni mają zamiar ją zrekonstruować? Z pamięci?
– Chyba tak – odparł Grisza bez przekonania. – Słyszałem, że przepytują świadków. Ponoć mają kilka oryginalnych kawałków. Wszystko jak zwykle trzymają w tajemnicy, więc to tylko jałowe spekulacje.
Na drugi dzień, porannym pociągiem zmierzającym do Klin, ruszyli do Pokrowki. Griszy nie udało się zdobyć adresu porucznika Anatolija Radiszczewa, ale liczył, że w tej niewielkiej mieścinie, bardziej wsi, odnajdą go bez trudu. W końcu bohaterów wojennych Związek Radziecki hołubił, brali udział w defiladach, zamieszczano ich fotografie w lokalnych gazetach, składano kwiaty na ich grobach, więc z pewnością i porucznik Radiszczew był lub wciąż jest postacią znaną w miejscu zamieszkania.
Gdy Ozierow i Rylska z ulgą wysiedli z zatłoczonego wagonu, w którym pasażerowie jechali ściśnięci jak śledzie w beczce, powitał ich powiew rześkiego wiejskiego powietrza. Słońce rozświetlało ciemny błękit nieba, a wszędobylskie wróble hałaśliwie uwijały się na zaśmieconej drodze gruntowej w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Z daleka do uszu Rylskiej doleciało pianie kogutów i szczekanie psów w przydomowych ogródkach. Zaśmierdziało rozrzuconym na pola obornikiem albo od pełnego szamba, jedno z dwóch.
Grisza przez moment rozglądał się na boki w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia.
– No, paszli – oznajmił Ozierow, gdy pociąg odjechał.
– Wiesz, w którą stronę? – spytała nieco zdezorientowana.
– Za nimi. – Ruchem głowy wskazał niewielką grupę podróżnych, którzy wysiedli na tej samej stacji co oni. – Z całą pewnością idą do jakiegoś centrum.
Już po kilku minutach marszu dotarli do drogi wijącej się między parterowymi domkami, zatopionymi w śpiących jeszcze zimowym snem sadach. Jedynie pobielone pnie drzew świadczyły, że szło ku wiośnie. W jednym z ogródków starszy mężczyzna − albo tylko tak go Rylska oceniła z uwagi na przygarbione plecy − grabił z trawnika zbutwiałe liście i trawę.
– Izwinitie6– zawołał w jego stronę Grisza, podchodząc blisko siatki ogrodzeniowej.
Rylska podążyła za nim.
– Szukamy porucznika Anatolija Radiszczewa – oznajmił, gdy mężczyzna podszedł do płotu.
– Opisuję dzieje żołnierzy z tej fotografii – dodała Ewa i przez ogrodzenie wyciągnęła w jego kierunku rękę ze zdjęciem.
Mężczyzna z bliska wyglądał jeszcze starzej niż z daleka, a ściągnięta z głowy leninówka odsłoniła rzadkie, siwe włosy.
Wziął od Rylskiej fotografię i mrużąc mocno oczy, przyglądał się chwilę widocznym na zdjęciu żołnierzom.
– Zgadza się. – Uśmiechnął się, ukazując liczne braki w uzębieniu. – O, ten tutaj to Anatolij. – Stuknął w zdjęcie brudnym paluchem, zakończonym paznokciem przypominającym kurzy pazur.
Zmarkotniał nagle i opuścił wzrok na swoje upaprane błotem kalosze. Oddał Rylskiej fotografię i nacisnął czapkę na głowę.
– Czy może pan nam powiedzieć, gdzie on mieszka? – poprosił Ozierow.
Mężczyzna odruchowo spojrzał w kierunku drogi i wzruszył ramionami.
– Ja tam nic nie wiem. – Machnął ręką, jakby chciał się od nich odgonić, odwrócił się na pięcie i pomaszerował w głąb ogrodu.
Grisza i Ewa popatrzyli na siebie, nic nie rozumiejąc z zachowania starego. Wołać go nie było sensu. I tak już nic z niego nie wyduszą. Poszli wzdłuż drogi, w kierunku, który tamten wytyczył swoim spojrzeniem. W oknie kolejnego drewnianego domu dostrzegli jakąś kobiecinę. Otworzyli starą furtkę z rozlatujących się szczebelków i wąską ścieżynką podeszli do drzwi wejściowych. Były mocno sfatygowane i podobnie jak cała chałupa pomalowane − zapewne przed laty − farbą olejną na ciemny trawiasty kolor. Łuszczyła się w wielu miejscach niemiłosiernie. Ozierow zastukał zdecydowanie i po chwili w progu stanęła korpulentna kobieta, o trudnym do określenia wieku, ta sama, którą wcześniej widzieli przez okno. Gdy zobaczyła przed sobą obcych, nerwowym ruchem poprawiła zwinięty na czubku głowy jasny warkocz i wygładziła fałdy szerokiej spódnicy, w którą była ubrana.
– Wy w jakiej sprawie? – spytała, mrużąc oczy przed słońcem świecącym zza pleców przybyłych.
– Szukamy Anatolija Radiszczewa – odparła Rylska i uśmiechnęła się przyjaźnie. – Czy wie pani, gdzie on mieszka?
– Wy z milicji? – Kobiecina rzuciła okiem w stronę drogi, jakby spodziewała się ujrzeć tam radiowóz albo coś w tym rodzaju.
– Z milicji? – powtórzyła Ewa jak echo. – Nie! No skąd! – zaprzeczyła gwałtownie. – Przyjechaliśmy z Moskwy. Piszemy artykuł o tych żołnierzach. Taka historia z czasów wojny… – Jeszcze raz sięgnęła do torby i wyjęła z niej zdjęcie czerwonoarmistów na tle ruin Königsbergu.
Kobieta wzięła fotografię do rąk i spojrzała na uwiecznionych na niej żołnierzy. Chwilę wpatrywała się uważnie.
– Zgadza się – powiedziała z powagą. – Ten w środku to Radiszczew. Ale… – Zawiesiła głos i rozejrzała się niespokojnie na boki. – On już nie żyje – dodała ściszonym głosem, nachylając się w stronę swoich gości, jakby mówiła o czymś wstydliwym.
– Dawno umarł? – W głosie Griszy dało się słyszeć zaniepokojenie.
– Będzie ze dwa, trzy tygodnie nazad… – szepnęła konfidencjonalnie. – Ponoć prąd go poraził. Grzebał coś przy hydroforze… Ale ludziska różnie gadają…
– Że niby co? – Rylska zachowała zimną krew, choć wniosek, jaki się jej nasunął, był przerażający.
Kobiecina skrzyżowała ręce na obfitym biuście i powiedziała cicho:
– Ponoć jakieś porachunki… Chałupę ktoś przewrócił do góry nogami, jakby czegoś szukał…
– Może porucznik był zamożny i zwyczajnie ktoś chciał go obrobić? – wtrącił Ozierow.
– No, emeryturę miał ładną, nie powiem, bo przecież za te medale z wojny to mu się należało, ale on wszystko wysyłał dzieciom do Rostowa. – Skrzywiła się mimo woli. Jej matka nigdy ani kopiejki nie przysłała, fakt, że nie miała z czego. – Ale żeby w chałupie trzymał coś cennego, to raczej nie.
Rylska i Ozierow w milczeniu wrócili na stację kolejową. Do przyjazdu pociągu jadącego z powrotem do Moskwy mieli ponad dwie godziny czasu. Rozsiedli się na drewnianej ławeczce, pamiętającej z pewnością czasy Chruszczowa, ale świeżo odmalowanej na ładny błękitny kolor. Ewa wyjęła z torby termos i nalała kawy do aluminiowych kubeczków. Parząc sobie palce i usta, pili w zamyśleniu. Grisza zapalił papierosa, a Rylska wsunęła do ust landrynkę. Z pozoru bezmyślnie zasłuchała się w świergot skowronków nad polami widocznymi po drugiej stronie torów kolejowych. Odezwała się dopiero po chwili, gdy wszystko dokładnie przetrawiła.
– Czy te dwa trupy to przypadek, czy ktoś posprzątał przed naszym przyjazdem? Jak myślisz?
– Jeśli to są przypadki, to jest ich stanowczo za dużo. Przynajmniej o dwa. Tak uważam…
– To co teraz proponujesz?
Grisza głęboko zaciągnął się nikotynowym dymem i zawiesił na Rylskiej zatroskane spojrzenie.
– Mam powiedzieć szczerze? – spytał grobowym głosem, jakby zamierzał ją poinformować o wybuchu trzeciej wojny światowej.
– Oczywiście – potwierdziła, czując na plecach dreszcz niepokoju.
– Powinnaś spakować manatki i wiać, gdzie pieprz rośnie. Nie podoba mi się to wszystko… – dodał po chwili.
– Znaczy się co?
– Moim zdaniem to ma związek z komnatą. Ktoś ich po prostu sprzątnął.
– Niby dlaczego to zrobił? – spytała wojowniczo.
Podejrzenia Ozierowa ocierały się o spiskową teorią dziejów, której Ewa wyjątkowo nie znosiła.
Grisza zwlekał z odpowiedzią, gapiąc się na spacerującą po peronie dziewczynę. Miała zgrabną figurę i długie ciemne włosy. Zapewne też czekała na pociąg do Moskwy.
– Z obawy, aby nie wypaplali czegoś, co być może wiedzieli na temat komnaty – odparł po chwili namysłu. – Skoro Paweł miał zdjęcie tej czwórki, to znaczy, że coś ich z tą kupą bursztynu łączyło.
– Gdyby wiedzieli, dokąd Niemcy ją wywieźli, to komnata już dawno wróciłaby na miejsce…
– Niby tak – bąknął, przenosząc spojrzenie z dziewczyny na Rylską. – Ale jednak dwaj spośród nich już nie żyją i na dodatek spotkała ich gwałtowna śmierć. – Szturchnął Ewę kubkiem, prosząc o dolewkę kawy.
– A ci pozostali ze zdjęcia? Zajcew, Anfiłow i ich dowódca, Koszkin? Wiesz coś na ich temat? – drążyła, chowając pusty już termos z powrotem do torby.
Nie po to przyjechała do Moskwy, żeby zaraz rejterować przy pierwszych trudnościach. A Ozierow to panikarz czystej wody, jak każdy stary kawaler zbyt długo mieszkający z mamusią. Z całą pewnością trzymał pod poduszką młotek do obrony przed włamywaczami.
– Anfiłow zmarł zaraz po wojnie. Nie zdążył się ożenić ani nie zostawił potomstwa. Rodziców nie szukałem, bo bez wątpienia już dawno nie żyją. Zdaje się, że Koszkin jest w domu starców, bo nie został mu nikt z rodziny. Ponoć jeszcze w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku Stalin jego rodziców i żonę z dziećmi zesłał do łagru. Tylko nikt nie umiał mi powiedzieć, gdzie tego Koszkina umieścili.
– Zostaje nam Zajcew…
– I to jest ciekawa sprawa. – Grisza się ożywił. – Wyobraź sobie, że w naszym muzeum zaraz po wojnie pracowała Tatiana Zajcewa, żona Michaiła. Prawdopodobnie to ta sama Zajcewa, która w maju czterdziestego piątego była z ekipą profesora Briusowa w Kaliningradzie.
– Natknęłam się na te nazwiska w notatkach Pawła, ale nie pamiętam dokładnie, co napisał, a ten notes mi skradziono…
– Briusow był profesorem archeologii, który na polecenie Moskwy pojechał do Kaliningradu po Bursztynową Komnatę, lecz jej nie znalazł – zaczął szczegółowo wyjaśniać Ozierow, cały rozpromieniony ze szczęścia, że jego wiedza może się do czegoś przydać. – W swoim sprawozdaniu coś kręcił, zmieniał koncepcję, aż w końcu do Kaliningradu posłano Kuczumowa…
– A on stwierdził, że Niemcy komnatę wywieźli i ukryli – przerwała Griszy w pół słowa.
– Toczno7 – potwierdził.
– I co z tą Zajcewą?
– Nic. – Grisza wzruszył ramionami. – Ale czy to nie daje do myślenia, że ona w Kaliningradzie szukała Bursztynowej Komnaty, a jej mąż w tym samym Kaliningradzie sfotografował się na tle ruin zamku, w którym ponoć komnata była? Na dodatek to zdjęcie znalazło się w rękach Pawła, faceta, który szukał bursztynowych paneli od lat. Musisz przyznać, że to nie może być zwykły zbieg okoliczności… – dodał po chwili i poszukał wzrokiem dziewczyny z ciemnymi włosami.
Stała przy budce z gazetami i coś kupowała.
Słowa Griszy były dla Rylskiej jak światełko w tunelu. Dawały nadzieję, że jej wyprawa nie pójdzie na marne. „Chyba że to światełko okaże się reflektorem nadjeżdżającego pociągu”, pomyślała sceptycznie.
– Czy małżonkowie żyją? – Musiała szturchnąć Griszę łokciem, bo gdzieś odpłynął myślami.
– Michaił na pewno nie. – Z żalem oderwał oczy od dziewczyny. – Udało mi się tylko ustalić, że zmarł w zeszłym roku, ale nikt nie umiał mi powiedzieć, jaka była przyczyna zgonu.
– Niech to diabli… – zaklęła Rylska pod nosem. – Jeśli śmierć przyszła nagle, to mamy kolejną kartę do naszego pasjansa. A Tatiana? – spytała po chwili.
– Nie mam zielonego pojęcia. Wtedy w ogóle nie skojarzyłem tych dwóch nazwisk. Dopiero teraz, w obliczu śmierci wszystkich związanych z fotografią, przyszło mi to do głowy.
Rylska nerwowo poruszyła się na ławce. Chętka na papierosa przyszła niespodziewanie. „Szlag mnie zaraz trafi, jeśli nie zapalę…”, pomyślała i wsunęła rękę do torby. Przez moment szperała w poszukiwaniu cukierka, ale pożarła już wszystkie. Musiała się obejść smakiem.
– Może jednak zapalisz? – Ozierow wspaniałomyślnie podsunął jej paczkę papierosów.
– Po moim trupie – burknęła, zdecydowanie odsuwając jego rękę.
Ozierow nie bardzo zrozumiał, co Ewa miała na myśli. Papierosy czy powrót do Polski.
– Kiedy wrócimy do Moskwy – odezwała się zdecydowanie po chwili – poszperasz w muzeum i może znajdziesz coś o tej Zajcewej. Może w kadrach będą mieli jej adres. Bardzo chętnie zamieniłabym z nią parę słów. Ta kobieta jest kopalnią wiedzy o tamtych czasach.
6 – Przepraszam (ros.)
7 – Właśnie tak (ros.)
Rozdział 4
Kontakt od Wilczura
Dochodziło południe, gdy Popiel wszedł do Herbowej, popularnej herbaciarni w rynku. Lubił tam zaglądać na herbatę po turecku: bardzo mocną, słodką i z bakaliami, które jemu kojarzyły się z dzieciństwem. Migdały i rodzynki jadło się wtedy jedynie dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Matka Matiasa piekła wielkie baby drożdżowe, a on uwielbiał wydłubywać z ciasta rodzynki. Migdały natomiast dodawała do wielkanocnego mazurka.
Idąc środkiem długiej, oświetlonej ciężkimi żyrandolami sali, uważał, żeby się nie wykopyrtnąć na wyfroterowanej na błysk kamiennej posadzce. Podpułkownik Wilczyński już na niego czekał, siedząc przy dwuosobowym stoliku w kącie sali, z nosem wetkniętym w szeroko rozłożone płachty „Wyborczej”. Modna dżinsowa kurtka i zamszowe mokasyny odejmowały mu lat i kamuflowały profesję.
– Czołem, Wilczur – rzekł półgłosem Popiel i zajął miejsce naprzeciwko. – Chyba się nie spóźniłem? – Zerknął dla pewności na zegarek.
– Przyszedłem parę minut wcześniej, żeby sprawdzić, czy jest czysto – mruknął pod nosem Wilczyński i odłożył na bok złożoną gazetę. – Ostatnio zrobił się podejrzany ruch w interesie.
– Chciałem cię prosić o przysługę – zaczął Matias, sięgając po papierosy do kieszeni kurtki. Podsunął paczkę w stronę podpułkownika, ale on odmówił gestem dłoni.
– Rzuciłem to gówno – burknął. – Tobie też radzę.
– Mam taki zamiar – odparł Popiel i zaciągnął się ze smakiem. To, że skończył z piciem − jeszcze większym gównem − zachował dla siebie. Nie było czym się chwalić.
– O jaką przysługę chodzi? – Wilczyński przeszedł do konkretów i spojrzał wymownie na zegarek. Czas podpułkownika był wyjątkowo cenny, zwłaszcza w świetle wydarzeń na szczytach władzy. Gotowało się jak w kotle i kipiało aż po Wrocław.
– Pamiętasz Woroncowa? – odpowiedział pytaniem Popiel.
– Już wyjechał z Wrocławia. Razem z całą jednostką. Masz z nim coś wspólnego?
– Ja nie – wyjaśnił Matias, z uwagą zerkając na parę młodych ludzi, którzy weszli do kawiarni, ale rozsiedli się w drugim końcu sali. – Józef Krawczyk, nasz biznesmen, wszedł z nim w konszachty. Moim skromnym zdaniem Krawczyk to nielegał podrzucony przez rusków. Mam nawet kilka papierów, ale w ich posiadanie wszedłem nielegalnie, więc… – dodał szeptem.
– Rozumiem. – Zachowując kamienny wyraz twarzy, Wilczyński kiwnął głową i ruchem ręki przywołał kelnerkę. – Poproszę herbatę po angielsku – rzucił w jej stronę, gdy przytruchtała drobnym kroczkiem, stukając wysokimi obcasami o posadzkę. – A co dla ciebie? – Spojrzał wyczekująco na Matiasa.
– Dla mnie po turecku – zadysponował Popiel. – Obaj mają na sumieniu parę trupów – wrócił do tematu, gdy młoda kobieta odeszła zrealizować zamówienie. – Śledztwa umorzono z inicjatywy prokuratora Kopra. Wygląda na to, że są bezpośrednio związani z Bursztynową Komnatą, tylko jeszcze nie wiem, w jakim sensie.
– Te trupy też były bursztynowe?
– Też, i to bardzo. Inżynier Rylski i redaktor Ogórek.
– W czym więc problem? – Niewzruszona twarz Wilczyńskiego miała świadczyć, że te nazwiska nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. Obrzucił jedynie wzrokiem siedzących przy stolikach ludzi. Większość to zapewne studenci, sądząc po wieku.
– Wdowa po Rylskim – zaczął Popiel, wpatrując się z uwagą w podpułkownika, który mrugnięciem powiek dał do zrozumienia, że wie, o kim mowa – pojechała do Moskwy. Chyba wywąchała jakiś trop pozostawiony przez męża. Z podsłuchanej rozmowy Krawczyka z niejakim Saszą wynika, że planują ją tam dopaść. Ponoć ma przy sobie coś niezmiernie istotnego dla dalszych losów Komnaty. Muszę pojechać do Moskwy, żeby im przeszkodzić, a nie mam zielonego pojęcia, gdzie się kobitka mogła zatrzymać. Sam będę szukał ruski rok, bo przecież Moskwa to nie Pcim, a ja już od lat w firmie nie robię i nie mam żadnych kontaktów.
Wilczyński poprawił się na krześle, które wcale nie było takie wygodne, na jakie wyglądało, i czekał cierpliwie, aż kelnerka ustawi na lśniącym blacie stolika białą porcelanową filiżankę dla niego i wysmukłą, o kształcie tulipana, szklankę dla Matiasa, dzbanki z herbatą – jeden dla niego, a drugi dla Popiela – dzbanuszek z mlekiem oraz cukierniczkę. Przed Matiasem wylądował także talerzyk z migdałami, rodzynkami i orzechami. Pośród nich pysznił się jeden kandyzowany daktyl. Wyraźny znak, że w Polsce skończył się komunizm, jak obwieściła pewna pani w telewizji, i bakalie są teraz dostępne przez okrągły rok.
– Mam w Moskwie paru ludzi. – Wilczyński wrócił do rozmowy, gdy kelnerka, szumiąc falbaniastą spódnicą, odeszła od ich stolika. – Jeszcze z czasów, gdy przechodziłem tam szkolenia. Są mi winni przysługę. Nagram sprawę. Daj namiary na tę wdówkę.
Popiel położył przed podpułkownikiem karteczkę ze wszystkimi danymi Rylskiej i jej zdjęcie. Wilczyński rzucił na nie okiem, zanim wsunął do kieszeni marynarki.
– Kobitka ma coś w sobie – ocenił krótko i sięgnął po kawiarnianą papierową serwetkę. Napisał na niej kilka cyfr i podał ją Matiasowi. – Zadzwoń pod ten numer, gdy już się zainstalujesz w Moskwie. Hasło: „Mam w domu wilczura”. Jeśli wdówka jest tam legalnie, namierzą ją w jeden dzień.
– Pojechała na zaproszenie Muzeum imienia Puszkina w Moskwie…
– No to nie ma sprawy. Wizę od ruskich dostaniesz?
– Owczarek już załatwił. Wiesz, przeszedł weryfikację. Ale to nie wszystko…
– Co jeszcze? – Wilczyński, pijąc herbatę małymi łyczkami, cały czas dyskretnie szperał wzrokiem po sali i uważnie lustrował każdego wchodzącego.
– Czy twój człowiek może mi załatwić jakiegoś gnata? Niewykluczone, że będę potrzebował, a swojego nie wniosę do samolotu. Za duże ryzyko. Jeśli mnie złapią, stracę koncesję…
– Jasne, zrobi się, tylko u nich też płacisz w dolarach. Połowę tego, co u nas. Coś jeszcze?
– To wszystko. Dzięki, Wilczur…
Podpułkownik spojrzał na Popiela z ciekawością i zapytał:
– Skoro w firmie już nie robisz, to na cholerę ci ta Rylska? Skumałeś się z poszukiwaczami Bursztynowej Komnaty?
Matias nie umiał, poza tym nie chciał, udzielić szczerej odpowiedzi na to pytanie. Puścił więc do Wilczura porozumiewawcze oko.
– Wiesz… – bąknął z lubieżnym uśmiechem na nieogolonej twarzy. – Ja wdowiec, ona wdówka…
– Daj mi to, co masz na Krawczyka. Zajmę się nim. – Wilczyński przesunął w stronę Popiela „Wyborczą”. Jakaś zapłata za pomoc przecież się należała. Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi, taką wyznawał zasadę.
– Nie ma sprawy. Jak wrócę z Moskwy. Nie noszę przecież kwitów przy sobie.
Popiel na wszelki wypadek odsunął transakcję w czasie. Nigdy nie ufał tym z wojskowego kontrwywiadu. Cóż z tego, że zmienili nazwę na WSI. Nadal mogli, przynajmniej niektórzy, mieć powiązania z dawnymi radzieckimi mocodawcami, czuć sentyment do PRL albo kręcić własne lody. Z nimi nigdy nic nie było wiadomo. Z tymi z SB także. Popiel nie wierzył już nikomu, nawet sobie. A zajmując się tą sprawą, chyba z nudów, najwyraźniej szukał guza.
Kilka dni później, wsiadając do radzieckiego iła-86, który miał go zawieźć do Moskwy, zaskoczyła go świeża zieleń trawy wokół pasa startowego. W ferworze zajęć nawet nie zauważył, że wiosna zdążyła zagościć na dobre. Jej wszystkie atrybuty w postaci błękitnego nieba, świergotu skowronków wysoko nad polami i mocnych promieni słońca dostrzegł dopiero teraz, na lotnisku. W momencie startu Popiela naszła ochota na coś mocniejszego. Aby odpędzić widok pełnego kieliszka, który panoszył się w myślach wbrew jego woli, mocno zacisnął dłonie na poręczy fotela i przymknął powieki. Starał się przywołać w pamięci łańcuch Karkonoszy i przycupniętą nad stawem Samotnię. Siedząca obok dość młoda, mocno utleniona blondynka, ubrana w popielatą garsonkę w stylu bizneswoman – nowego gatunku kobiet, który pojawił się wraz z narodzinami kapitalizmu w Polsce – nachyliła się ku niemu z troską i spytała ze współczuciem:
– Pan zapewne pierwszy raz leci samolotem?
– Tak – skłamał. Przecież nie będzie się każdemu napotkanemu człowiekowi spowiadał ze swoich nałogów.
– Nie ma się czego bać – zaszczebiotała. – Ja ostatnio latam dość często. Można się przyzwyczaić. Nie wiem, czy pan wie, ale statystycznie człowiek ma dużo większe szanse zginąć w wypadku samochodowym, niż lecąc samolotem. Są na to dowody naukowe – zapewniła, marszcząc zabawnie nos w uśmiechu.
– To może powinno się podróżować pociągami? – spytał z uprzejmości, dla podtrzymania rozmowy, która skutecznie oderwała jego myśli od butelki.
– Też pan nie trafił. – Pokręciła głową. – Katastrofy kolejowe zajmują drugie miejsce w rankingach wypadkowości. Niech mi pan uwierzy, że samolot jest najbezpieczniejszym środkiem lokomocji.
– Wierzę pani na słowo. – Popiel posłał jej uśmiech, co bizneswoman przyjęła z radością. – Ale mam takie wrażenie, że siedząc za kierownicą, to ja o wszystkim decyduję, a tutaj stery w rękach trzyma pilot. A jeśli to jakiś patałach? Może chodził na wagary, zamiast oblatywać samoloty? – ciągnął żartem, widząc, jak w jej ładnych piwnych oczach zabłysły wesołe iskierki.
– Skoro już trzymają się pana żarty, to znaczy, że lęk trochę odpuścił, prawda? – spytała, przekrzywiając głowę z kokieteryjnym uśmiechem. – Pan też w interesach do Moskwy? – zmieniła temat na poważniejszy, gdy Popiel przytaknął.
– Można tak to nazwać – odparł zdawkowo. – Pracuję nad genealogią pewnej rodziny, a ich korzenie sięgają do Moskwy. Więc chciał nie chciał, muszę poszperać w tamtejszym archiwum – skłamał na poczekaniu. Nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy.
– To bardzo interesujące – zaciekawiła się, być może z grzeczności. – To pańska rodzina?
– Nie – zaprzeczył krótko, ale ona ze wzrokiem utkwionym w jego twarzy oczekiwała ciągu dalszego. – Wie pani, założyłem takie biuro genealogiczne Sarmata, zajmujące się odtwarzaniem historii rodu ludzi, którzy tego potrzebują – zmyślał dalej.
– I da się z tego wyżyć? – Oblizała łakomie usta delikatnie uszminkowane na bladoróżowy kolor.
– Proszę sobie wyobrazić, że zainteresowanie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. – Popiel puścił wodze fantazji na całego, sięgając po trosze do rodzinnych dziejów. – Lata komunizmu, te wszystkie konfiskaty, szykany, kary więzienia czy nawet kpiny z powodu szlachectwa przodków poskutkowały wykorzenieniem, jak to się potocznie mówi. Teraz, kiedy pochodzenie z innej warstwy niż robotniczo-chłopska przestało być powodem do lęku czy wstydu, a nawet wręcz odwrotnie, jest powodem do dumy, ludzie chcą mieć jakieś potwierdzenie tego, o czym przy piecu, w tajemnicy przed obcymi, opowiadali babcia czy dziadek. Nie wszyscy mieli przecież tyle odwagi, aby zachować między szpargałami dowody swojego szlachectwa. O stratach wojennych już nawet nie wspominam.
– Ja sądzę, że nie tylko potomkowie szlachty szukają bądź będą szukać swoich korzeni.
Niespodziewanie okazało się, że miała coś do powiedzenia na taki, zdawałoby się, egzotyczny temat, jakim jawiła się Popielowi genealogia.
– Ma pani rację – zgodził się uprzejmie. – Tradycja rodzinna jest ważna w każdej warstwie społecznej i może być powodem do dumy. Weźmy na przykład takiego Witosa…
Blondynka wzruszyła ramionami i przerwała patetyczne wynurzenia Matiasa:
– Niech pan nie będzie naiwny. Nie o zwykłe korzenie, te chłopskie czy mieszczańskie, tu chodzi, lecz o dorobienie sobie tych szlacheckich. Jeśli już taki Maliniak, Wiśniak czy inny Kowalczyk dorobił się majątku na kożuchach albo adidasach z Turcji, to przecież nie powiesi sobie nad kominkiem monidła. Dużo lepiej będzie się prezentowało drzewo genealogiczne albo chociaż tarcza herbowa. Doda sobie Starża lub Roch i będzie brzmiało dumnie. Herb już przed wojną przestał być chroniony prawem i cała masa hołoty wcisnęła się na salony, w tym także ci będący na szczytach władzy. Nie będę przytaczać nazwisk, bo ich właściciele są zbyt znani i obecnie cenieni. Ludzie zamożni w pierwszym pokoleniu to cholernie zakompleksione snoby – dodała z odrobiną pogardy.
– Widzę, że ma pani w małym palcu te wszystkie zawiłości i koligacje rodowe – bąknął zbity z pantałyku. – Może powinienem pani zaproponować spółkę? – spytał żartem.
– Tak się składa, że akurat ja naprawdę wywodzę się z bardzo starej szlachty. Od dziecka byłam pasiona treścią herbarza Niesieckiego i Paprockiego i straszona oszustami wpisanymi do Liber chamorum Nekandy Trepki – odparła, skromnie opuszczając powieki. – A za propozycje pracy dziękuję. Zastanowię się – zachichotała.
– Ale nie możemy chyba wykluczyć jeszcze innej przyczyny szukania papierów na dziadka czy babcię. – Popiel wrócił do tematu, choć nie czuł się w nim zbyt mocny, ale o czymś takim usłyszał w telewizji.
Blondynka spojrzała na niego z autentycznym zainteresowaniem.
– Sporo ludzi chciałoby odzyskać majątki, które zabrała przodkom komuna. Skoro wrócił do nas kapitalizm, rząd powinien to wszystko oddać prawowitym właścicielom…
– Ale oni najpierw muszą udowodnić, że im się prawnie, w spadku, po przodkach należy – weszła Popielowi w słowo. – Wynajmują więc pana, aby pan te dowody znalazł, tak?
– Otóż to – potwierdził z uprzejmym uśmiechem.
Blondynka zerknęła na Popiela z odrobiną niedowierzania w oczach i oznajmiła konfidencjonalnie:
– Idę o zakład, że będą mogli sobie tymi swoimi dowodami własności wytapetować ściany, żeby nie powiedzieć dosadniej.
– A to dlaczego?
– Konfiskata większości majątków odbyła się na podstawie obowiązującego wówczas prawa wprowadzonego na mocy PKWN-u, a nasza trzecia RP jest prawnym spadkobiercą PRL-u, czy się to komu podoba, czy nie. Tylko ci z dużą kasą i znajomościami u nowej władzy odzyskają to, co im komuna zabrała. Dopóki sejm nie uchwali ustawy reprywatyzacyjnej, cała reszta może sobie powzdychać i pomarzyć.
– A uchwali? – spytał Popiel pro forma.
Te sprawy interesowały go mniej niż zeszłoroczny śnieg. Zarówno jego nieżyjący już rodzice, jak i on mieli ze swojej pracy tyle zysku, co w pysku, a tego nie da się przecież skonfiskować ani upaństwowić. Mieszkanie w sedesowcu też było spółdzielcze.
– Nawet w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku Najjaśniejsza nie zdecydowała się na zwrot majątków zabranych przez zaborców. Państwo to największy rozbójnik.
Blondynka zgrabnie przeszła od genealogii do krytyki polityki prowadzonej przez rząd w dziedzinie fiskalnej. W tej kwestii Matias zgadzał się z nią w całej rozciągłości i miał wiele do powiedzenia, gdyż podatki, a zwłaszcza sposób ich rozliczania, były zmorą spędzającą mu i tak lekki sen z powiek. Gdy samolot krążył nad lotniskiem Szeremietiewo, zagadnął swoją współtowarzyszkę podróży o w miarę tani hotel w Moskwie.
– Proponuję Stary Arbat w pobliżu Muzeum Sztuki imienia Puszkina – kusiła. – Mam tam zarezerwowany apartament, który możemy wziąć na spółkę. Tylko tutaj apartament znaczy co innego niż u nas, więc niech się pan nie cieszy na zapas. Jest jednak w pełni wyposażona kuchnia do dyspozycji i dwa pokoje do spania. Szczytem luksusu tego nazwać nie można, ale wyjdzie znacznie taniej, a jak wygodnie! Ja zawsze tak robię i to się sprawdza.
Propozycja bizneswoman miała, jak wszystko w życiu, swoje wady i zalety. Popiel musiał rozważyć, których jest więcej. Z pierwszego pobieżnego rachunku wynikało, że przeważają plusy, przede wszystkim lokalizacja hotelu i niższe koszty przy wspólnym wynajmie.
– Nazywam się Mateusz Popiel – przedstawił się, przyjmując jej propozycję.
– Herbu Sulima? Z kasztelanów lwowskich? – Obrzuciła go wzrokiem, jakby taksowała konia na targu.
– Zgadza się. – Posłał blondynce przepraszający uśmiech, że wcześniej się do tego nie przyznał. – Ale nawet rodowego sygnetu dziś nie mamy. Jakiemuś bolszewikowi pasował na paluch, więc go sobie wziął.
– Marta Korwin-Wolska. – Podała mu drobną, lecz silną dłoń. – Majątek mojej rodziny najpierw skonfiskowali zaborcy, później dobrali się do niego bolszewicy, po nich hitlerowcy, a na końcu nędznymi resztkami pożywili się komuniści. Zostaliśmy z niczym. Dlatego ja każdy zarobiony grosz wydaję na przyjemności, bo tego nikt mi nie zabierze. I mówmy sobie po imieniu – dodała, marszcząc nosek w uśmiechu.
Zgodnie z wcześniejszą obietnicą, gdy tylko zainstalowali się w hotelu, którego atmosfera przywodziła na myśl przeciętne mieszkanie w bloku z czasów gierkowskiej prosperity, Marta się ulotniła. Zapowiedziała, że wróci wieczorem i zrobi dla nich jakąś kolację, jeśli Popiel kupi kilka produktów. Napisała na kartce, co to ma być. Gdy w pokoju z wersalką, dwoma fotelami i ławą między nimi pozostał po Marcie jedynie delikatny zapach jej perfum, Popiel zajrzał do sypialni, którą zajęła dla siebie. Prawie całą wypełniało olbrzymie małżeńskie łoże z dwoma nocnymi stolikami po bokach. Szafy na ubranie znajdowały się w ścianach w przedpokoju. Wszedł do kuchni i od razu poczuł się jak w domu. Była ciasna i kiszkowata. Po jednej stronie zamontowano pralkę, lodówkę, zlew i kuchenkę gazową o czterech palnikach, a po drugiej ustawiono prostokątny stół nakryty ceratą oraz krzesła.