Testament templariusza - Jolanta Maria Kaleta - ebook + audiobook

Testament templariusza ebook i audiobook

Jolanta Maria Kaleta

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Jaką tajemnicę skrywa zaginiony przed wiekami, przypadkiem odnaleziony, fragment Księgi henrykowskiej?

 

Rok 1307. Z miasta Troyes we Francji ucieka garstka templariuszy, aby uniknąć aresztowań zarządzonych przez króla Filipa Pięknego. Zmierzają na wschód, do niewielkiej komandorii Klein Öls, zagubionej pośród rozległych puszcz. Choć są wśród nich doświadczeni rycerze, zaprawieni w bojach w Ziemi Świętej, po pełnej dramatycznych wydarzeń podróży tylko niektórzy z nich będą mieli szansę zrealizować misję, której się podjęli. Misję, od której zależy przyszłość zakonu.

 

Grudzień 1981 roku. Magda Michalska przenosi się po rozwodzie na zabitą dechami wieś, gdzie odziedziczyła chałupę po swoim dziadku. W pobliskim Henrykowie otrzymuje posadę nauczycielki w szkole dzielącej pospołu z klasztorem cystersów zabytkowe budynki opactwa. Nazajutrz budzi się w Polsce stanu wojennego. Magda, mieszkańcy Świątnik i garstka zakonników dostają się w tryby bezwzględnego aparatu władzy. Jakby tego było mało, we wsi dochodzi do serii brutalnych morderstw.

 

Czy są one dziełem pospolitych przestępców, a może mają związek z tajemnicą od lat skrywaną przez klasztor?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 612

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 44 min

Lektor: Ewa Jakubowicz
Oceny
4,1 (28 ocen)
14
7
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i emocjonująca historia
00
emerytka1950

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka.
00
nurwadi

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka. jak wszystkie tej autorki. wciągająca i dobrze utkana historia.
00
Majka8888

Nie polecam

szkoda że czyta tę książkę dziecko nie ma już dorosłych lektorów?
02

Popularność




Zo­ba­czyć świat w zia­renku pia­sku,

Nie­biosa w jed­nym kwie­cie z lasu.

W ści­śnię­tej dłoni za­mknąć bez­miar,

W go­dzi­nie – nie­skoń­czo­ność czasu.

Wil­liam Blake Wróżby nie­win­no­ści,tłu­ma­cze­nie Zyg­munt Ku­biak

Roz­dział pierw­szy

Ukrzy­żo­wa­nie

Tego dnia słońce długo zwle­kało z uda­niem się na spo­czy­nek, choć nie mo­gło to od­wró­cić biegu ma­ją­cych na­dejść tra­gicz­nych wy­da­rzeń. Mo­gło je co naj­wy­żej opóź­nić. Wci­śnięci od go­dziny mię­dzy gę­sto roz­ro­śnięte krzaki de­re­nia trzej męż­czyźni nie mieli za­miaru zmie­niać swo­ich pla­nów, choć zdrę­twiały im koń­czyny i zdą­żyli so­lid­nie zmar­z­nąć. Uważ­nie ob­ser­wo­wali ścieżkę wio­dącą do sto­ją­cej na skraju wsi cha­łupy Dia­bła, jak na­zy­wali sta­rego czło­wieka, który miesz­kał w tej roz­la­tu­ją­cej się ru­inie. Od pól roz­cią­ga­ją­cych się za ich ple­cami za­la­ty­wało roz­rzu­co­nym za dnia obor­ni­kiem i ze­szło­roczną, sfer­men­to­waną ki­szonką dla by­dła, za­le­ga­jącą gdzie­nie­gdzie na pa­stwi­skach. A wraz z wie­czorną mgłą za­cią­gała zimna, wci­ska­jąca się pod ubra­nia wil­goć. W za­pa­da­ją­cym zmierz­chu do­strze­gli starą Ko­łod­kową, jak za­darła spód­nicę, roz­kra­czyła się ni­czym krowa pod­czas do­je­nia i wy­si­kała wprost na dy­miący cie­płem gnój, przed go­dziną wi­dłami wy­gar­nięty z chlewu przez jej naj­star­szego syna, któ­remu z mę­żem prze­pi­sali go­spo­darkę w za­mian za rentę od pań­stwa. Otrze­pała spra­co­wa­nymi, znie­kształ­co­nymi przez reu­ma­tyzm dłońmi sze­roką spód­nicę i po­kuś­ty­kała w stronę domu. Po chwili do ich uszu do­le­ciały siar­czy­ste prze­kleń­stwa rzu­cane przez star­szego syna Kmi­tów, Wojtka. Ścieżką bie­gnącą z tyłu wio­sko­wych cha­łup cią­gnął na sznurku oporną Kra­sulę. Do­pro­wa­dzona do byka, pół dnia spę­dziła w za­gro­dzie Zde­chli­ków. Za­gu­sto­waw­szy w tym, co z nią wy­czy­niał, nie miała ochoty wra­cać do wła­snej, po­zba­wio­nej mę­skiego to­wa­rzy­stwa obory. Na­gle, tuż za ple­cami sie­dzą­cych w krza­kach męż­czyzn, prze­mknął ogromny pies, czarny ni­czym dia­beł z pie­kła ro­dem. Tuż za nim po­ja­wił się ubrany w długą, się­ga­jącą ziemi ka­potę stary czło­wiek. Zgar­biony pod cię­ża­rem lat, szedł, wy­cią­ga­jąc nogi, by na­dą­żyć za psem.

Aby od­pę­dzić Złego, męż­czyźni ukryci w krza­kach za­ma­szy­ście na­kre­ślili na pier­siach krzyż, a dla pew­no­ści splu­nęli także przez lewe ra­mię. Po chwili w oknach wi­docz­nej tuż przed nimi cha­łupy roz­bły­sło mdłe świa­tło po­cho­dzące od wi­szą­cej w kuchni pod su­fi­tem, ob­sra­nej przez mu­chy, po­zba­wio­nej klo­sza ża­rówki. Kilka mi­nut póź­niej, kiedy w środku roz­pa­lił ktoś pod kuch­nią, do­tarł do nich swąd dymu, który wy­le­wa­jąc się z pęk­nię­tego na pół ko­mina, siną wstęgą snuł się po oko­licy.

Męż­czyźni cze­kali cier­pli­wie. Słońce skryło się już za ho­ry­zon­tem, po­grą­ża­jąc oko­licę w gro­bo­wych ciem­no­ściach, roz­pra­sza­nych mi­go­tli­wym świa­tłem lamp w oknach cha­łup luźno roz­rzu­co­nych mię­dzy po­lami a drogą. Jesz­cze tylko u Ło­pu­cha cienko i lę­kli­wie za­szcze­kał Sza­rik, wy­rzu­cony na noc z cie­płej sto­doły na zimne po­dwórko, aby pil­no­wał obej­ścia, od cha­łupy Wla­złów do­le­ciał płacz nowo na­ro­dzo­nego dziecka, które za­pewne do­stało kolki po mleku w proszku, a u Ko­łod­ków okna już roz­bły­sły nie­bie­skim świa­tłem te­le­wi­zora i cha­rak­te­ry­styczny, ni­czym po­budka w ko­sza­rach, sy­gnał roz­po­czy­na­ją­cego się wła­śnie Dzien­nika te­le­wi­zyj­nego roz­szedł się po naj­bliż­szej oko­licy. Po chwili do­łą­czyły do niego ko­lejne te­le­wi­zory u po­zo­sta­łych miesz­kań­ców wsi.

Dla męż­czyzn skry­tych w krza­kach był to znak, że na­de­szła wła­ściwa pora. Wszy­scy za­sie­dli przed szkla­nymi ekra­nami, chcąc wy­słu­chać, na ja­kie to­wary rząd znowu pod­niósł ceny i czy doj­dzie z tego po­wodu do strajku, czy wręcz od­wrot­nie. Nie­któ­rzy prze­cież za­pi­sali się do So­li­dar­no­ści, tej rol­ni­czej, chcieli więc wie­dzieć, czy mają się szy­ko­wać, aby wes­przeć tych w mie­ście. Niech ko­muna wie, że nikt już jej nie chce. Starsi pod­krę­cali gałki po­ten­cjo­me­trów roz­kle­ko­ta­nych, wy­słu­żo­nych od­bior­ni­ków, aby do­kład­niej usły­szeć słowa pani re­dak­tor pro­wa­dzą­cej Dzien­nik. Świe­żutko od fry­zjera, uśmie­chała się uprzej­mie, oka­zu­jąc im sza­cu­nek, a ko­kardę przy bia­łej blu­zeczce miała fan­ta­zyj­nie za­wią­zaną pod samą szyją. To spo­glą­da­jąc im w oczy za po­śred­nic­twem ka­mery, to zer­ka­jąc dys­kret­nie na trzy­maną przed sobą kartkę pa­pieru, re­cy­to­wała ofi­cjalne in­for­ma­cje, do­kład­nie prze­siane przez cen­zor­skie sito, wy­ma­wia­jąc sta­ran­nie każdą gło­skę, ak­cen­tu­jąc każdy prze­ci­nek i kropkę. Od­głosy do­cho­dzące z ze­wnątrz w tak waż­nym mo­men­cie, ja­kim było oglą­da­nie Dzien­nika, ni­kogo we wsi nie in­te­re­so­wały, mo­gło się wa­lić i pa­lić.

– Już czas – syk­nął je­den z męż­czyzn i wy­grze­bał się z za­ro­śli. Za pa­zu­chą ści­skał po­kaźne za­wi­niątko, we­wnątrz któ­rego coś po­ru­szyło się nie­cier­pli­wie.

Nie cze­ka­jąc na kom­pa­nów, zgięty w pa­ra­graf po­mknął po­lną drogą wio­dącą wzdłuż szczer­ba­tych szta­chet drew­nia­nego ogro­dze­nia wprost do nędz­nych resz­tek cze­goś, co w za­mierz­chłej prze­szło­ści można było na­zwać furtką. Za nim jak cień po­dą­żyli po­zo­stali dwaj męż­czyźni. Choć po­śród czerni nocy trudno było ich za­uwa­żyć, czuj­nie zer­kali na boki. Na mo­ment przy­sta­nęli przy po­zo­sta­ło­ściach furtki, osło­nię­tych gę­sto ro­sną­cymi wzdłuż płotu krza­kami bzu. Jesz­cze nie zdą­żyły się po­kryć li­stecz­kami, jed­nak za­pach nad­cho­dzą­cej wio­sny czuło się w po­wie­trzu. W mil­cze­niu wło­żyli na głowy ciemne, skry­wa­jące twa­rze ko­mi­niarki. Ten, który biegł przo­dem, pro­wo­dyr, jak można było wno­sić z jego po­stawy i za­cho­wa­nia po­zo­sta­łych, wy­jął zza pa­zu­chy to coś owi­nięte w szmatę. Gdy ją roz­wi­nął, ich oczom uka­zało się po­kryte fu­trem zwie­rzę. W ciem­no­ściach bez­k­się­ży­co­wej po­chmur­nej nocy nie byli w sta­nie do­strzec ja­kie. Ni pies, ni kot, ni wy­dra, może kuna lub ła­sica. Trzy­mał je za fałdę skóry na karku tak, aby nie miało moż­li­wo­ści uką­sić go w rękę. Wiło się jak pi­skorz i sy­czało ni­czym żmija zła­pana za ogon.

– No to bie­rzemy się do ro­boty... – oznaj­mił pół­gło­sem i zde­cy­do­wa­nie po­pchnął resztki drew­nia­nych szcze­bel­ków bę­dą­cych wspo­mnie­niem furtki.

Ru­szył śmiało wy­dep­taną ścieżką w stronę cha­łupy. I wów­czas, jakby spod ziemi, wy­sko­czył ku nim ogromny czarny pies. W za­sa­dzie uj­rzeli je­dy­nie jego go­re­jące ni­czym dwie la­tarki żółte śle­pia i usły­szeli głu­chy char­kot wy­do­by­wa­jący się ze strasz­nej pasz­czy. Gdy zna­lazł się kilka kro­ków przed nimi, męż­czy­zna trzy­ma­jący jak w klesz­czach szar­piące się zwie­rzątko rzu­cił je wprost w pę­dzą­cego ku nim psa. Czu­jąc in­ten­sywny za­pach, któ­rego się nie spo­dzie­wał, kun­del sta­nął jak wryty. Na­to­miast uwol­niony ku swemu za­sko­cze­niu zwier­za­czek na nic wię­cej nie cze­kał, tylko z za­dar­tym do góry ogo­nem pu­ścił się przed sie­bie, wprost w zie­jące jesz­cze głęb­szą czer­nią niż po­dwórko, otwarte na oścież wrota sto­doły. Pies przez chwilę do­ko­ny­wał istot­nego dla przy­szłych wy­da­rzeń wy­boru. In­stynkt łowcy oka­zał się sil­niej­szy od in­stynktu obrońcy, rzu­cił się więc w po­goń za fu­trza­kiem mkną­cym jak ra­kieta, mimo za­dzi­wia­jąco krót­kich nó­żek.

Męż­czyźni na to tylko cze­kali. Pu­ścili się w stronę sto­doły i bły­ska­wicz­nie za­su­nęli bramę za zwie­rzę­tami, które ni­czym prze­ciąg wpa­dły do prze­stron­nego, lecz ciem­nego wnę­trza. Już po chwili przez szpary wid­nie­jące w roz­la­tu­ją­cym się pru­skim mu­rze, z któ­rego przed stu, a może wię­cej laty wy­bu­do­wano sto­dołę, wy­do­były się prze­raź­liwe pi­ski i wrza­ski fu­trzaka, usi­łu­ją­cego ujść swemu oprawcy. Darł się prze­raź­li­wie, jakby go kto ze skóry ob­dzie­rał, czego wy­klu­czyć się nie dało.

Męż­czyźni zaś na­tych­miast pod­bie­gli do fron­to­wych drzwi sto­ją­cej tuż obok cha­łupy. Ich kroki ni­czym pu­szy­sty dy­wan tłu­miła zbu­twiała po zi­mie trawa po­ra­sta­jąca po­dwórko. Przy­lgnęli ple­cami do ściany po obu stro­nach i za­sty­gli w bez­ru­chu. Cze­kali cier­pli­wie.

Naj­pierw usły­szeli szu­ra­nie nóg po po­sadzce w sieni. Wstrzy­mali od­de­chy, czu­jąc szó­stym zmy­słem, jak stary czło­wiek przy­ło­żył ucho do szpary i na­słu­chi­wał. Pie­kielne wrza­ski do­la­tu­jące ze sto­doły przy­brały na sile i świad­czyły wy­raź­nie, że fu­trza­ste zwie­rzątko w końcu zna­la­zło się w pasz­czy psa. Szczęk­nął za­mek i wy­ło­niła się głowa. I o to cho­dziło.

Ten z męż­czyzn sto­jący naj­bli­żej, ni­ski i krępy, bły­ska­wicz­nie wsu­nął nogę w szparę, aby sta­rzec nie miał moż­li­wo­ści za­trza­snąć drzwi, gdy się zo­rien­tuje, o co cho­dzi. Se­kundę póź­niej, ry­zy­ku­jąc wię­cej niż po­zo­stali, wci­snął się do cha­łupy. Po chwili do­stał to, czego się oba­wiał, choć w skry­to­ści du­cha li­czył, że go to omi­nie. W mdłym świe­tle ża­rówki, do­cho­dzą­cym od strony otwar­tej kuchni, uj­rzał tuż przed sobą ma­syw­nie zbu­do­wa­nego męż­czy­znę. Mu­siał być bar­dzo stary, gdyż mimo sze­ro­kich ple­ców, syl­wetkę miał przy­gar­bioną, a białe jak mleko, na­stro­szone wo­kół głowy włosy two­rzyły coś na kształt au­re­oli. Dolną część twa­rzy za­sła­niała mu długa jak u apo­sto­łów broda w ko­lo­rze słomy. Jego ciemne oczy mo­men­tal­nie za­lśniły dziw­nym bla­skiem i za­nim in­truz się zo­rien­to­wał, sta­rzec jedną ręką chwy­cił go za kark, a drugą za por­tki na sie­dze­niu, uniósł wy­soko po­nad głowę i jakby był snop­kiem zboża, ci­snął nim o pod­łogę. Po­zo­stali dwaj wy­ko­rzy­stali sy­tu­ację i mo­men­tal­nie wpa­dli do środka.

Je­den z nich, zwinny i szybki w ru­chach, za­rzu­cił star­cowi na ra­miona przy­go­to­wany za­wczasu na kształt kow­boj­skiego lassa sznur i bły­ska­wicz­nie przy­wią­zał mu ręce do bo­ków. Na­tych­miast ten drugi, pro­wo­dyr, wy­soki i do­brze zbu­do­wany, za­ło­żył mu wo­rek fo­liowy na głowę i za­ci­snął wo­kół szyi. Sta­rzec szar­pał się przez mo­ment, jed­nak po chwili, po­zba­wiony po­wie­trza, nie mo­gąc wal­czyć przy­wią­za­nymi do bo­ków rę­kami, po­ko­nany, osu­nął się na ko­lana, zwie­sił głowę i za­stygł w bez­ru­chu.

Ten zwinny zdjął mu fo­liowy wo­rek, aby się nie udu­sił przed cza­sem, a w usta, gdyby przy­szło mu do głowy wo­łać o ra­tu­nek, wci­snął szmatę wziętą z ha­czyka tuż przy piecu. Ten wy­soki zaś, nie mo­gąc znieść strasz­nego spoj­rze­nia ciem­nych oczu starca, za­rzu­cił na jego siwą głowę zdjętą z opar­cia krze­sła fla­ne­lową ko­szulę. Od­niósł wra­że­nie, że przez spraną tka­ninę do­le­ciał do jego uszu szept mo­dli­twy. Nie miał jed­nak pew­no­ści, bo zna­cze­nia słów w ża­den spo­sób nie mógł zro­zu­mieć.

Sta­rzec klę­czał znie­ru­cho­miały, ze zwie­szoną na piersi głową. Wie­dział od sa­mego po­czątku, że ten dzień kie­dyś na­dej­dzie, że musi na­dejść. Ostat­nio nie mógł się już go do­cze­kać, tak bar­dzo był tym wszyst­kim zmę­czony. Był na ten dzień w pełni przy­go­to­wany. Zro­bił wszystko, co do niego na­le­żało i chciał już stąd odejść. Czu­wał, choć znał dzień i go­dzinę. A miał to być dzień Świę­tego Cy­ryla przy­pa­da­jący na środę. Tak jak wów­czas, gdy od­cho­dził On. Rok nie grał żad­nej roli. I dziś wła­śnie na­stał ten szcze­gólny dzień. Środa, osiem­na­stego marca, po zmierz­chu.

Męż­czy­zna, któ­rym sta­rzec ci­snął o zie­mię, zdą­żył dojść do sie­bie i z pod­kur­czoną do góry ręką ni­czym ptak z prze­trą­co­nym skrzy­dłem po­zbie­rał się z pod­łogi. Ję­cząc z bólu, ciężko usiadł na krze­śle. Je­den z jego kom­pa­nów wy­szpe­rał w ku­chen­nym kre­den­sie bu­telkę z wódką, na­peł­nił do po­łowy musz­tar­dówkę i ka­zał mu wy­pić. W tym cza­sie pro­wo­dyr zrzu­cił na zie­mię wa­la­jące się po stole resztki ko­la­cji sta­rego. We dwóch chwy­cili go pod ra­miona i ci­snęli na blat, jakby był wie­prz­kiem do wy­pa­tro­sze­nia.

– Ale ciężki – jęk­nął ten wy­soki. – Co może tyle wa­żyć w ta­kim zgrzy­bia­łym sta­ru­chu? Prze­cież to sama skóra i ko­ści.

– Bel­ze­bub – za­re­cho­tał ten zwinny i wy­cią­gnął z kie­szeni ro­bo­czych por­tek dłu­gie gwoź­dzie, przy­go­to­wane spe­cjal­nie na dzi­siej­szą oko­licz­ność. Ro­zej­rzał się po kuchni i tuż przy piecu do­strzegł sie­kierę. Wziął ją do ręki, aby spraw­dzić, czy się na­daje do tego, co so­bie za­pla­no­wali. – Za­raz zo­ba­czysz, jak bę­dzie z niego usi­ło­wał się wy­do­stać. – Z ja­do­wi­tym uśmie­chem zwró­cił się do ko­legi, gdy stwier­dził przy­dat­ność sie­kiery, choć ostrze miała mocno stę­pione.

– Nie trać czasu na pie­prze­nie o Bel­ze­bu­bach – syk­nął wy­soki i rzu­cił w swo­jego kom­pana kar­cą­cym spoj­rze­niem. Choć uwa­żał się za ate­istę, sił nie­czy­stych bał się jak ognia. – Przy­bij go do stołu, żeby się nam nie wy­rwał – po­le­cił, za­pa­la­jąc pa­pie­rosa.

Roz­cią­gnęli ciało sta­rego jak na krzyżu. Chwy­cili za nogę, zdarli trze­wik i dziu­rawą na pię­cie skar­petkę. Oparli stopę o blat i przy­ło­żyli gwóźdź tak, aby gładko prze­szedł mię­dzy dłu­gimi ko­śćmi śród­sto­pia. Nie mo­gli prze­cież po­zba­wić go ży­cia przed cza­sem. Ten sta­rzec naj­pierw, za­nim wy­zio­nie du­cha, musi im coś wy­ja­wić. Po to przy­szli. Gdy gwóźdź za­głę­bił się w ciało, sta­rym czło­wie­kiem szarp­nął pa­rok­syzm bólu, czer­wona krew po­cie­kła wą­ską strużką, sze­roko roz­lała się po stole i za­dzi­wia­jąco gło­śno za­częła ka­pać na pod­łogę. Szmata we­tknięta głę­boko w jego usta sku­tecz­nie stłu­miła krzyk bólu, który roz­pacz­li­wie usi­ło­wał wy­do­stać się z gar­dła. Po chwili ten sam ma­newr po­wtó­rzyli z drugą stopą. Gdy mieli już pew­ność, że nie ze­rwie się ze stołu, aby po­ukrę­cać im łby jak kur­cza­kom, uwol­nili mu ra­miona ze sznur­ko­wych pęt. Bły­ska­wicz­nie chwy­cili go za ręce, roz­cią­gnęli na boki i przy­ci­snęli do blatu, lecz on już się nie szar­pał i nie wy­ry­wał. Je­dy­nie dziw­nie brzmiące słowa, za­pewne mo­dli­twy w nie­zna­nym im ję­zyku, mimo szmaty, którą miał wci­śniętą w usta, wy­do­stały się na ze­wnątrz i wy­peł­niły kuch­nię aż pod su­fit. Ten wy­soki po­czuł na ple­cach dziwny dreszcz, a krótko ostrzy­żone włosy sta­nęły mu na karku dęba. Być może był to lęk przed tym star­cem, o któ­rym po oko­licy krą­żyły różne plotki, a o któ­rym nikt nic kon­kret­nego nie wie­dział. Kiedy za­raz po woj­nie do wsi przy­byli Po­lacy, on już tu­taj miesz­kał. Nikt nie wie­dział od ja­kiego czasu. Wieść gminna nio­sła, że od za­wsze. Ale cóż wła­ści­wie ozna­czało to słowo? Od po­czątku świata? Od po­wsta­nia wsi? Może od na­jazdu Ta­ta­rów? Po­noć prawdę o tym czło­wieku po­znał przeor klasz­toru cy­ster­sów w po­bli­skim Hen­ry­ko­wie, oj­ciec Fa­bian, lecz on za­li­czał się do lu­dzi wy­jąt­kowo za­mknię­tych w so­bie i skry­tych, więc przed ni­kim nie uchy­lił na­wet rąbka tej głę­boko skry­wa­nej ta­jem­nicy. Być może na­wet na spo­wie­dzi przed swoim opa­tem w Szczy­rzycu prawdy ni­gdy nie wy­znał.

Ten wy­soki do­strzegł na­gle na pier­siach sta­rego czło­wieka złoty, mi­ster­nej ro­boty krzy­żyk. Roz­piął łań­cu­szek i za­wie­sił go so­bie na szyi. Po­czuł na skó­rze pie­kące cie­pło roz­grza­nego me­talu, jakby wy­pa­lano mu piętno. Chwy­cił krzy­żyk do ręki i szarp­nął. Przez chwilę przy­glą­dał się mu w zdu­mie­niu, po czym wci­snął go do kie­szeni por­tek.

W tym cza­sie ten zwinny fa­chowo wziął w dwa palce ko­lejny gwóźdź i przy­tknął do star­czej dłoni, po­marsz­czo­nej i spra­co­wa­nej. Za­mie­rzył się sie­kierką i ude­rzył raz a do­brze. Dłoń sta­rego za­drżała jak zwię­dły liść na wie­trze, a do ich uszu do­tarły słowa dziw­nej mo­dli­twy – choć nie mo­gli wy­klu­czyć, że dia­bel­skich za­klęć – wy­do­by­wa­jące się nie wia­domo skąd. Do­piero gdy do stołu przy­bili jego drugą rękę, zdjęli mu ko­szulę z głowy, a z ust wy­szarp­nęli szmatę.

– Po­wiedz tylko, gdzie to jest, a bę­dziesz mógł so­bie na­dal żyć w tej no­rze – bar­dzo grzecz­nie, jakby byli u cioci na imie­ni­nach, po­pro­sił wy­soki. Za­trzy­mał wzrok na zwię­dłych ustach przy­bi­tego do stołu Dia­bła, któ­rego na­wet w my­ślach bał się na­zwać czło­wie­kiem. Na­wet nie drgnęły. Na­past­nik od­niósł wra­że­nie, że za­ci­snęły się jesz­cze moc­niej, a mimo to do jego uszu do­le­ciał szept: 

– Niech was pie­kło po­chło­nie...

– Pie­kło to za­raz zro­bię to­bie – wark­nął star­cowi wprost do ucha. – Wyj­mij no je­den wę­gie­lek. – Ru­chem głowy wska­zał kom­pa­nowi sto­jący w ką­cie piec, w któ­rym zło­wiesz­czo, jakby już ja­kiś grzesz­nik sma­żył się w jego wnę­trzu, skwier­czał ogień.

Ten po­słusz­nie po­grze­bał w go­rą­cych cze­lu­ściach ku­chen­nego pieca i na­brał na szu­felkę kilka ża­rzą­cych się bia­łym ogniem wę­gli. Pod­szedł do stołu, za­darł ko­szulę i swe­ter sta­rego do góry, ob­na­ża­jąc zwię­dły i za­pad­nięty brzuch, z nie­zna­nych mu przy­czyn prze­wią­zany sznu­rem. Odło­żył szu­felkę i roz­plą­tał mi­zer­nie za­wią­zany su­peł, po czym sznur wsu­nął do kie­szeni por­tek. Zdjęty z wi­sielca po­noć przy­nosi szczę­ście, a co do­piero z Dia­bła. Mógł też przy­dać się do cze­go­kol­wiek. Nie cze­ka­jąc na roz­kaz, wy­sy­pał za­war­tość szu­felki na brzuch starca, który ryk­nął z bólu i stra­cił przy­tom­ność.

– Czy ka­za­łem ci to zro­bić, dur­niu? – wark­nął wy­soki i bły­ska­wicz­nie ko­szulą fla­ne­lową zgar­nął dy­miące wę­gle na pod­łogę, a po kuchni roz­szedł się swąd spa­lo­nego mięsa. – Je­śli strzeli ko­py­tami w ka­len­darz, już nic nam nie po­wie. Ocuć go! – Szturch­nął swo­jego nad­gor­li­wego kom­pana łok­ciem.

– Ga­dają po wsiach, że on jest nie­śmier­telny. Po­noć to an­ty­chryst...

– Nie pieprz głu­pot jak ksiądz po ko­lę­dzie. Nikt nie jest nie­śmier­telny! Ocuć go!

Sta­rzec po­lany lo­do­watą wodą od­zy­skał przy­tom­ność.

– Po­każę, gdzie jest... – szep­nął, trzę­sąc się jak w fe­brze.

– Nie mu­sisz się fa­ty­go­wać – wark­nął wy­soki. – Wy­star­czy, że po­wiesz.

– Nie wy­star­czy...

Roz­dział drugi

Ucieczka

Ogromna kula czer­wo­nego jak ni­gdy do­tąd słońca, ską­pa­nego w krwa­wej łu­nie, po­woli chy­liła się ku za­cho­dowi, za­po­wia­da­jąc na­dej­ście tra­gicz­nych wy­da­rzeń. Zbite w cia­sne gro­mady ptaki, jedne ćwier­ka­jąc, inne kra­cząc, krą­żyły po­nad mu­rami mia­sta Troyes, nie znaj­du­jąc dla sie­bie bez­piecz­nego schro­nie­nia w ko­ro­nach drzew, które je­sienne, chłodne noce nie­mal ogo­ło­ciły z li­ści. Koty i psy, do tej pory wa­łę­sa­jące się po próż­nicy wśród za­uł­ków, z pod­wi­nię­tymi ogo­nami, ze zje­żoną na grzbie­tach sier­ścią, w pa­nice wci­skały się gdzie bądź, choćby do naj­po­dlej­szej jamy, choćby do klo­aki, choćby do wozu hycla, byle tylko umknąć przed upior­nym bla­skiem słońca. Ko­nie rżały po staj­niach i trzę­sąc grzy­wami, tłu­kły ko­py­tami w zie­mię, a zde­spe­ro­wane kury, usi­łu­jąc sal­wo­wać się ucieczką, zde­rzały się ze ścia­nami kur­ni­ków, aż pie­rze fru­wało w po­wie­trzu. Na­wet świ­nie, opróż­niw­szy ko­ryta do czy­sta, po­kła­dły się w chle­wach po­ko­tem i chrum­kały do­no­śnie.

Miesz­kańcy mia­sta spo­glą­dali z nie­po­ko­jem w niebo i czy­niąc na pier­siach znak krzyża, za­trza­ski­wali z hu­kiem okien­nice i ry­glo­wali drzwi. Klę­cząc przed kru­cy­fik­sami, ża­łu­jąc za grze­chy, gło­śno od­ma­wiali pa­cie­rze. Dzieci w ko­ły­skach kwi­liły, my­szy skryły się do nor, męż­czyźni do­da­wali so­bie od­wagi, po­cią­ga­jąc tęgo z bu­te­lek, ko­biety, ocie­ra­jąc ukrad­kiem łzy, tu­liły się jak ni­gdy do mę­żow­skich bo­ków, a starcy o nie­wi­dzą­cych oczach, skry­tych biel­mem ka­ta­rakty, wy­czu­wali szó­stym zmy­słem nad­cią­ga­jącą, bli­żej nie­znaną im grozę. Nie­jed­nemu przy­szły na myśl słowa Świę­tego Ma­te­usza setki razy po­wta­rzane przez księży pod­czas mszy: „Czu­waj­cie, bo nie zna­cie dnia ani go­dziny”. Za­tem miesz­kańcy mia­sta Troyes czu­wali, bo­jąc się na­wet w my­ślach za­dać so­bie py­ta­nie, co ma za­miar im przy­nieść ko­lejny dzień. Wszy­scy z prze­ra­że­niem cze­kali na jego na­dej­ście. A miał być to trzy­na­sty paź­dzier­nika roku Pań­skiego 1307. Pią­tek. Dzień Męki Pań­skiej.

Na­gle, w ci­szy tak nie­spo­dzie­wa­nie wy­lud­nio­nych ulic i pla­ców, od strony bu­dyn­ków przy­na­leż­nych do ko­man­do­rii ry­ce­rzy Świą­tyni, dał się sły­szeć tę­tent koń­skich ko­pyt, tak upiorny, jakby stado ogie­rów z pie­kła ro­dem gnało przez mia­sto. Cie­kaw­scy, któ­rzy prze­ła­mu­jąc strach, wyj­rzeli przez okna, uj­rzeli ka­wal­kadę dzie­się­ciu kon­nych, któ­rzy w po­śpie­chu, aby zdą­żyć przed za­war­ciem wschod­niej bramy przez straże, opusz­czali Troyes. Nie mieli kol­czug ani cięż­kiego uzbro­je­nia, ko­pii, heł­mów czy tarcz, więc można było wno­sić, że nie ko­lejna wy­prawa krzy­żowa była ich ce­lem. Okryci czar­nymi opoń­czami, z wy­jąt­kiem dwóch jeźdź­ców na prze­dzie, któ­rzy cali odziani byli na biało, gdy tylko zo­sta­wili za sobą mia­sto, od razu skie­ro­wali się ku Mar­nie. Rzeka ta od­gra­ni­czała Szam­pa­nię od Sa­crum Im­pe­rium Ro­ma­num, na któ­rego tro­nie od kilku lat za­sia­dał Al­brecht Habs­burg, znany ze swej wro­go­ści do pa­pie­stwa i so­ju­szu z kró­lem Fran­cji, Fi­li­pem Pięk­nym. O tym, że nim rok mi­nie, zgi­nie z rąk swo­jego bra­tanka, jesz­cze nie wie­dział ani mu się na­wet to nie śniło. Na krót­kich, bo się­ga­ją­cych za­le­d­wie ko­lan ry­cer­skich tu­ni­kach, w miej­scu gdzie bije serce, wid­niały krzyże w ko­lo­rze ży­wej krwi. Iden­tyczne zdo­biły na le­wym ra­mie­niu ich opoń­cze. Był to znak roz­po­znaw­czy braci na­le­żą­cych do za­konu Świą­tyni zwa­nych tem­pla­riu­szami. Przy­tro­czone zaś do sio­deł pę­kate juki świad­czyły, że wy­bie­rali się w długą drogę. Lu­zaki za­my­ka­jące ka­wal­kadę zda­wały się to po­twier­dzać. W ja­dą­cym na prze­dzie ry­ce­rzu o nie­mło­dej już twa­rzy, ozdo­bio­nej gę­stym za­ro­stem o rdza­wym od­cie­niu miesz­kańcy z miej­sca roz­po­znali kom­tura tu­tej­szej ko­man­do­rii Es­te­bana de Surra y Po­itiers. Jesz­cze czas ja­kiś wsłu­chi­wali się w dud­nie­nie koń­skich ko­pyt po twar­dej i spę­ka­nej ziemi, a kiedy na go­ścińcu wio­dą­cym ku prze­pra­wie przez rzekę po­zo­stał je­dy­nie ob­łok pyłu i ku­rzu, wró­cili do swo­ich do­mów.

Za­nim zga­sły ostat­nie pro­mie­nie słońca, ka­wal­kada jeźdź­ców wje­chała na wzgó­rze. Wstrzy­mali wierz­chowce i spoj­rzeli za sie­bie, na ciemny za­rys miej­skich mu­rów wi­docz­nych na tle pur­pu­ro­wego nieba. Stali w mil­cze­niu i ci­szy za­kłó­ca­nej je­dy­nie przez rże­nie znie­cier­pli­wio­nych tą nie­spo­dzie­waną prze­rwą w po­dróży ru­ma­ków i ło­po­ta­nie płasz­czy na wie­trze, który na­ga­niał ze wschodu na za­chód kłęby czar­nych chmur.

De Surra wciąż no­sił w pa­mięci dzień, kiedy w tej wła­śnie ko­man­do­rii skła­dał przy­sięgę przed Wiel­kim Mi­strzem. Była zgodna ze sło­wami sta­rej Re­guły Za­kon­nej, którą nadał im słynny teo­log, opat za­konu cy­ster­sów Ber­nard z Cla­irvaux. Choć mi­nęło wiele lat, miał wra­że­nie, jakby to działo się wczo­raj. Przy­stę­pu­jąc do za­konu, za pro­giem zo­sta­wił swoje świec­kie, do­stat­nie ży­cie naj­star­szego syna hra­biego Alonso de la Surry z Ka­sty­lii, sta­jąc się bra­tem Es­te­ba­nem. Tym sa­mym zgo­dził się na po­rzu­ce­nie hi­sto­rycz­nych ty­tu­łów i przy­na­leż­nych mu urzę­dów oraz wszel­kich dóbr ma­te­rial­nych. Gdy już po trzy­kroć od­rzekł, że nie opu­ścił pra­wo­wi­tej mał­żonki, że nie jest mni­chem, który ze­rwał z klasz­to­rem, że nie ucieka przed wie­rzy­cie­lami i że nie cierpi na żadną ukrytą cho­robę, za­przy­siągł swoje słowa na Ewan­ge­lię. Wów­czas po­zo­stało mu je­dy­nie zło­żyć trzy śluby za­konne: po­słu­szeń­stwa, czy­sto­ści i ubó­stwa oraz czwarty: go­to­wo­ści do walki za wiarę, zwią­zany ze sta­tu­sem mni­cha-żoł­nie­rza. Po zło­że­niu przy­sięgi, w asy­ście psalmu Ecce quam bo­num, zrzu­cił z sie­bie świecki strój i wło­żył za­konny. A wów­czas Mistrz przy­wi­tał go sło­wami: „Piękny bra­cie, Pan Nasz za­spo­koił wa­sze pra­gnie­nia i wpro­wa­dził was w to piękne dru­ho­stwo, ja­kie sta­nowi ry­cer­stwo za­konu tem­pla­riu­szy, dla­tego win­ni­ście pil­nie ba­czyć, aby nie uczy­nić nic ta­kiego, za co przy­sta­łoby Wam je utra­cić, od czego niech Bóg Was strzeże...”.

W pa­mięci Es­te­bana de Surry y Po­itiers za­tarło się upo­ko­rze­nie, któ­rego do­znał, ca­łu­jąc cuch­nące po­śladki i ko­smaty pę­pek ko­man­dora Troyes oraz przyj­mu­jąc jego ob­le­śny po­ca­łu­nek w usta na za­koń­cze­nie taj­nej pro­ce­dury ini­cja­cji, któ­rej sensu wów­czas nie poj­mo­wał, a o któ­rej już wów­czas po­śród plebsu krą­żyły prze­dziwne plotki. Za­gryzł wargi do krwi i na­pluł, jak ka­zano, na pod­su­nięty mu pod nos kru­cy­fiks, wy­ka­zu­jąc się bez­względ­nym po­słu­szeń­stwem, tak nie­zbęd­nym na polu walki. Po wie­lo­kroć sam póź­niej sto­so­wał tę pro­ce­durę, za każ­dym ra­zem od­rzu­ca­jąc po­stu­lanta od­ma­wia­ją­cego wy­ko­na­nia po­le­ce­nia. Od­mówi raz, od­mówi i drugi, w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie, a zła­pany do nie­woli, szybko wyda na sie­bie wy­rok śmierci. Jed­nak nie zdo­łał za­po­mnieć o przy­czy­nie, która po­pchnęła go do tego kroku. Kroku, któ­rego nie mógł zro­zu­mieć ani oj­ciec, ani matka, a z któ­rego cie­szyli się młodsi bra­cia, gdyż dzięki temu w po­dziale schedy to im przy­pad­nie wię­cej tłu­stych ką­sków, z wy­jąt­kiem tego, co już prze­szło na wła­sność za­konu. W co­dzien­nym ryt­mie mo­dłów, prze­ry­wa­nych przez zbrojne wy­prawy, dzięki po­stom i na­uce praw­dzi­wej po­kory, ból po stra­cie tak bar­dzo ko­cha­nej dziew­czyny o kasz­ta­no­wych wło­sach i smut­nym wej­rze­niu brą­zo­wych oczu je­dy­nie stę­pił się i skur­czył, przy­bie­ra­jąc po­stać ka­myczka w bu­cie. Gdy czło­wiek ma coś waż­niej­szego na gło­wie, za­po­mina o nim. Brze­mię wspo­mnień jed­nak po­wra­cało w chwi­lach sa­mot­no­ści i za­my­śle­nia, pod­czas dłu­gich, bez­sen­nych nocy. Wy­klętą przez ro­dzi­ców i spo­wied­ni­ków dziew­czynę za grzeszną mi­łość z Es­te­ba­nem za­mknięto na wieki w klasz­to­rze pod we­zwa­niem świę­tej no­szą­cej to samo imię co ona, Ma­rii Mag­da­leny od Po­kuty.

– W Troyes wszystko miało swój po­czą­tek... – za­czął po­nuro, od­ru­chowo gła­dząc rudą brodę, skry­wa­jącą szpetną bli­znę bie­gnącą od ucha aż do ką­cika ust. Sta­no­wiła pa­miątkę po ra­nie od­nie­sio­nej w wal­kach pod mu­rami Akry. – Da Bóg, że do Troyes bę­dziemy mo­gli po­wró­cić, aby na­dal peł­nić służbę na chwałę Pana na­szego, Je­zusa Chry­stusa, Syna Bo­żego i matki Jego, Prze­naj­święt­szej Pa­nienki.

– Amen – szep­nęli chó­rem po­zo­stali, za­ma­szy­ście kre­śląc na pier­siach krzyż.

– Bra­cie Es­te­ba­nie... – zwró­cił się do kom­tura sie­dzący obok w sio­dle ma­syw­nej bu­dowy ry­cerz o dłu­giej i czar­nej bro­dzie przy­ozdo­bio­nej przez upły­wa­jący czas srebr­nymi nit­kami. Aby wiatr mu go z głowy nie ze­rwał, na­ci­snął głę­boko na uszy fil­cowy ka­pe­lusz, spod któ­rego wy­my­kały się krót­kie szpa­ko­wate ko­smyki. – Może te­raz nam wy­ja­śnisz, z ja­kiego po­wodu tak na­gle, i to przed nocą, mu­sie­li­śmy opu­ścić na­szą ko­man­do­rię? Chyba że zo­sta­łeś zo­bo­wią­zany przez zwierzch­ni­ków do za­cho­wa­nia ta­jem­nicy... – za­strzegł się szybko. By­wało, że i on skła­dał po­dobną przy­sięgę.

– Drogi Re­nal­dzie... – za­czął de Surra z cięż­kim wes­tchnie­niem, od­ry­wa­jąc wzrok od mu­rów Troyes, gdzie za klasz­torną furtą po­zo­stała jego uko­chana o oczach zra­nio­nej łani. – Otóż mia­łem wi­dze­nie. Le­d­wie skoń­czy­łem wie­czorne mo­dły, ob­ja­wił mi się Hu­gon de Pay­ens, za­ło­ży­ciel i pierw­szy Wielki Mistrz na­szego za­konu... – cią­gnął z na­dzieją, że mu uwie­rzą. – Na­ka­zał, abym jak naj­szyb­ciej opu­ścił ma­ison de France, za­bie­ra­jąc ze sobą wszystko, co nasz za­kon ma naj­cen­niej­szego...

– Czy zdra­dził przy­czyny tego roz­kazu? – drą­żył Re­nald, pod­cho­dząc do wy­ja­śnień dość scep­tycz­nie.

– I ow­szem – przy­tak­nął de Surra i spoj­rzał głę­boko w oczy swo­jego kon­fra­tra. – Oznaj­mił, że król szy­kuje dla nas za­gładę i zo­stały już ro­ze­słane ta­jemne li­sty do jego urzęd­ni­ków.

– Ale z ja­kiego po­wodu? – ob­ru­szył się tem­pla­riusz. – Co króla mo­gło skło­nić do tak pod­łego kroku? – spy­tał ze świę­tym obu­rze­niem. – Prze­cież nie tak dawno chro­nił się przed gnie­wem ludu w pa­ry­skim Tem­plum na­le­żą­cym do za­konu...

– I to był wła­śnie nasz błąd! – wy­char­czał z wście­kło­ścią brat Es­te­ban, przy­po­mniaw­szy so­bie tam­ten dzień, i za­ci­snął szczęki, aby nie za­kląć szpet­nie. – Wpu­ści­li­śmy wilka do owczarni...

Re­nald wsłu­chi­wał się z trwogą w każde słowo opusz­cza­jące usta ko­man­dora, lecz nie śmiał za­prze­czyć. Po­zo­stali bra­cia, fra­tres se­rvien­tes, sto­jący ni­żej w hie­rar­chii za­kon­nej, w mil­cze­niu i ze zgrozą ma­lu­jącą się na bro­da­tych twa­rzach pil­nie nad­sta­wiali uszu, aby usły­szeć, co miał do po­wie­dze­nia ich ko­man­dor, brat Es­te­ban. Jed­nak świst wia­tru i kra­ka­nie kru­ków krą­żą­cych nad ich gło­wami sku­tecz­nie za­głu­szały treść roz­mowy.

– Co masz na my­śli, bra­cie? – spy­tał za­kon­nik zgor­szony sło­wami swo­jego prze­ło­żo­nego. Jego zda­niem nie go­dziło się króla na­zy­wać wil­kiem, lecz tę myśl za­cho­wał dla sie­bie.

– Do­szły mnie słu­chy, że król po­społu z tą nędzną kre­aturą Wil­hel­mem de No­ga­ret knują coś od ja­kie­goś czasu – wy­ja­śnił de Surra.

– Mów kon­kret­nie, je­śli to nie jest ta­jem­nicą – po­pro­sił Re­nald, czu­jąc ciarki na grzbie­cie.

– Pod­czas swo­jej ostat­niej wi­zyty w Troyes mój stryj, se­ne­szal Szam­pa­nii, ogród­kami da­wał mi do zro­zu­mie­nia – cią­gnął gro­bo­wym gło­sem kom­tur – iż ten po­miot sza­tana, ten krzy­wo­przy­sięzca i zbrod­niarz, który przy­czy­nił się do przed­wcze­snej śmierci Jego Świą­to­bli­wo­ści Bo­ni­fa­cego VIII, pod­su­nął kró­lowi ze­zna­nia fał­szy­wych świad­ków... – wy­rzu­cił z sie­bie cią­żącą mu ta­jem­nicę i bez­wied­nie za­ci­snął pięść na rę­ko­je­ści przy­tro­czo­nego do boku mie­cza, jakby miał za­miar użyć go prze­ciwko na­czel­ni­kowi kró­lew­skiej po­li­cji po­li­tycz­nej. – Prze­cież każdy wie, że ten bez­boż­nik zdolny jest do wszyst­kiego, byle do­piąć swego. Te­raz oskar­żył nas przed kró­lem o plu­ga­stwa, któ­rych na­wet po­wtó­rzyć nie po­tra­fię. A jed­nemu i dru­giemu cho­dzi wszak tylko o jedno. O nasz pe­łen skar­biec... – do­rzu­cił na ko­niec.

Li­czący so­bie wię­cej lat niż ko­man­dor brat Re­nald de Al­le­man, ma­jący za sobą trudy walk w Ziemi Świę­tej, bli­zny szpe­cące całe ciało i brak trzech pal­ców u le­wej ręki, które stra­cił w obro­nie Akry, po­ru­szył się nie­spo­koj­nie w sio­dle. Choć za­sady Re­guły po­znał na pa­mięć, nie po­tra­fił się opa­no­wać.

– Na rany Chry­stusa... – wark­nął zbul­wer­so­wany. – Czyżby król za­mie­rzał znisz­czyć nasz za­kon, aby za­gar­nąć złoto, które uj­rzał w Tem­plum w Pa­ryżu?

– Oba­wiam się, że nasz król ma taki wła­śnie za­miar – przy­tak­nął ru­do­brody gro­bo­wym gło­sem. – Świad­czy o tym treść taj­nych pism, które ro­ze­słał.

– Je­śli masz li­tość nade mną, mów, co one za­wie­rają – po­pro­sił brat Re­nald, czu­jąc nie­po­kój za­kra­da­jący się do jego serca, i ścią­gnął mocno uzdę swo­jego wierz­chowca, który prze­bie­rał nie­spo­koj­nie ko­py­tami, jakby miał za­miar ru­szyć ga­lo­pem.

– Kiedy tylko na­sta­nie świt trzy­na­stego paź­dzier­nika, a więc już za kilka go­dzin – za­czął de Surra i z nie­po­ko­jem zer­k­nął na ciemną li­nię ho­ry­zontu, jakby uj­rzał tam za­po­wiedź ju­trzenki – każdy se­ne­szal, każdy ba­liw, każdy pre­wot, a nade wszystko przy­boczni ry­ce­rze, owi missi do­mi­nici na­le­żący do tego za­prze­da­nego sza­ta­nowi Fi­lipa Pięk­nego, mają otwo­rzyć po­dwój­nie opie­czę­to­wane ko­perty, które do wszyst­kich ja­kiś czas temu ro­ze­słał No­ga­ret. Znajdą w nich sto­sowną in­struk­cję.

– Znasz, bra­cie, jej treść? – za­in­te­re­so­wał się de Al­le­man, ob­li­zu­jąc wy­su­szone z emo­cji usta.

– Znam – przy­tak­nął de Surra. – „Aresz­to­wać wszyst­kich braci wy­mie­nio­nego za­konu, bez żad­nych wy­jąt­ków, wtrą­cić do wię­zie­nia, po­zo­sta­wia­jąc do dys­po­zy­cji sądu ko­ściel­nego oraz za­jąć wszyst­kie do­bra ru­chome i nie­ru­chome...” – wy­re­cy­to­wał słowa, które bo­le­śnie wryły mu się w pa­mięć.

– Chry­ste... – jęk­nął z prze­ra­że­niem brat Re­nald. – Je­śli święta re­li­kwia trafi w ręce króla i No­ga­reta, nie tylko znisz­czą nasz za­kon i zdep­czą bo­ski po­rzą­dek, lecz na wieki za­pa­nują nad świa­tem.

Es­te­ban za­ma­szy­stym ge­stem na­kre­ślił na pier­siach krzyż.

– Nie oba­wiaj się, czci­godny bra­cie – rzekł de Surra z peł­nym prze­ko­na­niem. – Nic nie trafi w ich plu­gawe łapy. Pre­cep­tor Ge­rard de Vil­lers już ja­kiś czas temu udał się do La Ro­chelle, gdzie stały za­ko­twi­czone na­sze ga­lery. Miał ze sobą cięż­kie i pę­kate juki, pełne wozy oraz braci mi­li­ties dla ochrony. Wów­czas nie ro­zu­mia­łem sensu tego na­głego za­mie­sza­nia i wy­jazdu z Pa­ryża. Te­raz ro­zu­miem. Mu­siał i on mieć wi­dze­nie, po­dob­nie jak ja. Albo ktoś go ostrzegł...

– Dla­czego za­tem my nie po­dą­żamy ich śla­dem, tylko je­dziemy Bóg wie do­kąd? – za­cie­ka­wił się Re­nald.

– Nam przy­pa­dło inne, znacz­nie waż­niej­sze za­da­nie do wy­ko­na­nia – od­parł kom­tur wy­mi­ja­jąco, nie chcąc, aby Re­nald oraz bra­cia ser­wienci sto­jący tuż obok, wstrzy­mu­jąc za uzdy znie­cier­pli­wione po­sto­jem ko­nie i wsłu­chu­jąc się z uwagą w słowa szla­chet­nych ry­ce­rzy, po­znali szcze­góły jego taj­nej mi­sji.

– Do­kąd za­tem mamy się udać? – pa­dło krót­kie rze­czowe py­ta­nie. Jak każdy tem­pla­riusz, tak i brat Re­nald skła­dał przy­sięgę za­cho­wa­nia ta­jem­nicy. Jej wy­ja­wie­nie gro­ziło wy­klu­cze­niem z Domu. Za­da­wa­nie py­tań, czego do­ty­czyła tajna mi­sja, było więc zbędne. Ko­man­dor za­konu w Troyes, szla­chetny brat Es­te­ban de Surra y Po­itiers, z pew­no­ścią ni­komu po­wie­rzo­nej mu ta­jem­nicy nie wy­jawi, na­wet przy­pie­kany ży­wym ogniem. Kie­ru­nek po­dróży wszak mu­siał wska­zać.

– Mamy się udać do da­le­kiego kraju – za­czął kon­fi­den­cjo­nal­nie de Surra. – Kraju na­wie­dza­nego przez sro­gie i śnieżne zimy, gdzie la­tem ku­szą po­kryte kwie­ciem łąki szma­rag­dowe, gdzie skow­ronki śpie­wają nad po­lami, w la­sach zwie­rzyny w bród, a na­ród ży­jący w roz­pro­sze­niu na ogrom­nym te­re­nie po­bożny i Bogu po­słuszny, he­re­zji nie­zna­jący... – Umilkł na mo­ment i po­szedł spoj­rze­niem w kie­runku czar­nych chmur zgro­ma­dzo­nych na ho­ry­zon­cie, tuż za ple­cami ry­ce­rzy. – Znaj­duje się tam ko­man­do­ria Klein Öls za­ło­żona przed laty – wró­cił do wy­ja­śnień. – Nasz wi­ce­pre­cep­tor, Ber­tram de Fel­dheim z Liet­zen, ma obo­wią­zek za­pew­nić nam nie­zbędną po­moc, aby­śmy mo­gli tam bez­piecz­nie do­trzeć. To dziki kraj, gdzie nie ma ry­ce­rzy strze­gą­cych go­ściń­ców. Jest za to na­dzieja, iż roz­kazy tego wcie­lo­nego dia­bła, Fi­lipa Pięk­nego, uwa­ża­ją­cego się za ko­lejne wcie­le­nie Je­zusa, tam nas nie do­się­gną. Dla­tego przed świ­tem mu­simy prze­kro­czyć Marnę... – do­rzu­cił po chwili i za­wra­ca­jąc wierz­chowca, ru­szył kłu­sem we wła­ści­wym kie­runku. Reszta mni­chów-żoł­nie­rzy kar­nie po­dą­żyła za swoim ko­man­do­rem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2024, Jo­lanta Ma­ria Ka­leta Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-045-7
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce: adobe stock (©Li­nett, ©pbom­ba­ert)
Re­dak­cja: MG
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl