Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Jaką tajemnicę skrywa zaginiony przed wiekami, przypadkiem odnaleziony, fragment Księgi henrykowskiej?
Rok 1307. Z miasta Troyes we Francji ucieka garstka templariuszy, aby uniknąć aresztowań zarządzonych przez króla Filipa Pięknego. Zmierzają na wschód, do niewielkiej komandorii Klein Öls, zagubionej pośród rozległych puszcz. Choć są wśród nich doświadczeni rycerze, zaprawieni w bojach w Ziemi Świętej, po pełnej dramatycznych wydarzeń podróży tylko niektórzy z nich będą mieli szansę zrealizować misję, której się podjęli. Misję, od której zależy przyszłość zakonu.
Grudzień 1981 roku. Magda Michalska przenosi się po rozwodzie na zabitą dechami wieś, gdzie odziedziczyła chałupę po swoim dziadku. W pobliskim Henrykowie otrzymuje posadę nauczycielki w szkole dzielącej pospołu z klasztorem cystersów zabytkowe budynki opactwa. Nazajutrz budzi się w Polsce stanu wojennego. Magda, mieszkańcy Świątnik i garstka zakonników dostają się w tryby bezwzględnego aparatu władzy. Jakby tego było mało, we wsi dochodzi do serii brutalnych morderstw.
Czy są one dziełem pospolitych przestępców, a może mają związek z tajemnicą od lat skrywaną przez klasztor?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 612
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.
William Blake Wróżby niewinności,tłumaczenie Zygmunt Kubiak
Rozdział pierwszy
Ukrzyżowanie
Tego dnia słońce długo zwlekało z udaniem się na spoczynek, choć nie mogło to odwrócić biegu mających nadejść tragicznych wydarzeń. Mogło je co najwyżej opóźnić. Wciśnięci od godziny między gęsto rozrośnięte krzaki derenia trzej mężczyźni nie mieli zamiaru zmieniać swoich planów, choć zdrętwiały im kończyny i zdążyli solidnie zmarznąć. Uważnie obserwowali ścieżkę wiodącą do stojącej na skraju wsi chałupy Diabła, jak nazywali starego człowieka, który mieszkał w tej rozlatującej się ruinie. Od pól rozciągających się za ich plecami zalatywało rozrzuconym za dnia obornikiem i zeszłoroczną, sfermentowaną kiszonką dla bydła, zalegającą gdzieniegdzie na pastwiskach. A wraz z wieczorną mgłą zaciągała zimna, wciskająca się pod ubrania wilgoć. W zapadającym zmierzchu dostrzegli starą Kołodkową, jak zadarła spódnicę, rozkraczyła się niczym krowa podczas dojenia i wysikała wprost na dymiący ciepłem gnój, przed godziną widłami wygarnięty z chlewu przez jej najstarszego syna, któremu z mężem przepisali gospodarkę w zamian za rentę od państwa. Otrzepała spracowanymi, zniekształconymi przez reumatyzm dłońmi szeroką spódnicę i pokuśtykała w stronę domu. Po chwili do ich uszu doleciały siarczyste przekleństwa rzucane przez starszego syna Kmitów, Wojtka. Ścieżką biegnącą z tyłu wioskowych chałup ciągnął na sznurku oporną Krasulę. Doprowadzona do byka, pół dnia spędziła w zagrodzie Zdechlików. Zagustowawszy w tym, co z nią wyczyniał, nie miała ochoty wracać do własnej, pozbawionej męskiego towarzystwa obory. Nagle, tuż za plecami siedzących w krzakach mężczyzn, przemknął ogromny pies, czarny niczym diabeł z piekła rodem. Tuż za nim pojawił się ubrany w długą, sięgającą ziemi kapotę stary człowiek. Zgarbiony pod ciężarem lat, szedł, wyciągając nogi, by nadążyć za psem.
Aby odpędzić Złego, mężczyźni ukryci w krzakach zamaszyście nakreślili na piersiach krzyż, a dla pewności splunęli także przez lewe ramię. Po chwili w oknach widocznej tuż przed nimi chałupy rozbłysło mdłe światło pochodzące od wiszącej w kuchni pod sufitem, obsranej przez muchy, pozbawionej klosza żarówki. Kilka minut później, kiedy w środku rozpalił ktoś pod kuchnią, dotarł do nich swąd dymu, który wylewając się z pękniętego na pół komina, siną wstęgą snuł się po okolicy.
Mężczyźni czekali cierpliwie. Słońce skryło się już za horyzontem, pogrążając okolicę w grobowych ciemnościach, rozpraszanych migotliwym światłem lamp w oknach chałup luźno rozrzuconych między polami a drogą. Jeszcze tylko u Łopucha cienko i lękliwie zaszczekał Szarik, wyrzucony na noc z ciepłej stodoły na zimne podwórko, aby pilnował obejścia, od chałupy Wlazłów doleciał płacz nowo narodzonego dziecka, które zapewne dostało kolki po mleku w proszku, a u Kołodków okna już rozbłysły niebieskim światłem telewizora i charakterystyczny, niczym pobudka w koszarach, sygnał rozpoczynającego się właśnie Dziennika telewizyjnego rozszedł się po najbliższej okolicy. Po chwili dołączyły do niego kolejne telewizory u pozostałych mieszkańców wsi.
Dla mężczyzn skrytych w krzakach był to znak, że nadeszła właściwa pora. Wszyscy zasiedli przed szklanymi ekranami, chcąc wysłuchać, na jakie towary rząd znowu podniósł ceny i czy dojdzie z tego powodu do strajku, czy wręcz odwrotnie. Niektórzy przecież zapisali się do Solidarności, tej rolniczej, chcieli więc wiedzieć, czy mają się szykować, aby wesprzeć tych w mieście. Niech komuna wie, że nikt już jej nie chce. Starsi podkręcali gałki potencjometrów rozklekotanych, wysłużonych odbiorników, aby dokładniej usłyszeć słowa pani redaktor prowadzącej Dziennik. Świeżutko od fryzjera, uśmiechała się uprzejmie, okazując im szacunek, a kokardę przy białej bluzeczce miała fantazyjnie zawiązaną pod samą szyją. To spoglądając im w oczy za pośrednictwem kamery, to zerkając dyskretnie na trzymaną przed sobą kartkę papieru, recytowała oficjalne informacje, dokładnie przesiane przez cenzorskie sito, wymawiając starannie każdą głoskę, akcentując każdy przecinek i kropkę. Odgłosy dochodzące z zewnątrz w tak ważnym momencie, jakim było oglądanie Dziennika, nikogo we wsi nie interesowały, mogło się walić i palić.
– Już czas – syknął jeden z mężczyzn i wygrzebał się z zarośli. Za pazuchą ściskał pokaźne zawiniątko, wewnątrz którego coś poruszyło się niecierpliwie.
Nie czekając na kompanów, zgięty w paragraf pomknął polną drogą wiodącą wzdłuż szczerbatych sztachet drewnianego ogrodzenia wprost do nędznych resztek czegoś, co w zamierzchłej przeszłości można było nazwać furtką. Za nim jak cień podążyli pozostali dwaj mężczyźni. Choć pośród czerni nocy trudno było ich zauważyć, czujnie zerkali na boki. Na moment przystanęli przy pozostałościach furtki, osłoniętych gęsto rosnącymi wzdłuż płotu krzakami bzu. Jeszcze nie zdążyły się pokryć listeczkami, jednak zapach nadchodzącej wiosny czuło się w powietrzu. W milczeniu włożyli na głowy ciemne, skrywające twarze kominiarki. Ten, który biegł przodem, prowodyr, jak można było wnosić z jego postawy i zachowania pozostałych, wyjął zza pazuchy to coś owinięte w szmatę. Gdy ją rozwinął, ich oczom ukazało się pokryte futrem zwierzę. W ciemnościach bezksiężycowej pochmurnej nocy nie byli w stanie dostrzec jakie. Ni pies, ni kot, ni wydra, może kuna lub łasica. Trzymał je za fałdę skóry na karku tak, aby nie miało możliwości ukąsić go w rękę. Wiło się jak piskorz i syczało niczym żmija złapana za ogon.
– No to bierzemy się do roboty... – oznajmił półgłosem i zdecydowanie popchnął resztki drewnianych szczebelków będących wspomnieniem furtki.
Ruszył śmiało wydeptaną ścieżką w stronę chałupy. I wówczas, jakby spod ziemi, wyskoczył ku nim ogromny czarny pies. W zasadzie ujrzeli jedynie jego gorejące niczym dwie latarki żółte ślepia i usłyszeli głuchy charkot wydobywający się ze strasznej paszczy. Gdy znalazł się kilka kroków przed nimi, mężczyzna trzymający jak w kleszczach szarpiące się zwierzątko rzucił je wprost w pędzącego ku nim psa. Czując intensywny zapach, którego się nie spodziewał, kundel stanął jak wryty. Natomiast uwolniony ku swemu zaskoczeniu zwierzaczek na nic więcej nie czekał, tylko z zadartym do góry ogonem puścił się przed siebie, wprost w ziejące jeszcze głębszą czernią niż podwórko, otwarte na oścież wrota stodoły. Pies przez chwilę dokonywał istotnego dla przyszłych wydarzeń wyboru. Instynkt łowcy okazał się silniejszy od instynktu obrońcy, rzucił się więc w pogoń za futrzakiem mknącym jak rakieta, mimo zadziwiająco krótkich nóżek.
Mężczyźni na to tylko czekali. Puścili się w stronę stodoły i błyskawicznie zasunęli bramę za zwierzętami, które niczym przeciąg wpadły do przestronnego, lecz ciemnego wnętrza. Już po chwili przez szpary widniejące w rozlatującym się pruskim murze, z którego przed stu, a może więcej laty wybudowano stodołę, wydobyły się przeraźliwe piski i wrzaski futrzaka, usiłującego ujść swemu oprawcy. Darł się przeraźliwie, jakby go kto ze skóry obdzierał, czego wykluczyć się nie dało.
Mężczyźni zaś natychmiast podbiegli do frontowych drzwi stojącej tuż obok chałupy. Ich kroki niczym puszysty dywan tłumiła zbutwiała po zimie trawa porastająca podwórko. Przylgnęli plecami do ściany po obu stronach i zastygli w bezruchu. Czekali cierpliwie.
Najpierw usłyszeli szuranie nóg po posadzce w sieni. Wstrzymali oddechy, czując szóstym zmysłem, jak stary człowiek przyłożył ucho do szpary i nasłuchiwał. Piekielne wrzaski dolatujące ze stodoły przybrały na sile i świadczyły wyraźnie, że futrzaste zwierzątko w końcu znalazło się w paszczy psa. Szczęknął zamek i wyłoniła się głowa. I o to chodziło.
Ten z mężczyzn stojący najbliżej, niski i krępy, błyskawicznie wsunął nogę w szparę, aby starzec nie miał możliwości zatrzasnąć drzwi, gdy się zorientuje, o co chodzi. Sekundę później, ryzykując więcej niż pozostali, wcisnął się do chałupy. Po chwili dostał to, czego się obawiał, choć w skrytości ducha liczył, że go to ominie. W mdłym świetle żarówki, dochodzącym od strony otwartej kuchni, ujrzał tuż przed sobą masywnie zbudowanego mężczyznę. Musiał być bardzo stary, gdyż mimo szerokich pleców, sylwetkę miał przygarbioną, a białe jak mleko, nastroszone wokół głowy włosy tworzyły coś na kształt aureoli. Dolną część twarzy zasłaniała mu długa jak u apostołów broda w kolorze słomy. Jego ciemne oczy momentalnie zalśniły dziwnym blaskiem i zanim intruz się zorientował, starzec jedną ręką chwycił go za kark, a drugą za portki na siedzeniu, uniósł wysoko ponad głowę i jakby był snopkiem zboża, cisnął nim o podłogę. Pozostali dwaj wykorzystali sytuację i momentalnie wpadli do środka.
Jeden z nich, zwinny i szybki w ruchach, zarzucił starcowi na ramiona przygotowany zawczasu na kształt kowbojskiego lassa sznur i błyskawicznie przywiązał mu ręce do boków. Natychmiast ten drugi, prowodyr, wysoki i dobrze zbudowany, założył mu worek foliowy na głowę i zacisnął wokół szyi. Starzec szarpał się przez moment, jednak po chwili, pozbawiony powietrza, nie mogąc walczyć przywiązanymi do boków rękami, pokonany, osunął się na kolana, zwiesił głowę i zastygł w bezruchu.
Ten zwinny zdjął mu foliowy worek, aby się nie udusił przed czasem, a w usta, gdyby przyszło mu do głowy wołać o ratunek, wcisnął szmatę wziętą z haczyka tuż przy piecu. Ten wysoki zaś, nie mogąc znieść strasznego spojrzenia ciemnych oczu starca, zarzucił na jego siwą głowę zdjętą z oparcia krzesła flanelową koszulę. Odniósł wrażenie, że przez spraną tkaninę doleciał do jego uszu szept modlitwy. Nie miał jednak pewności, bo znaczenia słów w żaden sposób nie mógł zrozumieć.
Starzec klęczał znieruchomiały, ze zwieszoną na piersi głową. Wiedział od samego początku, że ten dzień kiedyś nadejdzie, że musi nadejść. Ostatnio nie mógł się już go doczekać, tak bardzo był tym wszystkim zmęczony. Był na ten dzień w pełni przygotowany. Zrobił wszystko, co do niego należało i chciał już stąd odejść. Czuwał, choć znał dzień i godzinę. A miał to być dzień Świętego Cyryla przypadający na środę. Tak jak wówczas, gdy odchodził On. Rok nie grał żadnej roli. I dziś właśnie nastał ten szczególny dzień. Środa, osiemnastego marca, po zmierzchu.
Mężczyzna, którym starzec cisnął o ziemię, zdążył dojść do siebie i z podkurczoną do góry ręką niczym ptak z przetrąconym skrzydłem pozbierał się z podłogi. Jęcząc z bólu, ciężko usiadł na krześle. Jeden z jego kompanów wyszperał w kuchennym kredensie butelkę z wódką, napełnił do połowy musztardówkę i kazał mu wypić. W tym czasie prowodyr zrzucił na ziemię walające się po stole resztki kolacji starego. We dwóch chwycili go pod ramiona i cisnęli na blat, jakby był wieprzkiem do wypatroszenia.
– Ale ciężki – jęknął ten wysoki. – Co może tyle ważyć w takim zgrzybiałym staruchu? Przecież to sama skóra i kości.
– Belzebub – zarechotał ten zwinny i wyciągnął z kieszeni roboczych portek długie gwoździe, przygotowane specjalnie na dzisiejszą okoliczność. Rozejrzał się po kuchni i tuż przy piecu dostrzegł siekierę. Wziął ją do ręki, aby sprawdzić, czy się nadaje do tego, co sobie zaplanowali. – Zaraz zobaczysz, jak będzie z niego usiłował się wydostać. – Z jadowitym uśmiechem zwrócił się do kolegi, gdy stwierdził przydatność siekiery, choć ostrze miała mocno stępione.
– Nie trać czasu na pieprzenie o Belzebubach – syknął wysoki i rzucił w swojego kompana karcącym spojrzeniem. Choć uważał się za ateistę, sił nieczystych bał się jak ognia. – Przybij go do stołu, żeby się nam nie wyrwał – polecił, zapalając papierosa.
Rozciągnęli ciało starego jak na krzyżu. Chwycili za nogę, zdarli trzewik i dziurawą na pięcie skarpetkę. Oparli stopę o blat i przyłożyli gwóźdź tak, aby gładko przeszedł między długimi kośćmi śródstopia. Nie mogli przecież pozbawić go życia przed czasem. Ten starzec najpierw, zanim wyzionie ducha, musi im coś wyjawić. Po to przyszli. Gdy gwóźdź zagłębił się w ciało, starym człowiekiem szarpnął paroksyzm bólu, czerwona krew pociekła wąską strużką, szeroko rozlała się po stole i zadziwiająco głośno zaczęła kapać na podłogę. Szmata wetknięta głęboko w jego usta skutecznie stłumiła krzyk bólu, który rozpaczliwie usiłował wydostać się z gardła. Po chwili ten sam manewr powtórzyli z drugą stopą. Gdy mieli już pewność, że nie zerwie się ze stołu, aby poukręcać im łby jak kurczakom, uwolnili mu ramiona ze sznurkowych pęt. Błyskawicznie chwycili go za ręce, rozciągnęli na boki i przycisnęli do blatu, lecz on już się nie szarpał i nie wyrywał. Jedynie dziwnie brzmiące słowa, zapewne modlitwy w nieznanym im języku, mimo szmaty, którą miał wciśniętą w usta, wydostały się na zewnątrz i wypełniły kuchnię aż pod sufit. Ten wysoki poczuł na plecach dziwny dreszcz, a krótko ostrzyżone włosy stanęły mu na karku dęba. Być może był to lęk przed tym starcem, o którym po okolicy krążyły różne plotki, a o którym nikt nic konkretnego nie wiedział. Kiedy zaraz po wojnie do wsi przybyli Polacy, on już tutaj mieszkał. Nikt nie wiedział od jakiego czasu. Wieść gminna niosła, że od zawsze. Ale cóż właściwie oznaczało to słowo? Od początku świata? Od powstania wsi? Może od najazdu Tatarów? Ponoć prawdę o tym człowieku poznał przeor klasztoru cystersów w pobliskim Henrykowie, ojciec Fabian, lecz on zaliczał się do ludzi wyjątkowo zamkniętych w sobie i skrytych, więc przed nikim nie uchylił nawet rąbka tej głęboko skrywanej tajemnicy. Być może nawet na spowiedzi przed swoim opatem w Szczyrzycu prawdy nigdy nie wyznał.
Ten wysoki dostrzegł nagle na piersiach starego człowieka złoty, misternej roboty krzyżyk. Rozpiął łańcuszek i zawiesił go sobie na szyi. Poczuł na skórze piekące ciepło rozgrzanego metalu, jakby wypalano mu piętno. Chwycił krzyżyk do ręki i szarpnął. Przez chwilę przyglądał się mu w zdumieniu, po czym wcisnął go do kieszeni portek.
W tym czasie ten zwinny fachowo wziął w dwa palce kolejny gwóźdź i przytknął do starczej dłoni, pomarszczonej i spracowanej. Zamierzył się siekierką i uderzył raz a dobrze. Dłoń starego zadrżała jak zwiędły liść na wietrze, a do ich uszu dotarły słowa dziwnej modlitwy – choć nie mogli wykluczyć, że diabelskich zaklęć – wydobywające się nie wiadomo skąd. Dopiero gdy do stołu przybili jego drugą rękę, zdjęli mu koszulę z głowy, a z ust wyszarpnęli szmatę.
– Powiedz tylko, gdzie to jest, a będziesz mógł sobie nadal żyć w tej norze – bardzo grzecznie, jakby byli u cioci na imieninach, poprosił wysoki. Zatrzymał wzrok na zwiędłych ustach przybitego do stołu Diabła, którego nawet w myślach bał się nazwać człowiekiem. Nawet nie drgnęły. Napastnik odniósł wrażenie, że zacisnęły się jeszcze mocniej, a mimo to do jego uszu doleciał szept:
– Niech was piekło pochłonie...
– Piekło to zaraz zrobię tobie – warknął starcowi wprost do ucha. – Wyjmij no jeden węgielek. – Ruchem głowy wskazał kompanowi stojący w kącie piec, w którym złowieszczo, jakby już jakiś grzesznik smażył się w jego wnętrzu, skwierczał ogień.
Ten posłusznie pogrzebał w gorących czeluściach kuchennego pieca i nabrał na szufelkę kilka żarzących się białym ogniem węgli. Podszedł do stołu, zadarł koszulę i sweter starego do góry, obnażając zwiędły i zapadnięty brzuch, z nieznanych mu przyczyn przewiązany sznurem. Odłożył szufelkę i rozplątał mizernie zawiązany supeł, po czym sznur wsunął do kieszeni portek. Zdjęty z wisielca ponoć przynosi szczęście, a co dopiero z Diabła. Mógł też przydać się do czegokolwiek. Nie czekając na rozkaz, wysypał zawartość szufelki na brzuch starca, który ryknął z bólu i stracił przytomność.
– Czy kazałem ci to zrobić, durniu? – warknął wysoki i błyskawicznie koszulą flanelową zgarnął dymiące węgle na podłogę, a po kuchni rozszedł się swąd spalonego mięsa. – Jeśli strzeli kopytami w kalendarz, już nic nam nie powie. Ocuć go! – Szturchnął swojego nadgorliwego kompana łokciem.
– Gadają po wsiach, że on jest nieśmiertelny. Ponoć to antychryst...
– Nie pieprz głupot jak ksiądz po kolędzie. Nikt nie jest nieśmiertelny! Ocuć go!
Starzec polany lodowatą wodą odzyskał przytomność.
– Pokażę, gdzie jest... – szepnął, trzęsąc się jak w febrze.
– Nie musisz się fatygować – warknął wysoki. – Wystarczy, że powiesz.
– Nie wystarczy...
Rozdział drugi
Ucieczka
Ogromna kula czerwonego jak nigdy dotąd słońca, skąpanego w krwawej łunie, powoli chyliła się ku zachodowi, zapowiadając nadejście tragicznych wydarzeń. Zbite w ciasne gromady ptaki, jedne ćwierkając, inne kracząc, krążyły ponad murami miasta Troyes, nie znajdując dla siebie bezpiecznego schronienia w koronach drzew, które jesienne, chłodne noce niemal ogołociły z liści. Koty i psy, do tej pory wałęsające się po próżnicy wśród zaułków, z podwiniętymi ogonami, ze zjeżoną na grzbietach sierścią, w panice wciskały się gdzie bądź, choćby do najpodlejszej jamy, choćby do kloaki, choćby do wozu hycla, byle tylko umknąć przed upiornym blaskiem słońca. Konie rżały po stajniach i trzęsąc grzywami, tłukły kopytami w ziemię, a zdesperowane kury, usiłując salwować się ucieczką, zderzały się ze ścianami kurników, aż pierze fruwało w powietrzu. Nawet świnie, opróżniwszy koryta do czysta, pokładły się w chlewach pokotem i chrumkały donośnie.
Mieszkańcy miasta spoglądali z niepokojem w niebo i czyniąc na piersiach znak krzyża, zatrzaskiwali z hukiem okiennice i ryglowali drzwi. Klęcząc przed krucyfiksami, żałując za grzechy, głośno odmawiali pacierze. Dzieci w kołyskach kwiliły, myszy skryły się do nor, mężczyźni dodawali sobie odwagi, pociągając tęgo z butelek, kobiety, ocierając ukradkiem łzy, tuliły się jak nigdy do mężowskich boków, a starcy o niewidzących oczach, skrytych bielmem katarakty, wyczuwali szóstym zmysłem nadciągającą, bliżej nieznaną im grozę. Niejednemu przyszły na myśl słowa Świętego Mateusza setki razy powtarzane przez księży podczas mszy: „Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny”. Zatem mieszkańcy miasta Troyes czuwali, bojąc się nawet w myślach zadać sobie pytanie, co ma zamiar im przynieść kolejny dzień. Wszyscy z przerażeniem czekali na jego nadejście. A miał być to trzynasty października roku Pańskiego 1307. Piątek. Dzień Męki Pańskiej.
Nagle, w ciszy tak niespodziewanie wyludnionych ulic i placów, od strony budynków przynależnych do komandorii rycerzy Świątyni, dał się słyszeć tętent końskich kopyt, tak upiorny, jakby stado ogierów z piekła rodem gnało przez miasto. Ciekawscy, którzy przełamując strach, wyjrzeli przez okna, ujrzeli kawalkadę dziesięciu konnych, którzy w pośpiechu, aby zdążyć przed zawarciem wschodniej bramy przez straże, opuszczali Troyes. Nie mieli kolczug ani ciężkiego uzbrojenia, kopii, hełmów czy tarcz, więc można było wnosić, że nie kolejna wyprawa krzyżowa była ich celem. Okryci czarnymi opończami, z wyjątkiem dwóch jeźdźców na przedzie, którzy cali odziani byli na biało, gdy tylko zostawili za sobą miasto, od razu skierowali się ku Marnie. Rzeka ta odgraniczała Szampanię od Sacrum Imperium Romanum, na którego tronie od kilku lat zasiadał Albrecht Habsburg, znany ze swej wrogości do papiestwa i sojuszu z królem Francji, Filipem Pięknym. O tym, że nim rok minie, zginie z rąk swojego bratanka, jeszcze nie wiedział ani mu się nawet to nie śniło. Na krótkich, bo sięgających zaledwie kolan rycerskich tunikach, w miejscu gdzie bije serce, widniały krzyże w kolorze żywej krwi. Identyczne zdobiły na lewym ramieniu ich opończe. Był to znak rozpoznawczy braci należących do zakonu Świątyni zwanych templariuszami. Przytroczone zaś do siodeł pękate juki świadczyły, że wybierali się w długą drogę. Luzaki zamykające kawalkadę zdawały się to potwierdzać. W jadącym na przedzie rycerzu o niemłodej już twarzy, ozdobionej gęstym zarostem o rdzawym odcieniu mieszkańcy z miejsca rozpoznali komtura tutejszej komandorii Estebana de Surra y Poitiers. Jeszcze czas jakiś wsłuchiwali się w dudnienie końskich kopyt po twardej i spękanej ziemi, a kiedy na gościńcu wiodącym ku przeprawie przez rzekę pozostał jedynie obłok pyłu i kurzu, wrócili do swoich domów.
Zanim zgasły ostatnie promienie słońca, kawalkada jeźdźców wjechała na wzgórze. Wstrzymali wierzchowce i spojrzeli za siebie, na ciemny zarys miejskich murów widocznych na tle purpurowego nieba. Stali w milczeniu i ciszy zakłócanej jedynie przez rżenie zniecierpliwionych tą niespodziewaną przerwą w podróży rumaków i łopotanie płaszczy na wietrze, który naganiał ze wschodu na zachód kłęby czarnych chmur.
De Surra wciąż nosił w pamięci dzień, kiedy w tej właśnie komandorii składał przysięgę przed Wielkim Mistrzem. Była zgodna ze słowami starej Reguły Zakonnej, którą nadał im słynny teolog, opat zakonu cystersów Bernard z Clairvaux. Choć minęło wiele lat, miał wrażenie, jakby to działo się wczoraj. Przystępując do zakonu, za progiem zostawił swoje świeckie, dostatnie życie najstarszego syna hrabiego Alonso de la Surry z Kastylii, stając się bratem Estebanem. Tym samym zgodził się na porzucenie historycznych tytułów i przynależnych mu urzędów oraz wszelkich dóbr materialnych. Gdy już po trzykroć odrzekł, że nie opuścił prawowitej małżonki, że nie jest mnichem, który zerwał z klasztorem, że nie ucieka przed wierzycielami i że nie cierpi na żadną ukrytą chorobę, zaprzysiągł swoje słowa na Ewangelię. Wówczas pozostało mu jedynie złożyć trzy śluby zakonne: posłuszeństwa, czystości i ubóstwa oraz czwarty: gotowości do walki za wiarę, związany ze statusem mnicha-żołnierza. Po złożeniu przysięgi, w asyście psalmu Ecce quam bonum, zrzucił z siebie świecki strój i włożył zakonny. A wówczas Mistrz przywitał go słowami: „Piękny bracie, Pan Nasz zaspokoił wasze pragnienia i wprowadził was w to piękne druhostwo, jakie stanowi rycerstwo zakonu templariuszy, dlatego winniście pilnie baczyć, aby nie uczynić nic takiego, za co przystałoby Wam je utracić, od czego niech Bóg Was strzeże...”.
W pamięci Estebana de Surry y Poitiers zatarło się upokorzenie, którego doznał, całując cuchnące pośladki i kosmaty pępek komandora Troyes oraz przyjmując jego obleśny pocałunek w usta na zakończenie tajnej procedury inicjacji, której sensu wówczas nie pojmował, a o której już wówczas pośród plebsu krążyły przedziwne plotki. Zagryzł wargi do krwi i napluł, jak kazano, na podsunięty mu pod nos krucyfiks, wykazując się bezwzględnym posłuszeństwem, tak niezbędnym na polu walki. Po wielokroć sam później stosował tę procedurę, za każdym razem odrzucając postulanta odmawiającego wykonania polecenia. Odmówi raz, odmówi i drugi, w najmniej odpowiednim momencie, a złapany do niewoli, szybko wyda na siebie wyrok śmierci. Jednak nie zdołał zapomnieć o przyczynie, która popchnęła go do tego kroku. Kroku, którego nie mógł zrozumieć ani ojciec, ani matka, a z którego cieszyli się młodsi bracia, gdyż dzięki temu w podziale schedy to im przypadnie więcej tłustych kąsków, z wyjątkiem tego, co już przeszło na własność zakonu. W codziennym rytmie modłów, przerywanych przez zbrojne wyprawy, dzięki postom i nauce prawdziwej pokory, ból po stracie tak bardzo kochanej dziewczyny o kasztanowych włosach i smutnym wejrzeniu brązowych oczu jedynie stępił się i skurczył, przybierając postać kamyczka w bucie. Gdy człowiek ma coś ważniejszego na głowie, zapomina o nim. Brzemię wspomnień jednak powracało w chwilach samotności i zamyślenia, podczas długich, bezsennych nocy. Wyklętą przez rodziców i spowiedników dziewczynę za grzeszną miłość z Estebanem zamknięto na wieki w klasztorze pod wezwaniem świętej noszącej to samo imię co ona, Marii Magdaleny od Pokuty.
– W Troyes wszystko miało swój początek... – zaczął ponuro, odruchowo gładząc rudą brodę, skrywającą szpetną bliznę biegnącą od ucha aż do kącika ust. Stanowiła pamiątkę po ranie odniesionej w walkach pod murami Akry. – Da Bóg, że do Troyes będziemy mogli powrócić, aby nadal pełnić służbę na chwałę Pana naszego, Jezusa Chrystusa, Syna Bożego i matki Jego, Przenajświętszej Panienki.
– Amen – szepnęli chórem pozostali, zamaszyście kreśląc na piersiach krzyż.
– Bracie Estebanie... – zwrócił się do komtura siedzący obok w siodle masywnej budowy rycerz o długiej i czarnej brodzie przyozdobionej przez upływający czas srebrnymi nitkami. Aby wiatr mu go z głowy nie zerwał, nacisnął głęboko na uszy filcowy kapelusz, spod którego wymykały się krótkie szpakowate kosmyki. – Może teraz nam wyjaśnisz, z jakiego powodu tak nagle, i to przed nocą, musieliśmy opuścić naszą komandorię? Chyba że zostałeś zobowiązany przez zwierzchników do zachowania tajemnicy... – zastrzegł się szybko. Bywało, że i on składał podobną przysięgę.
– Drogi Renaldzie... – zaczął de Surra z ciężkim westchnieniem, odrywając wzrok od murów Troyes, gdzie za klasztorną furtą pozostała jego ukochana o oczach zranionej łani. – Otóż miałem widzenie. Ledwie skończyłem wieczorne modły, objawił mi się Hugon de Payens, założyciel i pierwszy Wielki Mistrz naszego zakonu... – ciągnął z nadzieją, że mu uwierzą. – Nakazał, abym jak najszybciej opuścił maison de France, zabierając ze sobą wszystko, co nasz zakon ma najcenniejszego...
– Czy zdradził przyczyny tego rozkazu? – drążył Renald, podchodząc do wyjaśnień dość sceptycznie.
– I owszem – przytaknął de Surra i spojrzał głęboko w oczy swojego konfratra. – Oznajmił, że król szykuje dla nas zagładę i zostały już rozesłane tajemne listy do jego urzędników.
– Ale z jakiego powodu? – obruszył się templariusz. – Co króla mogło skłonić do tak podłego kroku? – spytał ze świętym oburzeniem. – Przecież nie tak dawno chronił się przed gniewem ludu w paryskim Templum należącym do zakonu...
– I to był właśnie nasz błąd! – wycharczał z wściekłością brat Esteban, przypomniawszy sobie tamten dzień, i zacisnął szczęki, aby nie zakląć szpetnie. – Wpuściliśmy wilka do owczarni...
Renald wsłuchiwał się z trwogą w każde słowo opuszczające usta komandora, lecz nie śmiał zaprzeczyć. Pozostali bracia, fratres servientes, stojący niżej w hierarchii zakonnej, w milczeniu i ze zgrozą malującą się na brodatych twarzach pilnie nadstawiali uszu, aby usłyszeć, co miał do powiedzenia ich komandor, brat Esteban. Jednak świst wiatru i krakanie kruków krążących nad ich głowami skutecznie zagłuszały treść rozmowy.
– Co masz na myśli, bracie? – spytał zakonnik zgorszony słowami swojego przełożonego. Jego zdaniem nie godziło się króla nazywać wilkiem, lecz tę myśl zachował dla siebie.
– Doszły mnie słuchy, że król pospołu z tą nędzną kreaturą Wilhelmem de Nogaret knują coś od jakiegoś czasu – wyjaśnił de Surra.
– Mów konkretnie, jeśli to nie jest tajemnicą – poprosił Renald, czując ciarki na grzbiecie.
– Podczas swojej ostatniej wizyty w Troyes mój stryj, seneszal Szampanii, ogródkami dawał mi do zrozumienia – ciągnął grobowym głosem komtur – iż ten pomiot szatana, ten krzywoprzysięzca i zbrodniarz, który przyczynił się do przedwczesnej śmierci Jego Świątobliwości Bonifacego VIII, podsunął królowi zeznania fałszywych świadków... – wyrzucił z siebie ciążącą mu tajemnicę i bezwiednie zacisnął pięść na rękojeści przytroczonego do boku miecza, jakby miał zamiar użyć go przeciwko naczelnikowi królewskiej policji politycznej. – Przecież każdy wie, że ten bezbożnik zdolny jest do wszystkiego, byle dopiąć swego. Teraz oskarżył nas przed królem o plugastwa, których nawet powtórzyć nie potrafię. A jednemu i drugiemu chodzi wszak tylko o jedno. O nasz pełen skarbiec... – dorzucił na koniec.
Liczący sobie więcej lat niż komandor brat Renald de Alleman, mający za sobą trudy walk w Ziemi Świętej, blizny szpecące całe ciało i brak trzech palców u lewej ręki, które stracił w obronie Akry, poruszył się niespokojnie w siodle. Choć zasady Reguły poznał na pamięć, nie potrafił się opanować.
– Na rany Chrystusa... – warknął zbulwersowany. – Czyżby król zamierzał zniszczyć nasz zakon, aby zagarnąć złoto, które ujrzał w Templum w Paryżu?
– Obawiam się, że nasz król ma taki właśnie zamiar – przytaknął rudobrody grobowym głosem. – Świadczy o tym treść tajnych pism, które rozesłał.
– Jeśli masz litość nade mną, mów, co one zawierają – poprosił brat Renald, czując niepokój zakradający się do jego serca, i ściągnął mocno uzdę swojego wierzchowca, który przebierał niespokojnie kopytami, jakby miał zamiar ruszyć galopem.
– Kiedy tylko nastanie świt trzynastego października, a więc już za kilka godzin – zaczął de Surra i z niepokojem zerknął na ciemną linię horyzontu, jakby ujrzał tam zapowiedź jutrzenki – każdy seneszal, każdy baliw, każdy prewot, a nade wszystko przyboczni rycerze, owi missi dominici należący do tego zaprzedanego szatanowi Filipa Pięknego, mają otworzyć podwójnie opieczętowane koperty, które do wszystkich jakiś czas temu rozesłał Nogaret. Znajdą w nich stosowną instrukcję.
– Znasz, bracie, jej treść? – zainteresował się de Alleman, oblizując wysuszone z emocji usta.
– Znam – przytaknął de Surra. – „Aresztować wszystkich braci wymienionego zakonu, bez żadnych wyjątków, wtrącić do więzienia, pozostawiając do dyspozycji sądu kościelnego oraz zająć wszystkie dobra ruchome i nieruchome...” – wyrecytował słowa, które boleśnie wryły mu się w pamięć.
– Chryste... – jęknął z przerażeniem brat Renald. – Jeśli święta relikwia trafi w ręce króla i Nogareta, nie tylko zniszczą nasz zakon i zdepczą boski porządek, lecz na wieki zapanują nad światem.
Esteban zamaszystym gestem nakreślił na piersiach krzyż.
– Nie obawiaj się, czcigodny bracie – rzekł de Surra z pełnym przekonaniem. – Nic nie trafi w ich plugawe łapy. Preceptor Gerard de Villers już jakiś czas temu udał się do La Rochelle, gdzie stały zakotwiczone nasze galery. Miał ze sobą ciężkie i pękate juki, pełne wozy oraz braci milities dla ochrony. Wówczas nie rozumiałem sensu tego nagłego zamieszania i wyjazdu z Paryża. Teraz rozumiem. Musiał i on mieć widzenie, podobnie jak ja. Albo ktoś go ostrzegł...
– Dlaczego zatem my nie podążamy ich śladem, tylko jedziemy Bóg wie dokąd? – zaciekawił się Renald.
– Nam przypadło inne, znacznie ważniejsze zadanie do wykonania – odparł komtur wymijająco, nie chcąc, aby Renald oraz bracia serwienci stojący tuż obok, wstrzymując za uzdy zniecierpliwione postojem konie i wsłuchując się z uwagą w słowa szlachetnych rycerzy, poznali szczegóły jego tajnej misji.
– Dokąd zatem mamy się udać? – padło krótkie rzeczowe pytanie. Jak każdy templariusz, tak i brat Renald składał przysięgę zachowania tajemnicy. Jej wyjawienie groziło wykluczeniem z Domu. Zadawanie pytań, czego dotyczyła tajna misja, było więc zbędne. Komandor zakonu w Troyes, szlachetny brat Esteban de Surra y Poitiers, z pewnością nikomu powierzonej mu tajemnicy nie wyjawi, nawet przypiekany żywym ogniem. Kierunek podróży wszak musiał wskazać.
– Mamy się udać do dalekiego kraju – zaczął konfidencjonalnie de Surra. – Kraju nawiedzanego przez srogie i śnieżne zimy, gdzie latem kuszą pokryte kwieciem łąki szmaragdowe, gdzie skowronki śpiewają nad polami, w lasach zwierzyny w bród, a naród żyjący w rozproszeniu na ogromnym terenie pobożny i Bogu posłuszny, herezji nieznający... – Umilkł na moment i poszedł spojrzeniem w kierunku czarnych chmur zgromadzonych na horyzoncie, tuż za plecami rycerzy. – Znajduje się tam komandoria Klein Öls założona przed laty – wrócił do wyjaśnień. – Nasz wicepreceptor, Bertram de Feldheim z Lietzen, ma obowiązek zapewnić nam niezbędną pomoc, abyśmy mogli tam bezpiecznie dotrzeć. To dziki kraj, gdzie nie ma rycerzy strzegących gościńców. Jest za to nadzieja, iż rozkazy tego wcielonego diabła, Filipa Pięknego, uważającego się za kolejne wcielenie Jezusa, tam nas nie dosięgną. Dlatego przed świtem musimy przekroczyć Marnę... – dorzucił po chwili i zawracając wierzchowca, ruszył kłusem we właściwym kierunku. Reszta mnichów-żołnierzy karnie podążyła za swoim komandorem.