Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Schyłek lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Doktor Laura Kader, której małżeństwo przeżywa kryzys, niespodziewanie otrzymuje w spadku wiekową rezydencję położoną na wyspie Sylt. Postanawia wykorzystać szansę od losu. Pakuje dotychczasowe życie do walizek i wraz z dwiema córkami wyrusza do północnej Fryzji, by tam szukać szczęścia.
Wszystko się jednak komplikuje. Nad nowym domem Laury ciąży klątwa. Krewna, która spisała testament, zginęła w niejasnych okolicznościach, a miejscowy inspektor badający sprawę podejrzewa morderstwo. Dodatkowo w życiu bohaterki pojawia się intrygujący doktor Arens.
Jakie jeszcze tajemnice skrywa wyspa i położona na niej osobliwa posiadłość? Czy Laura odnajdzie na Sylcie to, czego pragnie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 632
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Julia Gambrot, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Renata Kufirska-Biegajło
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © amiloslava/Adobe Stock;
© inarik, © meggichka, © natalypaint/123 RF
Zdjęcie Julii Gambrot: © Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67084-84-0 (EPUB); 978-83-67084-85-7 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dla mojego Taty, który sprawił,
że pokochałam medycynę,
i dla mojego Syna,
Oparłam skroń o zakurzoną szybę w przedziale pociągu. Od kilku dni ze zmęczenia i niewyspania odczuwałam bez przerwy ćmiący ból głowy, którego nie potrafiły uśmierzyć już żadne tabletki. Wsłuchiwałam się w miarowy stukot kół o metalowe szyny. Promienie słoneczne przedzierały się przez moje przymknięte powieki, ogrzewając swoim ciepłem. Suszyły zastygłe łzy, wprawiając mnie ponownie w stan sennej melancholii. Myśli uporczywie wracały jednak do minionych trudnych chwil, które chciałam na zawsze wyrzucić z pamięci. Krtań ściskał mi zdławiony szloch, powodujący ostre pieczenie w gardle. Tak wiele wydarzyło się w ostatnim czasie... Teraz uciekałam od mojego poprzedniego życia, zostawiając je daleko za sobą.
Przez uchylone okno napływała letnia, morska bryza, łaskocząc delikatnie moje policzki, jakby była zapowiedzią lepszych dni. Powoli zbliżaliśmy się do celu, co konduktor oznajmiał, każdorazowo wykrzykując w języku fryzyjskim nazwy kolejnych mijanych stacji. Miałam wysiąść dopiero na ostatniej – w Westerland. Krajobraz za oknami się zmieniał. Dookoła pełno było zielonych wzgórz, poprzedzielanych pasami pól i łąk, na których pasły się stada owiec. Gdzieniegdzie stały drewniane domy, pomalowane na biało, z dachami pokrytymi porostem i mchem. Zbliżaliśmy się właśnie do grobli, która łączyła wąskim pasmem lądu wyspę Sylt z resztą świata.
– Mamo! – Z rozmyślań wyrwało mnie wołanie. Podniosłam głowę, by zobaczyć, co się stało. – Popatrz! Dookoła nas jest woda! – wykrzyknęła podekscytowana Hanna, z radości klaszcząc w dłonie.
– Tak, to Morze Wattowe – odparłam, siląc się na uśmiech. Pomimo że nigdy wcześniej tutaj nie byłam, nie potrafiłam zachwycać się jego urokiem.
– Będziemy mogły się bawić w morskich falach? Najlepiej jeszcze dziś! Pójdziemy na plażę? – dopytywała Adalia, wpatrując się we mnie błagalnie swoimi okrągłymi oczami w kolorze orzecha laskowego, otoczonymi koroną długich, podkręconych rzęs. Chociaż była młodsza od swojej siostry o niecałe dwa lata, nieprawdopodobne było dla mnie to, jak bardzo się między sobą różniły, zarówno wyglądem, jak i charakterem. – Chciałabym wyruszyć na poszukiwania bursztynów!
– Przecież one występują tylko nad Bałtykiem! – pouczyła ją z wyższością Hanna. – Nie sądzę, aby twoje marzenie mogło się dziś spełnić. Najpierw trzeba będzie się rozpakować. Nie wiadomo także, jakie plany ma pan Arens, który będzie nas gościł – wyjaśniła. Poczułam wdzięczność, że wybawiła mnie z kłopotu formułowania odmowy.
– Zobaczymy... – westchnęłam cicho. – Przyszłość sama pokaże... – powiedziałam i ponownie popadłam w zadumę, odpływając myślami daleko.
Dziewczynki zaczęły się coraz bardziej niecierpliwić, przekrzykując się jedna przez drugą i drocząc się ze sobą. Usłyszałam chrząknięcie pełne dezaprobaty i poczułam na sobie karcące spojrzenie gentlemana, który siedział naprzeciwko nas, czytając w skupieniu prasę. Popatrzyłam na niego przepraszająco i spuściłam wzrok.
– Proszę was, zachowujcie się spokojnie! – upomniałam córki. – Już niedługo będziemy na miejscu, w naszym nowym domu...
Współpasażer ponownie zniknął za szeleszczącymi kartkami gazety. Wtedy rzucił mi się w oczy nagłówek napisany tłustą, czarną frakturą: „Zwłoki bez głowy i rąk znalezione obok torów w okolicach Rendsburga. Zbyt wielki stopień rozkładu nie pozwala na identyfikację”. Wzdrygnęłam się na samą myśl. Pomimo że od wielu lat byłam żoną medyka sądowego, nie udało mi się nigdy przywyknąć do słodko-mdłego zapachu, jakim przesiąkały jego ubrania i ręce. Na szczęście mieliśmy gosposię, która wyręczała mnie w praniu, tym samym nie musiałam nigdy oglądać krwistordzawych plam zaschniętych na tkaninie. W domu zabraniałam też poruszania tematów autopsji i gnijących trupów.
Jednocześnie zawsze miałam ogrom podziwu dla wszystkich lekarzy sekcyjnych i anatomopatologów, którzy poświęcali życie na próby ustalenia przyczyn śmierci, grzebiąc w sztywnych i zimnych ciałach, czasami będących jedynie bezkształtną, w domyśle tylko ludzką masą.
Lokomotywa zaczynała zwalniać, wyrzucając z siebie kłęby pary i gwiżdżąc donośnie. Pasażerowie zerwali się, by ściągać z półek swoje bagaże. Kolejka z dużymi walizkami ustawiała się w przejściu, gdzie panowały niesamowity zaduch i ciasnota. Zwiastowało to, że cel naszej podróży jest już bardzo blisko. Dziewczynki także zebrały wszystkie swoje rzeczy i tak obładowane ledwo utrzymywały się na szczupłych nogach pod ich ciężarem. Poprawiłam im kołnierzyki i przeczesałam pośpiesznie palcami grzywki, aby wyglądały schludniej. Wiele godzin podróży w upale i z kilkoma przesiadkami zrobiło jednak swoje. Ich sukienki z aksamitu w kolorze bois de rose były mocno pogniecione.
– Skąd będziemy wiedziały, jak wygląda pan Arens? – wyraziła swoje zaniepokojenie Hanna, rozglądając się bacznie dookoła. Uniosła podbródek oraz swój lekko zadarty, zaokrąglony nosek, próbując wspiąć się na palce i wyjrzeć ponad ramionami otaczających nas ludzi.
W duchu zadawałam sobie to samo pytanie. Do tej pory kontaktowaliśmy się jedynie za pośrednictwem poczty. Miałam też nadzieję, że mój ostatni list zawierający szczegóły naszego przyjazdu dotarł do rąk adresata.
Peron, na którym się znaleźliśmy, szybko opustoszał – każdy z podróżnych podążył w swoim kierunku. Ze zmęczenia przysiadłyśmy na walizkach, nie przestając uważnie obserwować otoczenia. Zaczynałam się coraz bardziej niepokoić. Zastanawiałam się, co poczniemy, gdy zastanie nas tutaj noc. Po niebie wypełnionym poświatą zachodzącego słońca przelatywały srebrzystobiałe mewy, które szukały miejsca na wieczorny spoczynek.
Powoli dopadało mnie znużenie.
– Pani doktor Laura Kader? – usłyszałam nagle nad głową pytanie. Uniosłam oczy, by spojrzeć na mojego rozmówcę. Stał przede mną człowiek o krępej budowie ciała, w średnim wieku, z podkręconym wąsem i lekko przerzedzonymi włosami, przyprószonymi delikatnie siwizną. W jednej ręce trzymał zwinięty niedbale kapelusz, a w drugiej dewizkę. Był ubrany starannie, ale bez nadmiaru elegancji.
– Tak, zgadza się – odrzekłam, wstając, by się przywitać. Uścisnął mi dłoń i złożył na niej pocałunek, nie spuszczając ze mnie wzroku. Przez chwilę mogłam przejrzeć się w jego źrenicach, otoczonych błękitnografitowymi, mieniącymi się tęczówkami. Wyglądał na człowieka, któremu można było zaufać.
– Lothar Arens – przedstawił się. – Proszę wybaczyć moje spóźnienie, ale wiadomość o pani przyjeździe dzisiaj otrzymałem w ostatniej chwili. To cud, że przyszła na czas! Tutaj listonosz nie zawsze dotrze w porę. Sama pani zrozumie, jak pomieszka na wyspie. Morze nie bywa codziennie łaskawe, a przez ostatnie dni prawie ciągle był sztorm – usprawiedliwiał się, chrząkając nerwowo.
– Proszę nie zaprzątać sobie tym głowy. To ja przepraszam za kłopot. Obarczyłam pana obowiązkiem odebrania mnie i moich córek ze stacji. Jednakże, tak jak wspominałam w naszej korespondencji, nie znam na wyspie nikogo.
– Ależ proszę się tym nie martwić! Szybko zjedna sobie pani znajomych i przyjaciół. Pracuję tutaj jako lekarz już od ponad dwudziestu lat i wiem, że wszyscy są w tym miejscu jak jedna wielka rodzina. Do tej pory nigdy nie mieliśmy specjalisty od chorób kobiecych. Musiałem więc sam zajmować się odbieraniem porodów czy przeprowadzaniem ginekologicznych zabiegów. Cieszę się, że od teraz to się zmieni za sprawą pani pobytu na Sylcie.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi, a w głowie miałam gonitwę rozedrganych myśli. Skromnie spuściłam wzrok, szukając tematu do rozmowy.
– Dziewczynki, przedstawcie się! – upomniałam wreszcie córki, które onieśmielone dygnęły sztywno, podając nieśmiało dłonie na przywitanie.
– Miło mi was poznać! Nadmorskie powietrze z pewnością dobrze wam zrobi i wkrótce pokochacie to miejsce. – Pan Arens zwrócił się do Adalii i Hanny, po czym zmienił temat: – Tylko tyle bagażu? – Podniósł nasze tobołki i skierował się w stronę stojącego w pobliżu wolanta zaprzężonego w pstrokatego ogiera. Na ten widok otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia, a nasz towarzysz pośpieszył z wyjaśnieniem.
– Na wyspie auta stanowią wciąż jeszcze rzadkość z uwagi na problem z dostawą paliwa. Stać na nie jedynie najbogatszych. Ja sam mojego samochodu używam w zasadzie tylko wtedy, gdy jest niepogoda. Cieszę się, podobnie jak wszyscy mieszkańcy, że teraz już kolej dowozi towary. Wcześniej byliśmy uzależnieni od statków – wyjaśnił, gdy zasiadłyśmy obok niego w pojeździe. – Nie w każdym domu jest też elektryczność. Północna Fryzja ma swoje uroki, ale życie tutaj bywa trudne... – westchnął głęboko. Zagwizdał na konia, po czym powóz ruszył.
Zostawiliśmy w tyle ceglany budynek stacji, kierując się w stronę piaskowych dróg, które w zachodzącym słońcu wiły się niczym wstęgi pomiędzy wzgórzami porośniętymi dziką różą i rokitnikiem. O tej porze roku krzewy obsypane były dojrzewającymi owocami. Mogłam wyobrazić sobie, jak wyglądają, gdy zakwitną. Ponieważ nigdzie nie pojawiały się drzewa, można było sięgać wzrokiem daleko, aż po sam horyzont.
– To odmiana róży pomarszczonej, która pierwotnie rosła na Kamczatce, zanim rozprzestrzeniła się na całą Europę. Ludzie, którzy przybywali na wyspę, przynieśli ją ze sobą prawdopodobnie przypadkowo. Roślina ta znalazła tutaj szczególnie dobre warunki do wzrostu i całkowicie zdominowała krajobraz. Ma płatki kwiatów w kolorach różu i bieli – wyjaśniał nasz gospodarz, widząc zachwyt, jaki odmalował się na moim obliczu. – Jestem pewien, że jeszcze bardziej zakocha się pani we wrzosowiskach!
W resztkach słonecznych promieni mieniła się tafla morza, wyglądająca zza piaskowych wydm. Bryza muskała delikatnie skórę moich policzków.
– Tu jest jak w raju... – szepnęłam do siebie, sądząc, że moja uwaga nie zostanie usłyszana.
– Tak, lato jest szczególnie piękną porą. Ale proszę pamiętać, że to północ. Niebawem przyjdzie jesień, a dni staną się bardzo krótkie. Zmrok zacznie zapadać szybko. Dookoła będzie szalał lodowaty wicher przeszywający do szpiku kości. Cała okolica zostanie spowita gęstą, nieprzeniknioną mgłą... To drugie oblicze tego jeszcze do niedawna zapomnianego skrawka lądu. Proszę mi wierzyć, że w takim miejscu szybko dopada człowieka samotność, a czasem nawet szaleństwo...
Na dźwięk jego słów poczułam, jak dziwny ból przenika moje ciało i pojawia się niewysłowiona tęsknota za czymś, co na zawsze utraciłam.
– Wyspa ma też swoje tajemnice, które niechętnie zdradza – dodał pan Arens po chwili milczenia, a jego głos przybrał dziwną barwę.
Zastanawiałam się, co dokładnie mógł mieć na myśli, postanowiłam jednak nie dociekać tego teraz. Od strony morskiego brzegu zawiał zimny, ostry niczym sztylet wiatr... Aż zadrżałam. Aby odsunąć niepożądane myśli, zwróciłam uwagę na zabudowania, które zaczynały pojawiać się w oddali. Były to niskie domy kryte strzechą, o ceglanych lub bielonych ścianach, z ramami okiennymi w kolorze zielonym lub błękitnym. Przy niektórych z nich stała figura świętego, zapewne opiekującego się domostwem, i inskrypcja poświadczająca, w którym roku zostało ono wybudowane. Moją uwagę zwróciło też nietypowe ogrodzenie przy jednym z domów.
– To kości potwala – objaśnił pan Arens. – W tych rejonach brakuje drewna, bo nie ma lasów. Trzeba było więc zastępować je innym budulcem. Wielorybnictwo i rybactwo stanowiły główny dochód ludności z tych terenów, zanim dotarli tutaj turyści. Część mieszkańców zajmuje się też hodowlą owiec na wełnę oraz mleko.
Miałam wrażenie, że w czasie naszej rozmowy doktor Arens raz po raz rzuca mi zaciekawione spojrzenia, jakby próbował dociec, dlaczego tutaj przyjechałam – do miejsca, które można byłoby śmiało nazwać końcem świata, gdyby Ziemia nie była kulą.
– Nie sądziłam nawet, że istnieją takie zakątki na naszej planecie. Ale mało w życiu podróżowałam i widziałam... – usprawiedliwiłam się.
– Teraz ma się to szansę zmienić – odparł mój rozmówca z uśmiechem i cmoknął na konia, by ten przyspieszył. Robiło się coraz chłodniej, a ja marzyłam, by jak najszybciej dotrzeć do celu. – W domu czeka na nas wieczerza i oczywiście imbryk z gorącą herbatą fryzyjską – zapewnił pan Arens, jakby odgadywał moje myśli.
Wreszcie powóz zatrzymał się przy jednym z domów położonym na szczycie wzniesienia, z którego rozciągał się piękny widok na taflę morza. Wygramoliłyśmy się z pojazdu, w czym pomagał nam chłopak, który wybiegł nam naprzeciw. Ukłonił się, w pośpiechu uchylając kaszkietu.
– To Oskar... pracuje w stajni. Oprócz tego pociągowego wałacha ma pod opieką jeszcze dwa moje wierzchowce – powiedział gospodarz, poklepując zwierzę po szyi i podsuwając mu schowaną w kieszeni kostkę cukru. – Uwielbiam w wolnych chwilach wybierać się na przejażdżki po plaży i okolicznych wzgórzach. Zresztą przez większą część roku to moja jedyna rozrywka – dodał, jakby chciał się komuś wyżalić.
Młody człowiek, który zdążył już zanieść nasze bagaże do domu i teraz zaczął rozprzęgać konia, mruknął coś pod nosem. Tymczasem moich uszu dobiegło tubalne szczekanie. Ledwo się obejrzałam, a w naszą stronę ruszyły dwa olbrzymie psy o długiej, złotej sierści i czarnych pyskach. Dziewczynki z przerażeniem wtuliły się we mnie, ale nasz gospodarz natychmiast nas uspokoił.
– To Amber i Leo. Nie bójcie się ich. Chociaż wyglądają na groźne, wcale takie nie są. To leonbergery. Muszę przyznać, że kocham tę rasę. Odkąd tutaj zamieszkałem, te psy zawsze mi towarzyszą, chociaż ich ojczyzną są góry.
Wkrótce słowa doktora okazały się prawdziwe – zwierzęta zaczęły się o nas ocierać, liżąc nas przyjaźnie swoimi szorstkimi jęzorami.
– Mamusiu, mogłybyśmy mieć kiedyś takiego ogromnego futrzaka do przytulania? – zaczęły dopraszać się dziewczynki. Nie zdążyłam im odpowiedzieć, bo z sieni dobiegł nas przyjazny kobiecy głos:
– Zapraszam do środka! Kolacja zaraz będzie podana!
Mignął mi tylko skrawek białej spódnicy z bordowym kaftanem w pasy oraz czerwone pończochy i buty z klamrą. Stanowiło to odświętny strój ludowy we Fryzji, jak dowiedziałam się chwilę później.
– Tak, zdecydowanie pośpieszmy się. Teresa, moja gospodyni i towarzyszka, nie lubi, jak potrawy stygną na stole – wyjaśnił pan domu, zachęcając nas gestem do wejścia. – Można by rzec, że to prawdziwa Hestia! – zażartował.
Po przywitaniu znaleźliśmy się w przytulnej jadalni. Na środku stał okrągły stół na wygiętych, łukowato rzeźbionych nogach, z haftowanym biało-niebieskim obrusem, na którym postawiono świeczniki. Zauważyłam, że na parapecie każdego z okien także płonęła świeczka ustawiona w lichtarzu. Domyśliłam się, że to musi być tutejsza tradycja – by rozświetlić ponury mrok panujący dookoła. Przydawało to domowi miłej atmosfery.
Po chwili podano półmisek dymiących smażonych kartofli z boczkiem oraz gładzicę złowioną zapewne w Morzu Północnym. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, jak bardzo byłam głodna. Szybko uporałam się ze swoją porcją, Hanna i Adalia także spałaszowały wszystko, stukając widelcami o talerze.
W czasie posiłku rozmawialiśmy na rozmaite tematy, między innymi wspominaliśmy, jak wyglądało podróżowanie i przemieszczanie się po kraju krótko po Wielkiej Wojnie, gdy pociągi jeździły przeraźliwie opóźnione z powodu braku węgla zabranego przez Francuzów i Anglików. Czasem z tej przyczyny stały po wiele godzin w polu. Nie były ogrzewane, a materiałowa tapicerka z siedzeń została już dawno zdarta i przerobiona na ubrania.
– Uważam, że te straszne czasy jeszcze powrócą! – przepowiedziała Teresa, zbierając brudne naczynia. Pan Arens uśmiechał się pod nosem, a gdy gospodyni wyszła, nachylił się do mnie.
– Zawsze trzymało się jej czarnowidztwo! – wyrzekł półszeptem, po czym mrugnął porozumiewawczo i wskazał, bym zajęła wygodniejsze miejsce na sofie. – Czy słyszała pani o Henrietcie Hirschfeld-Tiburtius?
– Niestety nie – wyznałam lekko zawstydzona, czując podświadomie, że powinnam wiedzieć, o kogo chodzi.
– Z pewnością zainteresuje się nią pani, bo była jedną z pierwszych kobiet stomatologów praktykujących w naszym kraju. Urodziła się właśnie tu, w Westerland w 1834 roku. Jej życiorys zawsze napawał mnie nadzieją, że w życiu na nic nie jest za późno.
– To znaczy?
– Proszę sobie wyobrazić, że bardzo młodo, bo nie mając jeszcze dwudziestu lat, wyszła po raz pierwszy za mąż. Człowiek ten okazał się dla niej zupełnie nieodpowiedni, a głównym jego problemem było pijaństwo. Małżeństwo, jak można było przewidzieć, rozpadło się. Henrietta zbliżała się już do trzydziestego roku życia, gdy otrzymała wreszcie zgodę na rozwód. Została zupełnie sama, bez środków do życia. Schroniła się u swojego przyjaciela w stolicy, gdzie przypadkowo natrafiła na artykuł o angielskich siostrach Blackwell, które wyjechały na studia medyczne do Ameryki. Ponieważ sama często cierpiała na bóle zębów, uznała, że idealnie byłoby zostać dentystką. Kupiła bilet na statek i dostała się do Pensylwanii, gdzie mieściła się uczelnia medyczna. Oprócz poznania tajników anatomii, fizjologii i patomorfologii musiała nauczyć się mówić po angielsku. W wieku trzydziestu pięciu lat otrzymała zasłużony dyplom i wróciła do kraju.
– To nieprawdopodobna historia! – zachwyciłam się.
– Proszę posłuchać dalej – zachęcił pan Arens. – Otworzyła swój gabinet na ulicy równoległej do Unter den Linden w Berlinie. Po kilku latach wzięła po raz drugi ślub, ze swoim długoletnim adoratorem, lekarzem wojskowym. I jeszcze zdążyła urodzić mu dwóch synów, z czego drugiego już w bardzo późnym wieku. Jako kobiecie nie było jej łatwo w zawodzie. Udało jej się ostatecznie założyć klinikę w robotniczej dzielnicy Berlina. Pomogły jej w tym szwagierka i młodsza siostra. Obie skończyły medycynę w Szwajcarii. Ponieważ tutaj ich tytuły nie zostały uznane, musiały na szyldzie umieścić napis: „Doktor z Zurychu”. Podawały się oficjalnie za naturopatki, by nie narażać się męskiemu środowisku. Walczyły, aby studia na wydziale lekarskim stały się dostępne dla płci pięknej również w Niemczech.
– Byłam właśnie jedną z pierwszych kobiet, którym udało się skończyć uniwersytet w Breslau – powiedziałam, czując, jak z dumy unosi mi się pierś.
Zdawałam sobie sprawę, że trudna walka o prawa kobiet w dalszym ciągu się nie zakończyła. Panowie, zbulwersowani tym, że ich żony nie chcą być dłużej jedynie matkami, kucharkami i sprzątaczkami, założyli organizację – Ligę Praw Mężczyzn, by zwalczać ich zdaniem niebezpieczną emancypację. Kiełkujące dążenia do równouprawnienia płci starano się zdławić, publikując pseudonaukowe prace, jak chociażby O psychicznym niedorozwoju niewiast.
Niebo przybrało kolor szaroczarny, rozświetlane jedynie przez księżyc w pełni i gwiazdy. Pomimo tego moje córki koniecznie chciały udać się jeszcze tego wieczoru na plażę, by chociaż dotknąć morskich fal. Próbowałam je bezskutecznie przekonać do zmiany planów, gdy z pomocą przyszedł im doktor Arens.
– Ależ ja sam chętnie przewietrzyłbym się, zanim udam się na nocny spoczynek. Myślę, że spacer brzegiem morza nie jest złym pomysłem... Widać skąd doskonale Gwiazdę Polarną – zakończył z nutą rozmarzenia w głosie.
Tak oto, otulone wełnianymi pledami, znalazłyśmy się na miękkim, wilgotnym piasku, pośród szumu wody. Z rozkoszą wciągnęłam słone powietrze do płuc. Z każdym oddechem nabierałam nadziei, że od teraz mój los się odmieni. Błogi spokój powoli wypełniał moje wnętrze.
Dookoła nas biegały radośnie psy. Moja starsza pociecha od razu wpadła na pomysł, by rzucać im patyk do aportowania, a czworonogi podchwyciły zabawę. Dla lepszej widoczności doktor Arens zabrał z domu zapaloną latarnię, którą teraz postawił na wzgórku, po czym usiadł obok niej. W skupieniu zapatrzył się w dal.
– Niebo to jedyne, co było widać z okopów. Nocą godzinami wpatrywałem się w te niezliczone ciała niebieskie. Dawały mi wówczas nadzieję, że gdzieś istnieje lepszy świat niż ten, w którym przyszło nam egzystować... – Nasz gospodarz niespodziewanie przerwał ciszę, dając się ponieść wspomnieniom, które zdawały się w dalszym ciągu żywe w jego umyśle. – Nasłuchiwałem też, czy nie nadlatują samoloty... Początkowo każdy taki nalot wywoływał w moim pułku panikę. Ta wojna nauczyła nas, że śmierć może przyjść również z powietrza. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że nasze maszyny oznakowane były krzyżem, a nieprzyjacielskie kółkami. Dlaczego nikt nam tego od razu nie powiedział? – zaśmiał się bezgłośnie, po czym ciężko i przeciągle westchnął. – Jutro pokażę pani szpital i miejsce, gdzie będzie można urządzić ambulatorium ginekologiczne – zmienił temat. – Tylko proszę nie spodziewać się zbyt wiele. Mamy raczej skromne wyposażenie.
– Przybyłam tutaj właśnie po to, by temu zaradzić – odparłam pewnym siebie głosem osoby posiadającej misję zmieniania świata na lepsze. – Myślę, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to w ciągu kilku tygodni będziemy mogli zacząć działać – dodałam pełna entuzjazmu. – Powinny wówczas przyjść zamówione przeze mnie leki i narzędzia operacyjne. Nie mogę się doczekać, aż... – Chciałam kontynuować, ale naszą rozmowę przerwało głośne, nerwowe ujadanie jednego z molosów.
– Musiały coś wyczuć, bo są jakoś dziwnie niespokojne – zawyrokował pan Arens. – Jakby złapały trop... Ciekawe, co to takiego, nie ma tutaj dzikiej zwierzyny, a okolica jest raczej nieuczęszczana – powiedział, po czym wstał i otrzepał spodnie. Wziął do ręki latarnię, by rozejrzeć się dookoła. Wytężał wzrok, marszcząc czoło i próbując przeniknąć gęstą ciemność. Odszedł kilka kroków, zatoczył krąg, ale najwyraźniej nie dostrzegł niczego niepokojącego, bo po chwili przysiadł z powrotem na wydmie. – Leonbergery zachowują się tak, jeżeli wyczują zagrożenie – wyjaśnił, sądząc zapewne, że nie znam się na zwierzętach.
– Ale chyba jest tutaj bezpiecznie i nie ma się czego obawiać? – zapytałam, czując irracjonalny narastający lęk. Wokół słychać było tylko odgłos fal rozpryskujących się o skały i śmiech moich córek. Poczułam na karku lodowate zimno, niby czyjeś niewidzialne palce zaciskające się wokół mojej szyi. Mrok, który otulał nas dookoła, momentalnie wydał mi się nieprzenikniony i wrogi. Rozglądałam się nerwowo, chcąc zawołać dzieci, by już wracały.
– Cóż, do tej pory raczej nic takiego się nie działo, może poza... – zaczął, lecz był zmuszony przerwać, bo akurat przybiegła zdyszana Adalia, trzymając coś w ręku. Najwyraźniej nie chciał, aby usłyszała, o czym rozmawiamy.
– Mamo, popatrz, co psy wyłowiły z fal – powiedziała, podając mi ociekający wodą przedmiot.
– To chyba kobiecy but – orzekłam, dostrzegając w ciemności obcas i cholewkę zapinaną na guziki. Natychmiast pojawiła się we mnie dziwna odraza do tego znaleziska i instynktownie odrzuciłam je za siebie.
– Morze wyrzuca na brzeg różne rzeczy. Część pochodzi z kutrów i statków – wyjaśnił doktor Arens spokojnie.
– Z pewnością ma pan rację. Jednak myślę, że czas już wracać do domu – stwierdziłam, przecierając piekące ze znużenia oczy.
– Amber, Leo! – zawołał nasz gospodarz, lecz jego pupile jeszcze dłuższą chwilę nie przybiegały, krążąc z nosami przy ziemi, jakby wyczuły nowy dla nich zapach. Nagle w ciemności poczułam zimną dłoń dotykającą moich palców i z trudem opanowałam się, żeby nie krzyknąć.
– Mamo, czy myślisz, że tam ktoś utonął i teraz w wodzie pływa jego ciało? – usłyszałam przenikliwy szept Hanny. Takie straszne tematy nie były jej obce. W końcu była córką medyka sądowego i mimo moich starań czasem słyszała dobiegające z salonu strzępki rozmów, gdy nasz dom odwiedzali śledczy czy prokuratorzy. W tym oświetleniu widziałam tylko biel jej twardówek i mieniący się w szerokich źrenicach blask.
– Nie sądzę. Skąd ci to przyszło do głowy, kochanie?
– Bo wydaje mi się, że widziałam dryfujący cień...
– Myślę, że najzwyczajniej w świecie ci się przywidziało. Jest już późno, a ty na dodatek jesteś zmęczona. Powinnyście obie pójść jak najszybciej spać. Jutro też będzie dzień pełen wrażeń... – powiedziałam, głaszcząc córkę po włosach.
Ruszyłyśmy powoli w stronę migoczących w oddali świateł. Co chwilę zapadałyśmy się w grząskim piasku, a podmuchy wiatru powodowały, że jego ziarenka dostawały się nam do oczu i ust, tak że czułam okropne chrzęszczenie między zębami. Cieszyłam się, że każdy krok zbliża nas do przytulnego domu.
Gdy wreszcie mogłam usiąść przy płonącym kominku i wyciągnąć ręce w jego kierunku, by się ogrzać, wsłuchałam się w trzask drewna i obserwowałam strzelające co jakiś czas w górę iskry. Dziewczynki udały się już na piętro, gdzie czekała przygotowana dla nich sypialnia. Odprowadziłam je, by zaczekać, aż położą się do łóżek.
– Czy zgodzisz się, żebyśmy także miały szczeniaka? – usłyszałam po raz drugi w tym dniu pytanie, gdy już leżały pod pierzynami.
– Zobaczymy – odparłam wymijająco. – Na razie trzeba się tutaj jakoś zorganizować...
– To nasze marzenie od dawna, dobrze o tym wiesz! – przekonywała mnie Adalia.
Połaskotałam ją ręką po policzku.
– Porozmawiamy o tym, gdy już się wyśpicie. Dobranoc! – Z tymi słowami zgasiłam światło i zamknęłam za sobą drzwi. Wróciłam na fotel z zausznikiem, by zatopić się w miękkości jego aksamitu.
Po chwili Teresa przyniosła gorącą czekoladę z bitą śmietaną na wierzchu.
– To tak zwana martwa ciotka – zwrócił się do mnie pan Arens, podając mi porcelanową filiżankę z napojem. Uniosłam brwi, nie rozumiejąc, co gospodarz ma na myśli.
– Ach! – Machnął ręką i pospieszył z wyjaśnieniem. – To taka nasza tutejsza opowieść... O tym, jak pewna ciotka wyruszyła na zachód, za ocean, aż do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia. Gdy się zestarzała i wiedziała już, że nie uda jej się przed śmiercią wrócić do ukochanej Fryzji, poprosiła, by chociaż jej ciało spoczęło w utęsknionej ziemi, gdzie się urodziła. Ponieważ nie stać jej było na należyty pochówek, bliscy wysłali jej prochy w tym, co było dostępne... czyli w puszce po kakao. Tak zrodziła się legenda, najpewniej całkowicie zmyślona – objaśnił pan Arens. – Ale to dzięki niej czekoladowy napój zyskał w tych stronach tak osobliwą nazwę.
Zorientował się chyba, że jego opowiadanie mogło zabrzmieć mało delikatnie w mojej obecności, bo na jego obliczu pojawiło się wyraźne zmieszanie. Czując, że niechcący mógł popełnić towarzyskie faux pas, próbował odwrócić moją uwagę, przywołując gwizdaniem swoje dwa psy. Brytany z zadowoleniem ułożyły się u stóp swego pana, dysząc przy tym ciężko i zajmując niemalże cały dywan przed kominkiem.
– Pysznie smakuje – odezwałam się, aby przerwać kłopotliwe milczenie.
– Tak, a to dzięki zawartości odrobiny rumu...
– Zapewne zastanawia się pan, jak długo zabawię pod pana dachem – rozpoczęłam, uważając, że należy mu się wyjaśnienie.
Wciągnęłam głęboko powietrze i wstrzymałam na chwilę oddech. Nie lubiłam korzystać z pomocy innych ani czuć się od nich zależna. Zawsze mnie to krępowało. Tym razem jednak nie miałam wyjścia.
– Otóż mam nadzieję, że szybko, najdalej w przeciągu miesiąca, uda mi się zakończyć sprawy spadkowe i zamieszkać w domu mojej krewnej. Tak jak pisałam, odziedziczyłam po niej posiadłość. Nie chciałabym być dla pana ciężarem... – Powoli wymawiałam każde słowo, czując, że najtrudniejsze już za mną, a napięcie stopniowo opada. – Proszę mi wierzyć, że wiadomość o jej śmierci i o tym, że zapisała mi swoją rezydencję, była tak niespodziewana... a przy tym poczułam się, jakbym wygrała na loterii! Chociaż to kiepskie porównanie, zważywszy na okoliczności... – zmitygowałam się, by nie posunąć się za daleko. – Było to ogromne zaskoczenie, ale zarazem jakby dar od losu i nadzieja na nowe, lepsze życie – kontynuowałam, bardziej zważając na to, co mówię, a doktor cierpliwie słuchał. – Ta szansa pojawiła się akurat w momencie, kiedy najbardziej tego potrzebowałam – zdobyłam się na osobiste wyznanie.
– Hmmm... – Pan Arens wstał gwałtownie i sięgnął po pogrzebacz. Nerwowo rozrzucał żar w kominku. Myślami zdawał się być daleko, stał się jakby nieobecny. Jego oczy przybrały wygląd matowej stali. – Czy wie pani, w jaki sposób odeszła pani ciotka Sybilla Gebler? – Zbliżył się do mnie niespodziewanie, ściszając głos, jakby nie chciał, by ktokolwiek nas usłyszał. Poczułam dziwne mrowienie na skórze głowy, a przez moje ciało przeszedł niemiły dreszcz.
– Prawnik napisał do mnie, że był to nieszczęśliwy wypadek... – odparłam niepewnie szeptem, który ledwo wydobył się z mojego ściśniętego gardła.
– Taką przyczynę przyjęto oficjalnie. Niemniej okoliczności śmierci pani familiantki nie są w pełni wyjaśnione i z tego, co wiem, budzą duże wątpliwości. Trudno było zidentyfikować zwłoki, bo nie miała przy sobie żadnych dokumentów. Nie wszyscy wierzą w to, że starsza kobieta z własnej woli mogła znaleźć się w środku nocy na pustkowiu. Sama pani rozumie... – Przerwał na chwilę i przełknął powoli ślinę. – Jej ciało wyłowiono z Morza Wattowego tuż przy torach, gdzie potrącił ją pociąg. Miejsce wyjątkowo odludne, idealne do ukrycia zwłok... Ona prawie nigdy nie opuszczała domu, a już na pewno nie po zmroku... Z rzadka jeździła do Altony albo do Hamburga na zakupy. Trzymała się na uboczu, żyjąc w samotności i nie wdając się z nikim w konflikty. Odeszła niespodziewanie, w sposób zastanawiający... Wszystkich mieszkańców bardzo to poruszyło, mimo że nie znaliśmy jej bliżej. Do tej pory nic podobnego tutaj się nie zdarzyło. To spokojna okolica, niewiele się tutaj dzieje.
– Czy podejrzewa pan, że mogły się przyczynić do tego osoby trzecie? – zapytałam, czując, jak mój głos zmienia barwę i zaczyna nerwowo drżeć.
– Nie, ja niczego nie sugeruję. Wtajemniczę panią jeszcze, że sekcja zwłok także niczego nie wniosła do rozwikłania sprawy. Nie będę wdawać się w szczegóły. Niemniej zanim stanie się pani pełnoprawną właścicielką rezydencji na czerwonym klifie, z pewnością czekają panią przesłuchania... Wiem, że przybędzie tutaj inspektor Haberland, który prowadzi dochodzenie w tej sprawie. Będzie chciał z panią porozmawiać. To bardzo zawzięty człowiek, który nie spocznie, dopóki nie rozszyfruje zagadki. Mówię to tylko po to, aby panią przestrzec...
– Przestrzec? – odparłam ledwie słyszalnie. – Na szczęście nie mam w tej kwestii nic do ukrycia! – zapewniłam, gdy udało mi się odzyskać rezon.
Pan Arens przyjrzał mi się badawczym wzrokiem. Poczułam się, jakbym już była przez niego indagowana. W głowie wirowały mi najrozmaitsze refleksje, których nie potrafiłam zebrać w całość. Zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Złapałam się dłońmi za skronie, próbując wyciszyć ich pulsowanie.
– Niepotrzebnie może wspomniałem o tym teraz... Jest pani wykończona podróżą i powinna odpocząć. Proszę mi wybaczyć moją niedelikatność. Wskażę pokój, który moja gospodyni przygotowała dla pani.
Skinęłam głową, z wdzięcznością przystając na tę propozycję, i ruszyłam za doktorem po drewnianych, skrzypiących schodach. Moja nowa sypialnia znajdowała się zaraz przy wejściu na piętro. Wewnątrz pachniało suszonymi ziołami, umieszczonymi w haftowanych saszetkach, które zawieszono na ramie łóżka. Pokój urządzony był minimalistycznie. Nie było w nim nic poza szerokim łóżkiem, biurkiem, krzesłem i skrzynią na ubrania. Pościel miała za to piękny wzór gałązek dzikiej róży. Obok, na małym stoliku stała cynowa misa i porcelanowy dzbanek przygotowany do mycia, a całość oświetlało wątłe, migoczące światło żarówki zwisającej z sufitu w maleńkim kloszu z namalowanymi polnymi kwiatami. Przeszło mi przez myśl, że ludzie w tych okolicach żyją raczej skromnie, w zgodzie z surową i kapryśną naturą, od której w dużej mierze są uzależnieni.
Zanim się położyłam, uchyliłam okno i stojąc w nim przez chwilę, wsłuchiwałam się w odgłosy morza, które jak gdyby czymś rozgniewane, z impetem wyrzucało spienione fale, by rozbiły się o brzeg.
Przymknęłam ciężkie ze znużenia powieki, jednakże natychmiast przed oczami stanęły mi wszystkie smutne obrazy, jakich ostatnio nie szczędziło mi życie. To przed nimi szukałam tutaj schronienia. Serce nerwowo przyspieszyło. Usiadłam na prześcieradle, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność roztaczającą się za oknami. Moje myśli znów powędrowały do znaleziska z plaży, które miało dla mnie w sobie coś tajemniczego i niepokojącego. Roztrząsałam na nowo sprawę mojej zmarłej w niejasnych okolicznościach ciotki i domu, w którego progach miałam niebawem zamieszkać. Do niedawna nie wiedziałam jeszcze o istnieniu Sybilli Gebler, aż któregoś dnia nagle przyszedł telegram, w którym napisano, że wyznaczyła mnie na jedyną spadkobierczynię swojej fortuny. Wszystko to, do tej pory wydające się pięknym, baśniowym snem, teraz zostało splamione krwistą rysą, wdzierającą się nieprzyjemnie do mojej świadomości. Po raz pierwszy naszły mnie refleksje, że być może przeprowadzka na Sylt nie była dobrym pomysłem, a jedynie kolejnym zapętleniem w moim życiu. Pomyślałam, że może tak naprawdę los zesłał mnie na tę wyspę w zupełnie innym celu, niż zakładałam...
Gdy się obudziłam, zegar w hallu bił akurat po raz dziesiąty. Bardzo rzadko zdarzało mi się wstawać o takiej porze. Przez większą część nocy nie mogłam zmrużyć oka i zasnęłam dopiero, gdy na horyzoncie już świtało.
Z dołu dochodziła do mnie kuchenna krzątanina. Wyjrzałam za okno – pogoda nie była zachęcająca. Niebo przesłaniały ołowiane, kłębiące się chmury, a w szyby raz po raz uderzały wicher i krople deszczu. Pośpiesznie wyszykowałam się, by móc zejść na śniadanie. Poczułam zapach pieczonego ciasta drożdżowego, zapewne z kruszonką, i zaraz przypomniało mi się moje dzieciństwo.
– Dzień dobry – zawołałam od progu do Teresy, która nucąc coś pod nosem, stała przy kuchence, przekładając fajerki.
– Moin, moin! – przywitała się ze mną w sposób typowy dla mieszkańców Fryzji. – Dobrze pani spała? Podobno pierwszy sen w nowym miejscu zawsze się spełnia! – rzekła z promiennym uśmiechem.
– Niestety, nie pamiętam go – skłamałam.
W rzeczywistości miałam same koszmary. Wydawało mi się, że ktoś mnie dusi i że nie mogę złapać powietrza. Było w nich też gasnące światło, oddalające się w ciemnym tunelu, powracający motyw z wielu moich snów. Poza tym cały czas towarzyszył mi ściskający ból w potylicy.
– Proszę udać się do stołu w jadalni, tam nakryję do posiłku. Tutaj panuje okropny nieład – powiedziała gospodyni lekko zawstydzona, wskazując na pęk marchwi z nacią, świeżo wyciągniętej z ziemi, na misę z solanką, zawierającą złowione ryby przyszykowane najpewniej do wędzenia, i na stertę niewyrzuconych obierków od kartofli. Obok z półki zwisały warkocze czosnku i cebuli. Na stole położono koper i kminek, a także bukiety zasuszonej mięty, melisy oraz szałwii. Jak każda przezorna pani domu, Teresa przyrządzała najpewniej przetwory na zimę, w tym marmolady, sądząc po stosach jabłek, śliwek, owoców jarzębiny oraz brusznic w drewnianych fasach i cebrzykach. Obok stała konew i bijak od maselnicy.
– Kiedy ja bardzo lubię taką atmosferę sielskiej wsi – odpowiedziałam. – Pozwala mi powrócić do dziecięcych lat! Jeżeli to nie będzie kłopot, najchętniej zostałabym w kuchni – poprosiłam, a Teresa uradowana skinęła głową, dając tym do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko. – Gdzie dziewczynki? – zapytałam, uzmysłowiwszy sobie, że nie ma ich ani tutaj, ani w sypialni, do której wcześniej zaglądałam.
Wyjrzałam do ogrodu, nasłuchując ich głosów. Zobaczyłam jednak jedynie ponurą, przygarbioną gruszę z zawieszoną na niej huśtawką. Delikatnie poruszała się na wietrze, jakby siedział na niej duch. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, do kogo należała.
– Wstały bardzo wcześnie, zjadły pajdę chleba z owczym twarogiem, a teraz poszły na plażę szukać muszelek. Po południu Oskar chce je wziąć do portu, aby wsiadły z nim na kuter i zobaczyły, jak łowi się ostrygi. Jeśli oczywiście wyrazi pani zgodę. – W odpowiedzi potaknęłam twierdząco. – Ten chłopak doskonale zna się na rzeczy, bo robi to od małego – zapewniła mnie gospodyni.
– Wspaniale... – szepnęłam cicho. Każdy głośniejszy dźwięk nasilał moją migrenę.
– Doktor Arens musiał udać się do pacjenta, ale zapewne niebawem wróci – oznajmiła Teresa, jakby uważała, że moja zafrasowana twarz jest wynikiem niepokoju o to, gdzie znajduje się gospodarz. – Wówczas zabierze panią do szpitala i pokaże resztę wyspy – dodała, szczerząc zęby. Wydawało mi się, że w jej ciepłym uśmiechu mogłaby zmieścić się dobroć zebrana z całego wszechświata. Podziałało to na mnie krzepiąco.
Siadłam przy drewnianej ławie, obok dymiącej kawiarki. Nalałam sobie do filiżanki czarnego jak smoła napoju.
– Mogę jeszcze dać pani mleka prosto od krowy – zaproponowała Teresa, wskazując na bańkę, w której na wierzchu zbierała się śmietanka. – To z dzisiejszego udoju, tak zapewniała mleczarka.
Podziękowałam jej za uprzejmość. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym na zapiecku w dębowej dzieży rosło ciasto chlebowe. Nagle mój wzrok padł na przedmiot leżący nieopodal. Postawiono tam kobiecy, sznurowany trzewik, którego skóra była zniszczona przez słoną wodę i piasek. Od razu skojarzyłam, że to ten sam but, który wczoraj psy znalazły na plaży. Zastanawiałam się, jak tutaj trafił i z jakim zamiarem ktoś go przyniósł. Teresa zauważyła, dokąd wędruje moje spojrzenie, bo odezwała się:
– Musiał to tutaj położyć pan domu. Zbiera wszystkie takie rzeczy, które morze wyrzuca, a potem je zakopuje – wyjaśniła, po czym schowała pośpiesznie znalezisko do szmacianego worka.
– W jakim celu to robi? – zdumiałam się.
– Hmm... nie wiem, czy powinnam o tym mówić. – Zawahała się, przerywając obieranie ziemniaków. – Któregoś dnia sam się pani zwierzy, o ile zechce. Powiem tylko, że ma to związek z panią Arens...
– Doktor Arens jest żonaty? – zdziwiłam się, gdyż do tej pory w swoich opowieściach nigdy o tym nie wspominał.
– Proszę nie pytać... To delikatna kwestia. Ja nie powinnam... Nieopatrznie wyjawiłam za dużo i boję się, że mógłby mieć o to do mnie żal – zakończyła smutnym tonem. – Najlepiej będzie, jak pani zapomni, co ode mnie usłyszała – poprosiła, przełykając powoli ślinę.
Widziałam, że na jej twarzy napięły się mięśnie, zmieniając jej dotychczas pogodne oblicze w mocno przygaszone. Jej zachowanie wydało mi się dziwne. Nie kontynuowałam jednak drażliwego wątku. Popatrzyłam na moją dłoń, gdzie na palcu serdecznym ciągle widniał jeszcze odcisk noszonej latami obrączki ślubnej. Ściągnęłam ją tuż przed przyjazdem tutaj. Poczułam na nowo wewnętrzne rozdarcie i rozpaczliwie rozejrzałam się dookoła, starając się na siłę pomyśleć o czymś innym.
– Nigdy w życiu nie wyszło mi ciasto drożdżowe. Zawsze opadało w piecu albo nie wyrastało... – odezwałam się po chwili ciszy, gdy stanęła przede mną jeszcze gorąca blacha ze złocistym wypiekiem poprzecinanym warkoczami z masy makowej. Zauważywszy moje zdziwienie, Teresa wyjaśniła:
– Mak jest tutaj prawdziwym rarytasem. Ale pani przyjazd to dla nas święto! A co do pieczenia rozmaitych słodkości, pani jest lekarzem i nie musi się pani tym kłopotać – rzekła, wymachując w powietrzu kuchenną ścierką. – Dokonuje pani ważniejszych rzeczy na co dzień w swojej pracy – próbowała mnie pocieszyć. – Proszę mi wierzyć, że ciasto drożdżowe to nic trudnego. Mam swoją niezawodną recepturę, jeszcze od mojej babki. Daję do miski pięć szklanek mąki, pięć jajek, po jednej szklance cukru, oleju i ciepłego mleka, a do tego rozkruszam pół kostki drożdży. Zostawiam na kilka godzin, w ogóle nie zagniatając, dopiero na końcu mieszam łyżką, przekładam na blachę, posypuję kruszonką, a później wstawiam na godzinę do pieca – wyrecytowała jednym tchem, zadowolona, że udało jej się uciec od kłopotliwego tematu, na który niechcący zboczyła.
Próbowałam zapamiętać jej przepis, gdy nagle dobiegł mnie odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Po chwili w progu stanął pan Arens. Nie uszło mojej uwadze, że chociaż nie była to niedziela, był starannie ogolony i ubrany, a w powietrzu unosił się intensywny zapach wody po goleniu. Na powitanie ucałował szarmancko moją dłoń, przytrzymując ją odrobinę dłużej, niż wypadało, po czym spojrzał mi prosto w oczy. W tym uścisku i spojrzeniu zdawała się wyrażać tęsknota za kobiecym ciałem i bliskością. Już dawno odwykłam od takiej kurtuazji, byłam więc mile zaskoczona.
– Wybaczy pani, że nie mogłem jej towarzyszyć w trakcie śniadania, jednakże wezwały mnie obowiązki służbowe, jak to zwykle bywa u medyków! Pojechałem do mojego starego pacjenta cierpiącego na arthritis osteomyelitica na tle tuberkulozy. Biedak już od dawna nie umie samodzielnie się poruszać. Tak ma opuchnięte stawy, że leży całymi dniami w łóżku. Ponieważ tym razem miał gorączkę z dreszczami, zdecydowałem się zrobić punkcję wodniaka kolana, upuszczając ropną treść. Jak się spodziewałem, zawierała ona laseczniki Kocha, co mogłem stwierdzić jednakże dopiero w szpitalu, pod mikroskopem, po odpowiednim zabarwieniu preparatu. Konieczne będzie naświetlanie promieniami rentgenowskimi, aby mógł powrócić do zdrowia... – referował, sądząc zapewne, że konwersacja na tematy zawodowe będzie dla mnie interesująca, ale także chyba po części po to, aby zaimponować mi swoją wiedzą i praktyką.
– Sposoby leczenia gruźlicy istnieją najprawdopodobniej tak długo, jak sama choroba – odparłam, cofając się myślami w przeszłość. – Jak wiadomo, każda epoka miała swoich zapaleńców, którzy łudzili nadzieją, że ostatecznie pokonają to schorzenie. Były i czasy, gdy próbowano terapii sublimatem, kwasem garbnikowym, jodoformem, fosforem czy kamforą... – wyliczałam z pamięci wszystkie poznane przeze mnie metody. – Każdy z tych specyfików królował przez pewien okres w medycynie, a nawet dokonywał cudów, zanim został ostatecznie zdetronizowany. Niestety, sok pleśniowy, w którym ostatnio pokładano nadzieję, okazał się również nieskuteczny. Ratuje za to inne, nie mniej beznadziejne przypadki, chociaż jeszcze nie jest stosowany na szeroką skalę – zakończyłam swoją wypowiedź, nawiązując tym samym do niedawnego odkrycia dokonanego przez Fleminga.
W laboratorium tego szkockiego naukowca, jak donoszono, panował nieprawdopodobny bałagan, w którym tylko on potrafił się odnaleźć. To właśnie ten nieporządek przyczynił się do jednego z najważniejszych wydarzeń w historii ludzkości. Podczas jego dłuższej absencji w pracy okazało się, że na szalkę z koloniami gronkowców wdała się pleśń. Po powrocie Fleming spostrzegł, że pod wpływem działania substancji wydzielanej przez grzyba Penicillium doszło do zniszczenia komórek bakteryjnych. Nie przypuszczał jeszcze wtedy, ile istnień zostanie dzięki temu ocalonych. Co ciekawe, kilka lat wcześniej w równie nietypowych okolicznościach odkrył lizozym – enzym, który powoduje rozpad drobnoustrojów i jest jednym z naturalnych mechanizmów obronnych organizmu w walce z zarazkami. Stało się to wówczas, gdy Fleming pracował przeziębiony i kropla kataru po kichnięciu spadła na próbkę hodowli bakterii. Gdy naukowiec obejrzał ją ponownie kilka dni później, po mikrobach w miejscu, gdzie zetknęły się z wydzieliną, nie było śladu. Trudno więc oprzeć się stwierdzeniu, że największe odkrycia w dziejach bywają dziełem przypadku i roztargnienia wielkich umysłów.
– Myślę, że naukowcy nie poddadzą się, dopóki nie znajdą lekarstwa i na tę straszną chorobę, jaką jest gruźlica – odezwałam się ponownie z nadzieją w głosie.
Zauważyłam wówczas, że najpewniej od dłuższej chwili nikt mnie nie słucha. Teresa wyszła do ogrodu, a doktor grzebał w swojej przepastnej torbie lekarskiej. Szybko zmieniłam temat.
– Bardzo chciałabym możliwie jak najszybciej udać się do szpitala i poznać nowe miejsce mojej pracy – poprosiłam, przymilnie się uśmiechając.
– Oczywiście. Możemy jechać natychmiast. Nie mogę się też doczekać, kiedy pokażę pani wyspę! Dzisiaj aura nie jest ku temu najlepsza, ale jak to mówią na północy, nie ma złej pogody, są jedynie niewłaściwe ubrania.
– Z największą przyjemnością, lecz nie wiem, co z córkami...
– Ależ tak, proszę jechać i o nic się nie martwić – zapewniła mnie Teresa. – Zajmę się dziewczynkami, gdy wrócą. Niczego im nie zabraknie!
Byłam wzruszona jej dobrocią.
– Nie wiem jak ani kiedy się pani za to wszystko odwdzięczę – wyznałam.
– Odda pani tę dobroć innym ludziom, którzy będą jej potrzebować. Tak to już jest. – Gospodyni westchnęła, a jej twarz zastygła w półuśmiechu.
Wyszliśmy na zewnątrz i od razu poczułam silny wiatr, zmieszany ze słoną bryzą, tak że momentami z wysiłkiem nabierałam powietrze. Jego podmuchy wbijały się w moje ciało niczym lodowate szpilki. Morze w oddali było wzburzone, co nie zapowiadało rychłej zmiany pogody.
– Możliwe, że będzie sztorm – zawyrokował pan Arens, patrząc na ołowiane chmury.
Pewnie to przesądziło o tym, że wybraliśmy się w podróż czarnym jak smoła wartburgiem.
– Proszę mi wierzyć, że marzę o czasach, gdy w pełni dotrze tutaj cywilizacja, a tym samym stacje benzynowe dla aut. Wówczas sprowadzę sobie z Hamburga jakiś sportowy wóz w wersji kabriolet. Uwielbiam czuć prędkość! – wyznał, siadając za kierownicą. Odpalił silnik i po chwili mknęliśmy już po krętej, piaszczystej drodze.
– Czy mógłby mi pan coś opowiedzieć o historii wyspy? – zapytałam, rozglądając się dookoła.
– Z miłą chęcią, ale boję się panią zanudzić, co mi się nieraz zdarzało, ponieważ mógłbym o Sylcie opowiadać bez końca. Cóż, proszę sobie wyobrazić, że do 1362 ten skrawek ziemi złączony był na stałe z lądem. Połączenie to zostało zerwane wskutek gwałtownej burzy na morzu. Los nie oszczędzał przybyłych tutaj osadników. Nie dość, że musieli toczyć nierówną walkę z żywiołami niełaskawej natury, to na dodatek prawie wszyscy mieszkańcy zmarli podczas epidemii dżumy w XIV wieku. Trudno byłoby nie wspomnieć o toczących się tutaj podbojach! Zadziwiające, że ta osada, słynąca głównie z połowu śledzi i produkcji soli, była miejscem zaciętych i krwawych walk o wpływy. Czasy dobrobytu wiązały się głównie z wyprawami morskimi i przywożeniem tak zwanych towarów luksusowych. Pewne bogactwo przyniosło też nadmienione już przeze mnie wielorybnictwo. Ale przez stulecia to miejsce, gdzie diabeł mógłby mówić dobranoc, było tak naprawdę zapomniane. Dopiero w połowie ubiegłego wieku odkryto je na nowo i dostrzeżono jego walory naturalne. Tak powstało uzdrowisko. Gdy zbudowano sanatorium, zaczęli przybywać pierwsi kuracjusze. Latem całkiem sporo tu turystów, ale zimą miejsce to pustoszeje zupełnie, jakby Bóg je porzucił. Pogrąża się w ciemnościach i mgle, o czym już zresztą opowiadałem – złapał się na powtórzeniu. – Ach, chyba za bardzo się rozgadałem... Mam w sobie duszę gawędziarza i zdaję sobie sprawę, że czasem mogę nudzić moich słuchaczy – zaśmiał się. – Należy mi wtedy przerwać!
– Nie, proszę mówić – zaprzeczyłam. – To bardzo ciekawe – zachęciłam go. – Niezręcznie mi to przyznać, ale niewiele wiem o północnej Fryzji, która ma się stać moim nowym domem.
– Wszystko przed panią! – odparł.
Miałam wrażenie, że przez większość czasu, zamiast patrzeć na drogę, spoglądał w moją stronę. Właśnie podjechał do wybrzeża i z impetem wcisnął pedał hamulca, aż rzuciło nas do przodu. Stąd można było podziwiać piaszczystą plażę i liczne wiklinowe kosze, wysłane materiałem w biało-błękitne pasy. Mimo złej pogody w niektórych siedzieli nieliczni już wczasowicze, inni przechadzali się gdzieniegdzie, osłaniając się parasolami od mżącego deszczu. Wydawało się jednak, że zaczyna się przejaśniać, bo promienie słońca przebijały się przez chmury. Co odważniejsi mężczyźni, ubrani w jednoczęściowe trykotowe, wzorzyste stroje kąpielowe, zanurzali się we wzburzonych falach. Na niebie unosiły się pojedyncze papierowe latawce z falującymi ozdobnymi ogonami. Słychać było śmiech dzieci i ujadanie psów, prowadzonych na smyczy przez dostojne damy. Pan Arens przekręcił w stacyjce kluczyk i zaparkował na chwilę pojazd, aby dane mi było nacieszyć się tym widokiem.
– A nazwa Sylt? Czy wie pan, skąd pochodzi?
– Hmmm... Teorii jest wiele – odparł, zamyślając się i drapiąc po brodzie. – Słowem „sild” nazywano w tych terenach śledzia. Skandynawowie używają słowa „sylte” oznaczającego peklowanie. Te wytłumaczenia są do przyjęcia. W końcu były tutaj rybackie osady. Przerażać może jednak możliwość, że to miejsce zostało nazwane od staroangielskiej nazwy „svelta”.
– A co ona oznacza? – zapytałam.
– Wyspa umarłych – wyrzekł półgłosem po chwili ciszy.
Poczułam nieprzyjemne ciarki na skórze. Ponownie zrobiło się ciemno, bo na horyzoncie znów pojawiły się chmury, gęste i czarne jak dym z komina. Zawiał zimniejszy wiatr, jakby dusze ludzi spoczywających w tym miejscu wróciły na chwilę na ziemię. To niebywałe, jak dynamicznie zmieniała się tu pogoda.
– Niezwykle duża liczba kurhanów, które się tutaj znajdują, może wskazywać na specjalne miejsce pochówku jeszcze z czasów przedchrześcijańskich... – kontynuował doktor Arens.
Samochód jechał teraz znów w stronę miasta i na horyzoncie wyłaniały się coraz to liczniejsze zabudowania. Jako jeden z pierwszych dostrzegłam duży budynek z czerwonej cegły, pokryty brązową dachówką. Domyśliłam się, że to szpital. Wyglądał całkiem okazale, zupełnie inaczej, niż go sobie wyobrażałam.
– Mam nadzieję, że ambulatorium będzie jeszcze puste o tej porze. – Pan Arens wypowiedział swoje myśli na głos, zatrzymując samochód w pobliżu. Niestety, jego życzenie nie zostało wysłuchane.
Kiedy weszliśmy do środka, cała poczekalnia wypełniona była ludźmi, część z nich stała, bo zabrakło wolnych krzeseł. Niektórzy pojękiwali z bólu, inni pochrząkiwali i sapali głośno, ale wszyscy byli zmęczeni panującym zaduchem. Ten i ów okazywał zniecierpliwienie, że tak długo trzeba czekać na udzielenie pomocy. Pacjenci dudnili laskami o podłogę albo dobijali się do drzwi gabinetu. Zostałam pośpiesznie przedstawiona personelowi medycznemu i otrzymałam lekarski kitel, który naprędce założyłam. Był o wiele za duży i o męskim kroju, ale nie mogłam się spodziewać niczego innego. W dalszym ciągu widok kobiety lekarza nie był częsty, zwłaszcza na prowincji.
– Doktorze, prędko! – zawołała dramatycznym głosem jedna z pielęgniarek. – Mamy dziecko, które się dusi! Proszę pozwolić za mną – wyrzekła błagalnie.
Sytuacja wyglądała bardzo poważnie, a każda sekunda zwłoki mogła doprowadzić do tragedii.
Nie wahając się ani chwili, ruszyliśmy w pośpiechu w stronę sali zabiegowej. Panowało tam niemałe zamieszanie. Wszyscy czekali na nas jak na zbawienie. W środku siedział chłopiec, mogący mieć około dziesięciu lat, i z trudem łapał powietrze. Jego oddech przerywany był przeraźliwym kaszlem, jakby miał zaraz wypluć płuca. Trzymał się kurczowo krzesła, na którym siedział, a w jego szerokich źrenicach odbijał się niewysłowiony lęk. Gdy nabierał powietrza, widać było zaciąganie dołków podobojczykowych i przestrzeni międzyżebrowych. Skóra wokół ust i palców przybrała kolor siny. Po brodzie spływała wolno krwista strużka. Obok siedziała przerażona kobieta, obejmująca chłopca silnie ramieniem, jakby chciała go w ten sposób wyrwać ze szponów śmierci. Musiała być jego matką. Poczułam ogrom współczucia dla niej, doskonale wiedząc, jak teraz cierpi.
– Mój Boże! – krzyknął pan Arens od progu.
Zdezynfekował szybko dłonie w spirytusie mydlanym i przystąpił natychmiast do badania.
– Kiedy to się stało?! – zwrócił się do opiekunki małego pacjenta, przyglądając się uważnie jego szyi. Musiał mieć z nim już wcześniej styczność. Sądząc po reakcji doktora, dobrze znał tego chłopca.
– Nie dalej jak godzinę temu. Od razu zaczął się dusić i pluć krwią – wyszlochała w odpowiedzi zrozpaczona niewiasta. – Popędziliśmy natychmiast tutaj, ale jako że mieszkamy we wsi położonej na południowym krańcu wyspy, zabrało to trochę czasu.
– Rok temu robiłem u tego dziecka tracheotomię dolną z powodu gruźlicy krtani – wyjaśnił mi doktor Arens. – Chory przebywał w domu, bo został nauczony, jak ma sam wymieniać sobie kaniulę tchawicową. W czasie manipulacji rurka zewnętrzna musiała oderwać się od szyldzika i wpaść do dolnych dróg oddechowych... – zawyrokował, wzdychając ciężko, po czym się zasępił. Patrzyłam z rozpaczą na cierpiące katusze dziecko, zastanawiając się nad sensem tej męki, jak każda kobieta, która sama posiadała potomstwo.
– Oddech stenotyczny nasilony, o podźwięku metalicznym... Musimy wykonać zdjęcie rentgenowskie, aby upewnić się co do rozpoznania. – To powiedziawszy, lekarz przysunął do chłopca lampę i załadował świeżą kliszę. Po chwili, która wydawała się nieskończenie długa, naszym oczom ukazała się widoczna na negatywie rurka tracheotomijna, która uwięzła w bronchus sinister, co potwierdziło wstępne rozpoznanie.
Doktor Arens podał dziecku znieczulenie miejscowe.
– Proszę przygotować sztancę ząbkowaną – zwrócił się do instrumentariuszki. Włożył narzędzie w otwór na szyi chłopca. Manipulował przez moment, zanim udało mu się wreszcie uchwycić i usunąć ciało obce tkwiące w oskrzelach. Potem już spokojniej zainstalował nową rurkę do oddychania. Wentylacja szybko się poprawiła, a wraz z nią także stan chłopca. Musiał jednak pozostać na obserwacji w szpitalu.
Inne przypadki tego dnia na szczęście nie były już tak tragiczne ani spektakularne.
Zalecono pewnej starszej pani enemy z wody z cukrem i bizmutem z powodu podejrzenia glistnicy. Podano śródmięśniowo zastrzyk z jodochininy z bizmutem i olejkiem migdałowym w celu zaleczenia kiły u pacjenta w średnim wieku. Przepisano maść borową, okłady z lodu oraz osłonę aluminiową na obrzmiałe i zapalone gruczoły piersiowe u położnicy, która urodziła przed kilkoma tygodniami. Pojawił się jeszcze chory z grzybicą strzygącą na skórze głowy i dziecko z figówką gronkowcową.
Na koniec przyszedł zmartwiony mężczyzna, niemający więcej jak trzydzieści lat, z niegojącymi się owrzodzeniami okolicy pachwin i moszny, pokrytymi szarawą warstwą strupów.
– Leczenie przeciwgrzybiczne, jakie wdrożyłem, w ogóle nie przynosi poprawy – rzekł zatroskany doktor Arens, kręcąc głową.
– Czy mógłby pan otworzyć usta i pokazać gardło? – zwróciłam się do pacjenta, prowadząc go do okna, aby znaleźć lepsze oświetlenie.
Młody człowiek był wyraźnie zawstydzony moją obecnością. Niepewnie wykonał kilka kroków.
– Proszę spojrzeć, śluzówka jest zaczerwieniona i nacieczona nalotami, które wyglądają na błonicze. Być może te wykwity skórne są pochodzenia dyfterytowego? – zwróciłam się do mojego współpracownika, a ten, nie kryjąc podziwu, aż klasnął w dłonie.
– Pani Kader, to może być genialny ślad. Jak pani na to wpadła? – dopytywał się zaintrygowany.
– Kiedyś miałam pacjentkę z bardzo podobnymi zmianami w pochwie. Potem wyhodowałam maczugowce błonicy na pożywce. Po podaniu surowicy wszystko ustąpiło.
– Tak spróbujemy postąpić i w tym przypadku – rzekł uradowany doktor, obejmując mnie niespodziewanie ramieniem.
Poczułam się odrobinę skrępowana jego śmiałym gestem. Musiał to zauważyć, bo natychmiast cofnął rękę i chrząknął nerwowo.
– Proszę usiąść na kozetce – zwrócił się do chorego. – Zaraz wykonam zastrzyk, tylko znajdę ampułkę w torbie.
Przez krótką chwilę przyglądałam się z boku jego poczynaniom. Pomyślałam, że w młodości musiał być bardzo atrakcyjnym mężczyzną. Do tej pory zostało mu sporo wdzięku. Z tego, co zdołałam zauważyć, niezwykle o siebie dbał. Strzygł starannie wąsy i nakładał brylantynę na włosy, zaczesując je na bok. Paznokcie miał nienagannie czyste i obcięte, a na palcach nie widziałam żółtych śladów po tytoniu.
Pomyślałam, że z pewnością, żyjąc w samotności, musiał być spragniony kobiecego ciała i rodzinnego ciepła. Chociaż na początku sądziłam, że Teresa jest dla niego kimś więcej niż jedynie gospodynią domową, teraz, widząc, jakimi spojrzeniami zaczął mnie obdarzać, stwierdziłam, że musiałam się pomylić w tej ocenie. Niestety, nie wiedział, jaka jest moja sytuacja, sądząc zapewne, że skoro przybyłam w to miejsce sama, jedynie z dwiema córkami, muszę być albo wdową, albo rozwódką. Tym samym być może uznał, że będzie miał drogę otwartą w zdobywaniu moich względów. Moja wyobraźnia jak zawsze wiła się niczym pnącze, meandrując w moim umyśle.
– Jest pani głodna? – Moje rozmyślania przerwało zadane pytanie, sprowadzając mnie z powrotem na ziemię. Pokręciłam przecząco głową.
– Niespecjalnie. Chętnie zobaczyłabym część szpitala przeznaczoną na oddział ginekologiczno-położniczy, o ile to koniec pracy w ambulatorium.
– Na to wygląda. Proszę zatem podążać za mną – rzekł pan Arens opiekuńczym tonem.
Szliśmy korytarzem, a potem po schodach na piętro. Wnętrze, w którym miałam pracować, wydawało się dość mroczne. Biuro wyposażone było w ciemne, orzechowe meble i biurko. W jego centralnej części stał zakurzony mikroskop, przykryty białą tkaniną.
W witrynach zobaczyłam rozmaite fiolki oraz ampułki z medykamentami. Na środku postawiono fotel ginekologiczny, który miejscami był zardzewiały, podobnie jak emaliowa misa stojąca pod nim. Skórzane opaski do przypinania kończyn dolnych były mocno przetarte. Przeszłam po skrzypiącej, drewnianej podłodze w stronę szafy, rozglądając się dookoła. Sceneria przypominała bardziej salę tortur niż gabinet lekarski. Otworzyłam szuflady i znalazłam w nich wzierniki, peany, kochery, klemy, kulociągi, miednicomierze, słuchawki do badania tętna płodu, a także kleszcze położnicze.
– Cóż, tak jak mówiłem, za wiele nie można się spodziewać... – odezwał się pan Arens, drapiąc się po głowie i zaciskając usta. – Większość porodów odbywa się w domu, przy pomocy akuszerki. Jeżeli zachodzi potrzeba cesarskiego cięcia, wówczas na dole mamy salę zabiegową. Jest też kilka pomieszczeń, które można zaadaptować dla ciężarnych i położnic.
– Nie boję się wyzwań i postaram się, aby za sprawą mojego pobytu tutaj polepszył się standard opieki – wyrecytowałam formułkę, którą ułożyłam sobie wcześniej, po czym wyciągnęłam z kieszeni notatnik, by spisać brakujący sprzęt. Przygryzając końcówkę ołówka w zębach, próbowałam się skupić.
– Od kiedy chciałaby pani zacząć? – dopytywał mój rozmówca.
– Jak najszybciej, gdy tylko dopełnię wszelkich formalności – odparłam z pewnością siebie. Miałam wrażenie, że kamień spadł mu z serca. Być może obawiał się, że przyzwyczajona do pracy w zgoła innych warunkach, zrezygnuję z zatrudnienia w tym miejscu.
– Zostawię zatem panią samą, aby miała pani czas zapoznać się z wszystkim, i wrócę za jakąś godzinę. Liczę, że wówczas zechce pani się już posilić i wrócimy do domu, gdzie zasiądziemy do wieczerzy w blasku świec – zakończył rozmarzonym głosem.
Poczułam jakiś dziwny ścisk w gardle. Chociaż niewątpliwie wypadało coś odpowiedzieć, w tym momencie mogłam się zdobyć jedynie na skinięcie głową. Doktor Arens jednak nie wydawał się zrażony moim zachowaniem. Udał się w stronę drzwi w doskonałym nastroju, wesoło pogwizdując.
Po dokładniejszej ekspertyzie znalazłam trochę medykamentów, między innymi fiolki ze srebrem koloidowym, wykorzystywanym do płukania dróg rodnych, octan glinu, podawany przy atonicznych krwotokach położniczych, a także morfinę do uśmierzania bólu porodowego. Natrafiłam również na Natrium bromovalerianicum, remedium stosowane przy atakach histerii. Freud, który przypisywał tę dolegliwość jedynie płci pięknej, wierzył, że kobiety doświadczają napadów, ponieważ nie są w stanie pogodzić się z utratą „metamorficznego” penisa. Jak wielu lekarzy przed nim, zalecał, by leczyć histerię poprzez małżeństwo i regularne stosunki płciowe. Jeszcze na początku XX wieku popularny był wymyślony kilka stuleci wcześniej masaż macicy, prowadzący do leczniczego orgazmu. Dopiero Wielka Wojna i ataki histerii wśród żołnierzy na froncie raz na zawsze zmieniły sposób postrzegania tego schorzenia jako wyłącznie damskiego problemu.
W ferworze pracy nie zorientowałam się, jak szybko mijał czas. Dopiero gdy do moich uszu dobiegło pukanie, spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta po południu.
– Niestety, nie udało mi się skończyć... – wyznałam, gdy ujrzałam doktora Arensa wychylającego głowę zza framugi.
– Jutro też jest przecież dzień, jak to mówią, a ten był wyjątkowo dla nas pracowity. Myślę, że czas wracać.
Przypomniałam sobie o Hannie i Adalii. Nie powinnam ich zostawiać samych na tak długo. Pośpiesznie zaczęłam ściągać z siebie fartuch i pakować rzeczy do torby.
Ledwo podjechaliśmy pod dom, gdy furtka otworzyła się na oścież i dziewczynki wybiegły nam na powitanie. Jedna przekrzykiwała drugą w trakcie relacjonowania swoich dzisiejszych przygód. Starałam się cierpliwie wszystkiego wysłuchać, ale moje myśli ciągle odbiegały do innych spraw. Najważniejsze było dla mnie, że obie wyglądały na szczęśliwe, więc musiały się tutaj dobrze czuć.
– Mamo, czy wiesz, że gdy do ucha przyłoży się muszlę, to słychać szum morza? – powiedziała Adalia z dziecięcą ufnością. Pokręciłam przecząco głową, uśmiechając się pobłażliwie.
– Zobacz, co znalazłyśmy! Oskar powiedział nam, że ten gatunek małży nazywany jest brzytwą morską – rzekła rozentuzjazmowana Hanna, po czym pokazała mi słoik ze zbiorami. Były tam również rogowce, wieżyczniki oraz omułki.
Zasiedliśmy do kolacji, na którą podano jagnięcinę z zieloną fasolą i sałatką z kartofli. Przy wieczerzy towarzyszyły nam psy, błagalnie wpatrujące się w podnoszone do ust kęsy jedzenia. Jeden z nich położył pysk na stole, pomiędzy półmiskami, ku dezaprobacie Teresy. Ich właściciel jednak wszystko wybaczał swoim pupilom i po kryjomu podkarmiał je pod stołem.
Na zakończenie przyniesiono imbryk z herbatą i rozstawiono porcelanowe filiżanki, malowane w błękitne wzory. Wiedziałam już z opowiadań doktora Arensa, że w północnej Fryzji istniała specyficzna kultura picia tego napoju, sięgająca początku XVII wieku. Stało się to niemalże świętym rytuałem. Początkowo, gdy herbatę przywożono z kolonii, zyskała popularność jako lekarstwo, wypierając całkowicie napar z mięty, pietruszki czy melisy. Z czasem tak bardzo przyzwyczajono się do niej, że gdy cesarz Fryderyk II zakazał jej picia w obawie, że pieniądze jego poddanych będą zasilać gospodarkę innych krajów, wybuchła wojna herbaciana. Nie pomogło nawet zachęcanie do picia piwa, które było produkowane lokalnie. To „zioło z Chin” przemycano i potajemnie sączono. Tradycja okazała się o wiele silniej zakorzeniona niż strach przed karą.
Teresa podała śmietankę w dzbanku, a do tego kandyzowany brązowy cukier i specjalne szczypce ze srebra do jego nakładania. Zanim przelała wrzący napój do filiżanki, na jej dnie ułożyła kryształki cukru, aby usłyszeć charakterystyczny trzask podczas nalewania herbaty. Łyżeczką nałożyła śmietankę, która utworzyła kremową chmurkę na wierzchu. Całość trzeba było zamieszać w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara, aby symbolicznie zatrzymać czas. Przyglądałam się z zainteresowaniem całej tej ceremonii, która wydawała się dla ludzi z Syltu prawdziwym sacrum.
Rozmowy toczyły się na miłe tematy o życiu wyspy i jej mieszkańców, a gdy wszyscy skończyli raczyć się naparem, nalewano następną porcję. Dowiedziałam się, że każdy powinien wypić przynajmniej trzy filiżanki, inaczej było to uznawane za obrazę gospodarza. Potem, gdy gość miał dosyć, należało odłożyć porcelanę do góry dnem na spodku.
Adalia i Hanna, wykończone po całym dniu zabaw, udały się do swojego pokoju na nocny spoczynek. W pomieszczeniu od razu zrobiło się cicho i słychać było jedynie tykanie leciwego zegara, które działało na mnie kojąco.
– Miałbym pewną propozycję na dzisiejszy wieczór. – Pan Arens zbliżył się do mnie, ściszając głos. W jego oczach dojrzałam zmysłowy blask, a na twarzy zachęcający uśmiech. – Czy zechciałaby pani wybrać się na jeszcze jedną przejażdżkę autem, tym razem do rezydencji na czerwonym klifie, której niebawem zostanie pani właścicielką? Wiem, że będziemy mogli podziwiać obiekt niestety jedynie z zewnątrz, bo jeszcze nie otrzymała pani do niego oficjalnie praw ani kluczy. Ale znajduje się w bardzo malowniczej okolicy, niedaleko latarni morskiej. Można więc będzie pójść na spacer, zwłaszcza że pogoda się poprawiła.
– Z przyjemnością pojechałabym go obejrzeć! – zawołałam skuszona propozycją. – Tak naprawdę to o niczym innym nie marzę, odkąd tu dotarłam! – obwieściłam z nieskrywanym entuzjazmem. – Na razie obraz posiadłości mam tylko w swoich fantazjach.
– Zatem zapraszam na wycieczkę – rzekł, puszczając mnie przodem z lekkim ukłonem. Zastanawiałam się, czy jego pomysł nie był jedynie pretekstem, abyśmy pobyli tylko we dwoje. Teresa zapewne nawet nie zauważyła naszego wyjścia, zajęta sprzątaniem kuchni.
Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, na letnim, zachmurzonym niebie dojrzałam mewy – zataczające kręgi i odlatujące w tylko sobie znanym kierunku. Było jeszcze widno, chociaż słońce zaszło już jakiś czas temu. Na morzu panowała flauta, wydawało się więc tym razem wyjątkowo spokojne.
– Nieruchomość położona jest na północnym krańcu wyspy – oświadczył pan Arens, zatrzaskując drzwiczki pojazdu.
Dach auta był złożony. Ponownie doświadczyłam tego cudownego uczucia wiatru we włosach zmieszanego z letnią bryzą i przymknęłam powieki. Moje serce biło coraz szybciej w ekscytacji pomieszanej z czymś w rodzaju lęku przed nieznanym. Nagle poczułam dziwny ścisk w klatce piersiowej, jakbym zbliżała się do jakiegoś niebezpieczeństwa, przed którym próbowała mnie ostrzec moja intuicja. Otworzyłam z przestrachem oczy i rozejrzałam się dookoła.
– Oto i ona! – krzyknął pan Arens, wskazując w stronę wzniesienia, na którym w oddali stał samotny piętrowy budynek z czerwonej cegły, kryty strzechą.
Wyglądał monumentalnie, wyłaniając się spośród wzgórz obrośniętych krzewami i wydm z falującą od podmuchów powietrza trawą. Tradycyjnie krótsze boki były zwrócone w kierunku wschodnio-zachodnim, aby wiejący często od tej strony wiatr nie wychładzał zbytnio ścian. Wjechaliśmy na boczną, piaszczystą drogę prowadzącą do bramy i zatrzymaliśmy się tuż przed nią. Mogłam teraz zauważyć pnący się po murach dziki bluszcz, zarastający gdzieniegdzie okna z białymi szprosami. Nad głównym wejściem znajdowała się niewielka urocza lukarna. Dostrzegłam inskrypcję informującą, że dom postawiono w 1895 roku. Całość otoczona była ogrodzeniem wykonanym z polnych kamieni. Do ścieżki prowadziła półkolista niebieska furtka, ukryta pośród pędów winorośli. Tuż za nią rosły dwie podeschłe jabłonie, których poskręcane konary wiły się żałośnie ku niebu. Na zachwaszczonych rabatach przebijały się kwitnące o tej porze roku rudbekie i aksamitki, rozsiewające się bez udziału ludzkiej ręki.
– Nie sądziłam, że jest taki ogromny – odezwałam się po chwili zadumy. – Tak naprawdę to nic o nim nie wiem. Podobnie jak jedną wielką zagadką jest dla mnie moja familiantka, Sybilla... – wyjawiłam. – Może dziwnie to zabrzmi, ale zanim otrzymałam testament, nie wiedziałam nawet o jej istnieniu... Dopiero wówczas zapytałam o nią matkę, która powiedziała mi, kim dla nas była ta kobieta – wyszeptałam, czując, jak oczy robią mi się wilgotne ze wzruszenia, że wkrótce będą mogła zamieszkać w tym pięknym miejscu. – Moja rodzicielka z trudem wygrzebała jej obraz z zakamarków swojej pamięci. Niestety, od kilku lat cierpi na postępującą demencję.
– Jeśli pani nawet nie znała ciotki, dlaczego wybrała akurat panią jako swoją jedyną spadkobierczynię? – zapytał mój rozmówca, marszcząc swoje krzaczaste brwi.
– Naprawdę nie mam pojęcia... – wyznałam i dodałam po chwili: – Ale może tutaj czeka na mnie odpowiedź. Czuję, że właśnie tak jest! – wykrzyknęłam. Oparłam się o bramę i spojrzałam w stronę domostwa.
Nagle zawiał silniejszy wiatr, a do naszych uszu dobiegł trzask łamiącej się suchej gałęzi, która z impetem spadła na ziemię. To najprawdopodobniej spłoszyło przyczajoną w mroku sowę, która zaczęła niemiło pohukiwać, jakby zwiastowała mające nadejść nieszczęścia. Poczułam silny zawrót głowy i gdyby nie silne ramię doktora Arensa, być może padłabym omdlała.
– Chyba jest pani przemęczona – odezwał się troskliwie. – Myślę, że czas wracać do domu.
– Ależ nic mi nie jest! – zaprotestowałam. – Obiecał mi pan jeszcze pokazać klif i latarnię morską – przypomniałam, gdy tylko poczułam się lepiej.
– Cóż, może nie są to najlepsze okoliczności. Ale ja nigdy nie odmawiam damom i dotrzymuję swoich obietnic. – Pomógł mi wsiąść do auta. – Jestem pewien, że za chwilę widok, jaki pani ujrzy, odbierze pani mowę!
Ruszyliśmy w drogę, a ja kilkakrotnie oglądałam się jeszcze za siebie i wpatrywałam się w opuszczoną rezydencję, która miała zostać niebawem moim domem. Pośród spowijającego ją teraz mroku i mgły sprawiała wrażenie ponurej i przytłaczającej. Wydawało mi się, że w oknie na piętrze przemknęło jakieś światełko, a za nim przygarbiony cień, jakby ktoś był w środku i bacznie obserwował to, co działo się wokół.
Przez krótki moment chciałam sprawdzić, czy mam rację, i poprosić mojego towarzysza, by zawrócił. Uznałam jednak, że musiało to być tylko złudzenie spowodowane moim wyczerpaniem. Imaginacja płatała mi figle.
– Czy znał pan bliżej moją krewną? Mógłby mi pan coś o niej opowiedzieć? – wznowiłam rozmowę.
– Szczerze powiedziawszy, była bardzo skrytą i zamkniętą osobą. Trzymała się na uboczu. Gdy tutaj przybyła przed laty, spekulowano, że to majętna wdowa. Ale czy była to prawda? Nikt nie wiedział nic o jej życiu i trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek miała męża. Weszła w posiadanie nieruchomości, stając się, o ile pamiętam, jej drugą właścicielką. Wolała przebywać z dala od ludzi, jakby unikała ich towarzystwa. Zdarzyło się raz, że była moją pacjentką, gdy przechodziła odmiedniczkowe zapalenie nerek. Wówczas pojechałem do niej na wizytę domową, a podejmowała mnie, leżąc w łóżku w swojej sypialni. Dziwiłem się, że nie ma żadnej pomocy domowej. Nikogo, kto mógłby jej chociaż zrobić herbaty, gdy była chora. Miała naprawdę twardy charakter.
– Czyli mieszkała w tym wielkim budynku zupełnie sama? – zapytałam w nadziei, że może wpadnę na jakiś trop, który rozwieje aurę tajemniczości, jaka roztaczała się wokół tego miejsca.
– Chyba tak... – odparł doktor niepewnym głosem, wyraźnie skoncentrowany na prowadzeniu pojazdu.
– Myślałam, że dowiem się o niej czegoś więcej... – westchnęłam, nie kryjąc rozczarowania.
Spojrzałam na oblicze pana Arensa, jakby próbując z niego wyczytać, czy powiedział mi prawdę. Nie mogłam pozbyć się uporczywego wrażenia, że jest coś, co stara się przede mną ukryć. Przygryzał nerwowo wąsy, a wzrokiem unikał moich spojrzeń. Pomyślałam, że chodziło mu jedynie o zachowanie tajemnicy lekarskiej. Dałam więc za wygraną i zamiast drążyć temat, rozglądałam się zaciekawiona po okolicy. Poza szumem wiatru i morza wydawało się, że dookoła nie ma żywej duszy. Silnik pracował teraz cicho, bo jechaliśmy bardzo wolno. Nagle od strony klifu do naszych uszu dotarły ludzkie krzyki.
– Tam chyba ktoś jest i wzywa pomocy! – zawyrokowałam, pokazując ręką, skąd dochodziły odgłosy. Mój towarzysz najwyraźniej musiał mieć te same odczucia, bo wcisnął nerwowo pedał hamulca. Po chwili znaleźliśmy się blisko skalistego brzegu, skąd było widać morze. Na skrawku lądu w świetle reflektora samochodu zauważyłam grupę ludzi z latarniami. Część z nich była zanurzona po kolana w wodzie, jakby usiłowała wyłowić z niej jakiś przedmiot.
– Niech pani tu lepiej zaczeka – zwrócił się do mnie pan Arens, chwytając torbę lekarską i wysiadając z wozu. Ruszył po urwistym zboczu w dół, asekurując się rękami, aby nie spaść. Nie miałam jednak zamiaru go słuchać. Czułam, że moja pomoc także może się przydać. Błyskawicznie podążyłam za nim. Trzymając się skał, powoli schodziłam po stromiźnie. Chwilami serce podchodziło mi do gardła. Starałam się jednak nie patrzeć, jak wysoko się znajdowałam, z uwagi na moją akrofobię.
– Doktorze Arens, jak dobrze pana widzieć! To chyba cud, że akurat pan tędy przejeżdżał! – odezwał się ktoś z tłumu. – Proszę pozwolić za mną! To koszmarna sytuacja...
– Ona nie żyje co najmniej od kilku dni. – Do moich uszu dobiegły słowa kryjące w sobie trwogę. Chwilę później znalazłam się przy napuchniętym ciele topielicy.
Twarz zasłaniały jej ciemne włosy, zmieszane z piaskiem i wodorostami. Z półotwartych ust wydobywał się muł. W świetle latarni, którą ktoś usłużnie podsunął, ujrzałam alabastrową skórę pomarszczoną na dłoniach jak u praczki. Natychmiast zwróciłam uwagę, że na jednej nodze brakowało buta, a ten, który znajdował się na drugiej, wyglądał podobnie jak trzewik znaleziony przez nas w nocy w czasie pobytu na plaży. Poczułam napad mdłości, a potem dreszcze wstrząsające moim ciałem. Na chwilę musiałam odejść na bok.
– Przecież to Klara Lindner! – Jedna z kobiet dokonała identyfikacji, przysuwając płomień świecy do twarzy nieboszczki. – Mój Boże! – lamentowała głośno. – Najprawdopodobniej wracała z posiadłości na czerwonym klifie, której zwykła doglądać po śmierci pani Gebler, gdy przydarzył jej się ten wypadek... Co za nieszczęście! To była przecież jeszcze młoda dziewczyna. Miała całe życie przed sobą! – biadoliła kobieta, wznosząc ramiona ku niebiosom.
Wyostrzyłam słuch, stając się jeszcze bardziej czujna. Nikt nie wspomniał mi wcześniej o osobie, która opiekowała się domostwem mojej zmarłej ciotki.
– Tamto miejsce zawsze było przeklęte... Ciąży nad nim klątwa – wyszeptała złowieszczym tonem jakaś matrona. – Oby tylko zmarła okrutnie nieboszczka nie została gongerem...
– Proszę o spokój! – przerwał doktor Arens. – Zwłoki muszą zostać przewiezione do kaplicy. Zanim zostaną pochowane, trzeba wykonać autopsję, chociaż w tym wypadku przyczyna zgonu wydaje się nazbyt oczywista... Należy powiadomić posterunek policji. A teraz proszę pozwolić, że się oddalę, bo nic już tutaj po mnie... – Zasępił się i westchnął ciężko.
Stałam na uboczu, drżąc po części z przejęcia, a po części z zimna, i przyglądałam się całej tej scenie. Zdawałam się zupełnie niewidzialna dla tej społeczności, pogrążonej w szoku. Powoli zaczynałam się wycofywać, czując, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
– Wracajmy do domu – usłyszałam nad uchem słowa mojego towarzysza. W milczeniu skierowałam się w stronę czekającego auta. Musieliśmy pokonać jeszcze stromą ścieżkę w górę, zanim zdyszani dotarliśmy do samochodu. W głowie kłębiło mi się mnóstwo pytań, które pozostawały bez odpowiedzi.
– Skąd się wzięła tamta kobieta?! – zapytałam, przerywając dręczącą ciszę. – Nie powiadomiono mnie, że ktoś pilnuje posiadłości mojej krewnej.
– Ja o tym także nie wiedziałem – odparł łagodnym tonem, jakby wyczuwał moje wrzące emocje. – Zapewne została do tego wyznaczona przez prawnika zajmującego się spadkiem. Być może kierowała nim obawa, by ktoś nie włamał się do środka. Co za niefortunny zbieg okoliczności! Denatka zginęła najpewniej podczas sztormu, który rozszalał się, gdy wracała wybrzeżem...
– Dlaczego to wszystko jest takie skomplikowane?! Gdy wydaje się, że człowiek dotarł do bezpiecznej przystani, czy musi okazać się ona fatamorganą? – Wiedziałam, że nie otrzymam odpowiedzi na moje rozterki. Byłam pewna, że mój spokój i perspektywa odnalezienia szczęścia na nowo zostały bezpowrotnie zaprzepaszczone. – Mam wrażenie, że ten spadek, który otrzymałam, stanie się moim przekleństwem...
– Musi pani przede wszystkim odpocząć. Takie tragedie zawsze się zdarzały i będą zdarzać. Nie jest to niczyja wina ani zamierzone działanie. Po prostu nieszczęśliwa koincydencja – powiedział pan Arens, nie odrywając wzroku od drogi. – Nie doszukiwałbym się w tym żadnego fatum...
– Co to jest gonger? – przerwałam mu, zadając kolejne z nurtujących mnie pytań.
– Według tutejszych wierzeń to zły duch topielca. Ludzie z tych terenów mają przekonanie, że osoba, którą zabrało morze, wraca do swojego domu rodzinnego, aby powiadomić o tym bliskich, by zaprzestali bezcelowych poszukiwań. Według legendy, jeżeli ktoś młody utonie, wraca dopiero po kilku pokoleniach, by obudzić na powrót pamięć o sobie. Mówi się, że taka zbłąkana dusza pojawia się w nocy w domu, kładąc się do swojego łóżka w ociekających wodą ubraniach. A jedynym śladem, że była w tym miejscu, jest mokra pościel...
– Absurdalne...
– To tylko podania ludowe, a mieszkańcy Fryzji mają głębokie przywiązanie do tradycji.
– Chciałabym towarzyszyć panu w tej sekcji – zażyczyłam sobie tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mojego rozmówcę wyraźnie zadziwiła moja stanowczość, ale nie oponował. Skinął jedynie głową w głębokim zamyśleniu, na znak, że się zgadza.
– Tak się składa, że medycyna sądowa poniekąd jest mi bliska... – wyznałam, nie tłumacząc jednak, co miałam na myśli.
Jechaliśmy jeszcze przez jakiś czas w milczeniu, wsłuchując się w grzmienie morskich fal w oddali. Próbowałam się wyciszyć, ale cała aż drżałam w środku – nie wiedziałam tylko, czy z lęku, czy z zimna. Wyspa, na którą przybyłam, wydała mi się nagle obca i wroga, niczym monstrualna otchłań, która próbowała mnie pochłonąć...
Kolejny poranek był deszczowy i mglisty. W powietrzu czuć było coraz wyraźniej aurę nadchodzącej jesieni. Siedziałam w kuchni, przy drewnianym stole, popijając czarną kawę bez cukru, która w tej chwili najbardziej pasowała do mojego nastroju. Rozgrzewałam zmarznięte dłonie, chuchając w nie i przysuwając w stronę rozpalonego pieca. Myślami byłam jednak daleko stąd.
– Pani Kader, jeżeli podtrzymuje pani chęć uczestnictwa w badaniu pośmiertnym denatki, musimy powoli wyruszać... – usłyszałam zachrypnięty głos doktora Arensa.
W milczeniu skinęłam głową i dopiłam pośpiesznie zawartość emaliowanego kubka, parząc przy tym usta i język. Zabrałam swój płaszcz z sieni i otuliwszy się szczelnie, wyszłam na zewnątrz. Krople dżdżu natychmiast osiadły na moich włosach, sprawiając, że te zaczęły się skręcać w niesforne loki, które pośpiesznie zaczesałam ręką.
– Nie znoszę takich dni – stwierdził doktor Arens, rzucając resztkę cygara na ziemię, które ugasił wypastowanym oksfordem.
– Ma pan na myśli sytuacje, kiedy musi pan dokonać sekcji zwłok osoby zmarłej zbyt wcześnie?
– Chodziło mi głównie o pogodę – odparł, marszcząc czoło i spoglądając w niebo. Znów kłębiły się na nim brudnoszare chmury, powodując, że chociaż był dzień, w okolicznych domach zapalono lampy naftowe. – Do obowiązku przeprowadzania autopsji u topielców i rozbitków zdążyłem już przywyknąć. Nie zliczyłbym, ile razy wykonałem je w życiu. Nie ma roku, żeby nie zdarzyło się kilka takich wypadków, zwłaszcza gdy przybywają letnicy. Niewiele trzeba, by porwały kogoś fale – wyjaśnił tonem wyzutym z jakichkolwiek uczuć.
Byłam odrobinę zaskoczona jego chłodem i obojętnością. Pamiętam, że mój mąż pomimo lat praktyki, ilekroć wołano go do kostnicy, zawsze w pewien sposób to przeżywał. Zwłaszcza jeżeli nagła śmierć była wyjątkowo okrutna. Nie odezwałam się już jednak więcej. Gdy przybyliśmy na miejsce, pan Arens wyciągnął z auta czarny parasol i podał mi ramię, abym także mogła się pod nim schronić.
Kamienna budowla z małą salą prosektoryjną znajdowała się na zupełnym odludziu, pośród wzgórz porośniętych dziką różą. Obok rozciągał się cmentarz, jedyny na wyspie, gdzie dokonywano pochówków mieszkańców. Przy wejściu, na kamiennej bramie siedział kruk i nieprzyjemnie krakał, aż ciarki przechodziły po plecach, jakby przemawiał głosem umarłych.
W kaplicy wszystko wydawało się już przygotowane. Poczułam na sobie czyjeś spojrzenie i obróciłam się. W półmroku dostrzegłam łysą czaszkę, w której błyszczały małe, czarne niczym węgielki oczy. Należały one do bezzębnego, garbatego starca, który stał w rogu, wycierając szmatką nóż sekcyjny i piłę do przecinania czaszki. Miał nienaturalnie powykrzywiany kręgosłup, jakby cierpiał na chorobę Bechterewa.
– Panie Krauter, tym razem pozwoliłem sobie przyjechać z panią Laurą Kader, naszym nowym lekarzem na wyspie – przedstawił mnie mój towarzysz.
Tajemniczy człowiek skinął jedynie głową, nie przerywając swojego zajęcia, pogrążony w jakimś makabrycznym transie. To zachowanie wydało mi się na tyle osobliwe, że poczułam się nieswojo. Spuściłam wzrok, by uniknąć jego spojrzenia. Na stole pośrodku sali leżało już ciało przykryte białym płótnem. Poczułam lęk i chęć ucieczki na widok wyraźnie zarysowanych pod białą tkaniną kształtów nosa, ust i rąk zmarłej.
Doktor Arens powoli odsłonił zwłoki i przystąpił do wstępnych oględzin, chodząc dookoła i pogwizdując, jakby chciał przerwać upiorną martwotę.
– Nie widzę charakterystycznego grzybka piany wokół ust lub nosa, który świadczyłby o ostrej postaci wodnej rozedmy płucnej – wtrąciłam, sądząc, że to cenna uwaga.
– Proszę pamiętać, że ten objaw występuje jedynie w przypadku utonięcia w wodzie słodkiej – mruknął mój towarzysz w odpowiedzi, skupiony na spisywaniu własnych adnotacji. – Spodziewamy się, że płuca będą mokre. Morska toń jest hiperosmotyczna, co oznacza, że płyn przenika z krwi, zalewając w efekcie pęcherzyki płucne.
Pan Arens odsłonił włosy z czoła denatki, a wówczas moim oczom ukazały się rany tłuczone i podbiegnięcia krwawe. Wydawało mi się jednak, że doktor nie zwrócił na to szczególnej uwagi, bo w milczeniu chwycił nożyczki preparacyjne Metzenbauma, szykując się do rozcinania powłok. Następnie poprzecinał żebra, by móc wyciągnąć na zewnątrz zawartość klatki piersiowej.
– Nie wydobywa się pienista ciecz! – rzuciłam, gdy kroił płuca.