Irysowy letarg - Julia Gambrot - ebook + audiobook + książka

Irysowy letarg ebook i audiobook

Julia Gambrot

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Miłość, medycyna i tajemniczy manuskrypt w czasach wojennej apokalipsy…

 

 

Podczas listopadowej nocy 1938 roku w Breslau dochodzi do pogromu Żydów. Lekarka, Iris Selinger, niepokoi się, ponieważ jej brat Joachim nie powrócił tego dnia do domu. Zaginiony miał przed bliskimi sekrety, a jego przeszłość owiana jest tajemnicą. Zdarzało mu się mówić przez sen o obrazie ukazującym boginię Lofn w perłach i ukrytych klejnotach…

 

 

Sytuacja komplikuje się, gdy w składzie z antykami należącym wcześniej do Joachima odnaleziony zostaje maszynopis przedstawiający makabryczne zabójstwo dwójki dzieci, do złudzenia przypominające zbrodnię, która przed laty wstrząsnęła mieszkańcami miasta. Mordercy nigdy nie ujęto. Czy Iris uda się przeżyć wojenną zawieruchę i odnaleźć brata? Kto był mordercą dzieci i co stało się z portretem bogini Lofn oraz skarbem?

 

 

 

„Irysowym letargiem” Julia Gambrot powraca do swojego bestsellerowego cyklu, w którym dotychczas ukazały się powieści: „Różany eter”, „Liliowe opium” i „Laurowy pean”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 53 min

Lektor: Julia Gambrot
Oceny
4,4 (31 ocen)
17
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024

© Copyright by Julia Gambrot, 2024

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Bogusława Brzezińska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © cherstva, © idal1981,

© katinelis, © meggichka/123RF, © RsVe/Wikimedia Commons

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-67915-81-6 (EPUB); 978-83-67915-82-3 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla moich dwóch cudownych Monik –

za to, że jesteście w moim życiu. Kocham Was

ROZDZIAŁ I

Ocknęłam się w fotelu, cała drżąc. Nie miałam pojęcia, która mogła być godzina, ale przypuszczałam, że dochodziła już północ. Roztarłam zimne dłonie, starając się rozgrzać. Po chwili dotarło do mnie, że nie trzęsę się z zimna, tylko ze strachu. Serce biło mi niespokojnie i pompowało w skronie falę wzburzonej krwi, jakbym właśnie wybudziła się z koszmarnego snu. Wtem doleciały do mnie rozpaczliwe krzyki i płacz, a potem odgłos tłuczonych w oknach szyb. W pokoju początkowo panowała nieprzenikniona ciemność, ale na nocne niebo powoli wstępowała rdzawa łuna. Doczołgałam się do parapetu, by wyjrzeć na zewnątrz.

Płonęła synagoga. Kłęby szarego dymu mieszały się z płomieniami i mlecznobiałą listopadową mgłą spowijającą miasto. Okropny, duszący swąd spalenizny przenikał do wnętrza przez nieszczelne okna. Banda młodych mężczyzn niszczyła drewnianymi pałkami wszystko, co napotykali na swojej drodze. Nieliczni przechodnie uciekali w popłochu i próbowali schronić się w bramach. Widziałam ciemnoczerwone plamy na chodniku i słyszałam stukot oficerek o bruk. Zaciągnęłam pośpiesznie zasłony, żeby nie zostać zauważoną; bałam się, że przyjdą i po mnie. Stąpając ostrożnie po skrzypiącym, powycieranym starym parkiecie, obeszłam mieszkanie.

Zaczęło się! – Tragiczna myśl, że być może mam przed sobą ostatnie dni życia, wdarła się boleśnie do mojej świadomości, rażąc z siłą błyskawicy.

– Joachim? – wyszeptałam zdrętwiałymi ustami imię brata. – Joachim! – powtórzyłam jeszcze kilkakrotnie, ale odpowiadała mi głucha cisza.

Najwyraźniej byłam tutaj zupełnie sama. Zaraz po tym, jak owdowiałam przedwcześnie i straciłam pracę w szpitalu po dojściu do władzy Hitlera, gdyż byłam Żydówką, krewny przygarnął mnie pod swój dach i zaopiekował się mną oraz moim synem Aaronem. Podobny los spotkał bliskie mi przyjaciółki, lekarki, chociaż żadna z nich nie była wyznania mojżeszowego. Narodowym socjalistom nie mieściło się w głowie, że kobieta nadaje się do czegoś więcej niż do bycia kurą domową, mającą wydawać na świat co rok potomstwo.

Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy na oddział przyszły brązowe koszule, nazywane tak od koloru mundurów, które należały niegdyś do carskiej armii. Bojówkarze nacjonalistów przejęli je i dołożyli do nich czerwone opaski ze swastyką. Zaczęto mnie szarpać, rozdarto fartuch, aż w końcu wypchnięto mnie na ulicę, prosto w błoto, i opluto.

– Precz z żydostwem! – krzyczeli funkcjonariusze. – Nie będziesz nigdy więcej dotykać swoimi brudnymi rękami Niemców!

Oszołomiona, bezradnie podnosiłam się z ziemi, nie rozumiejąc, co się właściwie stało. Przed wejściem do budynku gromadził się tłum rannych w zamieszkach ludzi, którzy czekali na udzielenie im pomocy. Nowa władza rozpoczęła rządy od brutalnych walk także z komunistami.

Przez to, że spora część pracowników szpitala miała żydowskie pochodzenie, pozostały personel z dnia na dzień musiał przejąć ich obowiązki i brakowało rąk do pracy. Cierpiący zawodzili żałośnie, błagając, aby ktoś się nimi zajął. Ale oni nie mieli litości dla nikogo. Pobili nawet starszego, jeszcze do niedawna szanowanego profesora. Gdy ociekał krwią, chwycili jego okulary i rozdeptali je na chodniku.

– Wynoście się z naszego kraju, bo pozabijamy was i wasze rodziny! – grozili nam wówczas.

To wszystko wydawało mi się zbyt abstrakcyjne, zbyt absurdalne. Przecież ja byłam w swojej ojczyźnie. Moi krewni walczyli na froncie w Wielkiej Wojnie. Dokąd miałabym pójść? Tutaj był mój dom.

– Pani doktor! – usłyszałam wołanie.

Poczułam, że ktoś pomaga mi wstać i odprowadza mnie w bezpieczne miejsce. Odwróciłam się i rozpoznałam jedną z pacjentek.

– Ci ludzie nie wiedzą, co robią! Proszę się nimi nie przejmować. Jak do narodu dotrze okrucieństwo, które się dzieje na naszych oczach, to odsuną tych bandytów od władzy! – zapewniła mnie, gdy usiadłyśmy na ławce.

Podziękowałam za te słowa otuchy, ściskając w milczeniu jej dłonie. Łzy, które uwięzły w gardle, całkowicie odebrały mi mowę.

Tak się, niestety, nie stało. Dalsze miesiące, a później lata udowodniły, jak bardzo tamta kobieta się myliła. Ustawy norymberskie, które weszły w życie, pozbawiły mnie nie tylko statusu obywatelki, ale i złudzeń co do tego, jakie są prawdziwe intencje Führera. Na ratunek jednak było już zbyt późno. Nie mówiąc o tym, że mocno uszczuplony budżet domowy nie pozwalał nawet myśleć o emigracji. Edukacja mojego syna Aarona pochłonęła resztę oszczędności. Marzył o architekturze i miał niebawem rozpocząć studia w Szwajcarii. W Niemczech nie byłoby to możliwe za sprawą zasady numerus clausus. Wielu profesorów miało antysemickie nastawienie i nie pozwalało osobom żydowskiego pochodzenia na kontynuowanie nauki.

Ostatecznie podjęłam decyzję, że cokolwiek miałoby mnie spotkać, zostanę w Breslau, w moim mieście, gdzie się urodziłam i wykształciłam.

Chwyciłam za słuchawkę, ale linia telefoniczna przestała działać. Byłam odcięta od świata i gdyby teraz przyszło mi umrzeć, nie miałabym nawet jak pożegnać się z najbliższymi.

Dwukrotne, niesynchroniczne bicie wielu zegarów przerwało ponure rozmyślania. Wisiało ich w całym mieszkaniu aż osiem. Każdy odmierzał czas w swoim tempie, przypominając nieustannie o kruchości naszego istnienia. W większości trafiły tutaj leciwe i zniszczone, pozbawione wahadła, sprężynek czy wskazówek, a czasem ze stłuczoną porcelanową tarczą. Joachim, mający dziwne upodobanie do staroci, przywracał im dawny blask. Cyfra osiem, czyli odwrócony znak nieskończoności, zdawała się jego ulubioną.

Dopiero teraz zauważyłam, że drzwi do gabinetu brata były otwarte na oścież. Musiał je tak pozostawić, gdy wychodził rano, co było do niego niepodobne. Zawsze dbał o to, aby były zamknięte na klucz, by podczas jego nieobecności nikt tam nie zaglądał. Z wnętrza ziała ciemna otchłań, która miała w sobie coś złowieszczego. Przełknęłam z trudem ślinę, jakbym miała w gardle gulę. Nie zapalając światła, weszłam do środka. W powietrzu unosiła się woń papierosów, w popielniczce leżały niedopałki. Joachim palił tylko wówczas, gdy nie szło mu w interesach.

Wzrok po chwili przyzwyczaił się do nikłego oświetlenia. Wpadająca poświata zamglonego, jesiennego księżyca pozwalała dostrzec panujący bałagan. Pod stopami usłyszałam szelest porozrzucanych dokumentów, które leżały zwykle w równych stosach na biurku. W maszynie do pisania tkwiła naderwana kartka. Szuflady od biurka były niedomknięte, a ich zawartość powywracana, jakby mój brat bardzo się śpieszył. To również było do niego niepodobne, albowiem zawsze trzymał nienaganny porządek. Zatemperowane ołówki układał w kolejności od najdłuższego do najkrótszego obok szkła powiększającego i mosiężnego noża z głową wyżła do rozcinania papeterii. Był przesadnym pedantem i przywiązywał wagę do najmniejszych szczegółów. W wielu sprawach wydawał się wręcz przewrażliwiony na swoim punkcie. Łatwo można było go urazić i rozpętać niepotrzebną wymianę zdań. Być może właśnie z powodu niełatwego charakteru nigdy nie ułożył sobie życia prywatnego. W tym względzie zresztą pozostawał bardzo skryty, ucinając natychmiast wszelkie rozmowy.

Gdy chodził do gimnazjum, nie brakowało dziewcząt, które ubiegały się o jego względy. Wyrósł na przystojnego młodzieńca, o dobrze zbudowanej sylwetce. Wzrok płci pięknej przyciągały interesujące oczy z różnobarwnymi tęczówkami: jedną szmaragdową, a drugą ciemnobursztynową. Joachim potrafił magnetyzować spojrzeniem tak, że damy wpatrywały się w niego jak urzeczone. On jednak wydawał się obojętny na ich wdzięki.

Widziałam tylko raz, tuż przed wyjazdem na front, jak żegnał się z pewną niewiastą, wyraźnie od niego starszą. Zapadły mi w pamięć jej kasztanowe włosy z rudym odcieniem, ciasno upięte w niski kok widoczny spod ronda kapelusza. Obserwowałam ich z oddali, schowana za firanami. Wydawało mi się wówczas, że to coś poważnego i że są ze sobą bardzo blisko. Świadczył o tym chociażby długi namiętny pocałunek tuż przed rozstaniem. Nigdy więcej nie ujrzałam tej kobiety ani też nie miałam odwagi zapytać o nią Joachima.

Z pewnością kolejnym powodem, dla którego panny na wydaniu przestały uważać go za atrakcyjną partię, było to, że często, czasem z dnia na dzień, rzucał pracę. Początkowo przejął po ojcu rodzinny biznes, ale szybko postanowił go sprzedać, uznawszy, że prowadzenie sklepu z artykułami kolonialnymi nie jest dla niego. Nie lubił targujących się, wybrednych klientów ani przebiegłych handlarzy oferujących trefny towar. Prowadzenie rachunkowości strasznie go nudziło, a stanie za ladą uważał za stratę czasu. Miał przeświadczenie, że został stworzony do czegoś lepszego, jakby czekała na niego niezwykła, życiowa misja do spełnienia. Rodzice mieli dość jego bujania w obłokach i słuchania nierealnych wizji przyszłości. Uważali, że powinien zacząć twardo stąpać po ziemi, znaleźć sobie jakieś uczciwe zajęcie, z którego wyżywiłby w przyszłości siebie i rodzinę. Zwłaszcza że studia na uniwersytecie chłopak traktował podobnie jak kwestię zatrudnienia, ostatecznie nie kończąc żadnego z kilku fakultetów.

Pobyt w okopach na froncie zachodnim spowodował, że Joachim bardzo zmężniał. Wcześniejsze niedorzeczne, romantyczne pomysły zniknęły bezpowrotnie. Zaszła w nim jeszcze jakaś zmiana, której nie potrafiłam nazwać. Źrenice, dawniej błyszczące, stały się matowe i zionęły pustką, jakby z wnętrza ulotniła się dusza. Okrucieństwa wojny odcisnęły na nim piętno.

Odgłosy na ulicy powoli cichły, a obudzone miasto ponownie zapadało w nocny letarg. Zgliszcza świątyni jeszcze dymiły, ale pożar został już prawie ugaszony. Wtem usłyszałam nieodległy odgłos wyłączanego silnika samochodu. Nie upłynęło dużo czasu i ktoś dobijał się do bramy, wzywając dozorcę, aby mu otworzył.

Na klatce schodowej rozległy się kroki i zbliżały się do mieszkania, w którym przebywałam. Musieliśmy przenieść się na samo poddasze, bo było to jedyne lokum, na jakie było nas w tamtym momencie stać. Latem doskwierał upał i zaduch, a zimą panował tu przenikliwy chłód. Małe, półkoliste okna wpuszczały niewiele światła do ponurego wnętrza, a na dodatek mój brat zazwyczaj lubił mieć zaciągnięte zasłony. Nie cierpiałam tego miejsca i nigdy nie czułam się w nim jak w domu, a bardziej jak zaszczute zwierzę w bezpiecznej kryjówce.

Do moich uszu doleciało najpierw natarczywe stukanie metalowej kołatki, a następnie głuche walenie w drzwi. Zamarłam, bojąc się uczynić najmniejszy ruch. Na moment przestałam oddychać. Nie miałam wątpliwości, że niespodziewana wizyta o tej porze nie mogła wróżyć niczego dobrego. Zrobiło mi się słabo i z trudem utrzymałam równowagę, oparłszy się o regał na książki.

– Otwierać natychmiast! – rozległ się donośny męski głos. – Policja!

Postanowiłam, że nie ruszę się z miejsca. Nie miałam pojęcia, jak długo to wszystko trwało, bo każda sekunda wlokła się w nieskończoność. Wreszcie musiano uznać, że nikogo nie ma w środku. Mężczyzna kopnął z wściekłością we framugę, po czym przeklął siarczyście.

– Jeszcze wrócimy po tego Żyda! Zapłaci za to, co zrobił, i nie ujdzie z życiem – usłyszałam groźbę wypowiedzianą uniesionym głosem.

– Pamiętajcie, że zanim go zatłuczemy na śmierć, trzeba go przesłuchać! Wydobyć z niego wszystko, co wie – upomniał drugi głos.

Gdy rozmowy i dźwięki na klatce schodowej ucichły, poczułam pulsowanie w całym ciele. Zastanawiałam się, czego mogli chcieć od Joachima. Wydawało mi się nieprawdopodobne, aby mógł popaść w konflikt z prawem. Zawsze był do przesady uczciwy. Ostatnimi czasy w ramach aryzacji został zmuszony do sprzedaży na bardzo niekorzystnych warunkach swojego składu z antykami. Przyczyniło się to do pogłębienia naszych kłopotów finansowych. Nabywca lokalu od dawna szykanował i próbował zastraszyć naszą rodzinę. Być może więc sprawa w jakiś sposób dotyczyła tej transakcji.

Odczekałam chwilę, zanim odważyłam się ponownie zbliżyć do okna i ostrożnie wyjrzeć na ulicę. Wówczas ujrzałam mężczyznę w płaszczu i homburgu, opartego o karoserię czarnego volkswagena garbusa, zaparkowanego przy chodniku. Jego nalaną, okrągłą twarz oświetlała latarnia gazowa. Wydawało mi się, że wpatrywał się w okna naszego mieszkania. Wyciągnął z kieszeni papierosa, przygryzając go nieśpiesznie zębami. Przez moment zapałka oświetliła oblicze tego człowieka i ujrzałam grubą szramę na policzku i brodzie. Cofnęłam się gwałtownie, czując wyrzut adrenaliny do krwi. Ciało zesztywniało jak u nieboszczyka, a napięte do granic wytrzymałości mięśnie zaczęły drżeć.

– Kim jesteś?! – mamrotałam do siebie zmartwiałymi wargami.

Minęły kolejne minuty, zanim typ spod ciemnej gwiazdy odjechał.

W głowie wirowały mi tysiące myśli. Postanowiłam położyć się na sofie w salonie i przykryłam się wełnianym, szorstkim pledem. Wiedziałam, że i tak do rana nie zmrużę oka, ale wtedy będę mogła wyruszyć na poszukiwania. Wierciłam się na posłaniu, aż stare sprężyny skrzypiały. Targały mną emocje o sile oceanicznego sztormu. Przerażające wizje oplatały umysł niczym toksyczne pnącza, a złe przeczucia dźgały serce sprawiając ból jak ostrze mizerykordii. Momentami zapadałam w stan błogiej nieświadomości, by znów obudzić się w tym koszmarze, który śniłam na jawie. Wtem usłyszałam chrobotanie za drzwiami, jakby ktoś próbował otworzyć zamek. Pokój wypełniała szara poświata, ale jeszcze było przed świtem. Zerwałam się z posłania i ruszyłam w stronę drzwi wejściowych.

– Mamo! – usłyszałam ciche wołanie z korytarza.

– Aaron! – Otworzyłam drzwi i wpadliśmy sobie w ramiona.

Po naszych policzkach popłynęły łzy. Kilka miesięcy wcześniej mój syn wyprowadził się, gdy znalazł pokój na wynajem. Od tego momentu widywaliśmy się o wiele rzadziej. W obliczu wydarzeń rozgrywających się wokół jego odwiedziny nabierały szczególnego znaczenia.

– Nic ci nie jest?! – zapytałam, chwytając twarz Aarona w dłonie, by wyczytać z niej prawdę.

– Na szczęście nie! Ale aresztowali prawie wszystkich mężczyzn. Mają podobno wywieźć ich do różnych obozów!

– Jak udało ci się uratować?! – wydusiłam z siebie łamiącym się głosem.

– Ukryłam go w naszym domu – dobiegł mnie znajomy ciepły głos.

Dopiero wtedy zorientowałam się, że nie jesteśmy sami. Z półmroku wyłoniła się kobieca postać. Ściągnęła toczek, rozpuszczając ukryte pod nim złociste loki. Miała na sobie płaszcz redingote z brązowej dywetyny, o podłużnych cięciach i krótkich rewersach, a na ramionach modnego srebrnego lisa. Była to Natalia Hanzel, córka mojej przyjaciółki Lilii. Drobna i krucha, podobna do matki, po ojcu odziedziczyła nosek z małym garbem, który jednak nie ujmował jej uroku. Wzruszona rzuciłam się, by ją uściskać.

– Dziękuję ci z całego serca. Tak wiele przecież ryzykowałaś! – wyszeptałam.

– Oddziały SS chodziły od domu do domu, pytając, czy mieszkają tutaj jeszcze jacyś Żydzi, i zabierali każdego ze sobą – relacjonował mój syn. – Nie odważyli się jednak zapukać do domu szanowanego niemieckiego neurologa – zakończył, mając na myśli profesora Hanzela. Na twarzy pojawił mu się lekko kpiący uśmiech, jakby cała ta sytuacja go bawiła. – Udało mi się ich wykiwać, chociaż już na pierwszy rzut oka wyglądam jak Żyd. – To powiedziawszy, potrząsnął swoją czarną, gęstą czupryną, a kosmyki lekko kręconych włosów opadły mu na czoło, przysłaniając duże, wiecznie rozmarzone ciemnoszare oczy. – Może nikt mnie nie podejrzewał, bo u mojego boku kroczyła aryjska piękność? – dodał, zbliżając się do Natalii.

Ta w spontanicznym geście poprawiła mu fryzurę. Przez chwilę zastygli w bezruchu, pochłaniając siebie iskrzącymi spojrzeniami. Dopiero w tym momencie dotarło do mnie, że pomoc, jaką otrzymał Aaron, nie była jedynie wyrazem wieloletniej przyjaźni, lecz może czegoś o wiele poważniejszego. Poczułam uderzającą w skronie falę wzburzonej krwi. Obraz przede mną stał tak jaskrawy, że prawie mnie oślepił.

Tak bardzo nie chciałam, aby to była prawda... W tych strasznych czasach za związek łamiący ustawy norymberskie oboje ryzykowali życiem, z czego musieli sobie zdawać sprawę. Zhańbienie rasy było uznawane za jedno z poważniejszych przestępstw, a na Żydów za uwiedzenie niemieckich kobiet czekał wyrok śmierci. Wiedziałam jednak, że młodość rządziła się swoimi prawami. Pozostało mi żywić nadzieję, że to chwilowe niewinne zauroczenie, a otrzeźwienie przyjdzie niebawem. Postanowiłam również w stosownym momencie odbyć z synem zasadniczą rozmowę.

Zastanawiałam się, co powiedziałaby na to wszystko Lilia. Schorowana i biedna przebywała od wielu miesięcy na leczeniu w sanatorium w Alpach, walcząc z kolejnym rzutem gruźlicy. Nie miała pojęcia, co działo się w domu podczas jej nieobecności. Zapewne nie byłaby zadowolona, że jedyna córka, dobrze rokująca studentka Akademii Sztuk Pięknych, ryzykuje w ten sposób swoją przyszłość.

– Mamo, co z tobą?! – Syn potrząsnął mnie lekko za ramiona. – Jesteś taka milcząca. Chodź, zaparzę nam herbaty. Masz takie zmarznięte dłonie!

Skierował swoje kroki do kuchni. Dopiero gdy usiedliśmy nad filiżankami z gorącym naparem i pokroiłam czerstwą chałkę, ponownie zebrałam w sobie siły na rozmowę.

– Była tutaj policja... Przyszli po twojego wuja. Odgrażali się, że go zabiją. Nie wrócił wczoraj do domu i boję się, że stało mu się coś złego... – powiedziałam ledwie słyszalnie, wpatrując się w haftowany tisztuch rozłożony na stole.

Z nerwów zaczęłam rozgniatać opuszkami palców okruszki.

– Ciociu, proszę, nie zamartwiaj się! – Natalia próbowała mnie pocieszyć, ściskając moją rękę. – Może udało mu się uciec jak Aaronowi? Pan Joachim opowiadał nam, jak przeżył Verdun, a to przy tym to nic!

– Obawiam się, że chodzi tutaj o coś więcej niż tylko o to, że jesteśmy Żydami... – skonstatowałam z żałością. – Tej nocy pod naszymi drzwiami był dziwny mężczyzna, który potem wpatrywał się w nasze okna. Miał oszpeconą blizną twarz, więc łatwo bym go rozpoznała, gdyby znów się pojawił.

Tym razem mój syn zasępił się i westchnął ciężko.

– Ty coś wiesz na ten temat? – Spojrzałam na niego badawczo, ale on tylko przygryzał wargi zębami, aż zrobiły się kredowobiałe.

– Nie wiem, mamo, czy teraz powinnaś się tego dowiedzieć...

– Co masz na myśli?! – wykrzyknęłam.

Oblał mnie lodowaty pot, który niczym igły kłuł moją skórę.

– Twój brat miał przed nami tajemnice. Zadawał się z ludźmi ze świata, z którym nikt z nas nie chciałby mieć nic wspólnego... Nie mam pojęcia, jakie dokładnie łączyły go z nimi interesy, ale być może to ostatecznie go zgubiło. – Ledwo Aaron skończył mówić drżącym głosem, gdy zegary zaczęły posępnie bić. – Sądzę, że może chodzić o pewne stare płótno przedstawiające nordycką boginię namiętności Lofn w sznurze pereł – kontynuował konspiracyjnym szeptem. – Z tego, co wiem, wuj wszedł w jego posiadanie w dziwnych okolicznościach, jeszcze zanim obraz stał się przedmiotem szczególnego zainteresowania. Namalował go mało znany artysta. Od jakiegoś czasu to malowidło z niejasnych przyczyn było dla wuja źródłem niepokoju. Jako handlarz antyków, nieraz drogocennych, zapewne miał świadomość, jakie wiążą się z tym niebezpieczeństwa. Bredził jeszcze coś o ukrytych rodowych klejnotach i sędziwym drzewie, ale nie miało to specjalnie sensu.

– Jak się tego wszystkiego dowiedziałeś? – dociekałam, ściągając mocno brwi.

– Gdy mieszkałem jeszcze z wami i spaliśmy w tym samym pokoju, zauważyłem, że wuja często męczyły nocne koszmary. Potrafił się obudzić z krzykiem. Zdarzało się również, że mówił przez sen. Wtedy kilka razy napomknął o portrecie pięknej kobiety, o ciemnomiedzianych włosach, odzianej jedynie w biżuterię i o... – zrobił chwilę przerwy, by nabrać powietrza – o mężczyźnie z blizną na policzku, który miał czyhać na jego życie i przed którym uciekał. Wywnioskowałem, że chodziło o zemstę. Próbowałem wydobyć więcej informacji, na próżno. To wszystko, co wiem – dokończył, rozkładając ręce.

– Nic z tego nie rozumiem... – wyjąkałam oszołomiona i roztarłam bolące mnie coraz bardziej skronie.

– Jest sposób, aby rozwikłać tę tajemnicę – oświadczył mój syn poważnym tonem. – Musimy przeszukać gabinet wuja, być może tam znajdziemy odpowiedzi na dręczące nas pytania...

– Wykluczone! – zaprotestowałam stanowczo, zaciskając nerwowo zęby, aż zazgrzytały. – Grzebać w prywatnych rzeczach podczas jego nieobecności?! Nie tak cię wychowałam! – pouczyłam Aarona, dając upust gniewowi narastającemu wewnątrz.

– Mamo! Być może to jedyna szansa, aby ocalić jego i nas! Nie mamy wyjścia i proszę cię, nie traćmy czasu, bo nie wiemy, ile nam go zostało... – rzucił enigmatycznie.

Oblicze jego przybrało bajroniczny wyraz, jakby nie powiedział nam jeszcze wszystkiego i skrywał straszną tajemnicę, tak przerażającą, że nigdy nie powinna wyjść na jaw, tylko zostać pochowana razem z nim w grobie.

ROZDZIAŁ II

Nastał słotny i zimny listopadowy poranek. W powietrzu w dalszym ciągu unosiła się drażniąca woń pożogi, a kleista sadza osiadała na szybach. Ponure wrażenie sprawiały gawrony, które obsiadłszy bezlistne drzewa, zastygły w bezruchu. Ich donośne krakanie rozdzierało panującą dookoła martwą ciszę i odbijało się echem. Miasto widmo budziło się znów do życia, ale ubiegłej nocy jakaś jego część umarła bezpowrotnie. Z popielatej mgły wyłaniały się porozbijane szyby i splądrowane sklepy. Na chodniku w świetle gasnących latarni mieniły się odłamki szkła. Na ulicach było zupełnie pusto, jakby w tym miejscu pozostały jedynie dusze umarłych.

Mnie także wydawało się, że już nie należę do świata żywych i jestem jedynie snującym się cieniem. Co jakiś czas musiałam szczypać się w ramiona przez narzucony niedbale, zrobiony na drutach sweter, aby ból przypomniał mi o moim istnieniu. Nacisnęłam klamkę drzwi prowadzących do gabinetu Joachima. Zawiasy zaskrzypiały smętnie, zanim wpuściły nas do środka. Za dnia wnętrze robiło równie przygnębiające wrażenie jak w nocy.

– Może powinnam już pożegnać się i pójść do domu? – zapytała nieśmiało Natalia, spuszczając wzrok.

– Przecież nie mamy przed sobą sekretów! – zaprotestował natychmiast mój syn i złapał ją za rękę, przyciągając do siebie.

Udałam, że nie widziałam tego gestu. Szybko zmieniłam temat.

– Nie wiemy, czego właściwie szukamy – westchnęłam zrezygnowana, oparłszy się o rzeźbioną, biedermeierowską witrynę.

– Zacząłbym od sejfu schowanego pod dywanem – zaproponował nieoczekiwanie Aaron, schylając się, by zwinąć gruby, gęsto tkany kobierzec z wizerunkiem jelenia w leśnym gąszczu. – Jeżeli wuj przechowuje jakieś ważne pisma, to najpewniej właśnie tam – zawołał nieco zasapany i odkrył płaską metalową obudowę, schowaną pomiędzy deskami.

Zaskoczył mnie po raz kolejny tym, że wiedział o tajemnej skrytce.

– Spróbuję dostać się do środka – rzekł, sięgając do kieszeni po kawałek drutu.

Powstrzymałam go.

– Jeżeli zniszczymy zamek, to Joachim od razu odkryje, że ktoś ruszał jego rzeczy.

– Tutaj za kotarą jest jakaś duża skrzynia – rzuciła córka Lilii, kaszląc od kurzu, który uwolnił się z aksamitnego materiału w kolorze oliwkowym ze śladami dziur powygryzanych przez mole.

Chociaż lubiłam Natalię, jej obecność mnie krępowała. Wolałam, aby tak poufne sprawy nigdy nie wyszły poza krąg najbliższej rodziny.

– Chyba jednak źle robimy, że przeglądamy rzeczy, które nie należą do nas... – Zawahałam się ponownie. – Być może zaginiony niebawem wróci do domu cały i zdrowy, a nasze obawy są zupełnie bezpodstawne? – próbowałam uspokoić samą siebie, chociaż w głębi serca nie wierzyłam w te słowa. – Jestem pewna, że nigdy nie wybaczyłby mi, że ośmieliłam się wejść tutaj pod jego nieobecność. Zawsze był na tym punkcie szczególnie przeczulony – urwałam, gdyż ściśnięta krtań odmawiała mi posłuszeństwa.

Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Aaron za bardzo był pochłonięty podważaniem wieka starego kufra, a jego towarzyszka zawzięcie mu w tym pomagała. Okucia szczęknęły, poluzowane śruby wypadły i potoczyły się z łoskotem po podłodze. Drewno musiało być zmurszałe, jakby jakiś czas było pod wpływem wilgoci. Dziwny, niepokojący zapach doleciał do naszych nozdrzy.

– Tutaj jest tylko skórzany notatnik z adresami i jakiś maszynopis – stwierdził mój syn z rozczarowaniem. – Chyba bardzo stary, bo papier jest pożółkły, a atrament miejscami wyblakły.

– Chcę to zobaczyć – rozkazałam, przysuwając się do nich.

Wzięłam do rąk starannie pospinane kartki i próbowałam zapalić lampę. Niestety, przerwa w dostawie elektryczności sprawiła, że druciki żarówki ani drgnęły. Wyciągnęłam z kieszeni zapałki i ogarek świeczki, które zwykle nosiłam przy sobie na wypadek takich okoliczności. Blask płomienia rozjaśnił pomieszczenie. Wytężyłam wzrok, ale litery były za małe, abym mogła je odczytać bez okularów.

– Proszę, pozwól, że ja pomogę. – Natalia odebrała z moich rąk znalezisko.

Przez chwilę przesuwała wzrokiem po linijkach tekstu, a jej oblicze przybladło.

– Czy mogłabyś czytać na głos? – poprosiliśmy.

– To fragment książki zatytułowanej Ścierwiec – wyszeptała niepewnie, kartkując pobieżnie strony. – Autorem jest niejaki Lars Arnhart. Zaczyna się od części pierwszej pod tytułem Horrendum.

– Nic mi to nie mówi – mruknął Aaron. – Ciekawe, dlaczego wuj to tutaj przechowywał jak najcenniejszy skarb.

Dziewczyna kontynuowała lekturę drżącym głosem:

Była noc, ciemna i długa. Noc straszna i okrutna, która miała znów przynieść śmierć. Księżyc akurat był w nowiu, a w tym czasie on rozpoczynał swoje łowy. Założył jak zawsze filcowy, nieco śmieszny cylinder i przydługi, postrzępiony czarny płaszcz niczym skrzydła brudnicy. Znalazły się na nim ślady zakrzepłej, krwi. Popatrzył w lustro na swoją marmurową twarz, zmieniającą się po zmierzchu w oblicze wampira. Była to już w zasadzie jedynie czaszka, obleczona skórą. Szyję jego oplatały grube niczym oślizgłe węże żyły. Wygłodniałe oczy lśniły w zapadniętych oczodołach. Uśmiechnął się do lustrzanego odbicia, ukazując rząd pożółkłych krzywych zębów, wystających z gnijących dziąseł. Ten zew, ta jego natura nie pozwalały mu zasnąć, pchały do tego, by po raz kolejny odebrać komuś życie. Zegary leniwie odmierzały czas: tik-tak... tik-tak... Za chwilę wybije północ, a wtedy wyruszy na poszukiwanie swojej ofiary. Módl się, żeby do ciebie nie przyszedł. Tik-tak, tik-tak... Jeszcze kilka oddechów, jeszcze kilka chwil dzieli cię od grobu.

Znów stał się bogiem, bo mógł darować lub odbierać życie. Ale nie pogardził także padliną, dlatego nazwał sam siebie Ścierwcem.

Zakradł się od tyłu i odnalazł uchylone okno kuchenne. Podważył je i bez trudu wszedł do domu zwinnie niczym kot. Od dawna obserwował budynek i wiedział, gdzie mieści się sypialnia. Trzymał w ręku siekierę. Do jego uszu doleciało głośne pochrapywanie. Kąciki ust zadrgały mu od niemego śmiechu. Podszedł zupełnie blisko, przez chwilę wpatrywał się w unoszącą i opadającą powoli w półmroku białą, szeleszczącą od krochmalu pierzynę. Napawał się widokiem ostatnich sekund życia bezbronnej ofiary. Śpiący starzec musiał wyczuć jego obecność, bo nagle przebudził się i usiadł półprzytomnie na łóżku. Przetarł pomarszczonymi dłońmi oczy, zapewne sądząc, że w dalszym ciągu śni.

– Kim jesteś? – wycharczał przez wyschnięte gardło.

– To ja, Ścierwiec – odparł, po czym zamachnął z całej siły siekierą.

Usłyszał chrzęst łamanego kręgosłupa, a krople krwi rozbryzgały się po ścianach. Zakrwawionymi palcami wyciągnął z ust porcelanową szczękę. Resztę postanowił zrobić już w domowym zaciszu. Włożył ludzkie truchło do płóciennego worka i zarzucił na plecy. Sędziwy mężczyzna był chudy i mocno wysuszony, więc nie stanowił nadmiernego ciężaru. Idealny do sproszkowania i sporządzenia cudownego leku, pożądanego przez wszystkich panaceum.

W drodze powrotnej przemierzał powoli ciemny bór. Znał tutaj każdą ścieżkę. To była jego ziemia, jego ostoja. Nigdzie indziej nie czuł się bezpiecznie. Omijał moczary i matecznik, gdzie chowały się dzikie zwierzęta. Gdzieś w oddali wył basior, zwołując watahę wilków. Skowyt roznosił się po głuszy przeszywającym echem. Tuż przed nim z krzewu czeremchy wyleciało spłoszone ptaszysko. Nozdrza podrażnił zapach zepsutego mięsiwa. Usłyszał powarkiwanie i błysnęły przed nim ślepia rosomaka, obgryzającego szkielet sarny. On też miał swoją ucztę!

Wreszcie przybył do domu i zasiadł z powrotem przy kuchennym stole. Chwilę odpoczywał, bawiąc się i rozgniatając paznokciami pełzające po blacie larwy. Pomimo zmęczenia zdecydował się zabrać do pracy. Wypatroszył oczodoły, zdjął skalp, a potem wyciągnął wielki gar, do którego je wrzucił. Zamierzał wygotować wszystko w roztworze ługu. Z odrąbanych głów budował świątynię śmierci, by móc porozumieć się ze światem zmarłych. Tworzył ją latami. Od dnia, gdy odebrano mu wszystko, co kochał. Pragnął też pozostawić po sobie coś na wieczność. Chociaż nie był trupim rzeźbiarzem, to potrafił stworzyć z piszczeli piękne żyrandole, a czaszki układał jedną na drugiej niczym cegły.

Tułów trupa pozostawił na zewnątrz, zasypany starannie bitumiczną masą. Resztę szczątków umieścił w trumnie obitej cynową blachą i pochował w puszczy w bezksiężycową pochmurną noc. Gdy kopał głęboki dół, towarzyszyło mu tylko zawodzenie puszczyka. Na bezimiennej mogile stanął kamienny krzyż. Nikt się nie dowie, kto tu spoczywa, kogo zamordował. Wróci na grób dopiero za jakiś czas, gdy zwłoki już zaczną się rozkładać. Będzie wtedy grzebał gołymi rękami w cmentarnej ziemi, aż dosięgnie do zardzewiałego wieka...

– Mój Boże, kto pisze takie okropieństwa?! – przerwałam, nie mając ochoty dłużej słuchać tej historii. – Na pewno nikt zdrowy na umyśle!

– Do maszynopisu załączony jest też jakiś list, chyba z wydawnictwa – rzekła Natalia, wczytując się przez moment w treść. – Odmawiają w nim publikacji tej powieści. Proszą, aby autor nie przysyłał im już więcej swoich tekstów i przestał ich nękać, bo zgłoszą sprawę na policję – zakończyła i schowała pergamin z powrotem do koperty.

– Nic dziwnego! Nie sądzę, aby taka lektura łatwo znalazła czytelników – odparłam, czując, jak wstrząsają mną dreszcze odrazy.

– Pokażcie mi to lepiej! – Aaron przepchnął się łokciami, dopadając do maszynopisu.

Nabrał głęboki oddech i zaczął ponownie czytać.

Poczuł chłód kamiennej posadzki. Leżał skulony na podłodze, a cisza dzwoniła mu w uszach. Był niemalże pewny, że dookoła niego nie ma żywej duszy, odnosił jednak wrażenie, że ktoś natarczywie mu się przygląda. Gdy otworzył zaciśnięte powieki, najpierw ujrzał ciemność, a dopiero po chwili, gdy oczy się do niej przyzwyczaiły, wyłoniły się ludzkie czaszki. Były ich dziesiątki, z ziejącymi pustką i smutkiem oczodołami. Z sufitu zwisały kredowobiałe kości. Powoli spróbował wstać, czując ból każdego mięśnia. Nie miał pojęcia, jak trafił do tego makabrycznego miejsca. Dzwony z kaplicy biły dwanaście razy. Przełykał z trudem lepką ślinę przez zaciśnięte gardło, bojąc się oddychać, aby ktoś nie odkrył jego obecności. Nagle do jego uszu doleciało rozdzierające ciszę skrzypnięcie wrót. Próbował się schować, ale nie było gdzie. Serce przyspieszyło, tłocząc w sztywne ze strachu ciało gorącą krew.

Tuż przed nim stanęła postać w czarnym szerokim płaszczu, przypominająca ogromnego nietoperza. Poły rozwiewał chłodny wicher, który wraz z deszczem wdarł się do pomieszczenia. Nieznajomy podniósł rondo filcowego kapelusza, a on w mroku dostrzegł blade, zapadnięte lica i złowrogi błysk czarnych oczu niczym u kruka.

– Witaj w moim domu! – zawołał od progu tajemniczy przybysz.

– Coś ty za jeden i jak się tutaj znalazłem? – wyrzucił z siebie zdławionym ze strachu głosem.

– Imienia mojego wyjawić ci nie mogę, ale nazywają mnie Ścierwcem, bo żeruję na zwłokach i zwierzęcej padlinie. Spójrz na te piękne rzeźby z ludzkich gnatów! To ja je zrobiłem – pochwalił się, z dumą wypinając pierś. – Jestem prawdziwym artystą! Tworzę arcydzieła. Ale największą sławę przyniósł mi pewien lek... – ściszył złowieszczo głos i zrobił krok do przodu.

Tego cherlaka załatwiłby jednym ciosem, ale wolał najpierw karmić się jego cierpieniem

– To panaceum, które otrzymuję z trupów – oznajmił upiór w ludzkiej skórze.

– Błagam odłóż to! Nie chcę już słuchać tych makabryczności! – oznajmiłam zniesmaczona, zatykając uszy. – W końcu przyszliśmy tutaj, aby znaleźć ślad, który pomoże odszukać nam twojego wuja – przypomniałam.

– Ta skrzynia zawiera więcej koszmarnych pamiątek... – zapiszczała przerażona Natalia.

Mój syn odebrał z jej rąk czarno-białą fotografię.

– To chyba zwłoki. – Skrzywił się z obrzydzenia. – Wyglądają, jakby były w szklanej trumnie!

Przez chwilę analizowałam obraz, po czym stwierdziłam:

– Zdjęcie rzeczywiście zostało wykonane post mortem. Wnioskując po opuchnięciu tkanek, denat mógł być topielcem – zawyrokowałam. – Dawniej umieszczano ciała nieboszczyków, których nie potrafiono zidentyfikować, w specjalnej galerii i wystawiano je na widok publiczny. Tak zwana morga stanowiła część zakładów medycyny sądowej. Dziś już są praktycznie nieużywane – wyjaśniłam.

– Ciekawe, jak te arcydziwne przedmioty znalazły się w tym pokoju – dociekała córka Lilii.

– Jestem przekonana, że Joachim musiał je od kogoś dostać albo przez przypadek nabyć do składu staroci. Nie mam pojęcia, jaki miał zamiar. Chciałabym już zakończyć przeszukiwanie gabinetu – ucięłam oschle z pokerowym wyrazem twarzy, by nie zdradzić szarpiących mną uczuć.

W głowie rodziło mi się coraz więcej dręczących pytań, które niczym kolczaste łodygi spowijały mój umysł i kłuły boleśnie.

– Przecież do tej pory nie natrafiliśmy jeszcze na żaden istotny ślad! – zawołał zawiedziony Aaron. – Jesteśmy cały czas w punkcie wyjścia...

W tym momencie zabrzęczał dzwonek do drzwi. Odgłos powtórzył się jeszcze kilkakrotnie, rozchodząc się po domu. Ktoś coraz bardziej nachalnie domagał się, aby mu otworzyć. Skamieniałam, wstrzymując oddech. Mój syn stanął za mną, złapał mnie za ramię i dał znak, abym pozostała w bezruchu.

– Pani doktor! – usłyszałam rozpaczliwe wołanie z klatki schodowej. – Niech nam pani pomoże!

Chociaż już od kilku lat po przeprowadzonej glajchszaltyzacji nie wolno mi było legalnie praktykować, to ciągle zdarzało się, że byłam wołana do chorych, zwłaszcza pochodzących z uboższej części gminy żydowskiej. W czasach, gdy na szyldach wielu lekarskich praktyk widniał napis NIEMIECKI LEKARZ, a większość medyków wyznania mojżeszowego zdecydowała się na emigrację po ogłoszeniu ustaw aryjskich, moja pomoc cieszyła się szczególnym powodzeniem. Zawsze otrzymywałam w zamian jeżeli nie pieniądze, to inne dobra, jak kurę na rosół, naftę lub wełnę na sweter. Wdzięczni pacjenci bywali często bardzo hojni pomimo panującej powszechnie biedy.

Pośpiesznie ruszyłam w stronę drzwi. Nacisnęłam na klamkę i uchyliłam skrzydło, a do ponurego wnętrza wpadła smuga światła. Wraz z nią usłyszałam lament kobiety. Na progu stała Ilsa Halper, moja dawna sąsiadka.

– Przybiegłam, jak tylko zamieszki ucichły! – zawołała. – Mój mały wnuk... Jest z nim coraz gorzej! – Zaszlochała, a jej barki zatrzęsły się od płaczu. – Ma obrzmiałe pachwiny, a w dodatku zrobiła mu się przetoka, z której już od wielu dni sączy się ropa. On ma dopiero pięć miesięcy... Córka już jedno dziecko pochowała. Więcej nie zniesie tego bólu. Niech go pani i Bóg ratuje! – Łkała, składając ręce jak do modlitwy.

– Proszę poczekać, muszę się przygotować – odparłam, wycofując się w stronę szafy z ubraniami.

Wdziałam na siebie suknię z rypsu z wąskimi plisami, niedbale przeczesałam grzebieniem włosy, po czym chwyciłam skórzaną, lekarską torbę. Była stara i zniszczona, miejscami przetarta prawie na wylot, ale wciąż niezbędna.

Zbiegłyśmy po schodach na ulicę. Coraz ciężej było się przedrzeć z powodu licznych przechodniów i zbierających się gapiów. Część tłumu – począwszy od dzieci, a skończywszy na starszych – zdawała się zachwycona wydarzeniami z poprzedniej nocy, co wyrażano entuzjastycznymi krzykami, wesołym pogwizdywaniem i śmiechem.

– Idźcie jeszcze zobaczyć szachrajską halę! – szydził otyły mężczyzna o byczym karku, splunąwszy bezceremonialnie.

Wszyscy doskonale wiedzieli, że tym określeniem polityczny tygodnik „Der Stürmer” określał synagogę. Znana i piękna budowla, dzieło von Opplera, zdobiąca niejedną pocztówkę, stała się teraz dymiącą ruiną, zniszczoną przez bomby zapalające. Ostała się tylko romańska kopuła, lecz była mocno przechylona. Trwały przygotowania, aby ostatecznie wysadzić ją w powietrze. Poczułam rozdzierający ból, ale moje oczy pozostały suche niczym pustynia, jakby nie potrafiły wydzielać łez. Miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie do najciemniejszych lat średniowiecza.

Minęłam zdewastowaną piekarnię Hirschlika i skład żelazny Brauer i Syn. Właściciele wracali do zniszczonych i splądrowanych sklepów. Czyszczono ramy okienne z resztek rozbitego szkła. Podnoszono z ziemi podeptane i porysowane szyldy z namalowanymi swastykami. Grupy wyrostków z Hitlerjugend szwendały się od witryny do witryny, paląc luksusowe cygara, zrabowane ze sklepu z tytoniem. Ochoczo wyśpiewywali hymn nazistów Horst Wessel Lied.

Z małej apteki za rogiem powyrzucano na chodnik flakony, słoje, fiolki oraz pudełka. Widziałam, jak jakiś wychudzony typ w łachmanach, wyglądający na morfinistę, przeszukuje je desperacko. W salonie meblowym porozcinano wystawowe sofy, szezlongi i fotele, podarto na strzępy brokatową tkaninę, jaką obite były eleganckie kanapy. Przed fabryką alkoholi Reichmanna leżała sterta rozbitych butelek z kolorowymi etykietami luksusowych marek. W powietrzu unosił się aromat likierów i koniaku. Nie inaczej sytuacja wyglądała w domu towarowym z artykułami spożywczymi, gdzie stratowano butami sery, jaja, czekoladę i masło, jakby na przekór biedzie i głodującej od dawna ludności. Największym jednak barbarzyństwem był dla mnie sklep z fortepianami, z instrumentami zniszczonymi od uderzeń kamieniami i cegłami. Klawisze z kości słoniowej leżały rozsypane na bruku, a wyszarpane struny plątały się przy krawężniku.

Tu i ówdzie stali mundurowi, regulujący jedynie ruch uliczny, zupełnie ślepi na bezprawie, jakie się wokół nich dokonywało. Co jakiś czas zatrzymywali kogoś, kto wydawał się im podejrzany.

– Jest pan Aryjczykiem? – padało krótkie pytanie.

Negatywna odpowiedź była powodem aresztowania.

Bliżej siedziby miejskiej policji zobaczyłam kolumnę szybko mknących ciężarówek pełnych złapanych mężczyzn.

– Powiesić ich! – skandowali głośno ludzie zgromadzeni na rogatkach.

Część z pojmanych najpewniej była transportowana do Dürrgoy, gdzie w granicach miasta od kilku lat działał obóz koncentracyjny. Mordowano w nim komunistów i wszelkich przeciwników nowej władzy. Naród, który wydał na świat Gutenberga, Goethego i Kanta, teraz znów pogrążał się w mrokach...

Minęłyśmy kiosk z prasą. Nagłówki gazet donosiły, że w całym kraju o godzinie drugiej w nocy podpalono wszystkie synagogi jako odwet za morderstwo dokonane we Francji. Chodziło oczywiście o sprawę młodego Grynszpana, bezpaństwowca, który wdarł się do niemieckiej ambasady w Paryżu i zastrzelił przypadkowego urzędnika. Motywem była zemsta za wypędzenie polskich Żydów z Trzeciej Rzeszy. Zdarzenie stało się kolejnym pretekstem do wywołania antysemickich zamieszek.

Patrzyłam na to wszystko z przerażeniem, ciągle nie wierząc, że dzieje się naprawdę. Jeszcze bardziej zatrwożyła mnie refleksja, że gdybym posiadała teraz fiolkę z cyjankiem albo wystarczającą porcję opium, zażyłabym je natychmiast i nie oglądała więcej tego świata, w którym przyszło mi żyć.

Dotarłyśmy pod bramę jednej z kamienic i weszłyśmy do sieni wyłożonej kafelkami w kolorze burzowego letniego nieba. Na ścianie umieszczono dekory w stylu secesyjnym przedstawiające pawia. Wciągałam do płuc zapach wilgoci, pomieszanej z chłodem bijącym od wiekowych murów. Działał na mnie kojąco, przypominając mi stare, lepsze czasy. Minęły tak dawno, że wydały mi się jedynie iluzją. Trudno było w tym momencie uwierzyć, że kiedykolwiek potrafiłam być szczęśliwa.

Chwilę później znalazłam się w ciasnej i dusznej izbie w suterenie. W centralnej części stała kołyska z kwilącym niemowlakiem. Matka próbowała go uspokoić, ale na niewiele się to zdawało. Kobieta rzuciła się w moją stronę i złapała błagalnie za rękę. Uścisk był tak silny, że sprawił mi ból; wyrażał cały nagromadzony bezgraniczny strach. Rodzina, u której przebywałam, musiała należeć do bardzo wiernych tradycji, a zarazem przesądnych. Zauważyłam, że w pokoju zasłony i próg zostały poprzetykane igłami, a na ścianie zakreślono węglem krąg, w którym napisano: Adam we Chawa chuc Lilit, co miało chronić położnicę wraz z oseskiem przed złymi mocami. Zwyczaj ten w dalszym ciągu był praktykowany, chociaż coraz rzadziej. W niektórych domach zamykano także otwór kominowy miotłą lub siekierą, aby udaremnić demonom dostanie się do miejsca, gdzie pojawił się noworodek.

– Proszę rozebrać synka, abym mogła go zbadać – odezwałam się.

Kobieta niezwłocznie uczyniła, o co prosiłam. Malec był dobrze odżywiony, a układ kostny nie wykazywał zmian krzywiczych. Osłuchałam klatkę piersiową, a następnie przystąpiłam do badania jamy brzusznej. Narządy wewnętrzne przy palpacji wydawały się bez zmian. Rozpięłam agrafkę przy pieluszce, a wówczas moim oczom ukazały się w miejscu napletka dwa małe czerwonosinawe guzki wielkości małego groszku. Były twarde i zrośnięte ze skórą. Wymacałam obustronnie powiększone węzły pachwinowe, a po lewej stronie ujrzałam fistułę, z której sączyła się białożółta wydzielina o nieprzyjemnym zapachu. Wyciągnęłam jałową wymazówkę, aby pobrać materiał na posiew. Możliwości diagnostyczne miałam wyjątkowo ubogie w tych warunkach.

– Urodził się o czasie – relacjonowała babcia małego pacjenta. – Do tej pory dobrze przybierał na wadze.

– Kiedy został obrzezany? – zapytałam.

Zakażenia tuberkulozą podczas tego rytuału znane były w medycynie od dawna i każdy podręcznik omawiający gruźlicę dziecięcą o tym wspominał. Zaszczepienie prątków następowało, jeżeli mohel dokonujący obrzędu cierpiał na otwartą tuberkulozę i wysysał ranę ustami. W ten sposób potrafiono zarazić wiele osesków, dlatego część rabinatów zabraniała tego postępowania. Choroba objawiała się najczęściej w postaci wrzodziejących zmian skórnych umiejscowionych na praeputium i zajęciem okolicznych węzłów chłonnych, ale zdarzał się również złośliwy przebieg, o uogólnionych objawach i z wysoką śmiertelnością, bo bakterie mogły zostać rozsiane poprzez naczynia krwionośne i zająć różne narządy.

– Ósmego dnia po urodzeniu, tak jak nakazuje Talmud. Był przedtem zbadany przez akuszerkę – zapewniła matka dziecka.

Takie oględziny były dokonywane zazwyczaj w świetle dziennym, rzadziej przy blasku świecy. Sprawdzano, czy skóra i oczy nie nabiegły żółtą barwą, kontrolowano paznokcie, dłonie i stopy. Wkładano do ust palec, aby ocenić wilgotność śluzówek i odruch ssania. Gdy stan zdrowia budził wątpliwości, wówczas obrzezanie odraczano na bezpieczny czas. Wiadomo było, że zabieg osłabiał ciało i wymagał kilkudniowej rekonwalescencji.

– Niestety, podejrzewam, że to gruźlica – odparłam ze smutkiem, nie patrząc na matkę. – Leczenie polega głównie na stosowaniu środków dietetyczno-higienicznych. Należy podawać dużo mleka krowiego albo koziego, gotowanego z masłem, mąką, migdałami i miodem. Miejscowo można przypalić ranę termokauterem, lecz w tym celu nieuniknione będzie udanie się do szpitala – zakończyłam wywód i udałam się do misy, aby obmyć ręce. – Proszę być dobrej myśli.

Na koniec zaproszono mnie do stołu nakrytego czystym adamaszkowym obrusem, gdzie podano bajgle w kształcie ogniw łańcucha. Starsza z kobiet sięgnęła do serwantki, wyciągnęła karafkę i nalała do kieliszka odrobinę słodkiej wiśniówki. Siedziałyśmy dłuższą chwilę w milczeniu. W kącie pomieszczenia cicho grało radio. Wtem muzyka ucichła i usłyszałam przemówienie Hitlera. Głos jego był początkowo stonowany, jakby gasnący, by następnie podnieść się ku wrzaskowi, aż stawał się coraz bardziej piskliwy, prawie histeryczny. Urywał nagle, a wtedy zapadały niezrozumiałe pauzy, by znów po chwili wybrzmiał jazgot, pełen pasji. Treść jego przemowy jak zawsze zawierała samą demagogię i kłamstwa o Żydach i komunistach, a teraz jeszcze o anektowanej niedawno Czechosłowacji. Co rusz przerywano mu, skandując: „Sieg heil! Ein Reich, ein Volk, ein Führer”. Fraza ta, powtarzana wiele razy, zlewała się w jedno, wpadając do uszu jako dźwięki „wau, wau, wau”. Gospodyni wstała gwałtownie i podeszła do urządzenia, po czym wyłączyła je. Zapadła przygnębiająca cisza.

– Chciałoby się uciekać, tylko nie ma dokąd – rozpoczęła smętnie. – Krewni z Argentyny próbują nas stąd wydostać i przysłali nam affidavit. Brakuje nam jednak świadectwa moralności, jakiego teraz wymagają władze. Nie mówiąc już o naszych skromnych funduszach – westchnęła cicho.

Wiedziałam, że ów dokument mógł być wystawiony jedynie przez Aryjczyka. Ci jednak na ogół bali się, że zostaną posądzeni o zbyt bliskie kontakty z Żydami, tym samym jego uzyskanie było prawie niemożliwe.

– A pani doktor nie planuje emigracji? – dopytywała, mrużąc oczy. Jedno z nich miało w całości białą źrenicę od zaawansowanej zaćmy.

– Na razie nie – odparłam krótko i dopiłam jednym haustem postawioną przede mną nalewkę.

– A na co czekać? – Starsza kobieta wzruszyła ramionami. – Nic dobrego nas już nie czeka. Spalili najpierw książki, a niebawem zaczną palić ludzi... – szepnęła złowieszczo, spoglądając w dal, a jej błyszczące rogówki zaszły jakby mgłą.

Od kilku miesięcy byłam w stałej korespondencji z moją przyjaciółką Laurą Kader. Mieszkała w Stanach Zjednoczonych od ponad roku i nalegała, abym do niej dołączyła, obiecując pomoc. Miała męża, z pochodzenia Polaka, którego po dojściu nazistów do władzy prześladowano. Nie pomogło mu to, że był wybitnym medykiem sądowym. Wspólnie pewnego dnia zadecydowali więc, że wsiądą na transatlantyk, zostawiając dotychczasowe życie. W tej podróży towarzyszyła im starsza córka Hanna, studentka medycyny. Młodsza, Adalia, ucząca się w szkole teatralnej, ku niezadowoleniu rodziców chciała za wszelką cenę pozostać w ojczyźnie. Kto przypuszczałby jeszcze kilka lat temu, że kapryśną, środkowoeuropejską pogodę zamienią na żar i wyschnięte ziemie Teksasu?

– Mam tutaj syna, który zamierza rozpocząć naukę za granicą. Może gdy on wyjedzie, wówczas podejmę decyzję... Nie jest mi łatwo, zwłaszcza jako wdowie.

– No tak... – Pokiwała ze zrozumieniem głową. – Musi pani na niego teraz uważać – przestrzegła mnie. – To dobry chłopak. Blut und milch[1] – wyrzekła po chwili ciszy, oblizując zaschnięte wargi. – Wielka szkoda byłaby, gdyby jego przyszłość miała skończyć się za drutem kolczastym obozu... – kontynuowała grobowym tonem, bawiąc się rogiem wyszywanej serwety.

Wypowiadała na głos moje najczarniejsze, skrywane w zakamarkach podświadomości wizje.

– Lepiej już pójdę, mam masę spraw do załatwienia – przeprosiłam i wstałam pośpiesznie.

Nie byłam w stanie dłużej wytrzymać napięcia. W słowach leciwej Żydówki było zbyt wiele okrutnej prawdy, przed którą próbowałam uciec.

Znalazłam się z powrotem na ulicy, ale było to już zupełnie inne, obce i wrogie dla mnie miejsce. Ponownie wpadłam w sidła czarnych myśli. Dręczyły mnie koszmarne scenariusze, co mogło stać się z Joachimem. Zamykałam powieki, a wtedy stawał przed nimi obraz jego posiniaczonej twarzy i skatowanego bestialsko ciała. Zdawałam sobie sprawę z tego, że z każdą godziną szanse na pomyślne zakończenie poszukiwań malały.

Wracając do domu, przechodziłam niedaleko dworca kolejowego. Policja prowadziła tam zakutych w kajdany mężczyzn. Wszyscy szli posłusznie jednym tempem. Staruszkowie popędzani byli knutem, którym bito bezlitośnie aż do krwi, aby nadążali za resztą. Serce zabiło mi szybciej. Przystanęłam w oddali i wspinając się na palce, wytężyłam wzrok w poszukiwaniu mojego brata. Nie dostrzegłam go jednak nigdzie. Wtem poczułam na sobie czyjeś spojrzenie i wtedy w tłumie zauważyłam wypełnione łzami czarne oczy, błyszczące niczym onyks. Był to Joseph Herstein, znany mi dentysta. Widziałam wyraźnie, że próbuje przekazać mi jakąś wiadomość. Wargi jego poruszały się niemo. Rozglądał się z przestrachem, czy nikt go nie obserwuje. Zrozumiałam tylko, że wymówił imię Joachima, niestety, nic poza tym nie udało mi się odczytać. Niespodziewanie strażnik znalazł się przy nim i dał kopniaka w okolice lędźwi. Herstein zawył z bólu i zatoczył się, omal nie padając na ziemię. Próbowałam iść za kolumną, łudząc się, że uda mi się dowiedzieć czegoś więcej. Zaszłam aż na perony, gdzie na torach stały bydlęce wagony. Zaczęto załadowywać do nich aresztowanych ludzi. Ten widok rozmywał się niczym akwarela na płótnie, na którą wylano wodę. Poczekałam do chwili, aż lokomotywa zagwizdała, a konduktor dał sygnał do odjazdu.

– Dokąd oni jadą?! – zapytałam głośno nie wiadomo kogo.

– Tam gdzie ich miejsce, do Buchenwaldu – odburknął mi nieoczekiwanie człowiek w kaszkiecie, zamiatający obok ryżową szczotką schody.

Zawróciłam do hali głównej dworca. Panował na niej, jak wydawać by się mogło, zwykły, codzienny harmider. Spóźnieni pasażerowie biegli w stronę peronów, ciągnąc za sobą pękate walizki. Chłopcy oferowali przechodniom popołudniową prasę. Namolni sprzedawcy zachęcali do kupienia słonych precli z kminkiem lub słodkich z migdałami i makiem. Kwiaciarki poprawiały amarylisy i kliwie w wazonach, nawołując młodzieńców, by wybrali bukiety dla swoich wybranek. Zbłąkany gołąb trzepotał rozpaczliwie skrzydłami przy dachu, próbując wydostać się na zewnątrz.

Czułam, że mi słabo i z trudem łapię oddech. Pragnęłam na moment usiąść, by ochłonąć, ale wokół, jak się spodziewałam, były tylko ławki opatrzone tabliczkami: „Żydom siadać nie wolno”. Oparłam się więc o zimną, betonową ścianę, poluzowując szal na szyi.

– Mój Boże! Iris! – dobiegło mnie wołanie. – Biegnę za tobą od dłuższego czasu! – usłyszałam zziajany głos tuż obok siebie.

Podniosłam głowę i ujrzałam moją przyjaciółkę Różę. Wpadłyśmy sobie w ramiona. Gdy ją przytuliłam, wyczułam pod cienkim płaszczem wystające kości. Wyglądała marnie. Musiała ostatnimi czasy znacząco schudnąć. W źrenicach otoczonych tęczówkami w kolorze malachitu odbijała się dziwna obojętność. Kiedyś różowe o delikatnych rysach policzki z dołeczkami stały się blade i zapadnięte.

– Co robisz w Breslau? – zapytałam, zaskoczona spotkaniem.

Wiedziałam, że kilka lat temu po rozstaniu z mężem Róża przeprowadziła się do kurortu Bad Warmbrunn. Początkowo pracowała tam w sanatorium jako pediatra, a gdy nowe prawo to uniemożliwiło, znaleziono dla niej inne zajęcie i pozwolono pozostać w uzdrowisku.

– Sprowadzają mnie, niestety, kłopoty – westchnęła ciężko, przekładając w dłoniach czarne koronkowe rękawiczki. – Powróciły demony z przeszłości...

Dopiero teraz dostrzegłam, że ubrana jest w żałobną garderobę i biżuterię z gagatów. Trzymała pod pachą niewielki kufer podróżny.

– Chodź do mnie na herbatę. Mieszkam w pobliżu. Wszystko mi spokojnie opowiesz – zachęciłam, otaczając ramieniem jej chudą postać.

Musiałyśmy przemykać bocznymi uliczkami, bo wokół znów zrobiło się niespokojnie. Powoli zaczynał zapadać listopadowy zmierzch. Ciężka, dusząca mgła pomieszana z zapachem spalenizny, sadzy z kominów i butwiejących liści wypełniała okolicę. Wieczorny przenikliwy ziąb wdzierał się we wszystkie zakamarki, aż kuliłam się z zimna. Srebrzące się odłamki szkła, które nie zostały jeszcze uprzątnięte, chrzęściły pod butami, niczym śnieg podczas siarczystego mrozu.

– Czy wiesz, co stało się zeszłej nocy? – zapytałam przyjaciółkę, a ona melancholijnie skinęła głową.

– Niestety, w naszym mieście także nie obyło się bez ofiar – wychrypiała żałośnie. – Żydów wyciągano z domów. Kobiety puszczono na szczęście wolno. Mężczyznom założono na szyję stryczki, po czym skrępowano ich powrozami i zapędzono na główny plac. Tam publicznie ostrzyżono im włosy i obcięto pejsy. Później znęcano się nad nimi. Polewano ich wodą z motopompy i pluto na nich. Kazano im krzyczeć: „Jesteśmy Żydami, jesteśmy zdrajcami, jesteśmy przestępcami”. Ostatecznie wszystkich aresztowanych zabrano i wywieziono w nieznane miejsce. To nieprawdopodobne, co się dzieje! – wykrzyknęła łamiącym się głosem. – Jak ludzie mogli ulec takiemu zezwierzęceniu... – Musiała urwać, ponieważ gorycz ściskająca krtań nie pozwalała jej mówić.

Dalszą część drogi pokonałyśmy w milczeniu. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w swoim w mieszkaniu.

Gdy usiadłyśmy już w kuchni, zapaliłam świece w lichtarzu. Nastała kolejna przerwa w dostawie prądu. Zagotowałam wodę w czajniku i wlałam ją do fajansowego dzbanka, zdobionego kwiatem powoju, dodając kilka listków mięty. Dopiero po kilku łykach napoju Róża odważyła się przerwać uciążliwą ciszę.

– Powinniście uciekać stąd jak najszybciej i jak najdalej! – rzekła, łapiąc mnie mocno za przedramię. – Inaczej każdy dzień może być waszym ostatnim. Już dawno powinnaś to uczynić! Dlaczego jesteś taka uparta?! – rzuciła z wyrzutem.

– Masz rację, ale teraz to niemożliwe... – Wyrwałam się z jej uścisku, wstając pośpiesznie. Odwróciłam się tyłem, by ukryć łzy rozpaczy. – Wszystko coraz bardziej się komplikuje... Joachim zaginął zeszłej nocy i do tej pory nie mam od niego żadnych wieści. Boję się, że znalazł się w poważnych tarapatach – wycedziłam powoli. – Chciałabym mu pomóc, ale najpierw muszę się dowiedzieć, co się wydarzyło. Czy podzielił los naszych współwyznawców i został aresztowany, czy też przytrafiło mu się coś jeszcze gorszego... – Nie byłam w stanie dłużej mówić, bo w gardle ugrzązł szloch.

Ukryłam twarz w dłoniach, a wtedy łzy popłynęły niepohamowanie.

– Iris, nie wolno ci nawet tak myśleć! – przywołała mnie do porządku przyjaciółka. – Może nasze dzisiejsze spotkanie nie było przypadkiem...

– Nie rozumiem. – Uniosłam głowę.

– Widzisz, przybyłam tutaj, ponieważ otrzymałam tydzień temu tragiczną wiadomość ze szpitala psychiatrycznego w Leubus. Od roku leczył się tam Fryderyk. – Przerwała, nabierając powietrza. – Mój mąż zmarł nagle na skutek pęknięcia wyrostka robaczkowego. Choroba miała piorunujący przebieg, nie zdążono poinformować najbliższej rodziny, aby mogła się z nim pożegnać... Ciało szybko poddano kremacji i wysłano urnę z prochami. Do wiadomości załączono kilka ostatnich listów do mnie, których już nie zdążył sam wysłać...

– Tak bardzo mi przykro! Wyobrażam sobie, jaki to dla ciebie szok i jak musi być ci teraz ciężko.

– Nie! – zaoponowała stanowczo. – To straszne, co powiem, ale jego śmierć spowodowała, że po raz pierwszy od wielu lat czuję się naprawdę wolna. Odeszłam od niego i żyłam sama od wielu lat, chociaż on nigdy formalnie nie dał mi rozwodu. Ten człowiek, a w zasadzie jego choroba, zniszczył na zawsze jakąś cząstkę mnie. To zamknięty rozdział i nie chcę już do tego wracać. Przybyłam tutaj, bo muszę powiadomić jego ojca. Z uwagi na stan zdrowia profesora von Schillera pomyślałam, że powinnam być przy nim, gdy dowie się o tym, że jego syn nie żyje. Nie wiadomo, jak zareaguje. Jak wiesz, przed laty stracił pierworodnego dziedzica w tragicznych okolicznościach.

– Masz z pewnością rację – przyznałam. – Czy Lilia wie o śmierci brata?

– Tak, wysłałam do niej telegram od razu, gdy otrzymałam wiadomość. Przyjęła to ze spokojem. Być może w głębi podziela moje myśli... Sama nie wiem. Zresztą co innego aktualnie zajmuje bardziej mój umysł.

– Zdradzisz, co takiego?

– Wiem, że obłęd dwoisty, na który cierpiał mój mąż, powodował, że nie umiał oddzielić faktów od wytworów swojej chorej wyobraźni. Wszystko, co mówił Fryderyk, należało przyjmować z dystansem. Niemniej jednak w swoich ostatnich słowach skierowanych do mnie przeczuwał, iż jego koniec jest bliski. Wszystko, co napisał, wygląda jak rodzaj osobistej spowiedzi. – Po tych słowach sięgnęła do swojej torebki, by wyciągnąć z niej rozdartą kopertę. – Chciałabym, abyś tego posłuchała – oświadczyła, rozwijając kartkę, zapisaną czarnym atramentem.

Skinęłam przyzwalająco głową i przyjaciółka zaczęła czytać na głos.

Różo,

gdy tyko zamykam powieki, zaraz przed oczami staje mi Twój obraz. Niestety, nigdy nie dałaś mi drugiej szansy, abym udowodnił, że moja miłość do Ciebie była prawdziwa. Jesteś w moich wyobrażeniach tak piękna jak w dniu naszego ślubu. Taką chcę Cię właśnie zapamiętać.

Postanowiłem, że nie będę zabierał ze sobą w zaświaty żadnych tajemnic i opowiem Ci wszystko, czego wcześniej nie zdążyłem. Jedyne, czego pragnę, to otrzymać Twoje przebaczenie...

Zrobiła przerwę, na chwilę unosząc wzrok.

– Dalej jest kilka nieistotnych fragmentów. Ominę je – wyjaśniła, po czym kontynuowała:

Będąc dawno temu w Wiedniu, miałem okazję poznać niejakiego pana von Liebenfelsa, wybitnego filozofa i myśliciela. Rozmawialiśmy godzinami, nie czując w ogóle upływu czasu. Było dla mnie nieprawdopodobne, że oto spotkałem swoją bratnią duszę. Nie zdążyliśmy omówić wszystkich ważnych dla nas kwestii, więc zaprosił mnie w gościnę do swojego zamku w Werfenstein, z czego wkrótce skorzystałem. Tam zdradził mi, że jest założycielem tajnej organizacji, zrzeszającej tylko mężczyzn o blond włosach i niebieskich oczach, którą nazwał Ordo Novi Templi. Brałem udział w ich liturgii oraz innych ceremoniach, a ostatecznie zapragnąłem zostać członkiem stowarzyszenia. Musiałem obiecać, że nigdy nie zdradzę mojego bractwa, przysiągłem milczenie. Wówczas mogłem dopiero przejść rytuał inicjacji.

Wspólnie mieliśmy dążyć do tego, aby nasza rasa zajęła należne jej miejsce w świecie. Błagaliśmy Chrystusa, aby odkupił Aryjczyków i zgładził podludzi. Pan von Liebenfels uważał, że niemieckie kobiety powinny być zapładniane przez mężczyzn o nordyckiej urodzie, aby zaludnić na nowo Ziemię ludźmi lepszej krwi. Chciał w tym celu zakładać klasztory rozrodu.

Zdarzało się, że członkowie zakonu oddawali się lubieżnym przyjemnościom. Ja jednak próbowałem pozostać Ci wierny, nie ulegając łatwo pokusom. Pewnego dnia jeden z moich nowych znajomych zorganizował przyjęcie, które nieoczekiwanie przemieniło się w orgię. Pamiętam jak przez mgłę ezoteryczną atmosferę, jaka unosiła się w powietrzu. Odurzyłem się sporą dawką laudanum. Zbliżyła się do mnie pewna kobieta o nadzwyczajnie długich włosach koloru mahoniu, wpadających w miedziany odcień. Twierdziła, że jest samą boginią Lofn. Chciała, abym dokonał z nią aktu miłosnego. Odsłoniła kusząco mlecznobiałe udo, a później ponętne biodro, na którym miała wytatuowaną różę ze swoim imieniem. Przeszywała mnie szpilkowatymi źrenicami, bo była – podobnie jak ja – pod wpływem narkotyków. Uległem jej wdziękom, czego do dziś żałuję. Po wszystkim, chociaż pozostawałem dla niej obcym człowiekiem, otworzyła się przede mną. Okazało się, że pochodziła z okolic Waldenburga. Opowiedziała, że jako świeżo poślubiona żona wdała się w płomienny romans z niejakim Joachimem Selingerem. Był od niej sporo młodszy i zupełnie nie wyglądał na Semitę. Spotykała się z nim potajemnie, aż wybuchła Wielka Wojna, a on musiał wyjechać na front. Od razu skojarzyłem nazwisko, sądząc, że może chodzić o kogoś z rodziny Twojej przyjaciółki. Nie dałem jednak po sobie tego poznać, żeby wysłuchać do końca jej zwierzeń.

Wyznała, że podarowała mu niezwykłe płótno stworzone przez pewnego wędrownego malarza – jej portret, na którym pozowała ubrana jedynie w drogocenne rodowe klejnoty, leżąc na szezlongu obitym aksamitem w kolorze świeżej krwi. Na ramie mebla siedział kruk. Czarne jak smoła ptaszysko stało się nieodłącznym towarzyszem i zarazem symbolem twórczości tamtego artysty.

Nie zdążyła zdradzić swojemu oblubieńcowi, że z tym malowidłem wiąże się pewna tajemnica, a w zasadzie klątwa... Biżuteria, w której uwieczniono ją na portrecie, została kilka dni później skradziona wraz z obrazem. Pechowego złodzieja zastała w górach burza. Uciekając, został przygnieciony przez upadający buk. Znaleziono go kilka dni później, gdy ciało zaczynało się już rozkładać. Od tamtego czasu ani dzieło sztuki, ani sznur pereł nie przyniosły szczęścia nikomu, kto je posiadał. Dopiero później wyszło na jaw dlaczego. Okazało się, że ów portrecista, aby oddać niezwykłą barwę włosów pozującej niewiasty, użył farby wykonanej ze sproszkowanych ludzkich zwłok. Zakupił ją od bardzo dziwnego człowieka, mieszkającego gdzieś na odludziu. W okolicy znany był z tego, że uzdrawiał chorych, wykorzystując do tego moc umarłych. Mistrza pędzla również dopadło fatum, które sprawiło, że jego twarz powoli zmieniała się w oblicze potwora...

Lisbeth, bo tak miała na imię tamta miedzianowłosa kobieta, chciała, aby kochanek ukrył to dzieło wraz z kosztownościami na czas wojny, a następnie spróbował sprzedać. Pozyskane w ten sposób pieniądze miały być przeznaczone na ich wspólną przyszłość. Obiecała nawet, że się dla niego rozwiedzie. Jednak jej amant przepadł bez wieści na froncie. Być może i jego dosięgła pomsta, a może zwyczajnie podzielił los tysięcy innych żołnierzy.

Sądzę, że już domyślasz się, kim był ów malarz. Radzę Ci jednak nigdy nie próbować odszukać portretu, bo przyniesie nieszczęście i Tobie... Świat jest mały, a historia zatacza krąg. Wiem, kto był prawdziwym ojcem Joachima Selingera. To, jak pozyskałem tę informację, wyjawię wkrótce. Prawda jest straszniejsza, niż przypuszczasz...

Róża drżącym głosem zakończyła czytanie i odłożyła papier na bok. Zrobiło mi się czarno przed oczami. Czułam tępe pulsowanie, rozsadzające głowę. Serce na chwilę jakby zamarło...

Dawno wyparty ze świadomości horror powrócił na nowo.

– Czy rozumiesz, o co tutaj chodzi? – zapytała, bacznie mnie lustrując.

– Nie... – skłamałam nienaturalnym głosem. – A ty? – zadałam pośpiesznie pytanie, aby odwrócić od siebie uwagę.

– Tym artystą musiał być Wolfram Tannhausen. Wiele na to wskazuje, chociaż pewności nie mam.

– Czy to ten dziwny człowiek, który przed laty śledził cię i wysyłał osobliwe prezenty?

– Tak, to on – ucięła krótko, najwyraźniej nie chcąc zdradzić za wiele. – Zastanawiam się tylko, czy to, o czym pisał Fryderyk, może mieć coś wspólnego ze zniknięciem twojego brata. Niestety, ten list jest jego ostatnim. Nie zdołamy dowiedzieć się więc od niego już niczego więcej. Pozostawił nas z mnóstwem pytań... – westchnęła smętnie.

Patrzyłam na leżący na stole zwinięty papier. W blasku ognia rzucał upiorne cienie na białe ściany. Demony przeszłości po raz kolejny zostały obudzone, ale teraz już nigdy nie pójdą spać.

ROZDZIAŁ III

Dalsze dni pamiętam jak przez mgłę. Upłynęły w niepokoju, pod znakiem aresztowań i rozbojów dokonywanych w całym mieście. Nikt i nigdzie nie miał prawa czuć się bezpiecznie. Na dworcu pytano podróżnych, przy kasie lub po wejściu na peron, czy są wiary mojżeszowej i skuwano kajdankami tych, którzy się do tego przyznali. Urządzano zasadzki nawet na pogrzebach i na poczcie, tak że nie można było być pewnym, kiedy wybije ostatnia godzina. W piątkowe wieczory śledzono okna, w których paliły się świece, aby dokonać w najbliższym czasie nalotu na mieszkania. Funkcjonariusze policji kryminalnej wdzierali się do domów w środku nocy, wytrychami otwierali drzwi. Zaspanych lokatorów wywlekali z łóżek, a następnie bili i uprowadzali w nieznane. Internowanych Żydów trzymano po wiele godzin na dworze, każąc stać na zimnie i w ścisku, nie dając niczego do picia ani do jedzenia. Tych, co mdleli, cucono uderzeniami szpicruty.

Ludności żydowskiej wyłączono telefony. W późniejszym okresie posunięto się do kolejnych absurdów i zakazano nam poruszania się taksówkami oraz komunikacją miejską, wypożyczania książek z biblioteki czy chodzenia do fryzjera. Na dawnych żydowskich sklepach i firmach coraz częściej pojawiały się, na tymczasowo oszalowanych oknach, nowe afisze triumfalnie głoszące: FIRMA ARYJSKA, OTWARCIE W NAJBLIŻSZYCH DNIACH. Radio codziennie nadawało podburzające treści, aby wzniecać ciągle gniew narodu niemieckiego i przekonywać, że całe dziejące się wokół okrucieństwo jest w pełni uzasadnione i stanowi część dziejowej sprawiedliwości. W przerwach śpiewano „żartobliwe” piosenki. „Wieśniak pracuje, Żyd oszukuje, murarz buduje, Żyd kombinuje” – nucił na antenie wesołym głosem kabareciarz.

Z czasem władze zarekwirowały nam także radioodbiorniki oraz rowery. Pamiętam, że stało się to nieprzypadkowo w najważniejsze żydowskie święto, Jom Kippur. Zasiedliśmy po kilkunastogodzinnym poście do wieczerzy, na którą podałam duszoną rybę z bakaliami i piernik na miodzie. Ale nikt nie czuł głodu. Wpatrywałam się w puste miejsce przy stole i spoglądałam tęsknie w stronę drzwi. Łudziłam się, że zaraz wydarzy się cud i w progu stanie Joachim. Nadzieja, że zaginiony się odnajdzie, gasła powoli i boleśnie.

Poszukiwania prowadzone przeze mnie na własną rękę zakończyły się fiaskiem. Nikt nie wiedział, co mogło się z nim stać. Żadnych świadków, znajomych lub sąsiadów, którzy widzieliby go w ostatnich godzinach przed zniknięciem. Wiele z aresztowanych osób próbowało wysyłać grypsy lub uczyli na pamięć swoich adresów więźniów, którzy mieli być zwolnieni do domu, aby powiadomili rodzinę, gdzie się znajdowali. Do mnie, niestety, nie dotarła żadna wieść, chociażby najstraszniejsza. Właśnie ta niepewność była największą torturą. Pojawiała się jako pierwsza, gdy się budziłam, i znikała jako ostatnia, zanim zapadałam w sen.

Kilka dni po nocy kryształowej w całej metropolii zaczęły powiewać flagi ze swastykami i żałobnymi wstążkami, aby w ten sposób oddać hołd zamordowanemu przez Herszla Grynszpana pracownikowi niemieckiej ambasady. Na murach budynków i ławkach pisano krwistoczerwoną farbą hasła: „Zgaś światło! Wyciągnij nóż! Rozlicz Żydów!”.

Trudno oszacować, ile ludzi w tym czasie zmarło na atak serca, z rozpaczy czy też targnęło się na swoje życie, woląc śmierć od udręki takiej egzystencji. Do szpitali stale dowożono niedoszłych samobójców. Błagali lekarzy, aby ich nie ratować, tylko pozwolić odejść w spokoju. Na cmentarzach grabarze chrześcijańscy litowali się i kopali dla nich groby, bo brakowało już Żydów mogących dokonać pochówku. Zapanowała atmosfera powszechnego strachu i terroru. Po kilku tygodniach zaczęli powracać pierwsi więźniowie wypuszczeni z Buchenwaldu, a wraz z nimi dotarły wieści o warunkach panujących w obozie. Mówiono, że to piekło byli w stanie przejść tylko dawni frontowcy, przywykli do podobnych warunków. Opowiadano o bestialstwie strażników, urządzających wielogodzinne orgie, w czasie których katowano osadzonych. Wśród ofiar był między innymi znany architekt Heinrich Tischler, zmarły z powodu odniesionych obrażeń wkrótce po powrocie do Breslau.

Coraz częściej prześladowała mnie myśl, że decyzja o pozostaniu w ojczyźnie była najgorsza, jaką mogłam w życiu podjąć. Jednocześnie paraliżowało mnie przeświadczenie, że na jakikolwiek ruch jest już za późno. Pozostawało mi biernie czekać, co przyniesie jutro.

Wkrótce Aaron zdecydował się zamieszkać razem ze mną. Najemca wymówił mu lokum z dnia na dzień, zapewne bojąc się represji. Na szczęście nie doniósł wcześniej na mojego syna na policję. Chociaż wszędzie było niebezpiecznie, czułam się spokojniejsza, gdy byliśmy razem. Celebrowałam każdą daną nam chwilę, czując podświadomie zbliżającą się nieuchronnie hekatombę.

Nadszedł wreszcie Nowy Rok, a wraz z nim mroźny styczeń. W witrynach sklepowych pojawiły się szyldy z informacją, że Żydom nie wolno robić w tym miejscu zakupów. Do tego celu zostało wyznaczonych jedynie kilka składów w mieście, a na dodatek otwartych o ścisłych godzinach. Absolutnie zakazana była tam sprzedaż białego pieczywa czy też mięsa, uważanych za artykuły luksusowe. Zapamiętałam z tamtego okresu, że paradoksalnie trudno było kupić jajka czy kawę, w przeciwieństwie do pomarańczy i mandarynek.

Otrzymałam w tym czasie list od Laury. To, co działo się w naszym mieście, dotarło także, za sprawą amerykańskich dziennikarzy, za ocean. Jeden z nich za udokumentowanie na fotografiach minionych wydarzeń został pobity i ledwie uszedł z życiem. Przyczyniło się to do wybuchu międzynarodowego skandalu.

Iris!

Dlaczego jeszcze ciągle nie opuściliście Europy? Nie rozumiem zupełnie Twojego uporu. Śledzimy z trwogą sytuację polityczną w Niemczech i na świecie.

Hitler, zaślepiony nienawiścią, postradał już kompletnie zmysły i najprawdopodobniej szykuje się do wojny na większą skalę. To prawie pewne, że nie poprzestanie na Kraju Sudetów. Tadeusz uważa, że będzie dążył do konfrontacji również z Polską... Jak wiesz, mój mąż ma tam rodzinę, stąd tak bardzo żyjemy sprawami wschodniego sąsiada Rzeszy. Absurdalne żądania oddania Wolnego Miasta Gdańska i wydzielenia eksterytorialnego korytarza do Prus Wschodnich to zapewne jedynie pretekst, jakiego Hitler użyje do wywołania konfliktu zbrojnego. Cały kontynent może znów zapłonąć i spłynąć krwią.

Słyszałam, że Führer odgrażał się w swoim przemówieniu w Reichstagu, że w przypadku wybuchu nowej wojny dojdzie do „unicestwienia rasy żydowskiej”. Jak na ironię losu amerykańskie czasopismo „Time” ogłosiło go człowiekiem roku 1938! Możesz to sobie wyobrazić?!

Powinnaś uciekać, dopóki jeszcze jest to możliwe! Tak jak wspominałam w poprzednim liście, postaramy się dla Ciebie o affidavit i spróbujemy Cię wydostać z Breslau. Zmartwiła mnie wiadomość, że Amerykański Konsulat Generalny w Berlinie nie przyjmuje żadnych podań aż do maja. To przecież jeszcze kilka długich miesięcy, a każdy dzień jest na wagę złota...

Dowiedzieliśmy się, że niejaki profesor Gerhard Buhtz, oficer SS, objął kierownictwo w Instytucie Medycyny Sądowej. Gdyby Tadeusz w dalszym ciągu był tam zatrudniony, z pewnością straciłby teraz posadę. Obaj panowie nigdy nie pałali do siebie sympatią, ścierając się wiele razy na polu naukowym.

To straszny, niemający skrupułów człowiek, a do tego polakożerca i skrajny antysemita, który gotów byłby własnoręcznie wymordować wszystkich Żydów. Twarz jego, oszpecona przez szkaradną bliznę, jest zwierciadłem czarnej duszy.

Badacz ten pracował wcześniej dla obozu w Buchenwaldzie, gdzie wykonywał autopsje więźniów. Zasłynął niechlubnie, odcinając głowę zastrzelonego SS-mana, by przeprowadzić sekcję. Naraził się tym samym władzom i po tym incydencie musiał szukać dla siebie nowej posady. Zesłano go do naszego miasta, gdzie podjął ścisłą współpracę z policją kryminalną. Będzie chciał się zapewne czymś wykazać i zacznie się polowanie na czarownice. Na jednym ze spotkań Towarzystwa Naukowego przechwalał się podobno, że zna metody pozwalające pomimo upływu lat odkryć sprawcę pewnej okrutnej zbrodni, jaka wstrząsnęła opinią publiczną. Nie wiem w sumie, po co Ci o tym piszę... Masz przecież dość własnych zgryzot.

Na moment przerwałam, wracając wspomnieniami do tamtej strasznej nocy, kiedy poszukiwano mojego brata. Myśl niczym błyskawica przeszyła świadomość i przed oczami stanął mi znów tajemniczy mężczyzna z blizną na twarzy widziany w świetle latarni. Zastanawiałam się, czy to możliwe, aby chodziło o tę samą osobę. A jeśli tak, co łączyło go z Joachimem?

Lodowaty pot zrosił mi obficie skronie i znajomy ścisk, uniemożliwiający nabranie powietrza, pojawił się w płucach. Wszystko stawało się coraz bardziej zagmatwane. Obraz zamglił się od łez. Otarłam je szurpatym rękawem wełnianego swetra i czytałam dalej.

Tutaj, na obczyźnie, życie jest zupełnie inne. Bremond to małe miasteczko, aż po horyzont nie ma nic, tylko tumany unoszącego się piasku. Pierwsi osadnicy zajmowali się głównie uprawą bawełny. Dopiero później odkryto złoża wody mineralnej i powstało uzdrowisko. Wszystko, niestety, strawił pożar.

Ciężko mi czasami oswoić się z panującą wokół niczym niezmąconą ciszą. Rozdzierająca pustka powoduje, że rozlega się we mnie niemy krzyk. Nieustannie przypomina mi się pobyt na Sylcie. Wracają dawne zmory i upiorne sny...

Hanna coraz lepiej radzi sobie w St. Louis Medical School pomimo początkowych kłopotów z angielskim. Martwimy się, że Adalia nie chciała wyjechać z nami do Teksasu. Tęsknimy za nią i nie przestajemy jej namawiać do zmiany decyzji, ale jest głucha na nasze prośby. Obiecała nam jednak, że jeżeli widmo wojennej pożogi stanie się naprawdę realne, dołączy do nas. Wiemy, że odnosi pierwsze sukcesy w szkole teatralnej, występując coraz częściej na dużej scenie. Nie chce więc stracić życiowej szansy. Aktorstwo, odkąd pamiętam, było jej pasją, chociaż jako rodzice wolelibyśmy z pewnością, aby wybrała inny sposób zarabiania na chleb. Niedobrze mi, jak sobie myślę o tym świecie sław i gwiazd, wypranym z wszelkich zasad, żyjących w moralnej zagładzie. Żal mi tych wszystkich młodych, niewinnych dziewczyn, gotowych poświęcić swoją cnotę za dostanie lepszej roli. Wierzę jednak, że moja córka jest mądra i nie da się łatwo zbałamucić.

Gdybyś potrzebowała tymczasowego, bezpiecznego schronienia, to pamiętaj, że możesz się zawsze zwrócić o pomoc do Adalii. Nasz dom stoi w dalszym ciągu pusty i praktycznie niezamieszkany.

Mam jednak nadzieję, że już niedługo dołączysz do nas. W kopercie przesyłam Ci trochę pieniędzy na zakup biletu na transatlantyk.

Szczęśliwego nowego roku 1939!

Twoja Laura

Zwinęłam papier i włożyłam z powrotem do rozdartej koperty, dopijając czarną, wystygłą już dawno kawę z fusami. Popatrzyłam na stojącą w pokoju lampę szczelinową Gullstranda, służącą do badania oczu. Była zakurzona, przykryta aksamitną płachtą. Nie pamiętałam już, kiedy ostatni raz jej używałam.

Tego dnia jak zwykle czekały mnie wizyty u pacjentów. Praca była w ostatnim czasie jedynym, co dawało mi siłę, aby wstać z łóżka. Sięgnęłam do kredensu po sympatol – krople, które brałam na wzmocnienie osłabionego serca, po czym spakowałam lekarską torbę. Otulona przepastnym kożuchem wyruszyłam w drogę. Padał akurat śnieg, więc poruszałam się wolno po oblodzonym chodniku, posypanym piaskiem. Grube płatki osiadały na mojej głowie, ramionach i rzęsach, roztapiając się powoli.

Pierwszą miałam odwiedzić pewną mleczarkę cierpiącą od lat na psoriasis. Ślady łuszczycy badacze odnaleźli już na egipskich mumiach. Chorobę po raz pierwszy opisał Hipokrates, myląc ją jednakże z leprą. Nadał jej nazwę od greckiego słowa psora, oznaczającego „swędzieć”. Jeszcze do połowy dziewiętnastego stulecia w wyniku tej pomyłki chorzy byli izolowani i wykluczani ze społeczności jak trędowaci. Łuszczycę leczyło się niezwykle trudno. Na przestrzeni wieków nieskuteczne okazały się rtęciowe maści oraz roztwór Fowlera z arsenem. Byłam więc świadoma czekających mnie problemów i wyzwań.

Pacjentka wypatrywała mnie przez oszronione okno, a zobaczywszy, że zbliżam się do wejścia, zasunęła firany i cofnęła się w głąb mieszkania. Gdy wchodziłam po schodach, widziałam namalowane na zgniłozielonych ścianach swastyki i gwiazdy Dawida na szubienicy. Wokół roztaczał się odór moczu i papierosowego dymu. Usłyszałam odgłos otwieranych drzwi i smuga światła z mieszkania padła na ponurą klatkę schodową.

– Dzień dobry, pani doktor – rzuciła zachrypniętym głosem moja podopieczna, po czym zaprowadziła mnie korytarzem do swojej sypialni.

– Widzę, że nie ma poprawy – skwitowałam, oglądając zmienioną chorobowo skórę na jej łokciach.

Uniosła wtedy spódnicę z trykotu, aby pokazać mi kolana zajęte przez zlewające się, okrągłe, czerwonobrunatne grudki o wyrazistych brzegach, pokryte srebrzystoszarą, nawarstwiającą się łuską.

– Wydaje mi się, że jest jeszcze gorzej – poskarżyła się. – Smaruję się codziennie tym mazidłem, ale nie przynosi mi to większej ulgi. – Wskazała na słoik z dziegciem.

– Zabrałam dziś na próbę inne lekarstwo.

Sięgnęłam po fiolkę wypełnioną płynną substancją. Była to jedna z najnowszych metod leczenia, o której przeczytałam w „Przeglądzie Lekarskim”, polegająca na sporządzeniu wyciągu z drobno startych, świeżych łusek łuszczycowych zebranych ze skóry chorego i zmieszanych z solą kuchenną. Proszek ten przesypywano do jałowego naczynia i dodawano doń sterylizowaną glicerynę. Naczynie należało umieścić na dziesięć dni w termostacie. Ostatecznie roztwór zakwaszało się i rozcieńczało wodą destylowaną, przesączając przez świecę Berkefelda. Tak przygotowana mikstura zastrzykiwana była śródskórnie. Naciągnęłam powoli strzykawkę, nabierając preparat.

– Zastrzyki trzeba będzie powtarzać – wyjaśniłam, wkłuwając igłę.

Chora ze zrozumieniem skinęła głową.

– Nie wiem, co zrobię, jak panią doktor też stąd wywiozą – podzieliła się obawą, wciskając mi w dłoń zapłatę. – Co wy, Żydzi, takiego zrobiliście, że tak wami gardzą? – rzuciła w eter pytanie i potrząsnęła z ubolewaniem głową.

– Świat nie zawsze jest zrozumiały i sprawiedliwy – ucięłam temat, kierując się w stronę wyjścia.

Znalazłam się z powrotem na klatce schodowej i z ulgą usłyszałam szczęk zasuwki za moimi plecami.

Kolejną pacjentką była starsza kobieta cierpiąca na ciężki reumatyzm, który powykrzywiał jej palce u rąk i przez to wyglądały jak bulwy cebulastej rośliny. Chorej dokuczały niezmiernie bóle, przez które nie mogła sypiać. Postanowiłam zaryzykować i leczyć ją hemoterapią, podając do pośladka iniekcje z własnej krwi. Mieszkała w ładnej rezydencji z półokrągłym podjazdem. Przyjęła mnie w buduarze, leżąc w prowokującej pozie na sofie. Ubrana była w strojny szlafrok z żółtej crêpe satin w czarne orchidee przewiązany szarfą. Z dekadenckim wyrazem twarzy jadła czekoladki w kształcie szyszek, wypełnione ajerlikierem, sięgając po nie do złotej patery.

– Przepraszam za moją śmiałość, ale czy jest pani wdową? – odezwała się niespodziewanie.

Przytaknęłam w odpowiedzi.

– Chyba musiała pani dawno temu stracić męża... – ciągnęła, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Mój zmarł stosunkowo niedawno... – westchnęła głęboko, jakby ze smutkiem. – Ale przyznam się pani, że nieraz zastanawiałam się, jak uśmiercić go wcześniej – prychnęła, mrużąc mściwie powieki. – Mogłam ułożyć sobie jeszcze życie na nowo... – Przez iskrzące się źrenice przeszedł figlarny błysk. – Dziś już jestem zwyczajnie za stara – skwitowała, nadstawiając się, abym mogła wykonać zastrzyk.

Tym razem procedura poszła sprawnie. Sędziwa niewiasta nachyliła się, chwytając za rękaw, by przyciągnąć mnie bliżej. Wyraźnie próbowała powiedzieć mi coś na ucho. Temat musiał być wstydliwy, bo ściszyła głos.

– Jakby jeszcze pani doktor mogła z moim wnukiem chwilę pomówić na osobności w drugim pokoju... Młodzieniec zaraził się jakimś paskudztwem od poprzedniej służki i teraz lekarze nie umieją go wyleczyć – żaliła się. – Dobrze, że już się tej ladacznicy pozbyłam! – Zacisnęła w pięść szponiaste palce ozdobione pierścieniami.

Wewnątrz mnie zagotowało się przez moment z oburzenia. Wiedziałam, że przeżywanie pierwszych doświadczeń seksualnych chłopców z dobrego domu ze służącymi było na porządku dziennym. Niewykształcone, biedne kobiety, uzależnione całkowicie od swojego chlebodawcy, zdawały sobie sprawę, że jeżeli odmówią oddania swojego ciała, zaryzykują utratą posady i wylądują na bruku. Spora część prostytutek była na początku pomocami domowymi, które zostały zbrukane przez pożądliwych panów.

Gdy się ponownie opanowałam, wyraziłam zgodę na nietypową konsultację. Przeszłam do pomieszczenia obok, gdzie oczekiwał mnie jasnowłosy, dobrze zbudowany mężczyzna o oczach w kolorze błękitnego nieba. Wyglądał jak bohater z rysunkowego, propagandowego plakatu NSDAP, który ożył. Siedział sztywno na fotelu z zausznikami o barwie butelkowej zieleni, wpijając nerwowo wypielęgnowane paznokcie w podłokietniki. Noga zawieszona na drugiej podrygiwała niespokojnie. Widać było gołym okiem, że sytuacja jest dla niego niekomfortowa. Musiał być jednak mocno zdesperowany, skoro zdecydował się prosić mnie o poradę.

– W czym mogę panu pomóc? – zapytałam, starając się, aby mój głos brzmiał uprzejmie i pewnie.

Pacjent, nie dbając specjalnie o konwenanse, wypalił prosto z mostu:

– Zdiagnozowano u mnie tryper. Dostałem sole srebra do przepłukiwania, ale niewiele pomogło. Byłem u starego doktorzyny, który najpewniej nie ma już pojęcia o medycynie. Robił mi jeszcze zastrzyki z mleka, abym nie dostał zapalenia stawów. Muszę wyzdrowieć, bo za kilka tygodni się żenię i nie chciałbym zarazić małżonki. Sama pani rozumie... – wyrzucił z siebie jednym tchem, po czym otarł pot z czoła elegancką chusteczką.

– Sądzę, że konieczne byłoby dołączenie szczepionki gonokokowej oprócz miejscowych leków do cewki moczowej. Wówczas powinno nastąpić wyzdrowienie – odrzekłam, czując do młodzieńca awersję i siląc się na uprzejmość.

– To jest jakaś nadzieja. – Odetchnął wyraźnie z ulgą, wyciągając z cyzelowanej papierośnicy bibułkę z tytoniem, i włożył ją między białe, równe zęby.

– Postaram się zdobyć dla pana stosowną receptę.

W dalszym ciągu dzięki znajomościom w świecie lekarskim i aptekarskim miałam dostęp do większości medykamentów, których potrzebowali moi pacjenci.

– Będę zobowiązany. – Skłonił się ze sztuczną galanterią.

Wyczuwałam głęboko skrywaną niechęć do mnie. Próbował jednak na zewnątrz zachować neutralność. Zdawał sobie bowiem sprawę, że gdyby prawda wyszła na jaw, mógłby zostać poddany sterylizacji, jak postępowano w przypadku syfilityków i chorych na rzeżączkę, uznanych w myśl obecnych wytycznych za niezdolnych do płodzenia zdrowego potomstwa.

Wizyta dobiegła końca, więc na powrót założyłam seledynowy wełniany żakiet, usiłując zakryć ślady cerowania na łokciach, po czym sięgnęłam po wierzchnie okrycie. Stałam jeszcze przez chwilę w westybulu, oczekując na honorarium, gdy usłyszałam dźwięk dzwonka do drzwi i zauważyłam w progu listonosza. Twarz pani domu najpierw zrobiła się śmiertelnie blada, aby natychmiast przybrać zaczerwieniony, gniewny wyraz niczym dojrzała piwonia.

– Już pani mówiłam, że nie potrzebujemy pani usług! Proszę się wynosić i nigdy więcej nie wracać! – zwróciła się do mnie aroganckim tonem, wskazując mi zarazem drzwi.

– Ale... – odparłam zmieszana.

– Ma pani zostawić nas w spokoju! Nie chcemy tutaj Żydów! – wycedziła przez zęby, akcentując ostatnie słowo.