Liliowe opium - Julia Gambrot - ebook + audiobook + książka

Liliowe opium ebook i audiobook

Julia Gambrot

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Miłość, medycyna i rodzinne tajemnice u progu Wielkiej Wojny...

Lilia von Schiller kończy medycynę i w świecie zdominowanym przez mężczyzn podejmuje walkę o swoje marzenia. Pragnie zostać chirurgiem jak jej ojciec. Tymczasem w domu rodzinnym von Schillerów zjawia się ekscentryczna Helena. Twierdzi, że jest nieślubną córką zmarłego w niejasnych okolicznościach brata Lilii. Skrywane rodzinne tajemnice ożywają i budzą się demony przeszłości... 

Nad Europą zbierają się ciemne chmury Wielkiej Wojny, beztroska la belle époque dobiega końca. W mieście dochodzi do zabójstw kobiet, a młoda pani doktor zostaje zamieszana w śledztwo. Jak Lilia odnajdzie się w wojennej rzeczywistości? Czy odkryje, kim jest seryjny morderca? Czy pozna największy sekret swojej rodziny? 

Autorka – Julia Gambrot – na co dzień zajmuje się badaniem i leczeniem oczu i uważa, że największym szczęściem dla okulisty jest oślepnąć z miłości. Właścicielka dwóch kotów oraz psa, towarzyszących jej podczas pisania, które jest jej pasją. Życiowe motto Autorki mówi, że trzeba żyć tak, aby każdy dzień miał szansę stać się najpiękniejszym dniem życia. W 2019 roku nakładem Liry ukazała się jej debiutancka powieść „Różany eter”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 747

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 14 min

Lektor: Ilona Chojnowska
Oceny
4,2 (298 ocen)
154
80
45
18
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klematissa

Nie oderwiesz się od lektury

Super! Bardzo polecam. Niesamowicie wciąga, akcja pełna zwrotów
10
galziel

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca lektura. Ciekawie przedstawiona opowieść. Polecam.
10
lorelei_l

Dobrze spędzony czas

To książka z gatunku tych, gdzie myślisz o bohaterce "Idiotka, no po prostu idiotka", ale dalej czytasz, bo musisz się dowiedzieć do dalej. Na plus ciekawe opisy procedur medycznych, chorób i ciekawostek badawczych. Sam wątek kryminalny średni, wolałabym bardziej rozbudowany wątek poszukiwań rodzinnych.
00
statnik

Całkiem niezła

książka bardziej dla "historyka medycyny". Opisy chorób, metody leczenia raczej zrażają do słuchania (chyba że kogoś fascynują)
00
ivona_malicka_enter

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym i medycznym.
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020

© Copyright by Julia Gambrot, 2020

Projekt okładki: Teresa Chylińska-Kur, KurkaStudio

Zdjęcia na okładce: © Szasz-Fabian Ilka Erika,

© Serg Zastavkin, © Gannie/shutterstock.com

Zdjęcie Julii Gambrot: © archiwum prywatne

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Daria Paulina Domachowska

Korekta: Marek Kowalik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-66503-35-9 (EPUB); 978-83-66503-36-6 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ I

Zimowe słońce chyliło się ku zachodowi, roztaczając nad budynkami miasta ognistą łunę. Wybiegłam na ulicę i oślepiona jego blaskiem, skierowałam się pośpiesznie w stronę ambulatorium, gdzie zapewne pacjenci czekali już na moje przybycie. Byłam poważnie spóźniona – szłam więc szybkim krokiem, brodząc w resztkach śniegu zmieszanego z błotem. Wciągałam do płuc zimne, niemal arktyczne powietrze, odczuwając bez mała ból w oskrzelach. Wydawało mi się, że ciągle jeszcze otacza mnie zapach sagrotanu, używanego na sali operacyjnej do dezynfekcji. Jeden z zabiegów niespodziewanie znacznie się wydłużył z powodu guza jamy brzusznej, który okazał się skupiskiem gruźliczo zmienionych węzłów chłonnych.

– Pani Lilia von Schiller? – usłyszałam nagle za plecami. Zatrzymałam się na chwilę i odwróciłam w stronę dobiegającego głosu, osłaniając ręką oczy od oślepiających słonecznych promieni, by ujrzeć twarz pytającego.

– Doktor Hanzel? – rzekłam z takim niedowierzaniem, jakbym zobaczyła przed sobą zmartwychwstałego nieboszczyka. Mój ton musiał go zbić z tropu, bo zaczął nerwowo przygryzać wargi i wąsy.

– Cóż, nie widzieliśmy się tyle lat... – odezwał się niepewnie. – Można by rzec, że ostatni raz mieliśmy okazję owego feralnego dnia... – zamierzał dokończyć, lecz przerwałam mu gwałtownie.

Nie chciałam, aby wracał wspomnieniami do tamtego wydarzenia, gdy na oczach mojego ojca odrzuciłam jego misternie zaplanowane oświadczyny. Wykrzyczałam mu wówczas w twarz, że prędzej wolałabym umrzeć, niż poślubić kogoś takiego jak on, dorzucając do tego jeszcze inne przykre słowa na temat jego osoby...

– Ach, dajmy już temu spokój! Było, minęło – to powiedziawszy, machnęłam ręką, spuszczając wzrok. – Proszę lepiej powiedzieć, jak się pan miewa i jak zdrowie pana małżonki, bo z tego, co słyszałam, ożenił się pan przed kilkoma laty, prawda?

Odpowiedziało mi jedynie jego melancholijne i głębokie westchnienie. Spojrzał na mnie tęczówkami o barwie wodnistego błękitu. Malował się w nich ból i cierpienie.

– Cóż, moje szczęście małżeńskie nie trwało długo... Wkrótce po urodzeniu naszej córki Matyldy moja żona popadła w ogólne osłabienie fizyczne, stała się kachektyczna i apatyczna, aż pewnego dnia zgasła bezpowrotnie... – to powiedziawszy, dyskretnie otarł łzy, jakie napłynęły do jego oczu.

– To straszne! – krzyknęłam, wstrząśnięta tym, czego się przed chwilą dowiedziałam. – Słyszałam o podobnych, bardzo rzadkich przypadkach, opisanych w medycznym piśmiennictwie. Podobno u tych pacjentów sekcja zwłok wykazywała zazwyczaj zwłóknienie i częściową martwicę przysadki – rozpoczęłam naukowy wywód, nie czekając na przyzwolenie. Ale widząc pogłębiające się przygnębienie doktora, zdałam sobie sprawę, że być może jest to nie na miejscu w obliczu zaistniałej tragedii osobistej. Ucięłam więc szybko swój monolog i zmieniłam temat: – A jak się miewa pana córeczka?

Słysząc moje pytanie, nagle się ożywił.

– Jest cudowna! Taka piękna i mądra! Co prawda ma dopiero osiem lat, ale jest nad wyraz rozwinięta. Proszę sobie wyobrazić, że już interesuje się oglądaniem moich preparatów histologicznych pod mikroskopem!

Zaśmiałam się w duszy, przypominając sobie, że kiedyś i ja otrzymałam od niego propozycję wybrania się do jego prywatnego laboratorium w celu podziwiania tych zbiorów.

– A pani ma dzieci? – spytał nagle, lustrując mnie od stóp do głów, jakby próbował wyczytać odpowiedź z kształtu mojej figury.

– Niestety nie – odparłam, spuszczając smutno wzrok. – Mój narzeczony zginął w katastrofie statku 15 kwietnia 1912 roku, w czasie rejsu do Ameryki. Od tamtej pory wciąż próbuję się z tego otrząsnąć... – wyznałam, czując, jak moje mięśnie zaczynają drżeć z napięcia. Chociaż upłynęło już tyle czasu, na samo wspomnienie Olivera zawsze czułam niewysłowiony ból ściskający moje serce. Był tak silny, że z trudem nabierałam powietrze. Wydawało mi się, że uczucie to będzie mi już towarzyszyć do końca życia...

– Pani Lilio, proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje. A mówiono, że Titanic jest niezatapialny. Dobre sobie! Pamiętam te anonse w gazetach, kiedy jeszcze był w trakcie budowy. Widzi pani, jakie to nieszczęścia chodzą po ludziach. Teraz obydwoje żeglujemy po oceanie życia jak jacyś rozbitkowie, pogrążeni w morzu rozpaczy – dość filozoficznie zakończył swoją wypowiedź. Moim ciałem wstrząsnęły dziwne spazmy.

– Pani chyba jest zimno? – niespodziewanie zatroszczył się o mnie i ani się obejrzałam, a jego ciężkie, wełniane palto opadło na moje ramiona. – Dokąd pani zmierza? Proszę pozwolić, że odprowadzę. Nie mogę dopuścić, by nabawiła się pani zapalenia płuc, stojąc tutaj na mrozie razem ze mną.

Nie miałam siły protestować. Ruszyłam powoli w stronę neogotyckich zabudowań z czerwonej cegły, w których mieściły się kliniki, wybudowane za odszkodowania, jakie Francuzi musieli zapłacić Prusom po wojnie w 1871 roku. Ponownie przypomniałam sobie o czekających na mnie pacjentach i ogarnęła mnie panika. W milczeniu przyspieszyłam więc kroku. Doktor Hanzel próbował nadążyć za mną.

– Powiedziałem coś nie tak? – zaniepokoił się. – Tak nagle pani zamilkła.

Pokręciłam przecząco głową, nie będąc w stanie wypowiedzieć żadnego słowa. Miałam całkowicie zaciśnięte gardło.

– Cóż, przebywanie i konwersacje z damami nigdy nie były moją najmocniejszą stroną – wyznał szczerze, łapiąc się za włosy.

Zaskoczyło mnie, że był tego świadomy. Zatrzymałam się i spojrzałam mu głęboko w oczy, próbując przeniknąć do jego wnętrza i odgadnąć jego myśli. Znajdowaliśmy się właśnie pod wejściem do katedry chirurgii.

– Może to zabrzmi dziwnie – zaczęłam nieśmiało – ale naprawdę bardzo mi miło, że pana spotkałam! – rzekłam, przerywając milczenie.

– I z wzajemnością! – to powiedziawszy, uchylił wytarty filcowy melonik w kolorze ochry, szykując się do odejścia.

– Może miałby pan kiedyś ochotę odwiedzić mnie w moim rodzinnym domu razem z córeczką? Zapraszam na podwieczorek – wypaliłam niespodziewanie, będąc zaskoczona, skąd taka propozycja nagle pojawiła się w mojej głowie.

– Pani Lilio, będę zaszczycony! – wykrzyknął uradowany.

– To co, najbliższa niedziela?

– Niedziela będzie idealna! – zgodził się ochoczo, klaszcząc z zadowoleniem w dłonie. – Jeśli dobrze poszukam w swojej bibliotece, to znajdę chyba najnowsze wydanie mikrobiologii lekarskiej. Przyda się pani jako chirurgowi, więc przyniosę je ze sobą!

Uśmiechnęłam się, myśląc w duchu o tym, jak niewiele ten człowiek zmienił się w ciągu tych wszystkich minionych lat.

– Do zobaczenia zatem! – rzekłam na odchodne.

Stał chwilę w bezruchu, odprowadzając mnie wzrokiem, dopóki ciężkie, drewniane drzwi kliniki nie zamknęły się, skrzypiąc donośnie. Dopiero gdy dotarłam do mojego gabinetu, zdałam sobie sprawę, że z powodu tego całego zamieszania zapomniałam oddać mu jego wierzchnie okrycie. Poczułam rumieniec wstydu wstępujący na moje policzki. Doktor Hanzel, jak na gentlemana przystało, wolał najwyraźniej zamarznąć na śmierć, niż upomnieć się o swą własność. Jednakże nie miałam czasu dłużej zastanawiać się nad tym, bo właśnie pacjenci oblegli mnie, błagalnie wołając o pomoc. Postanowiłam oddać palto przy najbliższej okazji.

– Pani doktor, pani doktor! Jak dobrze, że pani już jest! – usłyszałam rozpaczliwe wołanie, kiedy otwierałam drzwi.

Jako pierwszy do mojego ambulatorium został wniesiony zaledwie kilkuletni chłopiec. Miał mocno obrzęknięte kończyny dolne – zwłaszcza przy nasadach kości – co uniemożliwiało mu chodzenie, a skóra była napięta i rozpalona od gorączki. Sądząc po ubiorze i stanie odżywienia, musiał należeć do najuboższej warstwy społeczeństwa. Jego nagie, brudne stopy, zawinięte w szmaty, wskazywały na to, że nawet nie posiadał własnych butów.

– Tak źle jest od kilku dni – jęknęła matka dziecka. – Co to może być? – dopytywała gorączkowo. – Nigdzie się przecież nie uderzył. Pomaga tylko w domu, bo jest jeszcze za mały, by mąż wziął go do fabryki.

– Wygląda to na chorobę Möllera-Barlowa[1] – stwierdziłam w zamyśleniu. – Na szczęście nie jest to sprawa zakaźna – oznajmiłam, oglądając zmiany na ciele chłopca.

Ta przypadłość była dość powszechna u biedoty i najprawdopodobniej wynikała z niedoborów żywieniowych, chociaż jej etiologia nie została dotychczas w pełni wyjaśniona. Wiedziałam tylko, że w najcięższych przypadkach dochodziło do oddzielenia się trzonu kości od jej nasady.

– Spróbuję zrobić punkcję płynu, to znaczy upuścić go troszkę, by przyspieszyć powrót do zdrowia – wyjaśniłam, a rodzice dziecka ufnie oddali je w moje ręce. Malec pojękiwał cicho, ale nie płakał.

Nabrałam do strzykawki ampułkę nowokainy, by znieczulić okolicę, po czym delikatnie nacięłam skalpelem miejsca obrzęku. Wylała się spora ilość wodnistej krwi, która była zgromadzona pod okostną. Następnie wytamponowałam delikatnie ranę, zakładając opatrunek.

– Państwa syn powinien odczuć teraz ulgę. Na zbicie gorączki proszę podawać mu te tabletki – to powiedziawszy, wręczyłam rodzicom małego pacjenta acetopirynę. – Nazajutrz trzeba przyjść na kontrolę. Ważne jest teraz, by dziecko w miarę możliwości dobrze odżywiać.

– Dziękuję – odparła z wdzięcznością matka, odbierając chłopca z moich rąk.

Kolejni chorzy przychodzili głównie w celu zmiany opatrunku, zszycia ran skóry lub nacięcia ropni i założenia do nich sączka. Zjawiła się też młoda kobieta z nabrzmiałymi skrofułami i młodzieniec z wrzodziejącym kilakiem nosa. Pracowity dzień zakończyłam, podając zastrzyk z eukainy z powodu rwy kulszowej, będącą przedmiotem skarg starszego pana. Gdy ostatni pacjent opuścił pomieszczenie, otarłam pot z czoła, wzdychając ciężko. Za oknami tliły się już gazowe latarnie. Teraz pragnęłam tylko jak najszybciej wrócić do domu. Na zaplamiony krwią oraz innymi wydzielinami fartuch lekarski narzuciłam więc pośpiesznie płaszcz i zamknęłam za sobą drzwi. Gdy znalazłam się w mrocznym korytarzu, w jego odległym końcu dostrzegłam postać, która zamajaczyła niczym senna mara. Przetarłam zmęczone oczy, aby lepiej widzieć, lecz w panujących dookoła ciemnościach trudno było mi dostrzec szczegóły sylwetki. Czy to możliwe, aby jeszcze jakiś pacjent oczekiwał do tej pory na wizytę i nie upomniawszy się o swoją kolej, siedział na końcu poczekalni?

Podeszłam powoli w stronę osjanicznej zjawy. Głuchą ciszę przerywał tylko stukot moich obcasów na kamiennej posadzce. Kiedy znalazłam się już w odległości kilku kroków, tajemnicza osoba, siedząca na drewnianym krześle, podniosła na mnie oczy koloru mahoniu, otoczone wachlarzem długich, czarnych jak smoła rzęs i zmrużyła powieki, jakby chciała wyostrzyć sobie obraz, by bacznie mi się przyjrzeć. Przystanęłam, odwzajemniając spojrzenie. W jej przeszywającym wzroku było coś niepokojącego... Była to mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna, ubrana bardzo skromnie, w przydużą pelerynę, na której widać było ślady pocerowanych dziur. Włosy koloru mysiego, chociaż zaczesane w staranny warkocz, były mocno przetłuszczone. Na dodatek co jakiś czas słychać było donośne pociąganie nosem i stłumiony kaszel.

– Przepraszam, ale czy mogę w czymś pomóc? – zaoferowałam się, zdobywając się na życzliwy uśmiech.

– Pani doktor Lilia von Schiller? – dziewczyna zamiast odpowiedzieć na pytanie, ochrypłym głosem zadała mi swoje, przełykając głośno ślinę i drżąc z napięcia.

Obserwując jej nietypowe zachowanie, poczułam jakiś irracjonalny strach.

– Tak... – odparłam niepewnie, obserwując każdy ruch nieznajomej. Usłyszawszy moją odpowiedź, zakryła na chwilę twarz dłońmi, zaszlochała krótko i głośno, po czym zerwała się gwałtownie z krzesła i ruszyła w moim kierunku. Instynktownie odskoczyłam w bok, ale to jej nie powstrzymało.

– Ciocia! – krzyknęła, po czym objęła mnie mocno obiema rękami, tak że nie byłam w stanie się wyswobodzić.

Wtuliła mocno głowę w fałdy płaszcza. Skamieniałam i nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu. Zupełnie nie wiedziałam, co powinnam w tej sytuacji uczynić. Patrząc na nią, nagle poczułam dziwne zakłucie w sercu.

– Przepraszam, ale musiało zajść jakieś straszne nieporozumienie! – odezwałam się po chwili niezręcznej ciszy, obejmując ją ramieniem i delikatnie próbując odsunąć ją od siebie. Jednocześnie starając się, aby moje słowa zabrzmiały jak najłagodniej, kontynuowałam: – Chyba nie jestem tą osobą, której szukasz... Nie wiem, jak mogłabym ci pomóc... – tłumaczyłam spokojnie, ale moja wypowiedź została raptownie przerwana.

– Ależ wszystko się zgadza i nie ma mowy o żadnej pomyłce! – wykrzyknęła tonem nieznoszącym sprzeciwu, aż przeraziłam się jego brzmienia. – Nazywam się Helena Aigner – przedstawiła się z przejęciem.

– Niestety, nic mi to nie mówi... – odparłam po chwili ciszy, w czasie której usilnie próbowałam odtworzyć w pamięci sytuację, w której mogłam zetknąć się z tym nazwiskiem. Dziewczyna na chwilę wypuściła mnie z uścisku. Jej oczy ponownie zwęziły się, jakby badała, czy faktycznie nie wiem, kim jest, czy też jest to z mojej strony jedynie gra.

– To absolutnie niemożliwe, abyśmy były spokrewnione. Moja rodzina w większości już wymarła. Mam tylko jednego brata Fryderyka i nic nie wiem na ten temat, ażeby miał córkę i to na dodatek pannicę w twoim wieku! – wyjaśniłam.

Jej usta zacisnęły się, stając się trupio blade, a mięśnie twarzy zaczęły drżeć w napięciu.

– Czy zapomniałaś już, że miałaś dwóch braci? – w jej głosie wyraźnie dało się wyczuć rozgoryczenie. – Spójrz tylko w moje oczy, czy nie przypominają ci Wilhelma, ciociu? – to powiedziawszy, zaczęła natarczywie wpatrywać się we mnie. – Naprawdę nic nie wiedziałaś o moim istnieniu czy tylko udajesz? – po chwili milczenia wycedziła powoli przez zaciśnięte zęby.

Poczułam, jak moje serce zaczyna szybko bić, a fala gorącej krwi zalewa mi skronie. Zaczęłam nerwowo wciągać powietrze do płuc. Odruchowo przyłożyłam zimną dłoń do czoła, by móc ochłonąć. Z trudem opanowując łzy napływające do ściśniętego gardła, krzyknęłam:

– Nie, to nie może być prawda! On nie żyje od prawie osiemnastu lat!

– Wszystko się zgadza, ciociu. Mam skończone dokładnie siedemnaście – to powiedziawszy, uśmiechnęła się dość sztucznie. – Nim mój ojciec tragicznie odszedł z tego świata, moja matka, Karolina Aigner, zdążyła mu powiedzieć, że jest przy nadziei. Pragnął wówczas uciec z nią. Niestety, dalsze wypadki potoczyły się tak, że nie mógł dotrzymać danej jej obietnicy, a ja przez większość mojego życia nie znałam jego imienia ani nazwiska. Myślałam, że jestem owocem krótkotrwałego romansu, tak krótkiego, że moja rodzicielka nie zdążyła nawet dowiedzieć się, kim był człowiek, który dał mi życie. Dopiero będąc na łożu śmierci i obawiając się o mój dalszy los sieroty i pragnąc, abym nie została sama na świecie, postanowiła wyjawić mi prawdę o swojej przeszłości. Jej ostatnim życzeniem było, abym odszukała rodzinę von Schillerów, której jestem częścią... Powiedziała, że na pewno w tej sytuacji nie odmówią mi pomocy i przygarną pod swój dach...

Próbowałam pozbierać myśli, które bezładnie wirowały w mojej głowie, cała trzęsąc się z napięcia i starając się opanować nagłe emocje. Zastanawiałam się, co Helena wie o tragicznych wydarzeniach, które miały miejsce przed jej narodzinami. Czy matka zwierzyła się jej, że gdy wdała się w zakazany romans, była żoną pułkownika? Czy zdawała sobie sprawę z tego, że jej ojciec został oskarżony o morderstwo prawowitego małżonka jej matki, a potem skazany na śmierć przez rozstrzelanie? Co prawda wyroku nigdy nie doczekał, ponieważ popełnił samobójstwo w swojej celi. Czy Helena mogła znać miejsce jego pochówku? Okoliczności odejścia mojego najstarszego brata, podobnie jak miejsce, gdzie znajdował się jego grób, od początku były owiane tajemnicą. Odkąd otrzymaliśmy wiadomość o tym, że nie żyje, ojciec całkowicie zakazał rozmawiać na jego temat, tak jakby Wilhelm nigdy nie istniał. Okłamał nas wszystkich, mówiąc, że odszedł na galopujące suchoty.

– Jak nas odnalazłaś? – wyszeptałam, przerywając swoje rozmyślania.

– Cóż, nie było to aż takie trudne. Matka zdradziła mi nazwę miasta, w którym wychował się i studiował mój ojciec. Wspomniała także, że pochodził ze znanej w mieście, lekarskiej, profesorskiej rodziny. Mając te informacje, udałam się bezpośrednio na uniwersytet, a stamtąd skierowano mnie tutaj... Spójrz! – to powiedziawszy, wręczyła mi pomiętą fotografię.

Trzęsącymi się rękami wygładziłam papier i skierowałam zdjęcie w stronę światła. Widoczny był na nim mój brat obejmujący szczupłą i elegancką damę o kruczoczarnych włosach, ubraną w suknię z koronek, z asymetrycznymi draperiami. Ich ręce spotykały się splecione na jej brzuchu, podkreślając, że kobieta znajduje się w stanie błogosławionym, chociaż z zewnątrz było to jeszcze zupełnie niewidoczne.

Na czarno-białej fotografii ktoś uwiecznił chwilę, gdy ich oczy – wpatrzone prosto w obiektyw aparatu – iskrzyły się szczęściem. Nie wiedzieli wówczas jeszcze, że będzie ono trwało tak krótko i że niebawem rozłączy ich śmierć. Poczułam, jak gorące łzy spływają mi po policzkach. Pierwszy raz od wielu lat przypomniałam sobie, jak wyglądał Wilhelm. Wszakże jego wspomnienie w mojej pamięci dotąd pozostawało jakby zatarte... Wszystkie jego fotografie z rodzinnych albumów zniknęły – najprawdopodobniej zostały spalone przez mojego ojca w gniewnym uniesieniu. Przycisnęłam zdjęcie mocno do piersi, jakbym chciała go jeszcze raz przytulić.

– Moja matka pochodziła ze zubożałej rodziny mieszczańskiej, która wbrew jej woli wydała ją za dużo starszego wojskowego. Chociaż była ich jedynym dzieckiem, całym jej posagiem była uroda, bo rodzice nie mieli pieniędzy i nie udało im się nawet zapewnić jej wykształcenia. Jej mąż nie traktował jej nigdy dobrze – często wpadał w szał, a wtedy zdarzało się, że podnosił na nią rękę. Planowała od niego uciec wraz z moim ojcem, ale wtedy wydarzyła się ta tragedia... To zdjęcie zostało zrobione tego samego dnia. Przypatrz się uważnie – zwróciła się do mnie – w tle wisi zegar, który wskazuje dokładnie trzecią po południu. W tym dniu planowali uciec pod nieobecność jej męża zamówionym wcześniej powozem, lecz niestety pociąg przyjechał wcześniej i pułkownik szybciej pojawił się w domu. Strzały padły o szóstej...

Ponownie przyjrzałam się dokładnie fotografii, dostrzegając wahadłowy zegar odmierzający czas przeszłości. Wpatrując się dłużej w czarno-biały portret, uwieczniony na kliszy, dojrzałam przypiętą do sukni kobiety broszkę z ametystem w kształcie ważki, która należała kiedyś do mojej matki. Często ubierała ją, wychodząc na oficjalne wizyty. Wiedziałam, że gdy Wilhelm dorósł i wyprowadził się z domu rodzinnego, ofiarowała mu ją, aby stała się podarunkiem dla przyszłej wybranki. Poczułam bolesne ukłucie w sercu i szloch ponownie uwiązł mi w gardle.

– Coś nie tak?! – zapytała Helena z niepokojem w głosie, przyglądając mi się badawczo. – Wiem, że to wszystko stało się tak nagle i że pojawiłam się tutaj bez uprzedzenia. Ale ja nie chcę zostać sama na tym świecie! Nie chcę być nadal niechcianą i pomiataną przez wszystkich sierotą... Nie mam dokąd pójść... – zaczęła rozpaczliwie wyrzucać z siebie słowa.

Jej oczy zaszkliły się, a po policzkach zaczęły płynąć łzy. Nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu, dlatego przytuliłam ją pośpiesznie. Wtuliła się we mnie ufnie, jak małe dziecko, chowając głowę w moich ramionach.

– Nigdy nie będziesz sama! Obiecuję ci! – rzekłam, dygocząc z przejęcia. – Zabiorę cię do nas. Jesteś przecież częścią naszej rodziny!

Przyjęła moje słowa z wyraźną wdzięcznością i chyba też ulgą, bo na jej zapłakanej twarzy zagościł nikły uśmiech.

Musiała dochodzić dziewiąta wieczorem, bo usłyszałam bicie mosiężnych dzwonów dochodzące z położonej niedaleko kaplicy.

– Jest już późno. Poza tym na zewnątrz robi się prawdziwie mroźna noc, a ty na dodatek wydajesz się być przeziębiona. Wobec tego zawołam powóz i poproszę, aby zawiózł nas do domu – zarządziłam.

Przytaknęła w milczeniu, po czym pośpiesznie zaczęła zbierać swoje tobołki.

– Pomogę ci – zaoferowałam się, dźwigając wytarty skórzany kufer.

Ale nagle poczułam opór ze strony dziewczyny. Gwałtownie chwyciła swój bagaż, odbierając mi go z rąk.

– Tutaj jest wszystko, co mam – wyjaśniła. – Wolę nieść to sama.

Jej reakcja zaskoczyła mnie, ale postanowiłam to przemilczeć. Fakt, że nie obdarzyła mnie zaufaniem, spowodował niemiłe ukłucie. Wiedząc jednakże, przez co przeszła w swoim krótkim życiu, starałam się rozumieć jej podejrzliwość do ludzi.

Na zewnątrz dym z kominów mieszał się z gęstą mgłą. Ulica była całkowicie opustoszała. Stukot naszych trzewików o bruk rozchodził się echem po okolicy.

– Tędy – rzekłam po wyjściu z budynku, wskazując aleję, na której zwykle miały swój postój dorożki. O tej porze stała tam tylko jedna. Koń parskał zniecierpliwiony, a z jego nozdrzy buchała para. Woźnica, najpewniej żując tytoń, przeglądał się w lusterku zawieszonym przy tulejce na bat. W słabym świetle latarni świecowej – zgrabiałymi od zimna rękami – usiłował za pomocą brzytwy usunąć swój zaniedbany zarost.

– Proszę nas zawieźć na ulicę Scheittinger – zażądałam, gdy obrócił się w naszą stronę, słysząc kroki.

Od razu włożyłam mu do kieszeni zapłatę. Dostrzegłam błysk w jego mętnych oczach – najpewniej ucieszył go niespodziewany zarobek.

– To niedaleko, jeśli skróci się drogę przez park – odezwałam się po chwili, widząc, że dorożkarz przelicza, czy otrzymał wystarczająco dużo monet.

– To mnie pani poprowadzi, bo prawie nigdy tam nie jeżdżę. Klienci głównie chcą do centrum miasta. A o tej porze raczej nie jeżdżę na skróty przez park. Mało to bandziorów? – odparł niezbyt uprzejmie, zionąc przetrawionym, starym alkoholem, i splunął na bok.

Wzdrygnęłam się z obrzydzenia. Nie miałyśmy jednak wyjścia i trzeba było zdać się na tego niezbyt okrzesanego furmana, który najprawdopodobniej nie lubił wylewać za kołnierz.

– Będę jednak nalegać – upierałam się. – Chcę jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Nie sądzę, aby groziło nam jakiekolwiek niebezpieczeństwo – dodałam stanowczym tonem.

W odpowiedzi machnął ręką z rezygnacją na znak, że jest mu wszystko jedno i nie zamierza wdawać się w żadne dyskusje. Pośpiesznie usunął zakrwawioną szmatę, która wisiała na drzwiczkach do powozu.

– Zaciąłem się przy goleniu – mruknął tytułem wyjaśnienia.

Ponownie poczułam dreszcze ohydy przebiegające przez moje ciało. Wtem usłyszałam odgłos jakiegoś małego, metalicznego przedmiotu uderzającego o kostkę brukową. Helena pośpiesznie schyliła się w jego poszukiwaniu, jakby rozglądając się zarazem, czy nikt nie widzi tego, co robi. Woźnica, zaaferowany teraz poprawianiem końskiej uprzęży, pogwizdywał pod nosem melodyjki zasłyszane zapewne w robotniczych szynkach, gdzie musiał być częstym bywalcem.

– Spadły mi pieniądze, ale już mam – to powiedziawszy, włożyła do kieszeni miedzianą monetę z podobizną Wilhelma II. Oczy zaiskrzyły jej się jakimś nienaturalnym blaskiem, a usta wykrzywiły w manierycznym uśmiechu.

– Dobrze, teraz wsiadajmy do środka – wydałam polecenie, zirytowana jej ociąganiem się. Chwyciłam za jej bagaż.

– Nie, to wezmę sama – usłyszałam jej stanowczy protest.

Ponownie nie chciała rozstać się ze swoją wytartą i wyjątkowo sfatygowaną torbą. Z trudem udało nam się zmieścić wszystko wewnątrz pojazdu, a część bagażu musiała spoczywać na moich kolanach. Ogarnęła mnie złość, ale nic nie mogłam zrobić. Koła fiakra toczyły się coraz szybciej, trzeszcząc, a budynki powoli zostawały w oddali. Po chwili zauważyłam, że moja towarzyszka zaczęła nerwowo obgryzać paznokcie, nie krępując się zupełnie moją obecnością. Zastanawiałam się, czy powinnam zwrócić jej uwagę. Uznałam jednak, że na wpajanie dobrych manier przyjdzie jeszcze czas, a na razie należy jej okazać dużo współczucia i wyrozumiałości.

– Co ty ze sobą wozisz? – spytałam po chwili. – Strasznie to ciężkie!

– Książki, ciociu. To moje okno na świat! – odparła z melancholią w głosie i zapadła w zadumę.

Ujęła mnie tym. Sama też nie umiałam nigdy oderwać się od lektury i nigdy nie ograniczałam się wyłącznie do literatury medycznej. W drodze zaczęłam rozmyślać, co powiem, gdy zjawię się w progu z niespodziewanym gościem, który na dodatek zostanie u nas na dłużej. Jak zareaguje mój ojciec, gdy dowie się, że znienawidzony przez niego syn, którego pragnął wymazać na zawsze z pamięci za splamienie honoru rodziny, zdążył spłodzić nieślubną córkę? Los skomplikował jeszcze bardziej tę historię, gdyż istniało przypuszczenie, że sam Wilhelm – pierworodny potomek – jest owocem zdrady, jakiej dopuściła się moja matka względem ojca. Ich małżeństwo, zawarte bez miłości, będące jedynie korzystnym dla obojga stron kontraktem, nie było niczym niezwykłym w tamtych czasach. Podobnie zresztą jak niewierność małżeńska. Zastanawiałam się, jaka będzie dalsza przyszłość Heleny.

Dręczące mnie rozmyślania przerwał gwizd woźnicy, który gwałtownie spiął konia.

– Jesteśmy prawie na miejscu – rzekł zdecydowanie.

Wyjrzałam przez okno powozu.

– Ależ mówiłam panu, że trzeba jeszcze przejechać przez park! – zwróciłam się do niego rozdrażnionym tonem.

– A ja pani mówiłem, że o tej porze tamtędy nie pojadę.

– Chce nas pan tak zostawić w tym miejscu? Co z pana za mężczyzna! – oburzyłam się, ale on pozostawał niewzruszony.

– Za dodatkową opłatą mógłbym pojechać inną drogą – dodał po chwili pojednawczo.

– Obejdzie się – podziękowałam, nie kryjąc swojej złości. – Heleno, zabierz proszę wszystkie swoje rzeczy. To już niedaleko. Za kilka minut ogrzejemy się przy kominku. Idziemy! – zwróciłam się do mojej młodej towarzyszki.

– Naprawdę chce pani – taka wątła i krucha kobieta – ryzykować i przemierzać o tej porze ciemne, zakrzewione aleje, w których zło może czaić się na każdym kroku? – Przyglądał mi się bacznie, zatrzymując wzrok na talii i biodrach.

Miałam wrażenie, że przez jego twarz przeszedł lubieżny uśmieszek.

– Jestem silniejsza, niż się to panu wydaje! Ruszamy! – rzuciłam ponownie do Heleny, która zastygła w miejscu niczym kamienny posąg. – Zimno ci? – zapytałam. – Mówiłam już, że niedługo będziemy w domu i zaraz się rozgrzejesz.

– On ma rację... – powiedziała wolno drżącym głosem, a jej oczy przybrały dziwny blask. – Nie powinniśmy iść tamtędy same. Tam może kryć się coś strasznego... Czuję to...

– Głupstwo! Widzisz tamte światła? – to powiedziawszy, wskazałam na palące się w oddali latarnie, których nikły blask docierał do nas przez nagie gałęzie drzew. – Tam musimy dotrzeć. To bardzo bezpieczna okolica. Chadzałam tędy wiele razy!

Helena niechętnie zebrała się do drogi.

– Oby pani nie pożałowała swojej lekkomyślnej decyzji – rzekł na odchodne dorożkarz, starając wzbudzić w nas strach, po czym skłonił się, świsnął w powietrzu batem i odjechał.

Za dnia wielokrotnie chodziłam lub spacerowałam parkowymi ścieżkami, z których każda była mi dobrze znana. Wzdłuż nich rosły wiekowe dęby trzeszczące pod naporem wiatru oraz krzewy magnolii. Teraz, pod osłoną nocy, te same miejsca wydawały się zupełnie obce, a rzucane przez drzewa cienie wyjątkowo upiorne. Księżyc znajdujący się obecnie w nowiu czynił atmosferę jeszcze bardziej nieprzyjemną. Zawinęłam szczelniej szal wokół szyi i szybkim krokiem wyruszyłam przed siebie. Za mną kroczyła moja towarzyszka, która i tym razem nie pozwoliła sobie pomóc w niesieniu bagażu. Idąc w mroku, cały czas miałam osobliwe uczucie, że ktoś nas obserwuje. Nerwowo oglądałam się więc za siebie, sprawdzając, czy nikt nie podąża naszym śladem. Helena zauważyła moje dziwne zachowanie.

– Czy myśli ciocia, że ktoś tutaj jest oprócz nas? – zapytała, szczękając zębami z powodu mrozu, a może ze strachu.

Zastanawiałam się, co powinnam odpowiedzieć. Nie chciałam ani w sobie, ani w niej podsycać niepokoju.

– Cóż, nie można tego wykluczyć. Ale nawet jeśli, to przecież nie jest powód, żeby się od razu bać – odparłam po chwili.

Wtem niedaleko nas usłyszałam jakby trzask łamanej gałęzi. Poczułam, jak moje serce zaczyna bić szybciej, a nogi robią się jak z waty. Intuicyjnie przyspieszyłam, pociągając za sobą Helenę.

– Słyszałaś to, ciociu? – zapytała przenikliwym szeptem.

– Ciiii – uciszyłam ją, dając do zrozumienia, że nie powinna się w tej chwili odzywać.

W mojej głowie krążyły różne myśli. Nie chciałam jednak dać po sobie poznać, że być może rzeczywiście nie miałam racji, decydując się na wędrówkę przez park o tej porze. Żwawszy krok doprowadził mnie do zadyszki – znów z trudem łapałam arktyczne powietrze. Starałam się patrzeć pod nogi, by się nie potknąć, jednakże w tych ciemnościach mało co było widać. W pewnym momencie poczułam, że mój trzewik nastąpił na jakiś miękki przedmiot. Odskoczyłam nerwowo, tłumiąc w sobie krzyk.

– Co to? – spytała Helena, schylając się.

– Na pewno nic ważnego – odparłam najspokojniej, jak umiałam, aby ukryć swoje zdenerwowanie.

Pewnie ktoś coś zgubił i jutro po to wróci. Dziewczyna jednak nie dawała za wygraną. Wyjęła z kieszeni zapałki, by oświetlić sobie tajemnicze znalezisko.

– To kapelusz! – zawołała entuzjastycznie.

Ścisnęłam jej dłoń, ponownie dając znać, by się uciszyła. Znów wydało mi się bowiem, że słyszę jakieś szmery w pobliżu...

– Popatrz tylko, ciociu! – odezwała się po chwili stłumionym głosem.

Moim oczom ukazało się leżące na ziemi damskie nakrycie głowy, z modnym dużym rondem i drapowanym tiulem, w które powpinane były ptasie pióra – najpewniej należące do jakiegoś egzotycznego ptaka. Wyglądało na zupełnie nowe, przybrudzone jedynie mieszanką błota z resztkami topniejącego śniegu. Nagle zobaczyłam, że moja towarzyszka podnosi je i strzepując brud, chowa pod pachę.

– Co robisz? – zdumiałam się.

Cudze rzeczy osobiste, na dodatek znalezione w tak upiornych okolicznościach, budziły we mnie odrazę i napawały dziwnym lękiem.

– To byłby grzech nie zabrać go ze sobą! Taki kapelusz kosztuje przecież majątek. Zawsze można go sprzedać albo samemu nosić. Nie sądzę, aby ktoś przyszedł po swoją zgubę, skoro do tej pory tego nie zrobił – podsumowała i z dumą przymierzyła nakrycie głowy.

Znów poczułam niemiły dreszcz na myśl, że w sumie to nie wiadomo, na czyjej głowie wcześniej spoczywał, i przez chwilę wpatrywałam się w Helenę z niedowierzaniem. Uświadomiłam sobie jednak, że jako osoba, która wychowała się w biedzie, dziewczyna nauczyła się zapewne wykorzystywać każdą sposobność do poprawy swojej sytuacji materialnej, nie przepuszczając przy tym żadnej okazji. Westchnęłam ciężko, postanawiając nie dzielić się z nią moimi przemyśleniami.

Wtem ponownie usłyszałyśmy odgłos łamanych gałęzi, a następnie jakby kroki i szuranie ciągniętego po ziemi przedmiotu. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, złapałam moją towarzyszkę za rękę i ciągnąc ją za sobą, zaczęłam biec naprzód najszybciej, jak tylko potrafiłam. Na szczęście Helena wyczuła grozę sytuacji i pozwoliła sobie wreszcie pomóc w niesieniu ciężkiego bagażu. Do bramy dotarłyśmy, dysząc z wysiłku, ze zwichrzonymi włosami oraz wypiekami na policzkach. Moje serce biło tak mocno, jakby miało zamiar wyskoczyć za chwilę z klatki piersiowej. Wciągałam haustami tlen do płuc, czując niemalże ból w oskrzelach. Gdy już byłyśmy bezpieczne, raz jeszcze obejrzałam się za siebie, wpatrując się w znajdujący się nieopodal park. Drzewa uginały się pod naporem porywistego wiatru, a ich leciwe konary trzeszczały złowrogo na mrozie. Nie mogłam przestać myśleć o tych tajemniczych odgłosach, zastanawiając się, czy faktycznie jeszcze ktoś oprócz nas przechadzał się teraz po nocy zarośniętymi ścieżkami. Snułam przypuszczenia, do kogo mógł należeć ten kapelusz i jak to się stało, że został tak lekkomyślnie zgubiony. Jak Helena słusznie stwierdziła, nie był tani i wyglądał na zupełnie nieużywany. Dziwne więc, że jego właścicielka nie szukała go od razu, jak tylko zauważyła tę stratę. Jednakże nie było czasu na dalsze rozważania, bo stałyśmy już u wejścia do mojego domu. Zrobiło się już bardzo późno, a ja zastanawiałam się, jak powiem oczekującej mnie wewnątrz rodzinie, że po wielu latach od śmierci Wilhelma, kiedy pamięć o nim została na zawsze wymazana, teraz staję w progu z jego odnalezioną właśnie córką...

[...]

Przypisy
[1] Choroba Möllera-Barlowa – szkorbut dziecięcy.