Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Piękna Litwinka Vaiva, będąca obiektem pożądania mężczyzn i tym samym nienawiści kobiet, zostaje oskarżona o czary. Jest rok 1641 i dla wiedźm nie ma miejsca w społeczeństwie. Aby ocalić życie, dziewczyna podejmuje decyzję, która uruchamia lawinę wydarzeń.
Ponad dwieście lat później los młodej Wiktorii, córki powstańca listopadowego, niespodziewanie splata się z losem litewskiej czarownicy. Nie godząc się na małżeństwo z niechcianym adoratorem, Wiktoria decyduje się na ucieczkę i w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności trafia do majątku, gdzie imię Vaivy nadal budzi strach. Czy rzeczywiście była ona niebezpieczną wiedźmą? A może demoniczną kochanką magnata?
To porywająca saga o kobietach, które miały odwagę walczyć o swoje szczęście i o prawo do decydowania o sobie. To także opowieść o miłości szczerej i pięknej, jak również obsesyjnej i niszczącej, i o tęsknocie za ukochanym miejscem na ziemi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Ewa Sobieniewska, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © jakkapan/123 rf,
© ArtsyBee/pixabay.com, © kathysg/depositphotos.com
Zdjęcie autorki: © archiwum własne
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67388-66-5 (EPUB); 978-83-67388-67-2 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
U prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki,
przędą sobie przędą jedwabne niteczki.
Kręć się kręć wrzeciono,
wić się tobie wić!
Ta pamięta lepiej,
czyja dłuższa nić.
Jan Czeczot, U prząśniczki siedzą (fragm.)
Kowal nie pogodził się z odrzuceniem. Po robocie w kuźni podjadał smakołyki przywiezione z jarmarku, popijał gorzałą i żalił się na zły los swemu odbiciu na dnie kielicha.
Jak to być może, że twarde żelazo ustępuje pod siłą jego ciężkiego młota i przybiera kształt, jaki sobie zażyczy, a tymczasem krucha, wiotka dziewka, kwiatuszek taki, co to by mógł palcem na pył rozetrzeć, ustąpić nie chce?
We wsi mówiono, że jest niepewna, że ciążą na niej grzechy matki, co miała wesele pod płotem[1] i że nikt nigdy nie weźmie jej za żonę. Cóż to więc była za siła, która wzrok mężczyzn kierowała niezmiennie w stronę Vaivy? Dlaczego panna, co nie znała zalotności, wzbudzała w nich żądze, z których nie śmieli się wyspowiadać księdzu podczas corocznego odpustu? Żeby choć była dorodnie zbudowana jak Kochna, którą podszczypywało się w pulchne pośladki, albo wesoła i rumiana jak Aluszka. A jednak, gdy nocami przewracali się na swych twardych ławach, to nie dorodne Kochny wypełniały ich myśli, tylko Vaiva. Śnili o jej długich do kolan, czarnych włosach, jasnych oczach, barwą przypominających wodę z leśnego źródła, o gibkim, szczupłym ciele i ustach czerwonych jak owoce głogu.
Gdy któraś matka spostrzegła, że jej syn wpatruje się w to bękarcie nasienie, szturchała go w plecy i zaganiała do roboty, piekłem strasząc. Mężatki przy swych chłopach przezornie milczały, za to jak tylko nadarzyła się okazja – kiedy Vaiva samotnie szła drogą albo zbierała w lesie chrust – dawały upust palącej zawiści i rzucały w jej stronę wyzwiska, że wszetecznicą jest i czarcim pomiotem.
Kowal z początku chciał z nią jedynie pofiglować, dobrać się do dziewczęcych skarbów, skrywanych pod płócienną bluzką i długą spódnicą. Im dłużej mu się opierała, tym bardziej jej pragnął. Wreszcie przyrzekł sobie, że będzie jego, że na własność zdobędzie te usta czerwone, te oczy błękitne, że nie pozwoli, by ścięła po ślubie czarne włosy, i co noc będzie je sobie oplatał wokół szyi. Marzenia zrodzone z opętania i pasji musiał pochować, gdy Sigita rzekła mu, że ślubu nie będzie. Vaiva się zaparła, a ona nie potrafi jej zmusić. Cała wieś z niego kpinkowała. Nie było dnia, by kamraci nie dogadywali, zadowoleni, że nie dostał tej cudnej dziewki, której i oni łaknęli. Wszystkie wcześniejsze uczucia: żądza, tęsknota, nawet czułość, zlały się w jedno pragnienie, które miast z każdym dniem słabnąć, pęczniało jak ciasto w dzieży. Chciał zemsty. Chciał zobaczyć Vaivę upodloną i zbrukaną.
– Dopadnę cię – mruczał nad kielichem. – Dopadnę cię i wtedy pożałujesz, czarownico!
Kiedy Wiktoria, córka dziedzica Słoczyńskiego, przyszła na świat, każdy, kto pochylił się nad misternie rzeźbioną, ponad stuletnią kołyską, nie mógł nadziwić się urodzie dziecka. Pełne zachwytu okrzyki krewnych i służby sprawiły, że Ludwika pospołu z mamką Florentyną zdecydowały, by na rączce dziewczynki zawiązać czerwoną tasiemkę, która miała ją chronić przed złym urokiem. A jednak czy to moc nadmiernych zachwytów okazała się silniejsza, czy to potęga jedwabnego amuletu za słaba, bo po kilku latach stało się pewne, że mała Wiktoria ani trochę nie wrodziła się w największą piękność w rodzie – swoją matkę Eufrozynę.
– Może to i lepiej – wyznała raz Ludwika, gdy z Florentyną w mroźny, listopadowy poranek wyjmowały z przepastnych kufrów mięsiste, haftowane poszwy z adamaszku, ciężkie suknie z mory i obszyte futrem atłasowe salopy. Przed zimą należało wszystko sprawdzić, przewietrzyć, spryskać wodą różaną oraz rozwiesić w szafach i bieliźniarkach, by nabierało pożądanej gładkości. – Mojej Eufrozynce ta wielka uroda szczęścia nie dała.
– I ja to widzę – przyznała skwapliwie Florentyna, pogodna, prawie czterdziestoletnia kobieta o bystrym spojrzeniu i miłej powierzchowności. – Kiedy wezwano mnie do dworu, żebym dziecko karmiła, rada byłam, że na własne oczy zobaczę panią Eufrozynę. A bo to się mało nasłuchałam, że piękna jak obrazek? A potem, gdy pozwolono mi pokojową zostać, myślałam, że Pana Boga za nogi złapałam.
– Zręczna jesteś, Florentynko, i uczciwa, a i twój Maciej dobrze służy. Lepszego gajowego ze świecą nie znajdziesz, to i nie dziwota, że pani ciebie wybrała. Córkę jej zdrową uchowałaś.
– Ale ona nie przyniosła pociechy. Pani rzadko zagląda do małej.
– Co poradzić – westchnęła ze smutkiem Ludwika, wytrzepując spomiędzy powłoczek na poduszki gałązki suszonych ziół.
– Byliście niańką pani Eufrozyny, prawda?
– Opiekowałam się nią od dnia narodzin. – Ludwika z dumą pokiwała siwą głową. – Traktowałam jak córkę i wszystko bym oddała, żeby szczęśliwa była. Przeklęty dzień, w którym...
– W którym co? Poznała jaśnie pana? – dopytywała zaciekawiona Florentyna, klęcząc nad kufrem.
– Gdzież tam! Niechby mnie Bóg pokarał, żebym miała choć jedno złe słowo o nim powiedzieć. A co to za plamka? Czyżby mole się dobrały? Nie, na szczęście nie – rozstrzygnęła z ulgą.
– Ludwiko... – zaczęła ostrożnie Florentyna – bo mnie się zdaje, że oni są strasznie niedobrani. Wiktunia ma już siedem lat, mogłoby być drugie dziecko, a nawet trzecie.
– Jak Bóg da, to będzie.
– Jak się łoża nie dzieli, to nawet Bóg nie pomoże.
– Jak ci nie wstyd opowiadać takie rzeczy?! – Ludwika zastygła w bezruchu, piorunując ją wzrokiem.
– Przecie służę przy pani, to wiem. Oni się chyba nawet nie lubią. Ludzie powiadają, że...
– No, no, no! Ty nie słuchaj, co ludzie mówią, tylko zajmuj się swoją robotą. O, tu przy sukni kokarda zerwana.
Ludwika, choć mogłaby powiedzieć niejedno, usta miała zamknięte na siedem pieczęci. Dwóch synów, jeden gorszy od drugiego, pochowała dawno temu. Byli źródłem jedynie zgryzoty i wstydu, podobnie jak mąż, utracjusz i awanturnik. Kiedy wybuchło powstanie w trzydziestym roku, ani mu w głowie było ruszyć do walki wraz z innymi silnymi mężczyznami. Aż pewnej nocy, gdy za pieniądze wykradzione żonie opróżniał w karczmie kolejny kufel miodu, naszły go sentymenty. Poderwał się z miejsca, rzucił w stronę drzwi, zakrzyknął: „Na bój, Polacy”, zachwiał się i zakończył swój marny żywot, rozbijając głowę o płaski kamień.
Na wieść o śmierci męża Ludwika westchnęła ze smutkiem, trzy razy zmówiła Wieczny odpoczynek... i z ulgą zamknęła ten rozdział życia. Odtąd trwała przy Eufrozynie jak wierny pies, a gdy ta wyszła za mąż, poszła za nią i jako rezydentka zamieszkała w Łubinowie. A ile miała radości, kiedy na świat przyszła Wiktoria! Dziecko było pulchne, zdrowe i rumiane niczym jabłka w łubinowskim sadzie, a miało w sobie taką słodycz, że każdy pragnął je tulić, całować i pieścić.
Dziewczynka stała się ulubienicą swojej babki, starej hrabiny Słoczyńskiej, a także służby domowej i folwarcznej. Otoczona miłością wielu ludzi i rozpieszczana przez Ludwikę nie odczuwała braku uwagi rodziców. Wielbiła matkę bezgranicznie jak bóstwo, z daleka i po cichu, zadowolona, że od czasu do czasu może na nią popatrzeć albo wtulić twarz w fałdy spódnicy. Ojciec – wysoki i postawny – jawił się jej niczym niezwykła postać rodem z baśni opowiadanych z talentem przez ukochaną piastunkę. Raz widziała w nim groźnego rozbójnika, innym razem księcia zaklętego w niedźwiedzia albo sprawiedliwego króla, wydającego rozkazy poddanym.
Kiedyś się zdarzyło, że podczas zabawy w chowanego z nianią dostrzegła uchylone drzwi w prawym skrzydle dworu – tajemnicze wrota, które musiały prowadzić do cudnej krainy, jak podpowiadała jej wyobraźnia. Nie zastanawiając się długo, weszła do środka. Spodziewała się ujrzeć dziwy niestworzone, a tymczasem zobaczyła siedzącego za biurkiem ojca. Cudna kraina okazała się przestronnym gabinetem z przeszklonymi szafami pełnymi książek. Ściany zdobiły stare mapy i ryciny w cienkich, drewnianych ramach, a okno przysłaniały grube, ciemnozielone kotary. Na kominku stały porcelanowy zegar na wygiętych nóżkach, dwuramienny srebrny świecznik i niewielka litografia Łubinowa. Wiktoria wodziła wzrokiem po grubych tomiszczach ustawionych równo na półkach, aż wreszcie jej uwagę przykuł pokaźnych rozmiarów globus przy intarsjowanym stoliku do kawy, pod którym drzemał ogar Gratus, ulubieniec ojca.
– Ukrywasz się? – spytał rzeczowo pan Słoczyński.
Dziewczynka w odpowiedzi kiwnęła główką, niezgrabnie przesuwając się pod ścianą. Bardzo rzadko rozmawiała z ojcem i nie była przyzwyczajona, by skupiał na niej uwagę.
– Tam się schowaj – podpowiedział.
Wskazał ręką na głęboki, mocno już zniszczony rokokowy fotel, którego obicie zdobiły sceny z bajek La Fontaine’a. Mebel stał przytulony do starej sekretery, zasłonięty niemal zupełnie przez znajdującą się obok biblioteczkę.
Wiktoria powoli, z namaszczeniem, jakby wkraczała na salę balową, do tego uszczęśliwiona pomocą ojca, zajęła miejsce, układając grzecznie rączki na kolanach, by pokazać, że mimo siedmiu lat jest małą damą. Po chwili jednak roześmiała się perliście, podkuliła nogi i oparła główkę o poręcz. Obserwowała, jak ojciec macza pióro w kałamarzu i zapisuje białe kartki, jak przegląda grube księgi, od czasu do czasu posyłając jej blady, niepewny uśmiech. Natychmiast zapomniała o zabawie w chowanego.
Od tego dnia niemal codziennie przychodziła do gabinetu, by w objęciach staroświeckiego fotela skryć się przed światem i nacieszyć obecnością ojca. Lubiła patrzeć, gdy ten, pochylony nad dokumentami, marszczył czoło. Potem dziewczynka naśladowała wyraz jego twarzy w zabawach z Ludwiką. Nie przeszkadzała jej woń tytoniu ani fakt, że ojciec rzadko się odzywał. Wystarczyło, że kiedy pojawiała się w drzwiach, patrzył na nią radośnie, jakby mówił: „No nareszcie jesteś”. Nawet Gratus oswoił się z jej obecnością i upodobał sobie miejsce pod fotelem, pozwalając, żeby opierała stopy na jego grzbiecie.
Gdy Wiktoria skończyła dziesięć lat, zdarzało się, że ojciec wydobywał z sekretnych szuflad biurka cenne pamiątki, pękate księgi, miniatury przedstawiające przodków i opowiadał rodzinne historie.
– Pamiętaj, że jesteś córką i wnuczką powstańców – mówił.
Pozwalał jej trzymać w dłoniach ołowianą moskiewską kulę, którą ongiś wyjęto mu z biodra, a dziewczynka pęczniała z dumy.
– Twój dziad Wincenty był oficerem Armii Polskiej i zginął w obronie ojczyzny, walcząc u boku Tadeusza Kościuszki.
Wiktoria dzięki lekcjom z guwernantką Michaliną, gorącą patriotką i wielbicielką Mickiewicza, miała już spore pojęcie o historii kraju i wielkich bohaterach. Od Ludwiki wiedziała, że ojciec po powstaniu listopadowym został skazany na katorgę, od której po dwóch latach spędzonych w więzieniu wykupiła go matka.
– Dwór w Słoczynie przejęli zaborcy i wtedy zamieszkał tutaj, w majątku posagowym twojej babci – tłumaczyła Ludwika.
– I ożenił się z mamą.
– Ano tak. A opowiadałam ci już legendę o kamiennym pielgrzymie, co od wieków idzie na Święty Krzyż?
Wiktoria nie mogła nie zauważyć, że ukochana niania, urodzona bajarka, która godzinami mogła snuć barwne rodzinne opowieści, stawała się dziwnie powściągliwa, ilekroć dziewczynka pytała o związek matki z ojcem. Nie przejmowała się tym zbytnio aż do pewnej wiosennej niedzieli. Miała wtedy jedenaście lat i bawiła się ze swoją mleczną siostrą, Karusią, córką Florentyny. W pewnym momencie poczuła wilczy głód.
– Chodźmy do kuchni – zaproponowała, pociągając przyjaciółkę za rękaw płóciennej bluzki. – Kucharka da nam coś do skosztowania. Nie wytrzymam do kolacji.
– To idźmy do mnie. Mama jest dziś w domu. Placków z konfiturą nasmażyła.
Wiktoria przepadała za Florentyną, która wykarmiła ją własną piersią i której mogła powierzyć wszystkie troski swego młodego serca, lubiła też solidny, kryty strzechą dom, położony za dworem przy borze. Pobiegły zatem w podskokach do leśniczówki, trzymając się za ręce. Kiedy zdyszane wpadły do pachnącej dymem, jabłkami i cynamonem izby, zastały Florentynę przy dzieży. Maciej stał za nią, wtulał twarz w szyję kobiety, a rękami mocno oplatał ją w pasie. Coś szeptał, Florentyna zaś chichotała, jakby była panną na wydaniu, a nie stateczną żoną i matką sześciorga dzieci.
Wiktoria w pierwszej chwili nie zrozumiała, dlaczego ta scena, miast ją speszyć, zawstydzić, sprawiła jej dotkliwy ból, dlaczego nagle straciła ochotę na placki z konfiturą i zabawę z Karusią. Wróciła do dworu i na długie godziny zaszyła się w swojej „świątyni dumania” – kamiennej, przeszklonej altanie, ukrytej pośród drzew w parku. Usiadła na ławce, podciągnęła kolana pod brodę i przez witrażowe okno spoglądała na wiekowe lipy, które zdążyły obudzić się z zimowego snu i rwały do życia. Siedziałaby tam pewnie do późnej nocy, gdyby nie Ludwika.
– Bój się Boga, dziecko! – zawołała starsza dama, wszedłszy do środka. – Od kiedy wróciłyśmy z kościoła, biegasz nie wiadomo gdzie, a kolacja już...
– Dlaczego mama i papa się nie lubią? – spytała wprost, patrząc niani w oczy z determinacją i bezbrzeżnym smutkiem, który zaniepokoił Ludwikę.
Starsza dama złapała za poły wełnianej, brązowej chusty, chroniącej plecy i ramiona przed zdradliwym ciepłem wiosny, i usiadła obok Wiktorii na kamiennej ławie.
– Kto ci, maleńka, powiedział, że się nie lubią? Cóż za pomysły?
– Nikt nie powiedział. Widziałam... widziałam Florentynę i Macieja. Papa nigdy nie przytulił mamy, nigdy z nią nie rozmawia, dlaczego?
– Ależ rozmawiają...
– Nie tak jak Florentyna z Maciejem. Oni śmieją się do siebie, oni... – Z emocji zabrakło jej tchu.
Rodzice wspólnie spożywali posiłki, podczas świąt składali sobie życzenia, matka podawała ojcu rękę do ucałowania i to była jedyna forma bliskości, którą dziewczynka między nimi zaobserwowała. Nie kochali się, tego była pewna.
– Dziecinko, czy ty nie masz gorączki? – Ludwika przyłożyła dłoń do jej czoła. – Chłodno tu, już wieczór. Po kolacji przyniosę ci gorącego soku z malin. Został jeszcze z zeszłego lata. I opowiem ci nową bajkę.
Wiktoria widziała, jak ukochana niania rozpaczliwie próbuje odwrócić jej uwagę – i to tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że ma rację.
– Ludwiczko, jeśli oni się nie lubią, to jak mogą lubić mnie?
– Dziecko, ktoś ci głupstw naopowiadał. Jeśli Florentyna, to...
– Nic mi nie naopowiadała. Przecież mówiłam, że widziałam, jak...
– Co dokładnie widziałaś? Przytulali się, tak? I stąd to całe zmartwienie? – Ludwika zdjęła z pleców chustę i zarzuciła na ramiona Wiktorii. – Dobrze wychowani ludzie okazują sobie uczucia na osobności, nie przy świadkach. Twoja mama to wielka dama i... Chodźmy już do domu, na Boga, bo zapalenia płuc dostaniesz. O, jak mnie w krzyżu łupie.
Wiktoria pozwoliła wziąć się za rękę, udając, że przyjęła zapewnienia niani. Uznała, że odpowiedzi na dręczące pytania będzie musiała poszukać sama, bez niczyjej pomocy.
Kilka dni później podsłuchała rozmowę dwóch pokojówek: grubej jak beczka na kapustę Zośki i drobnej, czarnowłosej Hanki.
– Co ty tak na jego widok oczami przewracasz? – pytała Zośka, ustawiając w pokoju kredensowym talerze na komodzie.
– Bo mnie do niego ciągnie – odparła Hanka, przyciskając obie dłonie do piersi. – Oj, jak ciągnie...
– Do jaśnie pana? Taki stary...
– Wcale nie stary!
– Ty nie masz jeszcze osiemnastu, a on do pięćdziesiątki dobija. Eee, stary.
– A widziałaś, jak patrzał na mnie? Jego też ciągnie.
– Do ciebie? – zaśmiała się. – Jaśnie pani cudna jak anioł, a on do ciebie, głupia?
– A tak! – rzekła pogodnie Hanka, zupełnie niezrażona. – Jak chłop z żony zadowolony, to ino patrzy, żeby pod pierzynę do niej wleźć, a pan do pani nie zachodzi. Musi być, że już dawno mu obrzydła.
– Ciszej, jeszcze, nie daj Bóg, kto usłyszy i się narobi – zganiła ją Zośka. – Jak już cię musi ciągnąć, to do roboty niech cię ciągnie. Wyjmij serwetę z szuflady i sztućce przetrzyj.
Wiktoria czekała na ciąg dalszy, ukryta za drzwiami do pokoju kredensowego, ale najwyraźniej upomnienia Zośki przyniosły efekt, bo Hanka porzuciła temat umizgów wobec pana Słoczyńskiego i zajęła się pracą.
Zachowanie służących, ich komentarze i paskudne aluzje oburzyły Wiktorię, a jednocześnie utwierdziły ją w przekonaniu, że podejrzenia, których nabrała, są słuszne. Ani trochę nie wierzyła, by ojciec mógł zagustować w Hance czy innej służącej, lecz było jej przykro, że nie gustuje także w żonie. Nie rozumiała dlaczego; przecież wszystkie księżniczki, królewny, wróżki i czarodziejki z baśni opowiadanych przez Ludwikę miały dla niej delikatną twarz matki. Nieraz słyszała, jak mówiono, że piękniejszej kobiety od pani na Łubinowie nie znajdzie się na całej ziemi sandomierskiej. I wciąż była taka młoda, dużo młodsza od ojca. Tylko uśmiechała się rzadko i najczęściej przebywała w buduarze, do którego wstęp miały jedynie Ludwika z Florentyną. Tak – o ile drzwi gabinetu ojca stały przez Wiktorią otworem, o tyle pokoje matki zawsze były dla niej zamknięte. Eufrozyna każdego ranka przed śniadaniem przychodziła do sypialni córki, by zapytać, czy dobrze się czuje i czy przygotowała się na lekcje z panną Michaliną, miała jednak przy tym tak obojętny wyraz twarzy, że Wiktoria nigdy nie odważyła się poskarżyć, nawet jeśli coś jej doskwierało. Kiedy skończyła jedenaście lat i dostąpiła łaski zasiadania do pierwszego stołu[2], widywała się z matką także w trakcie posiłków, podczas których mogła podziwiać nienaganne maniery, grację, z jaką unosiła kieliszek albo filiżankę. Jeszcze wieczorem, przed snem, Eufrozyna przychodziła życzyć córce spokojnej nocy i spytać, czy zmówiła pacierz.
Wiktoria nie oczekiwała od niej czułości – tę dostawała z nawiązką od Ludwiki – ale pragnęła uwagi, pochwały, znaku, że jest kochana i ważna, a ponieważ matkę najbardziej interesowały postępy w nauce, pilnie przykładała się do zajęć z panną Michaliną. Uczyła się chętnie i szybko, nie mając najmniejszych trudności z przyswojeniem łacińskich czasowników. Z pamięci recytowała długie fragmenty ballad Mickiewicza, a bajki La Fontaine’a czytała w oryginale. Jedyne, co sprawiało jej trudność, to lekcje muzyki. Cierpiała istne męki, próbując wyszarpnąć z fortepianu choćby najprostszą melodię.
– Musi panienka grać na instrumencie. Każda dama powinna doskonalić się w talentach, jeśli chce dobrze wyjść za mąż. C’est sûr[3] – przypominała panna Michalina.
W końcu jednak, uznawszy, że Wiktoria to przypadek beznadziejny, zarzuciła lekcje muzyki na rzecz rysunku, co przyniosło nad wyraz zadowalające efekty.
Piękno historii dziewczynka odkrywała dzięki Ludwice i ojcu. Wieczorami przy filiżance gorącego kakao niania zabierała ją nie tylko na Łysą Górę, gdzie z biesami harcowały czarownice, ale także do dawnych siedzib antenatów, oprowadzała sekretnymi ścieżkami po zamkach, gdzie straszyło, i po pałacach, które najeżdżał wróg. Przywoływała postacie marszałków koronnych i wielkich hetmanów, kasztelanów i senatorów, powtarzała fascynujące historie z życia jej babek i prababek. Wiktoria najbardziej lubiła opowieść o jednej z nich, dzielnej Wirydianie Opalińskiej, której bali się najgroźniejsi wojacy.
Rozmowy z ojcem pomogły jej zrozumieć, jaki dramat kryje się pod słowami „Sybir”, „niewola”, „zabory”. W książkach przemycanych przez pannę Michalinę z Paryża Wiktoria nieraz czytała o Polakach bohatersko walczących z Moskalami w imię wolności, ale to pan Słoczyński rozbudził w niej wielką miłość do ojczyzny, która nawet nie istniała na mapie. Nocami, kiedy nie mogła zasnąć, wyobrażała sobie, że jest nowym wcieleniem Emilii Plater, szarżowała na wroga z szablą w ręku, uciekała przed ostrzałem artylerii, w przebraniu mężczyzny przemycała tajne dokumenty, od których miało zależeć powodzenie powstania. Oczywiście wszystkie te przygody musiały się zakończyć bohaterską śmiercią. Widziała, jak rozklekotaną furmanką przywożą do Łubinowa jej zakrwawione ciało w asyście wiernych żołnierzy, opłakujących swego dowódcę „wielkiej mocy i sławy”[4]. W tych marzeniach matka, uświadomiwszy sobie, że zabitym powstańcem jest jej córka, padała zemdlona na ganku dworu.
Wiktoria, dowiedziawszy się od panny Michaliny, że Emilia Plater uczyła się strzelać, gdy była jeszcze dziewczynką, postanowiła pójść w jej ślady. Wiedziała, że ojciec w szufladzie biurka trzyma pistolet, więc pewnego dnia zakradła się do gabinetu, aby zabrać pożądany przedmiot. Wyobrażała sobie przy tym, że przeprowadza ważną misję. Sprawa skończyła się inaczej niż w jej nocnych, pachnących prochem i krwią fantazjach. Do gabinetu wparował ojciec, wściekły zabrał broń z ręki i nakrzyczał, zupełnie nieświadomy, że stoi przed nim ważna konspiratorka, która z narażeniem życia dokonywała właśnie heroicznego czynu.
– Mogłaś sobie zrobić krzywdę! Pistolet to nie zabawka! Wiesz, co mogłoby się stać, gdybym w porę nie przyszedł?
Wiktoria słuchała wymówek ze zwieszoną głową, a kiedy ojciec przerwał, by złapać oddech, opowiedziała mu, w jakim celu potrzebowała broni. Najwyraźniej rozbawiła go tym wyznaniem, bo machnął tylko ręką i kazał uciekać, nim wymyśli karę.
Miesiąc później, czternastego kwietnia, wypadały jej dwunaste urodziny. Ojciec przed śniadaniem złożył córce życzenia i poprosił, żeby poszła z nim obejrzeć swój prezent. Wcześniej jednak zawiązał jej oczy jedwabnym szalem. Wiktoria jeszcze nigdy nie była tak podekscytowana. Pozwoliła prowadzić się za rękę, zaintrygowana tym, co ją czeka. W skrytości ducha liczyła na to, że otrzyma nowiutki pistolet albo szablę, którą będzie siekła Moskali w boju. Jakże była zaskoczona, zrozumiawszy, że idą w stronę zabudowań dworskich. Gdy poczuła ostry zapach łajna i siana, wiedziała już, gdzie jest.
Opaska opadła z oczu. Wiktoria kilkakrotnie mrugnęła, popatrzyła przed siebie i musiała zakryć usta dłońmi, by stłumić okrzyk radości.
– Konspiratorka, zanim zacznie strzelać, powinna wpierw nauczyć się jeździć konno – oświadczył pan Słoczyński, klepiąc po grzbiecie niedużą klacz szarej maści. – Emilia Plater miała swojego konia, więc od dziś ty także.
Wiktoria, przejęta i wzruszona, delikatnie pogłaskała zwierzę po szyi, po czym zwróciła się ku ojcu. Nie znajdując słów wdzięczności, ujęła jego dłoń i pocałowała.
– Nie trzeba – zaprotestował, jakby zawstydzony, choć i jemu udzieliło się wzruszenie. – Jak ją nazwiesz?
Wiktoria tym razem już odważnie przytuliła głowę do szyi klaczy.
– Emilia – odparła bez zastanowienia.
– Jesteś pewna? Czy to stosowne imię dla konia?
– To nie wiem... – Zasępiła się przez moment, szukając pomysłu, jak uczcić swoją ukochaną bohaterkę.
I wtedy przypomniała sobie, że klacz ojca nazywa się Sekwana. Emilia Plater była Litwinką, urodziła się w Wilnie, a przez Wilno płynęła Wilia.
– Wilia – powiedziała głośno.
– A więc Wilia – powtórzył pan Słoczyński.
W ciągu kilku miesięcy Wiktoria stała się sprawną amazonką i gdy tylko mogła, towarzyszyła ojcu w przejażdżkach po majątku. Z czasem pan Słoczyński zaczął zabierać córkę na dalsze wyprawy poza Łubinów. W drodze do sąsiednich dworów najczęściej przejeżdżali przez pobliskie Unieszowy. Miasteczko, położone na południowo-wschodnim krańcu Gór Świętokrzyskich, nie było duże, ale miało urok zaklęty w przytulonych do siebie kamienicach otaczających rynek, widoczny w majestatycznej wieży modrzewiowego kościoła, w wąskich uliczkach i koronach wielkich drzew, odbijających się w szybach. Wiktoria wiedziała od Ludwiki, że z Unieszowów, należących kiedyś do jej rodu, wywodzili się przed wiekami wspaniali rzemieślnicy, wytwarzający wyroby ze złota, a także odlewający z mosiądzu, miedzi i spiżu dzwony oraz lufy do dział.
– Nie jesteś zmęczona? – pytał pan Słoczyński, gdy cwałowali przez rozległe łubinowskie lasy i bezkresne łąki.
– Nie – odpowiadała za każdym razem. – Wilia też nie.
Uwielbiała wyprawy z ojcem, tę beztroskę, ten pęd i zapach pól we włosach, z których potem Ludwika godzinami wyczesywała kurz. Lubiła gościć w sąsiednich dworach choćby po to, by przekonać się, że żaden nie jest tak piękny jak Łubinów. Tylko jeden majątek, Wilcze Doły, omijali szerokim łukiem.
– Kto tam mieszka, ojcze? – spytała, gdy po raz kolejny galopem pokonywali drogę obok paradnej bramy.
– Nikt. Właściciel przebywa w Warszawie.
Wówczas przyszło olśnienie z gatunku tych, jakie towarzyszą ludziom, którzy wpadli na trop oburzającej sprawy.
– Jakiś Rosjanin, prawda? Zabrał majątek powstańcowi listopadowemu?
– Nie, to Polak. – Słoczyński zrobił pauzę, nim dodał krótko: – Choć z pewnością wolałby być Rosjaninem.
– Jak się nazywa?
– Nie warto pamiętać jego imienia.
„Nie warto pamiętać jego imienia” – powtórzyła w myślach Wiktoria, zaintrygowana słowami ojca. Uniosła się w siodle, próbując dojrzeć dwór ukryty za kamiennym murem oplecionym bluszczem, ale dostrzegła ledwie fragment rdzawego dachu. W wyobraźni widziała już właściciela, który w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności popełnił zbrodnię i musiał uciekać do Warszawy, chroniąc się przed zemstą szlachty w klasztorze. Gdy podzieliła się tymi przypuszczeniami z Ludwiką, ta skwitowała:
– Głupstwa jakieś.
– Żadne głupstwa. Może ten człowiek to ofiara tragicznej pomyłki?
– Ofiara! To sprzedawczyk i zdrajca!
– Ha! O Jacku Soplicy też tak mówiono, a potem okazało się, że...
– O kim? – Ludwika na próżno szukała w pamięci kogoś znajomego o tym nazwisku. – Dziecko najdroższe, miej litość, nie zajmuj się głupstwami.
– Co on takiego zrobił, że musi ukrywać się w Warszawie?
– Nie ukrywa się. Ordery zbiera i zaszczyty.
Romantyczna wizja tragicznego bohatera, zaszczutego przez niesłuszne oskarżenia, rozwiała się w jednej chwili.
Ta sprawa już więcej jej nie zajmowała – w przeciwieństwie do kwestii małżeństwa rodziców. Wiktoria, dzięki książkom z biblioteczki panny Michaliny, wiedziała już, że miłość nie jest jedynym i najważniejszym czynnikiem, który prowadzi ludzi przed ołtarz, i potrafiła pogodzić się z myślą, że dwie najważniejsze osoby w jej życiu nie pałają do siebie wielką sympatią. Nie mogła jednak zrozumieć, skąd w ich wzajemnych relacjach tyle chłodu, niechęci i obojętności. Czy po tylu wspólnie spędzonych latach nie powinni stać się sobie bliżsi? Jako że Ludwika konsekwentnie unikała rozmów o rodzicach, Wiktoria postanowiła Florentynie zwierzyć się z problemu, który nie dawał jej spokoju od dnia, kiedy była świadkiem czułej sceny w kuchni leśniczówki.
– Panienko, niepotrzebnie się panienka zamartwia. Jaśnie państwo żyją w zgodzie.
– Nie lubią się. Czasami myślę, że to przeze mnie.
– Co też panienka! Bóg mi świadkiem, że to nieprawda – zapewniła Florentyna, zagłuszając wyrzuty sumienia.
Nie mogła przecież powtarzać dziecku plotek. Taka wiedza przyniosłaby więcej szkody niż pożytku, tego była pewna. Zresztą ona sama też miała blade pojęcie o sprawie, a im dłużej służyła, tym mniej wiedziała. Swego czasu sądziła, że pani Eufrozyna rzeczywiście nie znosi męża, dlatego zaskoczyły ją słowa starej Janowej, kucharki: „Teraz taka wyniosła, nieprzystępna, a po chorobie chodziła za jaśnie panem jak suka za psem, skamlała pod jego drzwiami”. Kucharka zaraz ucięła temat, jakby zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo.
– Florentynko, niech mnie Florentynka nie oszczędza. Przecież służycie przy mamie. Nic nigdy nie mówiła o moim ojcu?
– Nie, panienko. Proszę się więcej nie trapić.
Wiktoria przeklinała w duchu lojalność służącej, która nie zamierzała podzielić się z nią żadnymi sekretami. I tak się dowiem! – odgrażała się w myślach. Któregoś dnia, podczas konnej przejażdżki z ojcem dojechali na skraj lasu i przystanęli na polanie, by napoić konie. Wiktoria przez dłuższą chwilę stała z rękami przyciśniętymi do piersi i w zachwycie kontemplowała krajobraz: ukwiecone łąki przecięte wartkim strumieniem, strome zbocza wzniesień po lewej stronie, pofałdowane pszeniczne pola i rosnące wzdłuż ścieżki rosochate wierzby, przypominające wiekowe, ale życzliwe ciotki.
– Jak tu pięknie! – zawołała z przejęciem, rozglądając się wokoło. – Papo, do kogo należą te ziemie?
– Do twojej mamy – rzucił obojętnie, zapalając papierosa. – To jej ukochane miejsce.
Dziewczynka natychmiast zwróciła ku niemu twarz, wstrzymując na chwilę oddech, poruszona sytuacją, bo oto po raz pierwszy ojciec wspomniał matkę. Czuła, że nie będzie lepszej okazji, żeby dowiedzieć się prawdy. Przecież ojciec by jej nie okłamał, nie zwiódłby półsłówkami jak Florentyna czy Ludwika. Pytania cisnęły się na wargi i już zbierała się na odwagę, gdy dopadły ją wątpliwości. Na pewno chcesz wiedzieć? – Usłyszała w głowie złowrogi głos. Jesteś tego pewna? Jesteś na to gotowa?
Chwila wahania wystarczyła, by pan Słoczyński podjął inny temat, tym samym niwecząc próby rozmowy o matce.
Wiktoria wracała potem do domu zasępiona, wyrzucając sobie, że jest zwykłym tchórzem. Postanowiła, że następnym razem nie zmarnuje szansy i śmiało stawi czoło nawet najgorszej prawdzie. Los jednak nie dał jej drugiej szansy.
Nie czuła zimna, mimo że oddech marca był mroźny i nie zapowiadał rychłego nadejścia wiosny. Wiktoria miała na sobie ciemnofioletową suknię z kaszmiru i czarny płaszcz podszyty futrem. Splecione i upięte wokół głowy gęste, brązowe włosy osłaniał kapelusz krepowy bez żadnych ozdób, wiązany pod brodą. Ktoś mógłby pomyśleć, że przy grobie stoi dorosła kobieta, a nie czternastoletnia panienka, gdyby nie twarz o dziecięcych jeszcze rysach. Na cmentarzu w Unieszowach panowała cisza, którą jedynie od czasu do czasu mąciło uporczywe krakanie wrony.
Wiktoria położyła na pomniku gałązki sosny przybrane wstążką, klęknęła przed prostokątnym postumentem i czule musnęła końcem palców wyryty w kamieniu skromny napis:
Śp. Janusz Słoczyński
Dziedzic Łubinowa
ur. 5 lutego 1792 roku
zm. 12 stycznia 1848 roku
Żyłem, bo chciałeś, umarłem, bo kazałeś,
zbaw mnie Boże, bo możesz.
– Tęsknię za tobą, tatusiu – powiedziała na głos.
Nie musiała się obawiać, że ktoś ją usłyszy. Na cmentarzu poza nią nie było nikogo, a towarzysząca jej panna Michalina czekała w powozie.
– Ludwiczka mówi, że po roku kończy się żałoba, że jest lżej. To prawda, czas łagodzi ból, ale nie koi tęsknoty.
Tamtego dnia, gdy dowiedziała się o śmierci ojca, zatrzasnęły się drzwi bezpiecznego i beztroskiego świata, który znała i kochała. Drzwi dzieciństwa. Na pogrzeb przybyły tłumy. Każdy, od arystokraty po prostego chłopa, pragnął oddać hołd dziedzicowi Łubinowa. Wiktoria, otępiała z rozpaczy, niewiele pamiętała z ceremonii.
Każdego dnia przychodziła do gabinetu, siadała w La Fontainie, jak nazywała ulubiony fotel, i karmiła się złudzeniem, że ojciec tylko na chwilę wyszedł z pokoju. To właśnie tam, a nie na cmentarzu, najmocniej czuła jego obecność. Z czasem jednak i to złudzenie, które dawało pociechę, zbladło, konfrontując ją z tym, co nieodwracalne i ostateczne. Ojciec zmarł.
Odszedł także wierny mu Gratus. Na początku, zaraz po śmierci swego pana, pies biegał po całym domu, okrążał dwór, węsząc i skowycząc cicho, jakby skarżył się na swój los, aż pewnego dnia zniknął. Wiktoria długo go szukała, wraz z rządcą Balickim kilkakrotnie objeżdżała majątek, a nawet okoliczne wsie, ale zwierzę przepadło bez śladu.
To właśnie wtedy otwarcie poróżniła się z matką. Leżała w sypialni na łóżku przygnębiona, zziębnięta i zmęczona po niemal całym dniu poszukiwań. Płakała, trzęsąc się jak w febrze, gdy do pokoju weszła Eufrozyna, aby tradycyjnie powiedzieć jej dobranoc. Wiktoria uniosła głowę, wierzchem dłoni wytarła oba policzki, lecz łzy nadal nieprzerwanie płynęły. Popatrzyła błagalnie, prosząc o słowo pociechy, o jeden czuły gest. Marzyła, by matka usiadła na łóżku, pogłaskała ją po głowie, ale ta jedynie oświadczyła surowo:
– Wystarczy już tych szlochów. To w złym tonie.
– W złym tonie jest nie płakać po własnym mężu – odparowała wtedy ze złością, patrząc jej prosto w oczy.
Spodziewała się, że matka ostro ją skarci, lecz też zapewni, że rzuciła niesłuszne oskarżenie, ona tymczasem ściągnęła gniewnie brwi, zacisnęła wargi i wyszła z pokoju. Nie wróciły więcej do tej rozmowy.
– Mademoiselle.
Ocknęła się z rozmyślań. Obok niej stała guwernantka z rękami schowanymi w mufce.
– Il faut aller[5]. Czas na lekcje.
Skinęła głową i wstając z kolan, przeżegnała się jeszcze.
W powozie panna Michalina okryła jej nogi grubą, futrzaną narzutą i dała znak stangretowi, by ruszał. Kiedy dotknęła lodowato zimnych dłoni swej podopiecznej, pożałowała, że nie przypomniała o cieplejszych rękawiczkach i że mimo nie najlepszej pogody przyjechały starą kolaską, która w żaden sposób nie chroniła przed wiatrem.
W ciągu tych wszystkich lat panna Michalina bardzo przywiązała się do Wiktorii, traktując ją po trosze jak bliską krewną. Gdy guwernantka przekroczyła trzydziesty rok życia, porzuciła nadzieję na małżeństwo i macierzyństwo, chociaż była ładną brunetką o wdzięcznych ruchach, a w okolicy nie brakowało mężczyzn, którzy chętnie zaprowadziliby ją i do ołtarza, i do alkowy. Pochodziła z dobrej, choć zubożałej rodziny. Jej ojciec Michael Roland, francuski żołnierz biorący udział w kampanii napoleońskiej, wracając spod Moskwy ranny i wygłodzony, znalazł schronienie w domu pewnego szlachcica, gdzie zajęła się nim mało urodziwa, ale pełna wdzięku i słodyczy córka gospodarza. Choć ona słabo mówiła po francusku, a on znał tylko kilka polskich słów, szybko okazało się, że potrafią porozumieć się w uniwersalnym języku miłości. Ślub odbył się na wiosnę tysiąc osiemset czternastego roku, a zimą tysiąc osiemset piętnastego przyszła na świat Michalina.
– Jak tylko będziemy w Łubinowie, zaordynuję, by przyniesiono gorące kakao, to się panienka rozgrzeje.
Wiktoria znów pojednawczo skinęła głową, nie chcąc płoszyć przyjemnego uczucia spokoju i zadumy trywialną rozmową o pogodzie i gorącym kakao. Wsłuchiwała się w rytmiczny stukot końskich kopyt i nagle zamarzyła o długim śnie. Zamknęła oczy i pozwoliła myślom płynąć swobodnie do czasu, aż konie wjechały w kasztanową aleję.
Do dworu prowadziły trzy trakty: jeden od Opatowa przy zjeździe na Łubinów, obsadzony lipami, drugi od Jazłowca, wiodący przez malowniczy wąwóz, rzekę i ziemie należące do hrabiostwa Orattich. Wiktoria najbardziej jednak lubiła ten trzeci – drogę z Unieszowów i gościniec, przy którym rosły kasztany o potężnych koronach, tworzących szczelny baldachim, dzięki czemu nawet podczas największej ulewy aleja pozostawała sucha.
Gdy powóz zbliżał się do dworu, stangret odwrócił głowę i spytał przez ramię:
– Stajemy, panienko?
– Stajemy, Wacławie – odrzekła Wiktoria.
To był jej mały rytuał. Ilekroć wracała z Unieszowów, czy to wierzchem, czy odkrytym powozem, potrzebowała kilku chwil, by popatrzeć z oddali na dom w niemym wyznaniu miłości. Łubinów był dla niej świętością, ostoją wszystkiego, co piękne i dobre.
Dwór na dość wysokim, choć płaskim wzniesieniu kazał postawić w pierwszej połowie osiemnastego wieku Atanazy Ossoliński, pradziadek po kądzieli pana Słoczyńskiego. W ciągu kolejnych dekad był nieznacznie rozbudowywany i zyskał w okolicy miano prawdziwie pańskiej siedziby godnej swych szlachetnie urodzonych właścicieli. Parterowy, murowany dom z piętrowym, czterokolumnowym portykiem od wschodu, gankiem od zachodu i łamanym dachem, otaczały potężne drzewa, z których większość pamiętała jeszcze czasy świetności Rzeczypospolitej i potęgi wielkich rodów magnackich. Park, w którym najwięcej było dębów, buków, platanów lip i kasztanowców, rozciągał się za dworem aż do kamiennego ogrodzenia, zwieńczonego mocno zaśniedziałą, wysoką bramą. Dość często korzystał z niej rządca, pan Balicki, aby skrócić sobie drogę do zabudowań gospodarskich.
Gdy powóz minął okrągły gazon i zatrzymał się przed wejściem, Wiktoria spostrzegła, że jeden ze służących prowadzi za uzdę gniadego konia przygotowanego do jazdy.
– Zdaje się, że mamy gościa – powiedziała do panny Michaliny, zdejmując z kolan miękkie okrycie.
– Na to wygląda, panienko.
Weszły do ciepłej, przytulnej sieni ozdobionej trofeami myśliwskimi, a tam już czekał blady i wiecznie zaspany służący Walerian, aby odebrać okrycia wierzchnie i kapelusze.
– Pójdę do kuchni po kakao. Niech panienka odpocznie chwilę i zajmiemy się zagadnieniami z botaniki – oznajmiła panna Michalina.
Wiktoria zwróciła się ku schodom prowadzącym na poddasze, gdzie znajdowała się jej sypialnia, pokój do zabawy i nauki, sypialnia Ludwiki, guwernantki oraz garderoba. Nagle w korytarzu pojawiła się Eufrozyna. Ubrana w ciemnozieloną, suto marszczoną od pasa w dół suknię z falbanami prezentowała się wytwornie niczym królowa, tym bardziej że po raz pierwszy od śmierci męża pozwoliła sobie na strojniejszą toaletę.
– Zaczekaj. – Podeszła do córki i obrzuciwszy ją krytycznym spojrzeniem, oznajmiła: – Pozwól ze mną na chwilę. Chciałabym ci kogoś przedstawić.
Wiktoria posłusznie podążyła za matką do niedużej bawialni, w której uwagę przykuwała mahoniowa, ułożona w fantazyjne wzory posadzka i obita bordowym suknem lekka, rokokowa sofa, wyróżniająca się na tle nowszych, empirowych stolików i krzeseł. Pokój ten nie był może tak reprezentacyjny jak błękitny salon w prawym skrzydle, ale łatwiej go było ogrzać i w okresie jesienno-zimowym, a także wczesną wiosną zwykle w nim przyjmowano gości.
– Fryderyku – zwróciła się Eufrozyna do mężczyzny stojącego przy fortepianie – pozwól, że przedstawię ci moją córkę, Wiktorię. Wiktorio, to pan Fryderyk Ankwicz, który niedawno wrócił w rodzinne strony i był łaskaw złożyć nam wizytę.
Dziewczyna zrobiła kilka kroków w przód i dygnęła, mierząc wzrokiem szczupłego jegomościa o czarnych, zaczesanych do tyłu włosach. Ciemne oczy w równie ciemnej oprawie długich rzęs i mocno zarysowanych brwi czyniły go bardzo intrygującym, a długi, arystokratyczny nos podkreślał wyjątkowo piękne, subtelne rysy twarzy. Był z pewnością dojrzałym mężczyzną, ale wydawał się dużo młodszy, niż wskazywałaby na to metryka w księgach parafialnych.
– Cóż za urocza panna! – zawołał Fryderyk, podchodząc bliżej. – Spodziewałem się ujrzeć dziecko, a tymczasem to rozkwitająca róża. Już niedługo do dworu zaczną zjeżdżać zalotnicy.
Był uprzejmy, szarmancki i uśmiechał się promiennie, a mimo to nie spodobał się Wiktorii. Uznała, że skoro istnieje miłość od pierwszego wejrzenia, musi istnieć także niechęć, która pojawia się nagle i bez wyraźnego powodu. Męczyła się, czekając, aż matka da znak, by opuściła bawialnię, a gdy to się stało, z ulgą pognała na poddasze do panny Michaliny.
Pchnęła ciężkie, rzeźbione drzwi i weszła do pokoju, ale tam zamiast guwernantki zastała Ludwikę. Starsza dama siedziała przy stole, tyłem do wejścia, zapatrzona w okno. Z ciasnego węzła włosów wysunął się jeden kosmyk i spoczywał na plecach. Jego biel wyraźnie kontrastowała z czernią wełnianej chusty okrywającej przygarbione ramiona.
Ludwika nigdy nie była smukła i wiotka. Już jako młoda dziewczyna miała potężna biodra, duży brzuch, któremu nie mógł dać rady nawet gorset, pełne piersi i solidne niczym dwie doryckie kolumny nogi, które z mozołem dźwigały całą postać. Kiedy przekroczyła sześćdziesiątkę, straciła nieco na wadze, ale nadal przypominała wielki, buchający gorącem piec. Teraz jednak wydawała się dziwnie mała, przykurczona, jak gdyby uginała się pod niewidzialnym ciężarem. Wiktorię zalała fala czułości. Przypadła do nóg ukochanej piastunki, opierając głowę na jej kolanach.
– Ludwiczko – wyszeptała z miłością.
– Nie martw się, dziecko, wszystko się ułoży.
Wiktoria poderwała głowę.
– Ułoży się?
– A pewnie. – Ludwika pogłaskała ją po policzku. – Wiedziałam, że jak się dowiesz, będziesz chciała się wyżalić.
W tym momencie czas się zatrzymał i Wiktoria wyraźnie zobaczyła, co jest źródłem lęku, który ścisnął jej serce. Ból był tak dotkliwy, że jeszcze próbowała zamknąć oczy na to, co już wiadome, oszukać świadomość, przechytrzyć intuicję.
– O czym mówicie, Ludwiczko?
– Jakże to? Mama ci nie powiedziała? Mówiła, że dziś powie. Pewnie zrobi to wieczorem, bo teraz, kiedy dopiero wróciłaś z cmentarza, od ojca...
– Co ma mi powiedzieć?
Ludwika poczęła wiercić się na krześle, jakby ją coś uwierało.
– Twoja mama wychodzi za mąż.
Wiktoria podniosła się z kolan i stanęła naprzeciwko piastunki.
– To niemożliwe. Jak to? Przecież jest żałoba.
– No, po prawdzie to już się skończyła.
– I mama tak szybko zdążyła się zaręczyć? – mówiła coraz głośniej, coraz cieńszym głosem. – Wiedziałam, że nie kochała ojca, od zawsze to wiedziałam, choć Ludwiczka mi nigdy nic powiedzieć nie chciała, ale tak deptać pamięć o nim? Wychodzi za mąż! Za tego, co tu dziś przyjechał, prawda?
– Tak.
– To niedorzeczne! Gdzie i kiedy zdążyli się poznać?
– Posłuchaj mnie, dziecko. Nie ma nic zdrożnego w tym, że twoja mama chce być szczęśliwa. Jest jeszcze młoda, dopiero we wrześniu skończy trzydzieści sześć lat. Samotnej kobiecie ciężko jest na świecie. Rządca ze wszystkim nie uradzi.
I nagle Wiktorię ogarnęło przerażenie tak paraliżujące, że musiała przytrzymać się oparcia ażurowego krzesła.
– Wyprowadzimy się z Łubinowa?!
– Ależ nie. Pan Ankwicz posiada co prawda folwark w dzierżawie, kilka wiorst za Opatowem, ale po ślubie zamieszka tutaj.
Uczucie ulgi było krótkotrwałe i dziewczyna nie zdołała powstrzymać rosnącej wściekłości.
– A kiedy ślub?
– W połowie czerwca, w Opatowie. W kwietniu, zaraz po Wielkanocy, odbędą się oficjalne zaręczyny.
– Może matka powinna wyjść za mąż już teraz, w Wielkim Poście, skoro tak bardzo jej się spieszy.
– Wiktorio! – Ludwika dźwignęła się z krzesła, patrząc surowo na wychowanicę. – Tak nie można.
– Przepraszam. Jestem winna mamie szacunek i posłuszeństwo, wiem to doskonale, ale nie pogodzę się z tym, że ledwie rok po śmierci ojca wprowadza do domu obcego człowieka. Nigdy, przenigdy go nie zaakceptuję.
– Nie trzeba się uprzedzać, bo tylko zgryzota z tego będzie. Daj mu szansę, Wiktuniu.
– Już teraz go nienawidzę – odrzekła panna z uporem typowym dla dziecka.
Naraz popatrzyła na zmartwioną twarz Ludwiki, w smutne oczy pod zmarszczonymi brwiami – i ogarnął ją wstyd. Pożałowała ostrych słów, rzuconych w gniewie, bo domyślała się, że piastunka rozumie jej złość i podziela cierpienie.
– Niech mi Ludwiczka wybaczy – poprosiła, zarzucając jej ręce na szyję.
– Nie martw się, dziecko, wszystko się ułoży – powtórzyła niania cicho, nie wiedząc, czy to Wiktorię pociesza, czy samą siebie.
Cały dwór huczał od plotek. Służące szeptały między sobą, polerując posadzki i czyszcząc srebra w kredensowym, kucharka Janowa wymieniała uwagi z podkuchenną, zaspany lokaj Walerian, gdy tylko miał wolną chwilę, konwersował z pokojówką, która nieustannie kursowała między buduarem pani a kuchnią. Wszyscy mówili wyłącznie o zbliżającym się ślubie. Jedni uważali, że to za wcześnie po śmierci jaśnie pana Słoczyńskiego, dopatrując się w pośpiechu zdrożności, pysznego skandalu, którym można by uraczyć rodzinę i znajomych, inni, bardziej wyrozumiali, przyznawali, że Łubinów potrzebuje męskiej ręki, a jeszcze inni zachwycali się panią Eufrozyną, która zawsze taka poważna, wyniosła i nieprzystępna, teraz hojnie szafowała uśmiechami i miłym słowem.
Wiktoria z trudem znosiła przygotowania do wesela. Gdy tylko kończyła lekcje, brała Wilię na długie wyprawy i galopowała bez wytchnienia, póki nie spostrzegła, że klacz jest mokra i ciężko sapie. Wtulała wtedy twarz w szorstką grzywę i mówiła ze skruchą:
– Wybacz mi, ukochana przyjaciółko, wybacz. Tak mi smutno...
W odpowiedzi Wilia parskała cichutko, jakby rozumiała ból swojej pani.
W Łubinowie od dnia zaręczyn niemal codziennie przebywał Fryderyk, a choć był uprzejmy i nadskakujący, Wiktoria nie mogła znieść jego obecności. Na początku sądziła, że matka kieruje się rozsądkiem i pragmatyzmem, ot, samotna kobieta w wielkim dworze, pragnąca zapewnić sobie bezpieczeństwo. Szybko się jednak przekonała, że powód był zgoła inny. Któregoś dnia przez okno w gabinecie ojca zobaczyła Fryderyka siedzącego na koniu i gotowego do odjazdu. Obok stała Eufrozyna. Coś do siebie mówili i w pewnym momencie Fryderyk się pochylił i szybko, tak by nikt nie zauważył, pocałował ją w usta.
Wiktoria widziała szeroki uśmiech matki i rozpromienioną szczęściem twarz. Twarz zakochanej kobiety. Poczuła się zdradzona i opuszczona, bo gdy ona wciąż opłakiwała ojca, matka zdawała się już dawno zapomnieć o mężu i w rumieńcach, z błyszczącymi oczyma czekała, aż zostanie panią Fryderykową Ankwiczową.
– To okropne, że ten człowiek zajmie miejsce papy – żaliła się Ludwice, leżąc w jej łóżku, przytulona do wielkiego ciała piastunki. – Niech mama go sobie kocha, ja na pewno nie będę.
– Nikt cię, dziecko, do tego nie przymusi, ale może warto, żebyś spróbowała go zaakceptować. Lżej ci będzie, gdy pogodzisz się z tym, co nieuchronne i na co nie masz wpływu – radziła niania, głaszcząc Wiktorię po włosach.
Dzień zaślubin był duszny i gorący, lecz we wnętrzu kolegiaty Świętego Marcina w Opatowie panował przyjemny, ożywczy chłód. Eufrozyna w jasnoniebieskiej sukni zdobionej wstążkami, angielskim haftem i warstwowymi falbanami oraz z bukietem białych lilii w dłoniach skupiała na sobie uwagę wszystkich zaproszonych gości. Podczas gdy mężczyźni, patrząc na nią, zwyczajnie cieszyli oczy doskonałością w czystej postaci, kobiety myślały o własnych niedostatkach, o dużych nosach, odstających uszach i cienkich sztywnych włosach, które garderobiane na próżno starały się ułożyć w miękkie fale i spiralne anglezy. Przy Eufrozynie każda panna na wydaniu, świeża mężatka czy dojrzała matrona czuła się jak kura przy pawiu – pospolita i niepozorna. Niektóre zabobonne damy posuwały się do oskarżeń, że to z pewnością efekt czarów, diabelskich zaklęć i tajemnych mikstur wypijanych o dziwnych porach w dziwnych miejscach. Inne, bardziej racjonalne, niegasnącą urodę pani na Łubinowie kwitowały lekceważąco, że urodziła tylko jedno dziecko, w dodatku dziewczynkę, i nie wie, co to trudy życia.
Wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że przed ołtarzem klęczy wyjątkowo dobrana para. Oboje urodziwi, wciąż młodzi i pałający szczerym afektem. Słowa podziwu wymawiane szeptem drażniły Wiktorię, ale nawet ona, choć niechętnie, musiała przyznać, że matka z ojczymem pasują do siebie jak perły do naszyjnika.
Przyjęcie weselne w Łubinowie było skromne, bez tańców, przewidziane jedynie dla rodziny i najbliższych sąsiadów. Nie mogło być mowy o hucznym balu we dworze, w którym jeszcze niedawno opłakiwano dziedzica. Na uroczystą kolację w ogrodzie przybyli hrabia Oratti z Jazłowca, Tarnawscy i Popielowie z Kurozwęk. Ze strony Fryderyka Ankwicza pojawiła się stryjeczna ciotka, u której przed laty w Opatowie spędzał wakacje, oraz dwóch kuzynów z Grodna. Rodzice obumarli go, gdy skończył dziewiętnaście lat, i od tego czasu mieszkał najpierw w majątku pod Opatowem, a potem wyjechał do ciotecznej siostry matki. Starsza, schorowana dama, której nieustannie dokuczało lumbago, nie odważyła się na długą podróż. Przysłała siostrzeńcowi w prezencie ślubnym komplet włoskich sreber do herbaty i powierzyła w zarząd pięć tysięcy rubli swojego funduszu.
Wiktoria, obserwując gości zebranych przy stole, po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że poza matką nie ma właściwie żadnych bliskich krewnych. Dziadków po kądzieli nie zdążyła poznać, od ponad szesnastu lat spoczywali na przykościelnym cmentarzu w Unieszowach. Nad czterema braćmi matki musiało ciążyć fatum, bo żaden z nich nie dożył trzydziestki. Babcia Słoczyńska zmarła, gdy Wiktoria miała pięć lat, a dziadek poległ w bitwie pod Maciejowicami w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku[6]. Na ślubie pojawiła się jedynie leciwa stryjenka Eufrozyny oraz kilka zamężnych kuzynek, które Wiktoria widziała po raz pierwszy w życiu.
Mam tylko mamę i Ludwiczkę – pomyślała w przypływie melancholii. Rzadko czuła się samotna, bo umiała znaleźć sobie zajęcie, a za towarzystwo wystarczały drzewa w parku i lasach wokół Łubinowa. Mimo to niekiedy brakowało jej obecności przyjaciela, który podzielałby z nią pasje i marzenia. Z Karusią niepostrzeżenie oddaliły się od siebie, bo choć we wczesnym dzieciństwie mogły nie zauważać dzielących je różnic, teraz musiały pogodzić się z tym, że jedna była córką służących, a druga jaśnie panienką z dworu. Wiktoria starała się podtrzymywać serdeczną więź, ale mleczna siostra nie potrafiła się już zdobyć na spontaniczną szczerość. Okazywała przesadny szacunek i rezerwę, co wykluczało dawną zażyłość.
Wśród dziewcząt mieszkających w okolicznych majątkach panna Słoczyńska także nie znalazła bratniej duszy. Kiedy podczas wizyty u Orattich w Jazłowcu zaproponowała dwóm córkom dziedzica, by w ruinach siedemnastowiecznego zamku zainscenizować scenę obrony przed Moskalami, popatrzyły na nią zgorszone, jakby rzuciła pomysł biegania nago po dziedzińcu, a następnie oświadczyły ze wzgardą, że dziewczynki tak się nie bawią. Przez kolejne godziny Wiktoria zmuszona była patrzeć, jak jej rówieśnice czeszą włosy porcelanowym lalkom i dyskutują o wyższości haftu angielskiego nad francuskim.
Dawniej żałowała, że nie ma siostry lub brata. Nieoczekiwanie, patrząc na uśmiechniętą twarz matki, uświadomiła sobie, że to ciche pragnienie ma szansę się ziścić. Obecność Fryderyka była jej solą w oku, ale rodzeństwo pokochałaby szczerze i mocno, tego była pewna. Z tą pokrzepiającą myślą i w całkiem pogodnym nastroju kładła się spać.
Przy pomocy służącej zdjęła bladoróżową suknię z cieniutkiego muślinu i rozplotła włosy, wysupłując ze spiralnie skręconych kosmyków jedwabne wstążki. Jeszcze rano, kiedy Ludwika układała jej koafiurę rozgrzanymi do czerwoności żelaznymi szczypcami, dziewczyna się zastanawiała, jak zdoła przetrwać dzień zaślubin, lecz teraz była już spokojna. Nie polubię Fryderyka, choćby nie wiem, jak się starał – rozmyślała, przytulając twarz do poduszki – ale przecież możemy żyć w zgodzie, zwłaszcza jeśli pojawi się dziecko.
Przez pierwsze tygodnie po ślubie Wiktoria prawie nie widywała matki ani ojczyma, którzy zajęci byli odbywaniem kurtuazyjnych wizyt w sąsiednich majątkach. Nic nie wskazywało na to, by nad światem, który znała i kochała, miały rozciągnąć się burzowe chmury.
Całe dnie spędzała w siodle, ciesząc się wakacjami, rysowała pejzaże i ludzi przy pracy, tworzyła ilustracje do legend opowiadanych przez Ludwikę, a wieczorami czytała w gabinecie ojca francuskie wydanie Don Kichota.
Któregoś dnia, kiedy towarzyszyła rządcy Balickiemu w obchodzie po gospodarstwie, przyszła służąca z wiadomością, że wielmożny pan ma życzenie widzieć się z nią. Ból szarpnął sercem dziewczyny, gdy uświadomiła sobie, że nie mówi o ojcu, a o Ankwiczu. Teraz on był panem na Łubinowie. Do tej pory nie mieli okazji ze sobą porozmawiać, nie licząc wymienianych z rzadka grzecznościowych uwag, co Wiktorii wcale nie przeszkadzało. Z niechęcią myślała o konwersacji, pełnej emfatycznych słów, podczas której Ankwicz będzie ją zapewniał o szczerej sympatii, wyrażając nadzieję, że godnie zastąpi jej ojca.
Wracając do dworu, postanowiła, że będzie uprzejma i taktowna, ale też wyniosła, by dać do zrozumienia, że nie życzy sobie poufałości. W końcu dobra wola też ma granice.
– Jaśnie pan czeka w kancelarii – zakomunikowała służąca, po czym dodała niepewnie, przestępując z nogi na nogę: – A może chciałaby panienka... przebrać się?
Wiktoria odruchowo obrzuciła wzrokiem jedwabną sukienkę. W oborze przyklękła na sianie przy nowo narodzonym cielaku i dopiero teraz zauważyła oberwaną falbanę i plamy błota na jasnym materiale. Strzepała resztki źdźbeł, zdjęła z głowy kapelusik z ryżowej słomy przybrany makami i przygładziła ręką włosy.
– Nie trzeba – odparła, świadoma, że robi to z przekory. Jeśli Ankwiczowi tak bardzo zależy na familiarnych stosunkach, nie zwróci uwagi na jej strój. – Przebiorę się potem, do obiadu.
Zapukała do drzwi i nie czekając na zaproszenie, weszła do skromnie urządzonego pomieszczenia, w którym Janusz Słoczyński zwykle przyjmował interesantów ze wsi.
– Dzień dobry. – Dygnęła, trzymając przed sobą na wysokości brzucha kapelusz. Z zaciętym wyrazem twarzy czekała na mdłe i wylewne pozdrowienia.
Fryderyk wyszedł jej naprzeciw ze słodkim uśmiechem.
– Czy tak powinna wyglądać dobrze ułożona panna?
– Byłam w oborze – odpowiedziała machinalnie, w sekundę tracąc rezon.
– Zaiste, idealne miejsce dla jaśnie panienki. To może należało już tam zostać, a na kolację udać się do czworaków albo chłopskiej chaty?
Podszedł bliżej. Marszczył nos i unosił górną wargę, odsłaniając zęby.
– Najwyraźniej odpowiada ci towarzystwo pastuchów i wyrobnic, ale mnie nie, dlatego oczekuję, że na przyszłość będziesz wyglądała przyzwoicie.
Wiktoria miała wrażenie, jakby wylano jej na głowę wrzątek. Wbiła wzrok w ziemię, zacisnęła mocno palce na rondzie kapelusza i łapała krótkie, szybkie wdechy.
– Ta stara za bardzo ci pofolgowała i oto są skutki. Pospolitujesz się.
– Stara?! – Podniosła wzrok, próbując zrozumieć, co tu się właściwie dzieje. Przecież nie tak miało być.
– Ludwika. Żadnego z niej pożytku. Nawet przypilnować cię nie potrafi. Popatrz tylko na siebie. – Cmoknął z niezadowoleniem, kręcąc głową. – Czas najwyższy, byś pojęła zasady panujące w tym domu, jeśli jeszcze do tej pory ich nie przyswoiłaś. Bądź pewna, że nie ominie cię kara. Możesz odejść.
Rozmowa w kancelarii była zaledwie preludium do dalszych wypadków. Jeszcze tego samego dnia Wiktoria się przekonała, że obiecana kara nie była tylko czczą pogróżką. Gwałtowna niechęć wobec Fryderyka Ankwicza, powodowana głównie lojalnością wobec zmarłego ojca, dziecinnym uporem, który kazał jej odrzucać tego, kto zajął miejsce w Łubinowie i w sercu matki, szybko przerodziła się w nienawiść.
– Panno Michalino, proszę wyprowadzić panienkę – powiedział ojczym, gdy usiadła za stołem przygotowanym do obiadu.
Poszukała wzrokiem matki, ale ona spuściła głowę, udając, że poprawia serwetę na kolanach.
– Dlaczego? – spytała zdziwiona.
Przed trzema laty skończyły się czasy, kiedy jadała przy oddzielnym stole, z daleka od dorosłych, w towarzystwie guwernantki, która nawet w porze posiłku wpajała wychowance zasady pięknych manier.
– Panno Michalino – powtórzył Ankwicz ostrzejszym tonem – proszę dopilnować, żeby panienka przez najbliższe godziny nie opuszczała pokoju. Musi mieć czas, by przemyśleć swoje niewłaściwe zachowanie.
W tym momencie Wiktoria zrozumiała, że na próżno szukała w matce sojusznika. Przysięgła sobie, że już nigdy nie zwróci się do niej po pomoc.
Wstała od stołu czerwona na twarzy, czując na sobie zatroskany wzrok Ludwiki, i posłusznie wyszła za panną Michaliną, choć w duszy miotała najgorsze obelgi, jakie zasłyszała od służby i chłopów.
– Powiedział twojej mamie, że go obraziłaś – tłumaczyła piastunka, gdy późnym wieczorem przyszła do jej sypialni z koszem wypełnionym po brzegi smakołykami z kuchni.
– To nieprawda – zaprotestowała gorąco Wiktoria, sięgając po rogaliki z konfiturą.
– A to ja nie wiem? Pewnie, że nieprawda, ale przez jakiś czas lepiej, żebyś jadała oddzielnie.
– I dobrze. Przynajmniej nie będę musiała na niego patrzeć.
– Dziecko moje, proszę cię na wszystko, nie szukaj z nim zwady. On jest... trudny, ale przecież jakoś trzeba z nim żyć.
Wiktoria przez chwilę rozważała, czy nie zdradzić Ludwice, że Ankwicz także i jej nie lubi, ale uznała, że piastunce byłoby przykro, więc milczała.
W Łubinowie nastała epoka, która dla wielu okazała się ciężkim jarzmem, dźwiganym z bólem w plecach i żalem w sercu. Służący wzdychali, gdy tylko właściciel się oddalał, kręcili ze smutkiem głowami, a między sobą powtarzali: „Kiedyś to były czasy...” albo „Za jaśnie pana Słoczyńskiego...”. Byli też tacy, którym bardzo odpowiadały nowe rządy. Ci wykonywali bez szemrania polecenia, widząc w tym szansę dla siebie, bo Fryderyk Ankwicz potrafił być wyjątkowo hojny i pobłażliwy dla wiernych sobie ludzi. Niektóre pokojówki rzucały tęskne spojrzenia w stronę wielmożnego pana, choć żadna nie miała wątpliwości, że dla niego istnieje tylko żona. Fryderyk, mimo że nie dbał o uznanie ludzi w majątku, wśród okolicznego ziemiaństwa pragnął uchodzić za najszlachetniejszego przedstawiciela swojej sfery. Podczas towarzyskich spotkań, których w lipcowe popołudnia nie brakowało, roztaczał wokoło nieodparty wdzięk, bawił wyszukaną rozmową i ubolewał nad bezwzględną polityką cara, chcąc zyskać szacunek w oczach tych, którzy wiedzieli, że on w powstaniu trzydziestego roku nie przelał ani jednej kropli krwi. A jednak dręczyło go przeczucie, że w pamięci ludzi już na zawsze pozostanie nikim więcej jak tylko kiepskim następcą dziedzica Słoczyńskiego, słabą imitacją patrioty i najgorszym panem na Łubinowie. Wspomnienie o tamtym było mu cierniem w oku, więc z pełnym podziwu zapałem zabrał się do usuwania śladów życia poprzedniego właściciela. Zaczął od paradnych pokoi, zastępując osiemnastowieczne meble i skromne biedermeiery wyszukanym garniturem w stylu Ludwika Filipa, w kuchni zaś kazał zainstalować wynalazek prosto z Anglii – grubą żelazną blachę przykrywającą palenisko, z którą kucharka Janowa nie mogła sobie dać rady i notorycznie przypalała dania[7].
Wiktoria obserwowała te zmiany z coraz większym przygnębieniem. W ciągu dnia brała Wilię i mimo zastrzeżeń panny Michaliny jeździła do lasu, a wieczorami najchętniej ukrywała się w gabinecie ojca, wtulona w ulubiony stary fotel. Był to jeden z nielicznych pokoi, który – jak dowiedziała się od Ludwiki – miał pozostać nienaruszony. Wkrótce jednak się okazało, że i ten bastion został zdobyty. Pewnego ranka Wiktoria zastała drzwi gabinetu otwarte na oścież i służbę, która wynosiła książki i meble. Wpadła do środka jak porażona, zdruzgotana profanacją, jaka się tu odbywała. Potężne biurko stojące teraz samotnie pod oknem zdawało się z rezygnacją czekać, aż i ono opuści na zawsze swój azyl.
Panienka w pośpiechu przeszukała wnętrze, ale wszystkie pamiątki, puzderko z powstańczą kulą, liczne notatki i dokumenty zniknęły. Nie było też fotela. Poczuła się jak wędrowiec, który powróciwszy do domu, uważanego za oazę bezpieczeństwa i trwałości, znajduje same zgliszcza.
– Co tu się dzieje? – wydukała ze zgrozą.
– Pan kazał – odparła młoda, krzepka dziewczyna, która służyła głównie w kuchni. Nie raz i nie dwa dźwigała ciężkie sagany i konwie z wodą, toteż noszenie pudeł z książkami specjalnie jej nie męczyło, ale postanowiła skorzystać z okazji, by chwilę odsapnąć. Otarła pot z czoła, po czym wytarła ręce w fartuch.
– Tu tera będzie stał taki wielki stół do zabawy, panienko. Pan tak mówił.
Do zabawy?! W miejscu, które dla niej było niczym kaplica? Wiktoria niewiele rozumiała ze słów służącej. Nie mogła ochłonąć po tym, co zobaczyła. Bez namysłu wybiegła z gabinetu, potrącając służącego, który niósł globus.
– Pan Ankwicz jest w domu? – zawołała do idącego korytarzem Waleriana.
– Tak, panienko, w zielonym salonie.
Nie myśląc o konsekwencjach, wparowała do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Fryderyk siedział na nowej kanapie i popijając herbatę, przeglądał pismo, które przed godziną dostarczył mu umyślny.
– A co to za porządki? Nie nauczono cię pukać? – stwierdził bardziej zaskoczony niż rozgniewany.
Był w dobrym humorze, bo otrzymał wiadomość, że za kilka dni zostanie dostarczony do dworu taki model stołu bilardowego, jakiego używali angielscy lordowie. Już wyobrażał sobie, jak prezentuje najnowszy nabytek gościom, zbierając zasłużone pochwały.
– Jak widzę, wysiłki panny Michaliny, żeby zrobić z ciebie damę, są daremne. Dziewka od krów zachowuje się lepiej – skwitował, odstawiając filiżankę na stolik z drzewa różanego z fantazyjnie dekorowaną nogą.
– Nie miał pan prawa niczego zmieniać w gabinecie ojca!
– Co proszę?
– Nie miał pan prawa! To nie jest pański dom – wyrzucała z siebie słowa Wiktoria, dając upust długo tłumionej niechęci i złości. – Niszczy pan wszystko, co moi przodkowie tworzyli przez lata, trwoni majątek na niedorzeczne zachcianki! To... nikczemne!
Ankwicz poderwał się z miejsca, odrzucając list na podłogę. Twarz nabiegła mu krwią, dłonie zacisnął w pięści i wyglądał, jakby miał za chwilę eksplodować w furii.
– Ty głupia dziewczyno! Przeproś natychmiast!
– Nie.
Wtedy wymierzył jej policzek. Wiktoria złapała się za twarz, zwracając ku niemu wzrok, w którym niedowierzanie mieszało się z wściekłością.
– Przeproś!
Gdy milczała, uderzył ponownie w to samo miejsce. Wiktoria najpierw usłyszała głośne klaśnięcie, a dopiero potem poczuła ból – mocniejszy niż za pierwszym razem. Mimo że usta zaczęły niebezpiecznie wyginać się w podkówkę, zapanowała nad łzami. Zadarła głowę i z ręką przy czerwonym od uderzenia policzku rzekła stanowczo:
– Może mnie pan zabić, a i tak nie przeproszę.
– O, jaka harda! Jeszcze zobaczymy! Już ja cię nauczę. Precz stąd! Obym cię dziś więcej nie widział!
Żar lał się z nieba, gdy Wiktoria szła parkową aleją, bez litości chłoszcząc wierzbową witką rosnące przy dróżce łubiny i zioła. Czuła, że bawełniane halki kleją się do gołych nóg, a koronka przy dekolcie drażni skórę. Wreszcie się zatrzymała, oparła o jedno z drzew i przymknęła oczy. Po chwili ruszyła dalej do kamiennej altany. Z westchnieniem ulgi powitała przyjemny chłód i opadła na ławkę tuż przy witrażowym oknie. Sączące się przez nie promienie słońca tworzyły na posadzce barwną mozaikę, która zawsze wprawiała dziewczynę w zachwyt, ale tym razem pozostała na to obojętna. Przywarła obolałym policzkiem do zimnej ściany, wciąż ściskając w dłoni witkę. Uczucie bezradności dokuczało bardziej niż wymierzone przez Fryderyka razy. Spustoszenie gabinetu ojca było dotkliwym ciosem, a to, że wszystkie zmiany odbywają się za przyzwoleniem matki, dręczyło ją jeszcze bardziej.
– Vous êtes là, mademoiselle[8].
Usłyszawszy głos panny Michaliny, Wiktoria poderwała się z ławy, wierzbowa witka wypadła z dłoni.
– Czy panienka zapomniała, że wakacje się dziś skończyły? Adulescentia est tempus discendi[9].
– Przepraszam, nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno. – Opuściła głowę, stając naprzeciwko guwernantki.
Panna Michalina popatrzyła na nią badawczo, składając małą parasolkę z jasnego jedwabiu z ozdobną rączką.
– Co się panience stało w buzię? Policzek cały czerwony.
– Ach, głupstwo. Potknęłam się i uderzyłam.
Wiktoria nie zamierzała mówić guwernantce prawdy. Gdyby wyznała, że została uderzona, musiałaby też przyznać, z jakiego powodu. Panna Michalina nie byłaby zachwycona, że jej uczennica awanturuje się jak żydowski kupiec na jarmarku. Wszak od kilku lat uczyła ją zasad, że dama nie biega, nie podnosi głosu i nie ulega emocjom.
– Łatwo o nieostrożność przy tak dokuczliwym upale – skwitowała pobłażliwie. – Dziś odbędziemy lekcje na świeżym powietrzu. We dworze straszny harmider. Służba wynosi stare meble na strych, a i do panienki widziałam, że coś znoszono.
Wiktoria rzuciła się Ludwice na szyję, uściskała ją serdecznie, a następnie przywarła wargami do dużych, pomarszczonych dłoni.
– Dziękuję – wyszeptała ze wzruszeniem. – Myślałam, że wszystko przepadło.
– Nie pozwoliłabym na to. – Piastunka, odgarniając kosmyk z jej czoła, uśmiechnęła się czule.
Wiktoria odwróciła się w stronę okna, gdzie stał fotel, jej La Fontaine, a także wielki podróżny kufer. Patrzyła na przyniesione do sypialni rzeczy jak na najdroższe skarby, które cudem przetrwały pożogę. Gdy Ludwika wyszła, panienka przyklęknęła przy kufrze, odblokowała mosiężne zawiasy i uniosła solidne wieko. Na wierzchu, pośród licznych bibelotów i pękatych ksiąg, tuż obok litografii Łubinowa leżał płócienny woreczek. Rozsupłała sznurek i wyjęła powstańczą kulę ojca. Obracała ją przez chwilę w dłoni, ucałowała z czcią, po czym schowała z powrotem do woreczka i włożyła do maleńkiej szuflady sekretarzyka.
Do późnej nocy w świetle świec przeglądała zawartość kufra. Znalazła w nim, oprócz starych dokumentów i przyborów do pisania, także nóż do listów z macicy perłowej, drewniane pudełeczko zawierające szkło powiększające, zdobione topazami trzy szpilki do fularu oraz rzeźbione w kości słoniowej dwa tłoki do pieczętowania kopert z herbem Słoczyńskich. Na samym dnie, w intarsjowanej szkatułce, odkryła prawdziwy skarb: portrecik matki w pozłacanej ramie. Malarz, kimkolwiek był, musiał być prawdziwym artystą, bo doskonale uchwycił piękne rysy twarzy i smutne spojrzenie Eufrozyny.
Wiktoria domyśliła się, że portret musiał być prezentem dla ojca, przedślubnym podarkiem, który z jakichś powodów, zamiast wisieć na ścianie, został schowany w szkatułce w szufladzie biurka. Kolejna tajemnica, niekończące się domysły, pytania: dlaczego, z jakiego powodu, przez kogo lub przez co – i żadnej odpowiedzi.
Następnego dnia, gdy tylko skończyła poranną toaletę, Wiktoria poleciła służącej, by przygotowano Wilię. Wiedziała, że Fryderyk przedpołudnie spędza w domu i dlatego wolała wyjechać, żeby nie narazić się na spotkanie z nim. Do lekcji z panną Michaliną miała jeszcze sporo czasu.
Zakładając rękawiczki z cienkiej skóry, zeszła na dziedziniec przekonana, że osiodłany koń będzie już czekał.
– Co się stało? – Zmarszczyła brwi, spostrzegłszy, że stajenny idzie ku niej z marsową miną.
– Panienko – zaczął zmieszany – nie możemy przygotować Wilii, bo z samego rana jaśnie pan kazał ją gdzieś zabrać.
Wiktorię przeszył paraliżujący lęk.
– Dokąd?
– Nie wiem, proszę panienki.
Wróciła do dworu i już w progu natknęła się na Ankwicza, który z nonszalancją opierał się o framugę.
– Dzień dobry. Stajenny powiedział... – zaczęła nerwowo.
– I znów to samo – westchnął, kręcąc głową z dezaprobatą. – Po pierwsze, jeśli masz mi coś do powiedzenia, powinnaś najpierw poprosić o rozmowę A po drugie, jestem zdumiony, że planowałaś przejażdżkę bez przyzwoitki. To nie przystoi dobrze urodzonej pannie. Że też muszę ci tłumaczyć tak oczywiste kwestie! Dzikuska, istna dzikuska.
Wiktoria, choć była na skraju wytrzymałości, miała świadomość, że jeśli pozwoli się sprowokować, niczego nie zyska.
– Czy moglibyśmy porozmawiać? – spytała z udawanym spokojem.
– Czy moglibyśmy porozmawiać, proszę ojczyma – poprawił ją.
– Czy moglibyśmy porozmawiać, proszę ojczyma?
Ankwicz cofnął się i gestem dłoni wskazał drzwi do kancelarii. Gdy znaleźli się w pokoju, dziewczyna wyrzuciła z siebie:
– Gdzie jest Wilia?
– Więc już wiesz? Ostrzegałem, ale nie słuchałaś – oświadczył z fałszywym smutkiem.
– Co się z nią stało?
– Sprzedałem.
Wiktorii zrobiło się ciemno przed oczami. Cios był celny.
– Nie, to nieprawda. Przepraszam za wczoraj, bardzo przepraszam...
– Już nie taka harda? Widzisz, sama jesteś sobie winna. Gdybyś zachowała się odpowiednio, twój koń jadłby sobie teraz spokojnie owies i czekał, aż znowu weźmiesz go na przejażdżkę, a tak będzie tyrał w polu, póki nie sczeźnie.
– Pan nie mógł tego zrobić. To niemożliwe! – mówiła łamiącym się głosem, pokonana i upokorzona. – Wczoraj... wiem, że źle postąpiłam. Bardzo przepraszam.
– Za późno – skwitował Ankwicz ze złośliwym, pełnym satysfakcji uśmiechem.
– To był prezent od mojego ojca. Wilia należała do mnie, pan nie miał prawa...
– Uważaj. Wczoraj też twierdziłaś, że nie mam prawa. Dalej chcesz wystawiać na próbę moją cierpliwość? Konia mamy z głowy, może teraz powinienem zająć się tą starą?
– Powiem mamie, jak pan mówi o Ludwice, jak pan mnie traktuje. – Oczy Wiktorii wypełniły się łzami. – Mama dowie się o wszystkim!
– Mama? – Ankwicz sprawiał wrażenie rozbawionego. – A jesteś pewna, że to twoja mama? Jeszcze nie zauważyłaś, że w ogóle nie jesteście do siebie podobne? Ktoś tak doskonały nie mógłby być matką takiej szpetoty.
Twarz Wiktorii pobladła.
– To nieprawda... – wyjąkała, czując, jak rozpacz wielką falą wzbiera w jej piersi.
– Rozumiem, że trudno ci pogodzić się z myślą, że twój ojciec nie był taki święty, za jakiego go miałaś, ale...
– To wszystko kłamstwa! Nie wierzę!
– Nie wierzysz? A widziałaś się w lustrze? Jesteś pospolita, wulgarna i krnąbrna jak byle posługaczka. Nieodrodna córka pospolitego ojca i prawdziwej matki.
Wiktoria rzuciła się do drzwi i wybiegła na korytarz. Miała wrażenie, że jeszcze chwila i się udusi. Prawie nie czuła nóg, gdy pokonywała kolejne schody do swojej sypialni. Chciała uciec jak najdalej od Fryderyka, jego obelg i zwycięskiego uśmiechu. Nie mógł mówić prawdy! Chciał ją tylko rozdrażnić, zranić i niczym wyborowy strzelec celował tam, gdzie najbardziej bolało.
W sypialni zerwała z głowy kastorowy kapelusz z woalką, zdjęła rękawiczki, pochyliła się nad gotowalnią i opłukała twarz zimną wodą z dzbanka. Starała się oddychać głęboko, powoli, żeby zapanować nad galopem myśli. Wyjęła z szuflady sekretarzyka portrecik matki, który znalazła wśród pamiątek ojca, i usiadła przy toaletce.
Patrzyła na swoje odbicie w lustrze, potem na portret i znów na siebie. Jej twarz była trójkątna, o szerokim czole i szpiczastym podbródku, z drobnymi piegami na policzkach, twarz matki zaś, idealnie gładka i jasna, miała doskonały owal i klasyczne rysy. Wąski i nieco zadarty nos ani trochę nie przypominał małego, prostego nosa Eufrozyny. Różniły się także kolorem oczu: ciemnoniebieskim u matki, u niej zielonym. Delikatnie zaokrąglone łuki brwiowe Eufrozyny kontrastowały z unoszącymi się w kierunku skroni brwiami Wiktorii. Tamta miała usta nieduże, za to kształtne i symetryczne, ona zaś szerokie, z pełniejszą dolną wargą. Obie mogły poszczycić się gęstymi włosami, ale Wiktorii były ciemnobrązowe i lekko wijące się, matki zaś przypominały jasnozłociste pukle renesansowej Madonny z obrazów Rafaela Santiego.
To nie może być prawda! Dziewczyna odrzuciła portret na blat toaletki, jakby ją parzył. Czy to możliwe, by całe jej życie było wielkim kłamstwem? By wszystko, w co wierzyła, to oszustwo? Miała wrażenie, że coś mocno przygniotło pierś, bo z trudem łapała kolejny oddech. Poczuła, że drętwieją jej ręce i wargi, więc położyła się na łóżku i zwinęła w kłębek, a mimo że marzła, nie miała siły, by się przykryć. Nie płakała – nie mogła. Jakby ta rozpacz, która rozsadzała ją od środka, nie mogła znaleźć ujścia. Gdy do pokoju weszła Ludwika, Wiktoria z trudem się dźwignęła i oparła na ręce.
– Kto jest moją matką? – spytała wprost z wyrzutem w głosie.
– Co takiego?
– Niech mi Ludwiczka powie, kto jest moją matką. Dość tych kłamstw.
– O czym ty, dziecko, mówisz, na miłość boską?!
– Och, niech Ludwika nie udaje. – Dziewczyna poderwała się z łóżka i stanęła naprzeciwko piastunki. Trzęsła się, głos jej drżał. – Wiem o wszystkim. On mi powiedział. Teraz rozumiem, dlaczego matka mnie nie kocha i dlaczego nie kochała ojca. Jakże mogła, skoro ją zdradził i...
– Dziecko, spójrz na mnie! – Ludwika chwyciła ją za ramiona i potrząsnęła lekko. – Kto ci naopowiadał tych bredni? Ankwicz? Niech go piekło pochłonie!
– Niech mnie Ludwika nie okłamuje, mam prawo wiedzieć, kto jest naprawdę moją matką.
– Twoją matką jest Eufrozyna. – Starsza pani rozpięła górne guziki czarnej, perkalowej bluzki i wysupłała srebrny krzyżyk na łańcuszku. – Widzisz to? Przysięgam na Chrystusa, na wszystkie świętości, że mówię prawdę. Byłam przy twoich narodzinach, jesteś dzieckiem mojej Eufrozynki.
Ulga, jaką Wiktoria poczuła, gdy wybrzmiały słowa Ludwiki, była ogromna, ale nie zagłuszyła wątpliwości.
– Nie jestem do niej podobna.
– Nie w sposób uderzający, ale macie wiele wspólnych cech. Z wyglądu najbardziej wdałaś się w swoją babkę, matkę Eufrozyny. Mam jedną miniaturę z czasów, gdy była młodą mężatką, pokażę ci, sama się przekonasz. To po niej masz brązowe włosy i zielone oczy.
– Ale on sugerował, że moją matką jest jakaś prosta kobieta, i mówił okropne rzeczy o tatusiu.
– Ankwicz? A to łotr. Tego już nie sposób zdzierżyć. Dziecko moje, nie wierz mu, nie słuchaj. Ten człowiek... Och, czas najwyższy, żeby Eufrozyna dowiedziała się o wszystkim.
– On sprzedał Wilię – rzuciła żałośnie dziewczyna i nagle osunęła się na podłogę.
Ludwika doskoczyła do niej wystraszona.
– Co tobie, dziecko... – Wierzchem dłoni dotykała jej czoła i policzków. – Masz gorączkę, Boże mój, cała rozpalona.
Próbowała dźwignąć wychowanicę, ale ta przelewała się przez ręce.
– Zimno mi – poskarżyła się Wiktoria i nagle wszystko okryła mgła.
Zaraz potem zrobił się harmider. Ludzie wchodzili i wychodzili. Ktoś ją rozbierał, ktoś inny rozcierał stopy, jeszcze ktoś przykładał zimne kompresy na czoło i pierś. Wiktoria chciała krzyknąć, by dali jej spokój i pozwolili spać, ale z gardła zamiast głosu wydobywał się tylko niewyraźny jęk. Miała wrażenie, że wpada do wielkiej jamy głową w dół i leci coraz szybciej i szybciej. Wymachiwała rękami, próbując uchronić się przed upadkiem, gdy nagle wszystko się uspokoiło. Niestety tylko na chwilę, bo sen również nie przyniósł ukojenia. Męczyła się, próbując ukryć Wilię przed Fryderykiem. Prowadziła ją przez las i raptem spostrzegła, że w ręku została jej uprząż, a klacz zniknęła. Rozglądała się i nawoływała konia, ale wokoło panowała ciemność. Po chwili nawiedził ją jeszcze gorszy sen. Przekraczała rzekę, kiedy nagle woda wezbrała i zaczęła zalewać ją i Wilię. Walczyła, żeby utrzymać się na powierzchni, ale mogła tylko bezradnie patrzeć, jak wielka fala porywa przerażone zwierzę. I znów próbowała krzyczeć, charczała, tocząc bój o życie, gdy poczuła, że ktoś podaje jej rękę i wyciąga na powierzchnię.
Przebudziła się gwałtownie, wyrwana ze straszliwej mary. Powieki miała ciężkie jak z ołowiu, ale uniosła je na moment. Choć w pokoju panował półmrok, dostrzegła, że przy łóżku ktoś siedzi. „Mama?” – chciała zapytać, lecz znów zapadła w letarg, który był jałową wędrówką przez najgorsze koszmary.
Dopiero następnego dnia rano zniknęły wirujące jej przed oczami upiornie rozedrgane obrazy. Obudziła się zmęczona i niewyspana, ale już bez dławiącego bólu w klatce piersiowej i bez dreszczy.
– Maleńka moja! – Ludwika nachyliła się nad nią i ucałowała ją w czoło.
– Co się stało? – Wiktoria uniosła się i wsparła na łokciach.
– Dostałaś wysokiej gorączki, ale doktor powiedział, że już jest dobrze.
– Był u mnie doktor?
– Niczego nie pamiętasz? Zemdlałaś. Moje biedactwo...
Chwilę potem Florentyna przyniosła z kuchni gorący rosół, a służąca napar z ziół, które zalecił lekarz. Wiktoria, choć zupełnie nie miała apetytu, pozwoliła się nakarmić, by nie sprawić niani przykrości.
– Ludwiczko, co z Wilią? – spytała, gdy tylko zostały same w pokoju.
Piastunka spuściła głowę i odparła cicho, łagodnie:
– Tylko się nie denerwuj, dziecko, bo ci to zaszkodzi.
Łzy napłynęły do oczu Wiktorii.
– Nigdy mu tego nie wybaczę! Ani mamie, że na to pozwoliła.
– A bo to on pytał o pozwolenie? Już ja mu nagadałam. Nie byłam potulna. Skończyło się. Powiedziałam wszystko Eufrozynie, to się w żywe oczy wyparł. I jeszcze zełgał, że widział, jak Wilia zrzuciła cię z siodła, że mało cię nie stratowała, więc trzeba było się jej pozbyć.
– I mama uwierzyła?
– Ja tam już nie wiem, w co ona wierzy – mruknęła starsza pani, przecierając otwartą dłonią twarz.
– Ten... – W ostatniej chwili panienka powstrzymała się przed rzuceniem inwektywy. – On... powiedział, że sprzedał Wilię do pracy w polu.
– Tym się nie musisz frasować. Wilia jest koniem wierzchowym, nikt by nawet nie próbował wiązać jej do pługa.
– Ludwiczko, muszę wam powiedzieć... On Ludwiczki nienawidzi – wyszeptała z przestrachem, jakby zdradzała wielką tajemnicę.
– Dziecko, a co to ja się wczoraj urodziłam, żeby nie wiedzieć? – prychnęła lekceważąco.
– Ale on może Ludwiczkę skrzywdzić.
– Tym też cię straszył? Kanalia! Taki to się będzie w piekle z diabłem witał. Nic mi nie zrobi. – Uśmiechnęła się krzepiąco. – Leż, dziecko, musisz odzyskać siły. Doktor zabronił ci wstawać z łóżka do niedzieli. I nie myśl już o tym, co mówił Ankwicz. Wszystko to łgarstwa.
Przez kilka kolejnych dni Ludwika bezwzględnie przestrzegała zaleceń lekarza i nie wypuszczała Wiktorii z łóżka, mimo że dziewczyna czuła się już zupełnie dobrze i przymusowy wypoczynek tylko ją męczył. Stara piastunka jedynie okno pozwoliła szeroko otworzyć, bo początek września był ciepły i słoneczny, więc się nie lękała, że rekonwalescentka nabawi się kataru lub suchot.
Eufrozyna kilkakrotnie odwiedziła córkę, pytała o zdrowie, przysiadła nawet na brzegu łóżka, ale Wiktorii wydawało się to tak nienaturalne i wymuszone, że oddychała z ulgą, gdy matka wreszcie wychodziła. Pomimo że miała ku temu okazję, nie zamierzała pytać, czy to ona czuwała przy niej tamtej koszmarnej nocy. Powtarzała sobie, że nic a nic ją to nie obchodzi, choć w głębi duszy bała się usłyszeć, że obecność matki była jedynie złudzeniem. Ani razu żadna z nich nie wspomniała o Fryderyku, jego okrutnych słowach i sprzedaży Wilii. Obydwie przypominały kukiełki na scenie, które biernie poddają się woli ciągnącego za sznurki lalkarza. Twarz Wiktorii nie zdradzała żadnych emocji również wtedy, gdy w dzień poprzedzający święto Matki Boskiej Siewnej[10] Eufrozyna przyniosła hiobowe wieści.
– Uznałam, że tak będzie dla ciebie najlepiej – oświadczyła, stojąc przy sekretarzyku z rękami splecionymi na wysokości brzucha.
Wiktoria siedziała w fotelu, nogi przykryte miała kocem, dłonie zaciskała na poręczach.
– Rozumiem – odparła beznamiętnie.
Poczekała, aż matka wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy dwie łzy potoczyły się po jej policzkach. Wytarła je szybko wierzchem dłoni, powstrzymując łkanie. Nie mogła pozwolić sobie na to, by Ludwika spostrzegła zapuchnięte od płaczu powieki. W ostatnich dniach już wystarczająco dużo przysporzyła piastunce zmartwień.