Czarna sukienka - Ewa Sobieniewska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Czarna sukienka ebook

Sobieniewska Ewa

4,3

45 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy rozpada się świat, kobieta musi znaleźć w sobie siłę, by poskładać go na nowo…

Rok 1863. Wiktoria Łempicka – pani na Zielnej – wbrew swojej woli musi pożegnać bezpieczny świat, który od wielu lat budowała z mężem. Kiedy ukochany Ksawery, kierując się poczuciem patriotyzmu, rusza do powstania, młoda dziedziczka usiłuje radzić sobie z tęsknotą, strachem i wyzwaniami, które stawia przed nią nowe, pełne zagrożeń życie. Czy uda jej się podołać trudom odmienionej rzeczywistości, zwłaszcza w obliczu coraz gorszych wiadomości?

W tym samym czasie nestorka rodu, Oktawia Łempicka, ucieka przed okrutną rzeczywistością w przeszłość, do początku XIX wieku, gdy jako młoda dziewczyna marzyła o mężczyźnie, który wydawał się nieosiągalny, i gdy wydarzyło się coś, co mimo upływu sześćdziesięciu lat wciąż nie daje jej spokoju…

Epicka saga o heroicznej walce o siebie, o kraj, o miłość, o marzenia w czasie powstania styczniowego. To opowieść o stracie i nadziei w obliczu wojennej zawieruchy, o pięknym, szlachetnym uczuciu wystawionym na próbę i o zmaganiu się z losem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (23 oceny)
12
9
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie poruszająca powieść historią w tle bardzo polecam
00
Zoskaletnia57

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Masza79

Nie polecam

Ckliwe romansidło do mdłości
00
Bogumari

Dobrze spędzony czas

Wciagająca i napisana świetnym językiem. Lektura to sama przyjemność!
00
AgataKlim

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna saga, cudowna, wspaniały język, dawno nie czytałam tak wciągającej powieści polecam z całego serca
00

Popularność




WARSZAWA 2024

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024

© Copyright by Ewa Sobieniewska, 2024

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Małgorzata Piotrowicz

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna, Freepik

Zdjęcie autorki: © archiwum własne

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-68101-85-0 (EPUB); 978-83-68101-86-7 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

SAGA WILEŃSKA

Srebrne wrzeciono

Zaklęte zwierciadło

Czarna sukienka

Pamięci Powstańców Styczniowych i ich Rodzin

oraz z myślą o tych wszystkich, którzy mieli

i mają odwagę sprzeciwiać się dyktaturom,

reżimom, złu –

w 160. rocznicę klęski Powstania Styczniowego

Po cóż mi niebo, Boga cześć?

Mnie nieba nie potrzeba!

On może mnie do piekła wieźć –

bez niego nie ma nieba!

Gotfryd August Bürger, Lenore

(tłum. Edward Szymański)

PROLOG
LITWA, ZIELNA, LATO 1861 ROKU

Stara prządka Jurga odzyskała wzrok. Jedni uznali to za cud nad cudy, dar, za którym musiała stać albo siła boska, albo szatańska. Zdarzało się, że lekarskie sprawne ręce i drogie medykamenty wydobywały ludzi z ciemności, ale żeby człowiek tak sam z siebie? Inni przyjęli niespodziewane ozdrowienie z obojętną akceptacją i chłodnym zdumieniem. W końcu Jurga, chociaż niewidoma, i tak widziała więcej od nich. Byli jednak też tacy, którzy dostrzegli w tym zwiastun niebezpieczeństwa i zła, nabrzmiewającego od dłuższego czasu.

Wiktoria Łempicka szybko się przekonała, że ta dziwna łaska okazała się dla prządki przykrością i zmartwieniem.

– Dlaczego nic nie jecie, Jurgo? – spytała młoda dziedziczka, usiadłszy na ławce przed dworem obok staruszki.

Stuletnia lipa rzucała cień na stół, na serwetę w jasne wzory, na błękitną filiżankę i na talerzyk z ciastem makowym, którym zainteresowane były wyłącznie pszczoły.

– Jak wam nie smakuje, to przyniosę coś innego.

– A posiedź se tu ze mną – poprosiła prządka.

Dawniej jej oczy, choć niewidzące, przepełniała zgoda na to, co jest i co będzie, znać w nich było spokój i wesołość, która niektórych wprawiała w konfuzję: „I z czegóż się ta stara cieszy?!”. Teraz w czarne źrenice weszła niepogoda, smutek jakiś, rozlewający się na całą drobną postać.

– Skwar taki, a mnie zimno po krzyżu liże. – Wzdrygnęła się i okryła szczelniej wełnianą chustą, sięgającą jej aż po kolana.

– To może wam koc przyniosę albo może po lekarza poślę? – dopytywała Wiktoria, patrząc na prządkę z niepokojem.

Nigdy się nie dowiedziała, ile Jurga ma lat, bo też i ona sama nie miała o tym pojęcia, ale powiadano, że najstarsi ludzie w majątku pamiętali ją już jako starą. Do niedawna ta wiekowa kobieta miała gibkość w ruchach, zręczność w rękach, które przędły najmocniejsze nici, i siłę w głosie. Teraz Jurga zaczynała przypominać zmurszałą jabłoń w sadzie, na którą ogrodnik już wydał wyrok. Odpadła kora, ukazując spróchniały pień, suche gałęzie ciągnęły z rezygnacją ku ziemi, jeszcze gdzieś przebijał się zielony liść, ale i on nie mógł utrzymać się długo.

– A na co mi lekarz. Na śmierć ani doktory nie pomogą, ani mikstury żadne...

– Jurgo...

– A co ty myślałaś? Że dokąd ja jeszcze żyć będę? Pora już, pora. Dlatego mi wzrok przywróciło, cobym zobaczyła, jak świat wygląda, i coby mi lżej było z niego zejść.

– A ja sądziłam... – zaczęła Wiktoria, skubiąc koronkę przy bawełnianym mankiecie. – Wszyscy myśleliśmy, że...

– Że się rozraduję, bo oślepłam? Oczami tak niewiele widać – zakończyła żałośnie.

– Więc Jurga naprawdę utraciła swą moc? I gdybym was poprosiła... zapytała...

Staruszka pokręciła głową, stukając palcami o blat stołu.

– Nic już nie powiem, bo nic nie widzę.

Wiktoria przysunęła się bliżej; to dotykała szyi, to znów twarzy w jakimś nerwowym napięciu.

– Jurgo, kiedyś mówiliście, że...

– Źle zrobiłam. A bodaj mi był język w gardle stanął! Naplotłam czegoś, nie wiadomo nawet, prawda czy nieprawda, a ty się martw. – Chrząknęła z uśmiechem się, ale dziwny był to uśmiech, jakby przyduszony smutkiem, który wyzierał z Jurgowych oczu. – Miałaś i ty swój frasunek. Łez wiele wylałaś. Co miało być złego, to już było.

Wiktoria spuściła głowę. Zignorowała pszczołę, która spacerowała po ciemnej spódnicy.

– Czasy teraz takie niespokojne. Źle się dzieje. Tak bym chciała wiedzieć...

– Nie troskaj się tym, co będzie. Głowę sobie tylko napsujesz.

Młoda pani oparła się o poręcz ławki i westchnęła cicho.

– Gdybym wiedziała...

– Tobyś dopiero miała udrękę – pospieszyła z odpowiedzią Jurga, sięgając po placek. Cóż wypiek winny, że ją Bóg pokarał zdrowymi oczami, odebrawszy wprzódy prorocze wizje? – Żyła kiedyś taka jedna, niczego jej nie brakowało poza kochaniem. Oj, jak marudziła, o, jak biadoliła. I raz rzekła w złą godzinę: „Resztę dni oddam za jeden rok szczęścia”. I naraz pojawiła się mara i mówi: „Dam ci rok z dobrodziejstwami, o jakich ci się nie śniło, ale gdy czas minie, przyjdę po ciebie”. I ona zaraz na to: „Tak, tak, wszystko oddam bodaj za jeden rok prawdziwego szczęścia”. A mara jęła przestrzegać: „Młoda jesteś, długie lata przed tobą, pomiarkuj, cobyś nie żałowała”. A ona powiada: „Rok szczęśliwy więcej wart niż cały żywot w udręce”.

– I co dalej? Dostała to, czego pragnęła?

– A juści, że dostała – odparła Jurga z pełnymi ustami. – Męża jak z marzenia, co ją na rękach nosił i miłował tak, że wypowiedzieć się nie da. I pałac ze skarbami nieprzebranymi, i łaskę zdrowia dla najbliższych, i dni bez jednej chmury na niebie.

– Czyli warto było poświęcić resztę życia dla tego jednego roku – podsumowała Wiktoria.

– A gdzie tam! Ona zamiast radować się tym, co ma, to chodziła i łzy lała, że to się zara skończy, że dziecka odchować nie zdoła, że tak dobrze i akuratnie, a tu umierać trza i męża zostawić, i dom śliczniuchny. O, i tyle było z tego szczęścia!

– Jurgo...

– Nie troskaj się – rzekła stanowczo Jurga, ocierając usta z okruchów. – Żyj! I... – Zawahała się.

– Tak?

– Trzymaj się żywych – dodała półszeptem.

Tym razem Wiktorię przeniknął zimny dreszcz.

ROZDZIAŁ 1
LITWA, ZIELNA, ZIMA 1862 ROKU

Grudniowa noc nie znała litości. Łapczywie pożerała jasność, przyduszała blask dnia, a była tak zawzięta i surowa, że nawet księżyc nie ośmielił się z nią walczyć. Schowany za chmurami pozwolił, by zatriumfował mrok.

Wiktoria Łempicka siedziała w sypialni przy oknie, próbując w ciemności dostrzec sylwetkę męża. Zaraz po śniadaniu Ksawery wyruszył do Hurczynów, gdzie odbyć się miało spotkanie okolicznych ziemian, i choć już dawno minęła pora wieczerzy, nadal nie wracał. Wiktoria bała się tych zebrań, tego, co na nich omawiano i co mogło z nich wyniknąć. Od dwóch lat atmosfera nie tylko w Królestwie, ale i na Litwie robiła się coraz gęstsza, dławiła niepokojem i zapowiedzią coraz trudniejszych dni. Im mocniej car Mikołaj zaciskał pętlę na szyi podbitego narodu, tym ludność mocniej szarpała się i wierzgała. Władze tłumiły wszelkie manifestacje z bezwzględnością, która budziła w upodlonych sercach chęć odwetu i wolności.

Wiktoria od dłuższego czasu żyła w napięciu, odbierającym sen i apetyt. Miała wrażenie, że do jej świata, tego wymarzonego i wypielęgnowanego, zbliża się groźna bestia, gotowa jednym ruchem potężnej łapy burzyć i niszczyć, rozrywać pazurami to, co czułe i delikatne, w miejsce harmonii wprowadzać brutalny chaos. Za nic na świecie nie chciała stracić tego, co od dziesięciu lat budowała wraz Ksawerym w Zielnej. Czasem było jej nawet wstyd, że tak niewiele pozostało z tamtej dziewczynki, dla której walka z wrogiem w obronie ojczyzny była sprawą najwyższej wagi, zaszczytem i chwalebnym obowiązkiem. Teraz lepiej rozumiała swojego ojczyma, który nie poszedł do powstania w trzydziestym pierwszym roku. Jeśli był tchórzem, to i jej należał się ten hańbiący tytuł. Nauczyła się dźwigać carskie kajdany, bo z pozycją zamożnej dziedziczki, szczęśliwej żony i matki nie było to takie trudne. Dopóki był przy niej mąż, dwaj synowie, dopóki mogła zasypiać co noc w ukochanej Zielnej, nie czuła na skórze moskiewskiego knuta. Bestia jednak człapała ku niej. Wiktoria już czuła oddech cuchnący krwią i prochem.

– Ksawery, gdzie ty jesteś? – rzekła na głos, nie odrywając wzroku od okna, które nazywała oknem powitań.

Ponieważ sypialnia znajdowała się na piętrze, to właśnie stąd najłatwiej było dostrzec zbliżający się powóz albo sylwetkę jeźdźca. Wiktoria nigdy nie patrzyła z pokoju za odjeżdżającym mężem. Żegnała go na ganku i odprowadzała długo spojrzeniem.

Teraz mrużyła oczy, próbując w ciemnościach dostrzec choćby zarys postaci – i po chwili odetchnęła z ulgą. Narzuciła pospiesznie szlafrok i zbiegła po schodach do głównej sieni. Niedługo potem do środka wszedł Ksawery w grubym kożuchu i wysokich skórzanych butach. Służący odebrał od niego okrycie i oddalił się dyskretnie.

– Myślałam już, że przenocujesz u Hurczynów. Nie było cię tak długo – rzekła Wiktoria z lekkim wyrzutem.

Ostatnio zrobiła się lękliwa i gdy tylko mąż gdzieś znikał, wyobraźnia podsuwała najczarniejsze obrazy.

Ksawery uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne.

– Rozgorzała dyskusja i tak jakoś...

– Pewnie głodny jesteś? Każę zaraz podać. – Ruszyła w stronę jadalni, ale mężczyzna chwycił ją za rękę.

– Nie trzeba. Jadłem już. Hurczynowa nie wypuściłaby nas bez wieczerzy.

Zapadła cisza – nie ta łagodna i przyjemna, lecz złowroga, zapowiadająca rozmowę, której Wiktoria nie chciała. Ksawery zaczął iść po schodach, nie puszczając jej dłoni.

– Chłopcy śpią? – spytał.

– Już dawno, a przynajmniej taką mam nadzieję.

W sypialni zrzucił z siebie surdut, podwinął rękawy koszuli, po czym podszedł do kominka, ukucnął i zaczął poruszać pogrzebaczem rozżarzone drwa. Nic nie mówił, tylko patrzył w ogień. Wiktoria usiadła przy nim, chowając bose stopy pod koszulą.

– Ksawery... – szepnęła błagalnie.

Odłożył pogrzebacz i spojrzał na żonę.

– Wiem, na jaką wiadomość czekasz, i tak mi przykro, że przynoszę inną.

– Więc to pewne?

– Pewne – potwierdził, znów odwracając wzrok. – Trzeba się spieszyć, żeby zdążyć przed branką. Pojechali już po Sierakowskiego[1] do Petersburga, żeby zgodził się objąć dowództwo na Żmudzi.

– Latem brał ślub. Może nie zechce... Mówiłeś, że on tak jak ty jest przeciwny powstaniu.

– Bo tak jest, ale gdy trzeba...

Położyła mu głowę na ramieniu.

– A gdybyśmy wyjechali, Ksawery? – zaczęła niemal szeptem. – Do Francji? Albo do Szwajcarii? Gdzieś daleko, gdzie moglibyśmy po prostu żyć?

– I zostawiłabyś to wszystko? Dom, rodzinę?

– Ty jesteś moją rodziną i nasi synowie.

– Nasi synowie... – powtórzył w zamyśleniu. – I chcesz, żebym właśnie tego ich nauczył? Tchórzostwa? Gdy robi się niebezpiecznie, myśl tylko o sobie i uciekaj?

– To rozsądne – burknęła, odsuwając się.

– I to mówi moja Wiktoria? – Popatrzył na nią z bladym uśmiechem.

– To mówi żona, która nie chce stracić męża, i matka, która nie chce, by jej dzieci straciły ojca. Kocham ten kraj, Ksawery, naprawdę kocham, ale ciebie bardziej. Jestem wnuczką powstańca, córką powstańca, a teraz mam być żoną powstańca?

Pogłaskał ją po głowie i policzku.

– Wiem, że się boisz. Wiktorio, rozmawialiśmy już o tym. Przed ślubem obiecałem ci, że ograniczę swoje działania, że nie będę ryzykował, ale teraz... nie mogę inaczej. Pogardzałbym sobą, gdybym w takiej chwili zdezerterował. Twój ojciec walczył. Mój też. Wiesz, co by mi powiedział?

– Wiem. Ratuj się, bo trzeba przetrwać. – Zaczerpnęła powietrza. – Ksawery, ojczyzna, o której wszyscy tyle mówią, nie potrzebuje więcej krwi, potrzebuje ludzi. Żywych. I... ja ciebie potrzebuję. Ignaś, Marcyś, twoja matka... Wszyscy cię potrzebujemy.

– Kiedy tak mówisz, nie jest mi wcale łatwiej – odrzekł poważnie. – Wiesz, że tego nie chcę. Dobrze mi tu z tobą i naszymi dziećmi, za dobrze. Nie chciałbym tego stracić, ale właśnie dlatego jest, tak jak jest, bo każdy myślał o sobie, o przywilejach, o tym, że jemu akurat dobrze, a kraj szedł na dno. My teraz musimy za to płacić. – Zwrócił się w stronę żony, jedną dłoń położył na jej ramieniu, drugą na policzku. – Pomyśl, Wiktorio: marzenie twojego i mojego ojca ma szansę się spełnić.

– Szanse... Czy są w ogóle jakieś szanse?

Zawahał się.

– Nie jesteśmy samobójcami – zaprotestował pospiesznie. – Nikt z nas nie rzucałby się w walkę, gdybyśmy uważali, że to z góry przegrana sprawa.

– Znam cię, Ksawery. Powiedz mi prawdę. Jakie są szanse?

– W partii mówią...

– Nie obchodzi mnie, co mówią w partii, co mówią Biali albo Czerwoni[2], chcę wiedzieć, co ty myślisz.

Spuścił wzrok i milczał przez chwilę.

– Rosjanie mają stutysięczną armię... Wyszkolonych oficerów, zaprawionych w bojach dowódców, broń...

– A my?

Uśmiechnął się ze smutkiem.

– A my mamy zapał, chęci i... niezachwianą wiarę, że Dawid może wygrać z Goliatem.

– Boże...

Zasłoniła twarz rękami, ale Ksawery chwycił ją za obie dłonie.

– Wiktorio, ja nie wyjadę, ale ty powinnaś. Wyprawię cię do Paryża. Zabierzesz chłopców...

– Nie! – zawołała stanowczo. – Skoro ty zostajesz, ja także.

– Jeśli... jeśli nam się nie uda, ty też za to zapłacisz. Nie mogę cię za sobą pociągnąć. Nie mogę ryzykować, że trafisz na Sybir, że rozdzielą cię z chłopcami.

– Zostaję, Ksawery. I nawet nie próbuj mnie przekonywać, bo nie ustąpię. Ja też mam tu swoje zadania. Zadbam o wszystko, żebyś miał do czego wracać. – Uśmiechnęła się, próbując dodać im obojgu otuchy.

Wszak będzie powrót. Na pewno będzie – przekonywała się żarliwie w duchu.

Ksawery odwzajemnił uśmiech, tym razem z większym przekonaniem.

– Nie mówmy już o tym. – Wyciągnął ku niej ramiona. – Chodź do mnie.

Natychmiast skorzystała z zaproszenia. Od pewnego czasu lgnęli do siebie jak w pierwszych latach po ślubie. Ich namiętność, choć nigdy nie ostygła, z czasem zaczęła wytracać impet jak strumień, który z dziką zapalczywością żłobi nieujarzmioną ziemię, by po czasie płynąć już spokojnie korytem. Teraz znów nie mogli się sobą nasycić. Niemal każdej nocy chłonęli siebie łapczywie i gwałtownie, jakby jedno chciało dać drugiemu miłość na zapas, na wypadek rozłąki. Wiktoria nie potrafiła pozbyć się przejmującego uczucia, że ostatkiem sił głodnego ciała wyrywa życiu coś, co się kończy, że musi się spieszyć, korzystać, nim szczęście przepadnie pośród powstańczej zawieruchy. Rozkosz za każdym razem podszyta była bólem i tęsknotą, jak gdyby już się rozstawali. Usiłując przepędzić złe przeczucia, nieustannie szukali u siebie pocieszenia. Jak dawniej Ksawery potrafił przyjść do niej w środku dnia, by zagarnąć ją dla siebie choćby na godzinę, choćby na pół.

Ta szaleńcza fizyczna miłość, mimo że pozbawiała Wiktorię i tchu, i sił, nie przynosiła spokojnych snów. Wtulona w ciało męża Łempicka rozmyślała o tym, co ich wszystkich czeka, o swoich synach, o Dominiku, który także miał ruszyć w bój, o Zbigniewie Hurczynie, który zaledwie przed rokiem po raz drugi został ojcem, o jego żonie Natalii, o swojej matce i siostrze, które były tak daleko.

Co nas wszystkich czeka? – zastanawiała się, nie mogąc przepędzić ani z łóżka, ani z serca oślizłego lęku. Co nas czeka...?

***

Święta spędzili w Łempicach. Trzy panie Łempickie, poczynając od nestorki rodu, Oktawii, na ten szczególny czas zastąpiły czarne suknie weselszymi kolorami. Już od wielu miesięcy, po krwawo stłumionych demonstracjach zarówno w Królestwie, jak i na Litwie, kobiety nosiły żałobę, w ten sposób wyrażając nie tylko żal, ale również protest przeciwko brutalnej polityce cara.

Wiktoria jeszcze przed uroczystą wieczerzą zeszła do obszernej kuchni, aby wręczyć służbie drobne podarunki. Lubiła to miejsce, kipiące wrzawą, pełne zapachów, pokrzykiwań kucharki Urszuli i hałasu przesuwanych naczyń. Z wielkim sentymentem wspominała czas, który spędziła pod schodami jako prosta pomywaczka. W pamięci zatarł się cały trud, a pozostały tylko te miłe chwile, gdy poznała Ksawerego, gdy przekomarzała się z siostrzeńcem Urszuli – Frankiem, gdy zaprzyjaźniła się z drugą podkuchenną, Rozalią, która od dziesięciu lat towarzyszyła jej w Zielnej jako garderobiana i najbardziej zaufana dusza. Kiedy pierwszy raz weszła do łempickiej kuchni już nie jako pomywaczka Anusia Zagórzanka, lecz pani na Zielnej, widziała w rzucanych ukradkiem spojrzeniach służby konsternację, zawstydzenie, a może nawet złość. Ona sama zdawała sobie sprawę, że familiarne stosunki się skończyły, że w hierarchicznym świecie ona znajduje się po jednej stronie, oni zaś po drugiej – i jest to wyrwa nie do zasypania dobrymi chęciami i życzliwością. Wtedy, stojąc przed nimi, rzekła spokojnie:

– Przyszłam wam przekazać najszczersze pozdrowienia od Anusi i powiedzieć, że zawsze was będzie miała w serdecznej pamięci. – Zawahała się, ale dodała jeszcze cicho: – Życie postawiło ją w takiej sytuacji, że nie mogła wam wyznać prawdy o sobie, ale żadnych waszych rozmów nie wynosiła ponad schody.

Wszyscy pospuszczali głowy, nic nie mówiąc. Jeden tylko Franek rzekł z chwackim uśmiechem:

– My to wiemy, jaśnie pani. Proszę uprzejmie przekazać Anusi, że mnie tu pusto bez niej i tęskno.

Urszula rzuciła mu groźne spojrzenie, jakby mówiła: „A siedź cicho, ty romansowy gałganie”, ale dalej milczała.

Teraz, po latach, już wszyscy prawie zapomnieli, że istniała jakaś Anusia, która okazała się jaśnie panienką z łubinowskiego dworu. Kucharka Urszula dalej sprawowała rządy w kuchni, szykując wspaniałe kołduny i soczyste pieczenie, ale jej zdolna pomocnica Agata odeszła z pałacu, by spełnić swoje marzenie o własnej cukierni w Wilnie. Franek, od dwóch lat żonaty, pracował już nie jako chłopak kredensowy, lecz kamerdyner kuzyna pani Oktawii, Bernarda Hordziejewicza.

– Dominiku, zagraj coś – poprosił pan Michał, gdy po wieczerzy przeszli do błękitnego salonu.

Patrzył na jedynaka z głębokim smutkiem, który starał się ukrywać ze względu na żonę i matkę. Chore serce ściskało się boleśnie na myśl, że wkrótce pożegna ukochanego syna, że dziedzic nazwiska i majątku będzie poniewierać się gdzieś na bitewnych polach i w lasach. Pragnął ruszyć wraz z nim do walki, by go chronić i nie umierać z niepokoju każdego dnia i każdej nocy, ale wiedział, że dla oddziału byłby tylko obciążeniem. Od kilku lat leczył się na serce. Wyczerpywał go szybki marsz, po większym wysiłku potrzebował odpoczynku, by móc znów głęboko złapać oddech. Nie był już tamtym młodzieńcem, który w trzydziestym pierwszym roku opuścił Łempice, żeby wyszarpać kraj z rąk cara.

– O tak, zagraj – podchwyciła pani Oktawia, zbliżając się do fortepianu.

Nikt jej niczego nie mówił, ale ona wyczuwała zbliżającą się burzę i robiła wszystko, aby zagłuszyć upiorną myśl, że to być może ostatnie ich wspólne święta.

– Na początek Bóg się rodzi – poprosiła.

Dominik zajął miejsce i zaraz potem popłynęły rzewne dźwięki kolęd, wypełniające salon złudnym spokojem i chwilową nadzieją. Siedmioletni Maurycy podszedł do babci i śpiewał razem z nią głośno i z emfazą, chcąc sobie zasłużyć na miano pierwszego tenora w rodzinie. Starszy o ponad rok Janusz Ksawery Ignacy, na którego wszyscy mówili Ignaś, rozsiadł się ze swoim zwierzyńcem na podłodze. U jego stóp leżał solidnej postury pies Gryf, nazwany tak na cześć ulubieńca Zygmunta Augusta, znudzony i nieco zawiedziony, ponieważ kolana chłopca zajmował kocur Szelma.

Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław ojczyznę miłą... – śpiewali wszyscy w salonie, w słowach tych zawierając pragnienie, aby najważniejsza dla nich sprawa miała pomyślny finał. Wiktoria, trzymając męża za rękę, wodziła wzrokiem po twarzach szwagra, jego żony Agnieszki, świekry, wuja Bernarda i ochmistrzyni Róży. Odniosła wrażenie, że każde z nich odgrywa swój mały świąteczny spektakl zbudowany na uśmiechach i serdecznej wesołości po to, aby nie sprawiać przykrości pozostałym. Chociażby tylko na czas Bożego Narodzenia należało pogonić smutek, ale on miał się dobrze. Schodził ze ścian, ozdobionych portretami przodków, kręcił się wokół ognia, przysiadał na ramionach i próbował zmusić zgromadzonych w salonie do bolesnego grymasu, łez, ciężkich westchnień.

Nie wiadomo kiedy Dominik porzucił kolędy na rzecz pieśni, które od dłuższego czasu coraz głośniej i odważniej rozbrzmiewały w wielu sercach. W salonie rozległa się teraz słynna Warszawianka.

Leć, nasz Orle, w górnym pędzie,

Sławie, Polsce, światu służ!

Kto przeżyje, wolnym będzie;

Kto umiera, wolnym już!

Hej, kto Polak, na bagnety...

Im dłużej śpiewano, tym Wiktoria mocniej ściskała dłoń męża. Już jakiś czas temu przyrzekła sobie, że nie będzie płakać, że skoro decyzja Ksawerego jest nieodwołalna, ona musi go wspierać, dodawać mu odwagi i sił, dlatego nie pozwalała sobie na wzruszenie. W środku jednak wyła ze strachu, gdy słuchała słów Pożegnania.

Bywaj, dziewczę, zdrowe, Ojczyzna mnie woła,

Idę za kraj walczyć wśród rodaków koła,

I choć przyjdzie ścigać jak najdalej wroga,

Nigdy nie zapomnę, jak mi jesteś droga.

Wiktoria poczuła na zaciśniętej dłoni usta Ksawerego. Siedzieli na kanapie przy oknie, za którym grudzień tańczył z zamiecią. Pięcioramienny świecznik stał na stoliku bliżej fortepianu, więc oni, nieco okryci półmrokiem, pozwalali sobie na czułe, chociaż z uwagi na obecność innych dość powściągliwe gesty. W pewnym momencie spojrzeli na siebie. Ksawery przyłożył dłoń żony do piersi i wyznawał smutno:

Po cóż ta łza w oku, po cóż serca bicie?

Tobiem winien miłość, a Ojczyźnie życie!

Pamiętaj, żeś Polka, że to za kraj walka,

Niepodległość Polski to twoja rywalka.

Śpiewał pięknie. Miał mocny, dźwięczny głos o niskiej, lirycznej barwie i Wiktoria często prosiła go, aby coś jej zanucił. Teraz jednak wolałaby, żeby zamilkł. Każda nuta i każde słowo obarczone były smutkiem zbliżającego się rozstania.

Polka mnie zrodziła, z jej piersi wyssałem:

Być Ojczyźnie wiernym, a kochance stałym.

I choć przyjdzie zginąć w ojczystej potrzebie,

Nie rozpaczaj, dziewczę, zobaczym się w niebie.

O nie! – pomyślała Wiktoria z gniewem, odwracając wzrok. Wrócisz do mnie. Nikt i nic mi ciebie nie odbierze, Ksawery. I to ostatnia taka dziwna Wigilia, ostatnie takie trudne święta!

Powtarzała to sobie przez cały wieczór i potem, gdy sańmi jechali do Wilna na pasterkę. A podczas mszy modliła się żarliwie, już nawet nie o zwycięstwo, lecz o szczęśliwy powrót męża i Dominika do domu.

***

Oktawia Łempicka długo nie mogła zasnąć. Walczyła o sen, ale pod powieki wchodziły niechciane obrazy, odbierały jej spokój i zatruwały nastrój. Nie była ślepa. Doskonale wiedziała, co się święci, ale wciąż chwytała się nadziei, że może nie dojdzie do najgorszego. Jeszcze kilka lat temu zrobiłaby synom awanturę i kazała przysięgać Ksaweremu na krucyfiks, że nie pójdzie do żadnego powstania. Nie wystarczy, że męża straciła, że jej ukochane Hordziejewicze przeszły we wrogie ręce? Teraz jednak, zbliżając się do osiemdziesiątych urodzin, zaczynała wreszcie rozumieć, że nie uchroni swojej rodziny, nie otoczy jej murem, nie zamknie pod kluczem, aby była bezpieczna. Widziała, że choćby krzyczała – a krzyczeć potrafiła – choćby zalewała się łzami, Ksawery i Dominik zrobią, co będą uważali za słuszne. Obydwaj tak bardzo przypominali jej męża. Mieli jego rysy twarzy, ale też odwagę i szlachetność serca.

Natarczywe myśli zupełnie odgoniły sen. Jakoś zimno jej było, pomimo że pokojówka Irmina solidnie napaliła w sypialni, a łóżko ogrzała dwiema szkandelami. W końcu pani Oktawia zapaliła świecę i z kieliszkiem wiśniowego likieru usiadła w fotelu przy piecu tak, by dotykać stopami gorących kafli. Alkohol przyjemnie rozgrzewał, drażnił podniebienie ciężką słodyczą rwanych w letnie popołudnia owoców i ożywiał obrazy z przeszłości. Rodzinny dom w Hordziejewiczach, święta u babki w skromnej, ale jakże gościnnej Zielnej, pierwsza wizyta w zaprzyjaźnionym majątku Łempice i pierwsze spotkanie z Dominikiem. Jak to szybko przeminęło. Zdawało się jej, że ledwie wczoraj była dziewczynką. Wystarczyło, że zamknęła oczy i już widziała solidne kolumny barokowego dworu, czuła zapach mięty rosnącej wokół stawów i sieni domu z wonią tataraku. Słyszała nawoływania matki: „Dość już tych fanaberii”, głos guwernantki czarujący wizją romansowych porywów. Jak tam było dobrze, jak bezpiecznie... I dni długie, jasne, napojone szczęściem, i noce napęczniałe od spokojnych snów. Gdyby tak mogła zerwać zasłonę, która bezlitośnie oddzielała ten obecny wrogi czas od tamtego, gdyby mogła powrócić do świata bez trosk, bez lęku i gdyby mogła znów poczuć na sobie spojrzenie ukochanych oczu...

LITWA, HORDZIEJEWICZE, CZERWIEC 1799 ROKU

Panienka Oktawia uważała, że od kiedy skończyła trzynaście lat, była już właściwie dorosła, dlatego też nie pojmowała, skąd u wszystkich wokół to zamroczenie, że wciąż widzą w dorastającej damie dziecko.

– Ależ pani matko – mówiła pewnego czerwcowego poranka z głową pochyloną, ale sprzeciwem w głosie – to tylko skromne przybranie, żeby ładniej było.

– Proszę mi tu nie rezonować, wyjąć te kwiatki z włosów i nie narażać przyzwoitego domu na szyderstwo. Cóż to za fanaberie, doprawdy. I proszę się pospieszyć, bo zaraz goście będą.

Oktawia sukienki nosiła proste, bez biżuteryjnych dodatków, i nie było mowy, by trefiła włosy, jednakże pozwalano już, by zasiadała do pierwszego stołu wraz z rodzicami, ciotkami rezydentkami i dwoma starszymi braćmi, Augustynem i Eustachym. Młoda panna poczytywała sobie to za znak, że etap dziecięcych pieleszy i zabaw ma już za sobą. Cóż z tego, skoro matka surowo pilnowała, aby córka nie zaznała jeszcze uciech dorosłego życia? Nie dla niej były pańskie rozrywki i wystawne bale, których piękno i czar odsłaniała przed nią francuska guwernantka. Mademoiselle Valerie Florentini trzymała pieczę nad małą Hordziejewiczówną, od kiedy ta skończyła dziesięć lat. Nauczała ją literatury, katechizmu, języka angielskiego, historii (oczywiście francuskiej, wszak innej nie znała), śpiewu i tańca, a przynajmniej starała się, gdyż namiętnością guwernantki nie była edukacja, lecz pierwszy kucharz w majątku – jej krajan z Paryża, Antoine Legrand. Zamiast o sztukach Moliera, rozprawach Voltaire’a czy poematach Jeana François de Saint-Lamberta opowiadała wychowanicy o przepychu francuskich rezydencji, o manierach i etykiecie, która winna zawierać się w tonie głosu, geście rąk, spojrzeniu. Wieczorami zaś czytała dziewczynce fascynujące historie o cudnych niewiastach omdlewających w męskich ramionach, o pościgach i rycerzach, o występnych awanturnikach i słodkich dziewicach, o których rękę walczyli markizowie, o księżycach, westchnieniach oraz błyskawicach serca i ciała. Należało przyznać, że mówiła porywająco i wdzięcznie, przybierała przy tym odpowiednią pozę rozmarzonej księżnej, dłoń opierała o czoło niby w uroczystym uniesieniu i odgrywała swą rolę przed uczennicą, która musiała wystarczyć za całą widownię. Zbolałym głosem wyznała, że dawniej była uwielbianą przez zalotników markizą, ba, wierną towarzyszką samej Marii Antoniny, ale okrutny motłoch pozbawił ją zamków, zaszczytów i tytułów.

Gdyby pani Hordziejewiczowa rozeznała się w naukach, jakie jej córka pobierała, przegnałaby gorszycielkę na cztery wiatry i pożałowała, że Valerie Florentini uciekła spod gilotyny. A jakby jeszcze pojęła, że trzyma pod swym dachem nie zubożałą arystokratkę, lecz zwykłą oszustkę, która wiedzę o etykiecie i manierach francuskiej elity zdobywała w łóżkach hrabiowskich sług, jednego markiza oraz dwóch wicehrabiów, osiwiałaby ze wstydu i zgrozy. Szczęściem wielkim nie dane jej było poznać ani sekretnych opowieści panny Florentini, ani odkryć tajemnicy nocnych odwiedzin u mistrza kuchni, więc wszyscy byli zadowoleni. A najbardziej Oktawia, gdyż tylko guwernantce i oprawionemu w safian sztambuchowi mogła zawierzyć radości i boleści serca, które – choć tak młode – zdążyło już poznać słodycz pierwszego uczucia.

Tego dnia do dworu razem z paniczem Augustynem miał przyjechać także jego serdeczny druh, Dominik Łempicki. To dla niego Oktawia przystroiła włosy różyczkami w nadziei, że piękny pan dostrzeże jej starania i rodzącą się kobiecość.

Spotkała go po raz pierwszy przed trzema laty, kiedy pojawił się wraz z rodzicami w Hordziejewiczach, i zachwyciła się nim, jakby nie był człowiekiem, lecz niezwykłym, domagającym się podziwu i atencji dziełem sztuki. Wszyscy wtedy mówili o mości wielmożnym panu Ksawerym Łempickim, który po klęsce powstania kościuszkowskiego powrócił z niewoli do domu, ale Oktawię zajmował wyłącznie jego syn.

– Jakiż on piękny – wzdychała, podglądając osiemnastoletniego młodzieńca o ciemnych oczach i włosach. – Gdyby tylko nie był taki stary...

Rok później wydał jej się już w słuszniejszym wieku, a po upływie kolejnych miesięcy doszła do wniosku, że jest wręcz stworzony dla niej, że to w jego ramionach będzie omdlewać i zaznawać wszystkich tych cudowności, o których enigmatycznie opowiadała guwernantka. On jednak nie wpatrywał się w nią z zachwytem, nie adorował jej i traktował z pełną wyższości pobłażliwością. Widział w panience urocze, acz troszkę nieokrzesane dziecię.

Oktawię drażniło to i robiła wszystko, by zwrócić na siebie jego uwagę. Wybierała przy tym mało subtelne metody: napraszała się bratu, kiedy miał gościa, chodziła za nimi jak cień, zadając męczące pytania, i zła była na Augustyna, że odgania ją jak muchę.

Gdy Dominik wyjechał do Wilna na studia i do Hordziejewicz zaglądał z rzadka, Oktawia tęskniła za nim okrutnie, a każdą modlitwę kończyła słowami: „Spraw, dobry Boże, żeby on pokochał mnie tak, jak ja kocham jego”.

Urosłam od czasu ostatniej wizyty Dominika – dumała sobie teraz, wyjmując z włosów kwiaty. Wciąż była niewysoka i bardzo drobna, pod sukienką dopiero rysowały się kobiece krągłości, ale panna Florentini powiedziała, że wychowanka ma wielki atut w postaci jasnych niczym pszenica włosów. Oktawia wyszczotkowała je zatem jeszcze sto razy, po czym przejrzała się w lustrze. Pochmurnym wzrokiem obrzuciła białą suknię à l’antique, odcinaną pod biustem, który u niej prezentował się jeszcze dość licho. Marzyła o szalu wielobarwnym, z lekkiej wełenki kóz kaszmirskich, a zadowolić musiała się zwyczajnym, muślinowym. Uśmiechnęła się wreszcie do siebie, pocieszona, że pąsowe z emocji policzki rozpraszają nieco tę bladość i nijakość, w którą została przyobleczona.

Nie jestem już dzieckiem – powtarzała sobie. Dziś i on to zobaczy. Och, ale z oświadczynami i tak będzie musiał poczekać, dopóki nie skończę lat czternastu. A to tak długo...

Wkrótce w bramie ukazali się dwaj jeźdźcy, niespiesznie cwałujący w stronę dworu. Oktawia wybiegła z sypialni i stanęła przy schodach na ganku, by czekać wraz ze służbą i domownikami na młodzieńców powracających na wakacje ze szkół. Przyciskała obie dłonie do piersi, by czasem serce jej nie wyskoczyło, przepełniona radosnym uniesieniem. Od miesięcy wyobrażała sobie, co też się wydarzy i jakich to owoców radości przyjdzie skosztować. Tym razem Augustyn nie ośmieli się jej przeganiać, och nie. Będzie dyskretnie towarzyszył siostrze i przyjacielowi w czasie spaceru między krzewami różanymi a polnym strumieniem. Oktawia już widziała, jak skromnie spuszcza wzrok, gdy Dominik obdarza ją najpiękniejszymi pochlebstwami, i jak ona ze smutkiem i ręką uniesioną do czoła (tak, koniecznie musi o tym pamiętać) rzecze poważnie: „Mości kawalerze, ubolewam, ale musi waćpan powściągnąć swe afekty, bom jeszcze za młoda na ślub”. Wtedy on z pewnością przyklęknie, chwyci ją za rękę i zawoła: „O luba moja, zaczekam na cię aż do mego ostatniego tchnienia”.

Teraz, gdy stała w korytarzu, przyszedł jej do głowy jeszcze lepszy pomysł. Dominik oświadczy, że czekać nie będzie, obezwładni Augustyna, ją porwie i razem pognają na koniu ku przyszłości okraszonej gwiazdami, błyskawicami i koniecznie barwnym szalem z kaszmiru. Po drodze panicz mógłby jeszcze pozabijać kilku drabów. Och, jak to będzie cudownie! – fantazjowała, bezwiednie zacierając ręce z ekscytacji.

Powitanie było serdeczne i pełne czułości. Młodzieńcy ucałowali dłonie jaśnie państwa Hordziejewiczów, pozdrowili się z paniczem Eustachym, który przyjechał kilka dni wcześniej, uściskali dwie stare ciotki rezydentki i wówczas podeszli do niej. Oktawia, nie podnosząc wzroku, dygnęła niezgrabnie, zaczerwieniła się ze wstydu i podała dłoń, jak przystało na dorastającą damę. I tu Augustyn wszystko popsuł, bo chwycił ją po dawnemu pod pachy, uniósł i okręcił kilkakrotnie ze śmiechem.

– Ależ z ciebie słodki aniołek! – zawołał, kompromitując ją do reszty.

Oktawia usztywniła się cała, błagając niemo, by postawił ją z powrotem na ziemi. A gdy tak się stało, przeżyła drugie upokorzenie, bo Dominik nie padł na kolana, tylko poklepał ją po ramieniu.

– Rzeczywiście aniołek – powiedział i jakby tego było mało, dodał jeszcze: – Nic się nie zmieniła, prawda?

Oj, jakiś ty głupi, jakiś ty ślepy! – pragnęła mu wykrzyczeć w twarz przy rodzicach i przy służbie. Ugryzła się jednak w język, bo tego matka z pewnością by nie darowała i na całe letnie miesiące zamknęłaby ją w pokoju. Już raz, przed rokiem, Oktawia obraziła Dominika, rozeźlona jego obojętnością. Wypaliła mu wtedy prosto w piękne ciemne oczy, że jest głupi. Za karę matka natarła jej usta octem, kilka razy uderzyła rózgą po rękach i nakazała oddzielne spożywanie posiłków. Okrzyczała ją jeszcze, że ona, senatorska córka, ma być wcieleniem subtelności i kobiecych cnót, w przeciwnym razie zamknie ją w klasztorze.

Toteż Oktawia, pomna przestróg, przełknęła afront brata i ukochanego Dominika, przy posiłku milczała, jak tego od niej wymagano, i dopiero gdy obaj mężczyźni udali się do stajni, pognała za nimi, podtrzymując mocno lekką suknię, aby przypadkiem nie odsłoniła nóg.

– Proszę, pozwólcie mi z wami jechać. – Złożywszy ręce jak do modlitwy, patrzyła na nich swymi niezwykłymi, lekko skośnymi jasnymi oczyma.

Augustyn znów miał ochotę ją przegonić, ale błaganie poruszyło jego sumienie. Żal mu się zrobiło tej słodkiej istoty, a że był w wybornym humorze, okazał łaskę. Wiedział, że siostra bardzo dobrze jeździ, więc tylko poczekał, aż zamieni zwiewne suknie na dopasowany kaftanik oraz ciężką spódnicę, i we troje ruszyli gościńcem ku rozległym łąkom i lasom. Czerwcowy dzień był rozkosznie ciepły, pachniał chabrami, zachwycał bujnością pól i pozwalał znaleźć wytchnienie w cieniu drzew.

Oktawia, cwałując na swym ukochanym Zefirze, nie odrywała wzroku od Dominika, a gdy zwolnili, próbowała ściągnąć na siebie jego uwagę. Zaczęła od pytań o studia, ale widząc znużenie młodzieńca, postanowiła skorzystać z rad guwernantki, która nauczała, że kobieta winna być wątła i cierpiąca, bo wtedy mężczyzna ma szansę okazać rycerskość. Dlatego też Oktawia westchnęła żałośnie, pochyliła się nad prawą nogą i zawołała, zerkając przy tym wymownie na Dominika:

– Trzewiczek mnie ciśnie.

– A bo też uparłaś się, by jechać z nami – burknął Augustyn, zdejmując kapelusz. Przygładził jasne włosy i podjechał do siostry. – Nie po to cię zabrałem, żebyś mi tu teraz jęczała.

– Cierpię – wyrzuciła z siebie zbolałym głosem, odsłaniając kostkę.

– To wracaj do domu.

– Chcę jechać z wami. – Wyciągnęła przed siebie chudą jak patyczek nogę i poruszała nią kokieteryjnie. – Czy waszmość Dominik mógłby mi poluzować wiązanie trzewiczka?

– Jak ci nie wstyd! – Augustyn zaperzył się, czerwony z oburzenia. – Okryj się w tej chwili i nie kompromituj mnie. Co ja mam z tą pannicą, to nie da się wypowiedzieć!

Dominik popatrzył na Oktawię z cierpką miną. Chociaż małą Hordziejewiczównę uważał za wyjątkowo nieznośne stworzenie, miał dla niej wiele czułości. Przypominała mu kociaka, który znajduje zabawę w kąsaniu rąk właściciela, jednakowoż jest taki uroczy, że niepodobna się na niego gniewać.

– Nadto jesteś surowy – rzekł pojednawczo. – Cóż ja mam powiedzieć? Cztery siostry!

– Tak, ale starsze! I każda z nich jest dystyngowaną mężatką. A któż tę dzikuskę zechce za żonę?

Dzikuska? Oktawia najchętniej wydrapałaby bratu oczy. Co za podłość! Popamiętasz ty mnie jeszcze, Augustynie. Ściągnęła cugle i ruszyła przed siebie galopem, pozostawiając w tyle obydwu jeźdźców. Słyszała, jak za nią krzyczą, z pewnością bali się, że spadnie, ona jednak gnała z wiatrem, przez chwilę wolna i nieustraszona. Zgubiła kapelusz, a razem z nim złość i rozczarowanie, zachwycona tak szybką jazdą.

– Czekaj, niech no tylko matka się dowie – usłyszała naraz głos brata, który nachyliwszy się w jej stronę, wyszarpnął cugle i zatrzymał konia.

Wkrótce dołączył do nich Dominik i rzucił ze śmiechem:

– Ależ z waćpanny huncwot! Trzeba jednak przyznać, że jeździć to waćpanna Oktawia potrafi jak mężczyzna, i to w damskim siodle!

Zwróciła ku niemu twarz, cała uszczęśliwiona.

– Gdybym siedziała w męskim, to nigdy by mnie waszmość nie dogonił – odparła zuchwale, zarumieniona po galopie.

Augustyn zaperzył się jeszcze bardziej. Jeśliby spadła, nie daj Boże, i zrobiła sobie krzywdę, to on byłby za to odpowiedzialny, dlatego też beztroska siostry podziałała na niego jak ostroga na konia.

– Nigdy więcej z nami nie pojedziesz, ty nieznośna pannico – chłostał ją złym słowem i spojrzeniem. – Valerie niczego cię nie nauczyła. Zachowujesz się jak parobek karczmarza bez cienia ogłady. Wstyd mi za ciebie. Wstyd!

Dziewczyna walczyła ze łzami, upokorzona jak nigdy w życiu.

– A ty jesteś dla mnie niedobry – mruknęła pod nosem, ściskając grzywę Zefira.

– Przysięgam, że jeszcze chwila i złoję ci skórę. Proszę mnie natychmiast przeprosić.

– Może nie trzeba aż tak... – wtrącił Dominik, ale Augustyn pokręcił głową.

– Jak się jej nie poskromi w odpowiednim czasie, to potem nikt nad nią nie zapanuje. Wygląda jak aniołek, ale to diablę wcielone. Na co czekasz? – zwrócił się do siostry, podstawiając dłoń do pocałowania. – Przeproś!

Oktawia miotała się między gniewem, strachem a poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości. Nienawidziła Augustyna w tym momencie najbardziej na świecie i w duszy poprzysięgła mu zemstę.

– Nie! – krzyknęła i wyszarpnąwszy lejce, ruszyła galopem z powrotem do dworu.

Wiedziała, że nie uniknie kary, że czekają ją domowy sąd, natarcie buzi octem, klasztor, a może nawet i loch ciemny, lecz nie truchlała w obliczu zapowiedzi nadchodzących mąk. Wszystko zniesie, byle tylko Dominik nie był świadkiem jej klęski. Słyszała, jak pod silnymi kopytami dudni ziemia, jak rozradowany szaleńczą jazdą Zefir parska i posapuje. Przez jedną niezwykłą chwilę Oktawia miała wrażenie, że jest niedoścignionym wiatrem, którego nikt nie zdoła pochwycić i nigdy nie poskromi. Dzikuska? Niechaj tak będzie.

Nie potrafiła sobie potem przypomnieć, co się właściwie stało. Dlaczego ogier naraz zarżał przeraźliwie, stając dęba. Pamiętała tylko, że gdy została wyrzucona z siodła, ogarnął ją lęk, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyła. Zdołała osłonić głowę rękami, nim upadła z impetem na ziemię wprost w dojrzewające zboże. Oszołomiona, próbowała się jeszcze dźwignąć i podnieść, ale wszystko wokół dziwacznie zawirowało przed oczami. To Dominik dobiegł do niej pierwszy. Wziął ją na ręce, a ona spojrzała mu w przerażone oczy, uśmiechnęła się i tak jak od dawna marzyła, omdlała w jego ramionach.

***

Powróciła do przytomności dopiero po wielu godzinach, gdy umęczony upałem dzień zasnął przy dźwiękach niestrudzonej natury: pohukiwaniach sów, rechocie żab i cykaniu świerszczy. W pokoju było zupełnie ciemno. Bolały ją poobijane ciało i głowa. Przyłożyła dłoń do czoła i wyczuła opatrunek.

– Mademoiselle – usłyszała głos panny Florentini. – Grâceà Dieu! My tu się tak o panienkę martwiliśmy. A panicz Augustyn to od zmysłów odchodził.

Oktawia z niejakim żalem przyjęła fakt, że jednak żyje. Oczami wyobraźni już widziała starszego brata, jak rozpacza nad jej mogiłą, przepraszając za te wszystkie przykre słowa, które rzekł na przejażdżce, Dominik zaś stoi obok wyprostowany i biorąc Boga na świadka, przyrzeka, że żadnej innej już nie pokocha i że odtąd towarzyszką życia będzie mu klasztorna furta. Słodycz tej wizji sprawiła, że dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, ale po chwili syknęła, łapiąc się za czoło.

– Głowa mnie boli – poskarżyła się.

– Bo uderzyła się panienka mocno, ale przejdzie. Medyk mówił, że przejdzie. A jak do dworu wniósł panienkę panicz Łempicki, mon Dieu, jaśnie pani mało apopleksji nie dostała.

– A brat na mnie naskarżył do mamy?

– Co takiego? A miał na co naskarżyć?

Oktawia odetchnęła z ulgą.

– A był smutny?

– Kto? Panicz Augustyn?

– Panicz Dominik.

Guwernantka przysiadła na łóżku, splatając dłonie.

– Bardzo smutny. I tak patrzył na panienkę...

– Jak?

– Tak pięknie, tak czule...

– To znaczy jak?

– Jak pewien młody markiz na Marię Luizę[3]. On ją tak wielbił! A panicz Dominik uratował panienkę, prawda? Ach, zupełnie jak w powieści! Szkoda, że deszcz nie padał, wtedy byłoby jeszcze piękniej – plotła panna Florentini, wchodząc w rolę.

Oktawia pomyślała, że warto było spaść z konia, bodaj się połamać nawet, żeby znaleźć się w objęciach ukochanego. Będziesz mój – dumała sobie, uszczęśliwiona pomimo obolałych członków. Będziesz mój...

ROZDZIAŁ 2
ŁEMPICE, STYCZEŃ 1863 ROKU

Szła ostrożnie, licząc w myślach: osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia. Zdjęła rękawiczkę, wyciągnęła dłoń i dotknęła pnia starego drzewa, szukając fragmentu oderwanej kory. Skręciła w prawo, znów licząc kroki. Trzewiki zapadały się głęboko w śniegu, ale ona parła naprzód, trzymając Ksawerego za rękę.

Od kilku dni mąż każdego wieczora zabierał Wiktorię do lasu Vaivy Miglė. Sprawdzał, czy zapamiętała drogę do starych ruin i z powrotem.

– To bardzo ważne – tłumaczył. – Gdybyś z jakiegoś powodu nie mogła dostać się tam przejściem podziemnym, muszę wiedzieć, że sobie poradzisz. Jeślibyście musieli szukać schronienia, to tam będziecie bezpieczni. To tylko na wszelki wypadek.

Wiktoria godziła się na te nocne wyprawy, cierpliwie uczyła się wskazówek, które w całkowitej ciemności zamglonego lasu miały ją doprowadzić do celu, ale czyniła to niechętnie. Gdy przed prawie dziesięciu laty przybyła do Łempic, okryte złą sławą miejsce budziło jej ciekawość i fascynację. Teraz wzdrygała się za każdym razem, ilekroć wstępowała w to siedlisko dawnych klątw i krzywd. Uważała, że Ksawery na próżno traci czas, bo ona bez niego nigdy tu sama nie przyjdzie, a tym bardziej nie zaciągnie tu synów. Nie wyznała tego głośno i nawet przed sobą ukrywała prawdę, że zwyczajnie się bała. I to nie bagnisk, które pochłonęłyby ją, gdyby obrała zły kierunek albo zgubiła drogę.

– I teraz w lewo, cały czas prosto – rzekła na głos, poprawiając futrzany kołnierz, bo chłód pełzł po szyi.

– Dobrze. Sprawdzaj dłońmi, czy mijasz dwa drzewa. Dotykaj kory.

– Pamiętam, pamiętam.

Znów liczyła w myślach skupiona na tym, by jak najszybciej dotrzeć do celu. Miała wrażenie, że to miejsce wysysa z niej siły i pozbawia ją tchu, że mgła pcha się przez nozdrza do jej wnętrza, obezwładnia i zatruwa.

– Wróćmy przejściem podziemnym – zaproponowała, gdy znaleźli się w lochach ruin dawnego zamku magnackiego. – Jeśli będzie trzeba, to sobie poradzę. Nie chcę znowu iść przez ten las.

Ksawery zapalił lampę i popatrzył na żonę.

– Jesteś pewna, że tu trafisz? Z zamkniętymi oczami?

– Tak – zapewniła.

Błądziła wzrokiem po pomieszczeniu, w którym od wielu lat składowano broń, proch i naboje. Na drewnianym stole dostrzegła strzelby myśliwskie, które do niedawna zdobiły ściany w Zielnej i Łempicach i których władze carskie nie zdążyły zarekwirować. Pod ławami stały dwa podróżne kufry załadowane najcenniejszymi rzeczami z majątku: rodowymi srebrami, dwoma zrolowanymi płótnami van Dycka, biżuterią i starymi woluminami oprawionymi w safian[4].

– Wiesz, że nie możesz się pomylić. Jeden fałszywy krok i...

– Nie martw się, jeśli będzie trzeba, poradzę sobie. – Chcąc nieco rozjaśnić ponury nastrój, spytała: – Wery, a pamiętasz tamtą noc, gdy niosłeś mnie przez las do pałacu?

– Pamiętam... – złapał ją na ręce i obrócił się kilkakrotnie – ...że byłaś bardzo ciężka.

Od dawna nie śmiali się w głos. Patrzyli na siebie szczęśliwi, na ten jeden błogosławiony moment wolni od zmartwień. Ona obejmowała go za szyję i patrzyła mu z radością w oczy. Mgnienie, błysk, krótka chwila i koniec. Spoważnieli, bo już w ich teraz i dziś wkradało się jutro, takie niepewne, trudne, w którym nie mogli być razem.

– Musimy wracać – powiedział Ksawery, ostrożnie stawiając żonę na ziemi.

Na moment jeszcze przygarnął ją do siebie i przytulił. Chciała go poprosić, żeby już tu zostali, zapewnić, że zniesie mgłę, ciemności i widma czające się między drzewami, zniesie wszystko, byle z nim. To były jednak pragnienia, których nie można było spełnić. Obowiązek wołał. Ojczyzna wzywała.

***

Następnego dnia Ksawery i Dominik udali się do Wilna, gdzie w hotelu Niszkowskiego miała się odbyć tajna narada.

Wiktoria spędzała czas z panią Oktawią, podczas gdy jej synowie bawili się przed pałacem na śniegu. Patrzyła z okien buduaru na starszego Ignasia, który ze swoim spokojem i urodą wdał się w dziadka Janusza z Łubinowa, oraz na Maurycego, w którym wigor buzował z nieposkromionym uporem. Guwerner chłopców, pan Jurewicz, nigdy się nie poskarżył, ale z najmłodszym Łempickim miał trzy światy. Był to bowiem uczeń zdolny i bystry, a jednocześnie czupurny i samowolny. Niestety, szybko przyswoił sobie naukę, jaką przyjemnością są władza oraz poczucie wyższości. Ksawery ostro ganił syna, gdy malec przekraczał dopuszczalne granice. Maurycy, przywołany do porządku, pokorniał na jakiś czas, wśród łez zapewniał, że już nigdy więcej, że jego wina, jego bardzo wielka wina, ale niedługo potem z tego krzepkiego i ładnego chłopca wyłaził bies nad biesy. Z Ignacym było inaczej. Małomówny, głęboko refleksyjny, nad wiek dojrzały, najchętniej nie rozstawałby się ze swoim zwierzyńcem, który pod byle pretekstem sprowadzał do dworu. „Mam dla ciebie prezent, mamusiu” – mówił, pokazując kolejnego burego kocura albo ptaka ze złamanym skrzydłem. „Mamusia nie będzie się musiała kłopotać, ja się nim zajmę” – dodawał natychmiast ochoczo, a Wiktoria z pobłażliwym uśmiechem rachowała, ile to już psów, kotów i innych zwierząt Ignaś jej sprezentował.

– Jak ty możesz być taka spokojna. Ja sobie miejsca znaleźć nie mogę! – zawołała pani Oktawia, i jakby na potwierdzenie tych słów przesiadła się z szezlonga na fotel. – Pojechali tam nie wiadomo po co. Czemu ich nie zatrzymałaś?

– Ależ, mamo, przecież mama wie... – zaczęła Wiktoria, gdy usiadła naprzeciwko świekry.

– Wiem, wiem. Tak tylko mówię, bo źle mi bardzo. Już męża oddałam sprawie. Michaś też swoje odsłużył. A teraz mam oddać drugiego syna i wnuka?

Wiktoria pochyliła się, wzięła panią Oktawię za ręce i zmusiła się do uśmiechu.

– Oni wrócą. A jak Bóg pozwoli to może... może...?

– Może pogonią Moskali? – Pokryta licznymi zmarszczkami twarz zasępiła się jeszcze bardziej. – Prędzej naszych na Sybir pogonią. Wiesz, Wiktorio, kiedy straciłam męża, to tak głęboko wierzyłam, że kolejnej zawieruchy na pewno nie dożyję. I proszę! – Przyłożyła dłoń do piersi. – Aż mnie serce boli, jak pomyślę!

– Mamo...

Oktawia uśmiechnęła ze smutkiem.

– Na to Ksaweremu życie ocaliłaś? Żeby on... – Pokręciła głową. – Dominik miał przejąć Łempice, miał się ożenić i...

– Jeszcze zdąży to zrobić – zapewniła Wiktoria z fałszywym żarem i nadzieją, że entuzjazm przysłoni niepewność i lęk, dręczący je obie.

– A jeśli nie? – Popatrzyła w okno. – Gdyby zostawił po sobie dzieci...

– Będzie miał dzieci.

– Ech, sama dobrze widzisz, jak mu się nie układa.

Wiktoria od dawna już dumała nad dziwnym losem, który przypadł w udziale Dominikowi. Wydawało się, że ma wszystko: niepospolitą urodę, która potężniała z wiekiem, pełne pogody i życzliwości usposobienie, lotny umysł, wdzięk, nienaganne obycie i szlachetność serca. Zupełnie jakby przy jego urodzeniu asystowało dwanaście wróżek, z których każda obdarzyła go tym, co miała najlepszego. Wszystko wskazywało jednak na to, że baśniowa, trzynasta zmora także się pojawiła i zostawiła w prezencie miłosne niepowodzenia. Zdrada pierwszej narzeczonej, śmierć kolejnej i liczne próby znalezienia odpowiedniej wybranki, kończące się fiaskiem. Dominik nigdy się nie poskarżył, ale Wiktorii czasami udawało się uchwycić jego spojrzenie, gdy patrzył na nią i Ksawerego, i domyślała się, że samotność wadzi mu coraz bardziej.

– Gdyby żyła Jurga... – mówiła dalej pani Oktawia. – Chyba wolałabym, żeby mi rzekła wprost, co będzie i czego można się spodziewać. Ta niepewność to jak powolne konanie.

– Od dawna czuję to samo – odpowiedziała Wiktoria, błądząc myślami gdzieś daleko.

Ksawery i Dominik wrócili dopiero następnego dnia rano. Nic nie mówili, a nietęgie miny ukrywali za fałszywym spokojem, który łatwo było zdemaskować.

Podczas obiadu panowała dziwna, nabrzmiała zadumą cisza, którą wreszcie przerwał wuj Bernard.

– A cóż to my tak siedzimy jak na stypie! – rzucił wesoło, unosząc kieliszek. – Za zwycięstwo!

Jego żywotność, której nie osłabił sędziwy wiek, udzieliła się zebranym przy stole.

– Za zwycięstwo! – powtórzyli i z większym apetytem próbowali wołowych ozorów przyprawionych chrzanem.

Bernard Hordziejewicz przekroczył osiemdziesiąty rok życia, ale zwinny w ruchach, z rumianą twarzą i postawną sylwetką, wydawał się dużo młodszy. Przed laty to on wojował, a chociaż zapłacił za to utratą rodzinnego majątku, nigdy nie żałował, że ruszył w bój. Powtarzał, że można urodzić się majętnym, można herby posiadać, ale prawdziwe szlachectwo zdobywa się jedynie w walce.

Wiktoria miała szansę szczerze porozmawiać z mężem, dopiero gdy wieczorem wrócili do Zielnej. Siedzieli na podłodze, oparci plecami o łóżko, i patrzyli na ogień w kominku.

– Jak to wygląda?

– Dobrze.

– Ksawery...

– Mówię prawdę, chociaż dużo rzeczy robionych jest na ostatnią chwilę, plany są zmieniane z dnia na dzień, bo jedni chcą tak, drudzy inaczej, my swoje, Czerwoni swoje, ale... – Uśmiechnął się. – Nie o wszystkim mogę ci powiedzieć, sama rozumiesz.

– Kiedy?

– Wkrótce. Tydzień, może dwa, trzy...

– Dwa, trzy... W samym środku zimy.

– To dla nas rzeczywiście niekorzystne, ale dla Moskali również. Nie spodziewają się tego, zaskoczymy ich.

Wiktoria zwróciła ku Ksaweremu twarz. Jej wzrok opadł niżej, na szyję męża, i nagle zobaczyła zaciskający się na niej stryczek. Okropna wizja sprawiła, że przytuliła się mocno do ukochanego.

– Ksawery, ja wiem, że wrócisz. Jurga mi to przepowiedziała dawno temu.

– Tak? – Zdawało się, że wyznanie podziałało na niego krzepiąco.

Pokiwała głową.

– Mówiła, że czeka mnie wielki smutek, i na szczęście mamy go już za sobą. Nie potrafię wyobrazić sobie większego smutku niż ten, gdy straciłam nasze dziecko i kiedy okazało się, że już nie będziemy mogli... Jurga mówiła, że się napłaczę, a wtedy przecież płakałam całymi dniami. Dlatego wiem, że wrócisz.