Zaklęte zwierciadło - Ewa Sobieniewska - ebook + audiobook + książka

Zaklęte zwierciadło ebook i audiobook

Sobieniewska Ewa

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1833. Eufrozyna Bilińska, zubożała szlachcianka, nie martwi się coraz trudniejszym położeniem swej rodziny, bo – szczęśliwie zakochana – żyje marzeniami. Nie wie, że rodzice mają wobec niej inne plany. Postawiona przed rozpaczliwym wyborem, postępuje wbrew sobie, co zaważy na całym jej życiu.

 

 

Dwadzieścia lat później Eliza Ruczyńska szykuje się do ślubu z młodym i przystojnym arystokratą, gdy w jej świat wkracza rosyjski szlachcic – zaborca. Dziewczyna, chociaż zawsze była posłuszna woli rodziców, tym razem postanawia iść za głosem serca, nawet jeśli oznacza to ostracyzm środowiska. Czy ta decyzja przyniesie jej upragnione szczęście? A może przyjdzie jej stoczyć jeszcze niejedną walkę o siebie i miłość?

 

 

To pasjonująca saga o kobietach, które musiały ponieść konsekwencje swoich wyborów. To opowieść o nienawiści prowadzącej do miłości – i miłości prowadzącej do nienawiści. To historia o podnoszeniu się po stracie, o kobiecej sile, która pozwala przetrwać najgorszy czas, oraz o tym, że aby odnaleźć spokój ducha, trzeba rozliczyć się z przeszłością – nie można nią żyć.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 35 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,7 (86 ocen)
63
17
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karolinakultys

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo podobały mi się obie części cyklu. można jak widać pisać o rzeczach ważnych nie obrażając uczuć czytelników myślących inaczej. cieszę się że autorka nie uległa "modzie" wplatania wątków poprawnych ideologicznie które nie dość że niczego nie wnoszą to jeszcze są bardzo szkodliwe.
20
Lipcia1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna. Czekam na cd.
10
forxiga

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam obydwie czesci.
10
BEATAWOJDA

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 🙂
10
violanta

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna, czekam na dalszą część
10

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Ewa Sobieniewska, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Małgorzata Piotrowicz

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: pixbay.com, Beata Trzeciak

Zdjęcie autorki: © Beata Trzeciak

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67915-39-7 (EPUB); 978-83-67915-40-3 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Słowik zacznie piosenkę – i róże rozkwitną

Pośród szmaragdowego młodych łąk kobierca!

– A mnie czyż nowa wiosna zawita do serca?

Konstanty Gaszyński, Zima (fragment)

PROLOG
KRÓLESTWO POLSKIE, ŁUBINÓW, KWIECIEŃ 1835 ROKU

Krzyk, z początku niewyraźny, przypominający raczej jęk, zaczął potężnieć. Zdawało się, że odbija się od ścian, wprawia w drżenie szyby serwantek i szklane klosze lamp, których nikt nie zdążył zapalić. Janusz Słoczyński poderwał się z krzesła i doskoczył do drzwi, lecz zabrakło mu odwagi, by wejść do środka. Oddychał szybko, przerażony i blady.

– Boże, uratuj ją... – powtarzał cicho, spoglądając na wiszący przy wejściu do jadalni drewniany krzyż. – Chryste, zlituj się, to moja wina. Mnie ukarz!

Opadł na kolana, próbując powtarzać słowa litanii, ale nie słyszał swego głosu, błagalnego Kyrie Eleison, tylko krzyk przeszywający go na wskroś.

Zasłonił uszy, aż nagle wszystko umilkło. Zastygł w bezruchu, mierząc się ze strachem po stokroć gorszym od tego, który prześladował go w powstaniu. Nie żyje... – pomyślał i przez krótki moment nie widział wnętrza jadalni, lecz czarną, kołyszącą się chmurę.

– Panie Słoczyński.

Nie zareagował od razu. Minęła dłuższa chwila, nim podniósł wzrok na kanciastą, zmęczoną twarz doktora Michowa. Zmusił się, by wstać, i czekał na słowa, które go zabiją.

– Już po wszystkim. Ma pan zdrową córkę.

– Córkę... córkę – powtarzał cicho, trawiąc te słowa i bojąc się zadać kolejne pytanie. – A moja żona?

– Pańska małżonka czuje się dobrze, teraz odpoczywa.

– Dzięki ci, Boże... – szepnął, opierając się plecami o ścianę. Na moment przymknął powieki, jego twarz złagodniała, usta rozchyliły się w słabym uśmiechu.

– Tak... – Doktor obrzucił wzrokiem swój fartuch, pokryty brunatno-czerwonymi plamami. – Nie powinienem niczego przed panem ukrywać. To był ciężki poród. Miejmy nadzieję, że nie wystąpi gorączka. Pani Eufrozyna... Wątpliwe jest, by jeszcze kiedyś...

– Proszę mówić.

– Nie będzie miała więcej dzieci.

Janusz Słoczyński zrobił jedynie niecierpliwy ruch ręką, dając do zrozumienia, że to teraz nieważne.

– Czy pozwoli pan, że się umyję? Przebiorę się tylko i wrócę do pańskiej małżonki.

– Ależ oczywiście. – Używając dzwonka z wizerunkiem Napoleona, Słoczyński przywołał służącą. – Pokażesz panu doktorowi drogę i znajdziesz świeże ręczniki, a potem zadbasz, by podano kawę.

Kiedy został sam w pokoju, usiadł przy stole i oparł głowę na rękach. Trząsł się z zimna, choć stary piec o zielonych kaflach był jeszcze gorący. Zbliżała się szara godzina, która wpełzała przez okna, osiadała na jasnych firanach i zagarniała blask kwietniowego dnia, oddając w zamian melancholijny półmrok. O szybę tłukła się mucha, próbując uciec przed ciemnością. Wahadło zegara sennie odmierzało czas, utrudzone niekończącą się pracą.

Janusz Słoczyński usłyszał coś jeszcze: cichutkie kwilenie i kroki w sypialni przylegającej do salonu jadalnego. Wstał i zbliżył się do drzwi z lękiem i nadzieją. Gdyby go zawołała, gdyby choć szepnęła jego imię...

Kiedy z pokoju wyszła Ludwika z zawiniątkiem w ramionach, zrobił ruch, jakby chciał ją wyminąć, ale piastunka zagrodziła mu drogę.

– Śpi. Nie przeszkadzajmy jej. – Uniosła ku niemu ozdobiony falbaną becik. – A oto i pańska córeczka.

– Jest taka... maleńka – powiedział wzruszony, spoglądając na zaróżowioną buźkę.

Ostrożnie dotknął palcem rączki.

– No, nie taka znów maleńka. Akuratna, taka jak trzeba. Zaraz poślę po żonę gajowego. Powiła przed tygodniem i będzie w sam raz na mamkę.

– Dziękuję, Ludwiko. – Zawahał się. – Czy Eufrozyna mówiła ci... Wspominała może, jak chciałaby ją nazwać?

Piastunka uciekła wzrokiem.

– No, zmęczona była, więc...

– Więc poczekamy, aż odpocznie. Niech ona zadecyduje.

Ludwika uśmiechnęła się nieporadnie, kołysząc dziewczynkę w objęciach.

– Lepiej, żeby to pan... – chrząknęła, pociągając nosem. – Ona nie...

Janusz westchnął głęboko. Bolesny ciężar znów osiadł mu na piersi.

– Rozumiem. – Popatrzył na córkę. – Chciałbym ją nazwać po ojcu.

– Wincentyna? – spytała z powątpiewaniem Ludwika.

– Rzeczywiście, nie brzmi dobrze i nie pasuje do niej. Może więc Wiktoria?

– Wiktoria, Wiktunia. Ładnie. – Popatrzyła uważnie na poszarzałą twarz Słoczyńskiego. Źle wyglądał. I jeszcze ten upiorny smutek w oczach, od którego ciarki szły po kręgosłupie. – Jeszcze się wszystko poukłada, zobaczy pan. Ona zapomni, wybaczy... Macie córkę, więc...

– Nic się nie poukłada, Ludwiko. Za późno... Od dawna jest już za późno...

CZĘŚĆ IPrzed zwierciadłem
ROZDZIAŁ 1
LITWA, WILNO, WRZESIEŃ 1853 ROKU

Elizie Ruczyńskiej od dziecka wpajano, że powinna się bać. Najlepiej wszystkiego. Gniewu ojca, kościstych dłoni ciotki Teodozji, czarnych kotów, zła czającego się w ciemnych zaułkach, deszczu, ale również słońca, wody w sadzawkach i rzekach, zdrożnych myśli, a przede wszystkim Boga, który dla Elizy miał twarz rozzłoszczonego starca z obrazu Trójcy Świętej, wiszącego w pokoju matki. „Bój się Boga!” – mówiono, gdy zbyt głośno się śmiała albo biegła w podskokach przez korytarz. „Bój się Boga” – powtarzano, gdy w białej, perkalowej sukience kładła się na trawie, by marzyć nie wiadomo o czym. „Zobaczysz, Bóg cię pokarze” – ostrzegano, gdy niepytana próbowała zabierać głos. Bała się więc, wyćwiczona połajaniem, ale najmocniej wtedy, gdy porównywano ją z bliźniaczą siostrą. „Helenka nigdy by tak nie postąpiła, Helenka wiedziałaby, jak się zachować. Ach, gdyby tu była Helenka...” – wzdychała z żalem ciotka Teodozja, sięgając po różaniec tylko z przyzwyczajenia, bo za duszę prawdziwego anioła modlić się wszakże nie potrzeba.

Teraz, gdy Eliza siedziała zupełnie sama przy stole zastawionym do uroczystej wieczerzy, bała się, że już więcej nie zniesie, że rozpacz ją rozerwie, a gorycz sprawi, że potłucze porcelanową zastawę, którą wniosła w posagu. Nikt nie przyszedł, nikt! Zaproszenia wysłała już dawno, przygotowywała się od tygodnia i czekała na ten wieczór jak na cud, który przywróci ją do łask i obdarzy przychylnością bliskich. Nie była na tyle naiwna, by się łudzić, że pojawi się ojciec, ale matka? Wanda? Zakryła twarz dłońmi i zapłakała cicho, ze wszystkich sił starając się stłumić łkanie. Rzadko pozwalała sobie na taką słabość, odkąd w dzieciństwie usłyszała od ciotki Teodozji, że lamenty nie przystoją panience i że Helenka z pewnością nie uroniłaby nawet jednej łzy.

– Proszę jaśnie pani. – Do jadalni weszła młoda i szczuplutka służąca Olena. – Bo kucharka pyta, czy podawać. Piec stygnie.

Eliza pospiesznie otarła policzki, próbując zachować resztki godności, i już zamierzała wydać dyspozycje, ale ubiegła ją ciotka Teodozja.

– Wracaj do kuchni. Ja porozmawiam z kucharką. Pozabieraj naczynia.

– To gości nie będzie?

– A ty nie wiesz, że takie ciekawskie jak ty to się w piekle smażą?

Dziewczyna spuściła wzrok, wyrzucając sobie, że po raz kolejny się zapomniała. Prędko uprzątnęła stołowe srebra, patery i półmiski z nadziewanymi roladami.

Eliza przyglądała się, jak pustoszeje stół, z którego jeszcze przed kilkoma godzinami była taka dumna. Smutku nie mogła wypłakać, więc ten rozpychał się w głowie, schodził do gardła i osiadał niby kamień o ostrych brzegach na żołądku.

– Mówiłam ci, że nikt nie przyjdzie – zakomunikowała zimno ciotka Teodozja. – Zmarnowało się tyle jedzenia. Musiałaś być taka uparta? Naprawdę liczyłaś na to, że po tym, co zrobiłaś...

– Ciotko, proszę...

– A czy matka cię nie prosiła? Ojciec? Chciałaś, to masz. Teraz tak będzie wyglądało twoje życie. Zasłużyłaś sobie.

Eliza wstała z krzesła, z przyzwyczajenia kładąc rękę na brzuchu. Ciotka zauważyła ten gest i uśmiechnęła się drwiąco.

– Opatrzność czuwała, byś nie wydała na świat dziecka zaborcy, poczętego w grzechu.

Eliza zacisnęła usta. Skurcz bólu na krótką chwilę wyostrzył rysy jej twarzy, wykrzywił wargi w grymasie i dźgnął między oczy.

– Ciocia wybaczy, pójdę się położyć – powiedziała spokojnie, za wyćwiczonym latami opanowaniem chowając smutek i niechęć, a także potężne uczucie gniewu, którego się bała.

– Tak, tak, idź spać – mruknęła pospiesznie ciotka Teodozja, bo nie czuła się dobrze z tym, co powiedziała.

W sypialni rozgościły się ciemność i wrześniowy ziąb, którego nie zatrzymały grube mury kamienicy i ledwie tlące się drwa w kominku. Zaraz też przyszła Olena. Zapaliła świece i pomogła swej pani zdjąć suknię z jedwabnej mory. Eliza specjalnie wybrała głęboki odcień błękitu, bo był to ulubiony kolor matki. Długo przygotowywała się na ten wieczór i żywiła głęboką nadzieję, że po tym, co ją spotkało, najbliżsi okażą choć odrobinę współczucia i łaski. Najwyraźniej jednak w ich oczach wciąż była zbrodniarką, która swą fatalną miłością zhańbiła rodzinę.

Leżąc w łóżku, powróciła myślami do tych chwil, gdy ten jeden, jedyny raz sprzeciwiła się woli matki i ojca. A przecież zawsze była dobrą, posłuszną córką. Ze wszystkich sił starała się dorównać Helence, tej uwielbianej przez wszystkich siostrze, która choć nie zdołała nawet złapać pierwszego oddechu, obrosła w przymioty niemalże świętej. Eliza szybko nauczyła się uprzedzać życzenia innych, dostosowywać do ich pragnień, powściągając własne. Ubóstwiała matkę, która nigdy nie skąpiła jej pieszczot i ciepłych słów, nazywając swoją księżniczką i ukochaną dziewczynką. Ojciec z ciotką zachowywali większą rezerwę. Tępili zgodnie wszystko to, co uznawali za rażące i nieodpowiednie: śmiech, płacz, złość i dziecięcą egzaltację. Lepili małą Elizę jak lalkę z gliny, z satysfakcją i dumą słuchając zachwytów innych nad panienką Ruczyńską, śliczną, ułożoną jak trzeba, z licznymi talentami. Żadna panna nie mogła się z nią równać. Żadna nie miała aż tak alabastrowej cery, gęstych czarnych włosów i błyszczących oczu. Żadna nie wydobywała z fortepianu dźwięków wystarczająco rzewnych i czystych. Żadna nie poruszała się z takim wdziękiem. Żadna nie była tak słodka i pokorna.

Pochwały, które w dzieciństwie sprawiały Elizie przyjemność, w miarę upływu lat zaczęły w niej budzić wyrzuty sumienia. „Przecież ja wcale taka nie jestem” – miała ochotę zaprotestować. „Zobaczcie, jak ona pięknie zajmuje się dziećmi, będzie doskonałą matką” – mówiono, gdy bawiła potomstwo swych kuzynek, i nikt nie dostrzegał, że w rzeczywistości obecność hałaśliwych siostrzenic i siostrzeńców męczy Elizę i drażni.

Towarzyskie spotkania, podczas których uśmiechając się łagodnie, odgrywała narzuconą rolę, sprawiały, że potem w nocy cierpiała na boleści żołądka. Nieraz odnosiła wrażenie, że nosi w nim świętą siostrę Helenkę, matkę i ciotkę Teodozję, że to one żyją w jej ciele i kierują nim wedle swej woli. Raz zwierzyła się z tego jedynej przyjaciółce Wandzie, która zawyrokowała, że Eliza jest wrażliwa, przeżywa wszystko zbyt mocno i że najlepsze na boleści są krople miętowe, a na nerwy – walerianowe.

A potem poznała Dominika Łempickiego. Przedstawiono ich sobie niedługo po święcie Matki Boskiej Różańcowej, a po Nowym Roku odbyły się zrękowiny. Radość wielka zapanowała w rodzinie. Łempiccy... Zacny ród, piękny majątek, chwalebne czyny. Czyż to nie szczęście dla Elizy? Czyż to nie zaszczyt?

A tymczasem ona haftowała monogramy na pościeli, cierpiąc na coraz większe dolegliwości żołądka i bóle głowy, pogubiona w uczuciach. Dominik Łempicki był jak z marzeń. Zachwycił ją od pierwszego wejrzenia i musiała się upominać, by nie patrzeć na niego zbyt długo. Smukły, wysoki, ciemnowłosy, wyjątkowo urodziwy, zupełnie inny od podstarzałych kawalerów o nalanych twarzach, których rodzice przyjmowali na proszonych obiadach. Wiedziała, że papa szuka jej męża, i strach ją zdejmował, jak też zakończą się owe poszukiwania. Znała swoje powinności, była pogodzona z myślą, że kiedy przyjdzie nieuchronne, ma obowiązek ucałować dłoń ojca, podziękować jemu i Bogu, że nie zostanie starą panną jak ciotka Teodozja. Tego dnia, gdy dowiedziała się, komu oddano jej rękę, poczuła ulgę i przez krótki czas była naprawdę szczęśliwa. Okazało się, że narzeczony poza ujmującą powierzchownością posiada także inne zalety. Adorował ją subtelnie, bez rażącej natarczywości, która zresztą i tak byłaby niemożliwa, bo przeważnie towarzyszyła im ciotka Teodozja. Tylko podczas gry na fortepianie, gdy ćwiczyli mazurki albo polonezy, mieli szansę zbliżyć się do siebie. Zdarzało się, że Dominik muskał jej palce, na krótką chwilę splatał ze swoimi, patrząc na nią tak, że rozogniało się w niej wszystko i pragnęła w nieskończoność widzieć jego oczy i czuć dotyk. Nie wątpiła, że to, co się w niej przebudziło, jest miłością, o jakiej czytała w książkach, które Wanda wykradała matce. A jednak z każdym kolejnym spotkaniem ogarniał ją coraz większy strach, natury którego nie rozumiała. Miała wrażenie, że to nie ona wychodzi za mąż, ale to drugie, doskonałe wcielenie Helenki. To nie ona się uśmiecha, nie ona skromnie spuszcza wzrok, nie ona kocha. Jestem obłąkana – myślała nieraz, lękając się, że Dominik w końcu to odkryje. Wyobraźnia podpowiadała jej różne scenariusze, a każdy uwzględniał pogardę, nienawiść i odrazę narzeczonego. Dlatego też nie mogła postąpić inaczej. Nie mogła!

Eliza przekręciła się na łóżku, gdy usłyszała kroki na korytarzu. Nasłuchiwała przez dłuższą chwilę, aż wreszcie usiadła i oparła się o drewniany zagłówek.

– Dima! Tak długo cię nie było! – rzuciła z tłumionym wyrzutem w stronę młodego mężczyzny, który z przewieszonym przez ramię surdutem wszedł do sypialni. – Czekałam.

– Nie chciałem ci przeszkadzać w wielkim pojednaniu, moja piękna Elizawieto – odparł pogodnie, przysiadając na łóżku. – Twój ojciec przestał się dąsać?

– Nie. Nikt nie przyszedł. Nikt! Nawet Wanda.

– Można się było tego spodziewać, czyż nie? – Ściągnął buty i położywszy się w poprzek, podparł głowę na łokciu. Ciemne oczy mężczyzny patrzyły na nią wesoło. – Nie musisz żebrać o ich łaskę. Poradzimy sobie bez nich.

– Oni mi nigdy nie wybaczą.

– A czy to takie ważne?

– Jak możesz tak mówić, przecież wiesz...

– Wiem, ale chyba pora się pogodzić z tym, że dla nich jesteśmy straceni. I jeszcze dali nam tę kostuchę, żeby nas gnębiła.

– Ciotka Teodozja stara się pomóc – zaprotestowała, sama w to nie wierząc.

– Wolałbym, żeby pomagała gdzie indziej. – Uśmiechnął się.

– Ja również – odparła szeptem. Odrzuciła pierzynę na bok i przysunęła się do niego. – Dmitriju, mam tylko ciebie. Tylko ciebie. Obiecaj, że zawsze przy mnie będziesz, że nigdy mnie nie zdradzisz, nie zawiedziesz.

– No co też ci chodzi po głowie, moja piękna Elizawieto. – Odgarnął jej włosy z czoła i pocałował w skroń. Jego wargi były ciepłe i suche jak lipcowa ziemia.

Eliza objęła go mocno, wyczuła przy tym woń alkoholu i tytoniu. Uniosła ku niemu usta, po raz pierwszy od dawna szukając u niego intymnej bliskości. Utrata dziecka na wiele tygodni uśpiła zmysły, ale teraz Eliza potrzebowała pociechy i potwierdzenia, że dokonała słusznego wyboru. Dmitrij pocałował ją krótko, niedbale, jakby myślami błądził gdzieś indziej.

– Pora spać, najdroższa. Jutro porozmawiamy.

Ułożyła się na boku, nieco zawiedziona, ale spokojna, że czuje jego ciało przy swoim i słyszy miarowy oddech. I tylko jedna myśl zakłócała sen: Dmitrij niczego jej nie obiecał.

Mimo późnej pory pani Izabela Ruczyńska zapukała do sypialni męża. Nie spał jeszcze, ubrany w szlafrok siedział w fotelu, wpatrując się w płonące świece. Popatrzył na nią bez zaskoczenia i bez ciekawości, co ma mu do zakomunikowania. Przed laty cieszyły go te nocne odwiedziny, choć doskonale wiedział, że żona nie przychodzi do niego gnana miłością, lecz marzeniem, by spełnił się sen o wyczekiwanym macierzyństwie. Gdy to się wreszcie stało, przestała składać mu wizyty, a jego afekty traktowała jak zło konieczne. Szybko pozszywał zranione serce, bo chętnych szwaczek nie brakowało. Wystarczyło zachować dyskrecję, by dalej uchodzili za wyjątkowo zgodne i dobrane małżeństwo.

– Wybacz, Karolu, że naruszam twój spokój, ale...

– Ale spać nie możesz, bo lubisz się zamartwiać sprawami błahymi – dokończył za nią lekceważącym tonem.

– Eliza nie jest błahą sprawą. Czekała dziś na nas.

– Naprawdę musimy do tego wracać? Znasz moje zdanie, nic się nie zmieniło. I nie zmieni.

– Nawet jeżeli tak mi na tym zależy? Choć cię proszę? Nie mogłeś tego zrobić ze względu na mnie?

– Ze względu na ciebie, droga małżonko, nie wydziedziczyłem jej, choć powinienem był. Ze względu na ciebie otrzymała posag, ze względu na ciebie zrobiłem kiedyś coś, czego teraz bardzo żałuję. Gdybym mógł cofnąć czas...

– Wcale tak nie myślisz.

– A jednak. Oboje popełniliśmy straszny błąd i teraz za to płacimy.

Zbliżyła się do męża, posyłając mu łagodny, słodki uśmiech.

– To twoja córka.

– Moją córką była Eliza Izabela Ruczyńska. Elizy Kuzniecowej nie chcę znać.

– Jesteś okrutny.

– Ja? – Wstał z fotela. Początkowe opanowanie przeszło w stan podwyższonej irytacji. – Nic już nie zmyje hańby z naszej rodziny. Moim nazwiskiem wycierają sobie usta wszyscy w mieście. Wróć, proszę, do siebie i zastanów się, czyś się do tego nie przyczyniła.

– Przyczyniłam się?

– Rozpieszczałaś ją, trzymałaś przy sobie, zamiast pozwolić Teodozji zapanować nad jej krnąbrnym charakterem.

– Krnąbrnym? Co ty mówisz? Przecież zawsze była taka grzeczna i posłuszna.

– Doskonale się maskowała, a ty, zaślepiona i ufna, nie dostrzegłaś prawdziwej natury Elizy. Cóż, sprawdziło się stare przysłowie, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Pani Izabela pochyliła głowę, skuliła ramiona, gestem tym kontentując męża. Karol Ruczyński właśnie tego oczekiwał od kobiety, której ślubował przed dwudziestu pięciu laty. Pragnął szacunku, posłuszeństwa i lojalności. Nie wiedział, że żona tylko dlatego spuściła wzrok, by nie dostrzegł w nim złości i niechęci.

ROZDZIAŁ 2

Następnego dnia Eliza postanowiła wybrać się do rodziców, choć ciotka Teodozja sarkała, że szkoda drogi i czasu. Państwo Ruczyńscy, mimo iż posiadali piękny majątek szesnaście wiorst od Wilna, cenili sobie bardziej miejski pejzaż i rozrywki, których próżno szukać na prowincji, choćby i malowniczej. Od lat mieszkali we własnej kamienicy na ulicy Świętojańskiej, w pobliżu pałacu Paców, który dawniej był siedzibą hetmana wielkiego litewskiego, potem kasztelana żmudzkiego, a jeszcze nie tak dawno temu księcia Sapiehy. Eustachy Kajetan okazał się zdecydowanie większym patriotą od swojego ojca Franciszka, o którym plotkowano, że jest nieślubnym synem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Młodemu Sapiesze za udział w powstaniu listopadowym skonfiskowano dobra, w tym pałac Paców. Teraz ten okazały budynek był własnością gubernatora wileńskiego.

Eliza poczekała, aż Dmitrij wyjdzie z domu, bo pewnie i on odradzałby tę wizytę, i zabrawszy ze sobą służącą, udała się do rodziców. Z ulicy Zamkowej na Świętojańską było bardzo blisko, toteż nie najęła dorożki. Podczas jej pierwszych po ślubie odwiedzin ojciec poinformował ją krótko, że nie życzy sobie, aby zakłócała mu spokój. Od tamtego dnia minęły jednak dwa miesiące, co pozwalało mieć nadzieję, że tym razem przyjmie ją serdeczniej.

Gdy dotarła na miejsce, została wprowadzona do salonu różanego, nazwanego tak z powodu trzech pokaźnych płócien Jana Rustema[1], przedstawiających matkę i dwie ciotki pana Ruczyńskiego wśród róż. Eliza rozejrzała się dyskretnie wokół, ale nie dostrzegła żadnych zmian.

Wyszła jej na spotkanie matka, wyciągając ręce w serdecznym geście.

– Córeczko! – zawołała, siadając przy niej na sofie w stylu empire. – Tak mi przykro. Chciałam przyjść, uwierz, ale... – Zamilkła, bo w drzwiach pojawił się Karol Ruczyński. Mimo dość swobodnego, domowego stroju, na który składały się ciemne spodnie, jasna koszula i granatowa kamizelka, wyglądał bardzo oficjalnie, a jego surowe spojrzenie przestrzegało przed poufałością.

– Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno ostatnim razem? – spytał tak lodowatym tonem, że chłód wypełnił salon, jak gdyby mroźne powietrze wpadło przez okno. – Nie jest tu pani mile widziana, pani Kuzniecowa.

– Karolu... – jęknęła błagalnie pani Izabela.

– Ojcze, proszę. – Eliza wstała z miejsca i zrobiła krok w jego stronę. – Minęło już tyle miesięcy. Wczoraj...

– Pani Kuzniecowa – akcentował słowa w taki sposób, jakby obrzucał ją najgorszą obelgą – pozwolę sobie zauważyć, że dokonała pani wyboru ze wszystkimi jego konsekwencjami. Uprzedzałem, że nie będzie pani mogła liczyć na naszą przychylność po tak skandalicznym i naruszającym wszelkie zasady przyzwoitości zachowaniu.

Eliza patrzyła na ojca, przełykając gorzkie łzy. Zawsze był wobec niej surowy i wymagający, ale nie miała nawet cienia wątpliwości, że jest jego kochaną córką, jedynaczką, która napawała go dumą. Pamiętała, jak uczył ją jeździć konno, choć mógł to zadanie zlecić służącemu, jak czuwał przy jej łóżku, gdy dostała wysokiej gorączki, i zawsze nazywał ją „Elizką”. Teraz zaś traktował jak obcą.

– Naprawdę nigdy mi nie wybaczysz?

Nie odpowiedział, tylko sięgnął po dzwonek. Po chwili w salonie pojawił się lokaj.

– Proszę odprowadzić panią do wyjścia – oświadczył Ruczyński, nie patrząc na córkę.

Eliza zagryzła wargi, by nie rozpłakać się z upokorzenia i wstydu.

– Do widzenia, mamo. – Dygnęła, odwróciwszy się w stronę pani Izabeli, która siedziała na sofie z wyrazem cierpienia na twarzy. – Ojcze. – Raz jeszcze dygnęła i ruszyła długim korytarzem do drzwi.

– Nie masz serca! – syknęła przytłumionym głosem pani Izabela, podchodząc do męża, gdy zostali sami. – Nikt ci tu nie każe przyjmować Kuzniecowa, ale Eliza...

– Eliza sama zdecydowała, kto ma być jej rodziną. Proszę cię, moja droga, nie próbuj się ze mną wadzić. Ta sprawa zbyt długo nas już zaprząta.

Pani Izabela znała swoje miejsce i powinności. I także swego męża. Żyła z nim na tyle długo, by wiedzieć, że choć nie jest złym i okrutnym człowiekiem, cechują go upór, a także dziwna duma, nakazująca mu zrywać wszelakie stosunki z ludźmi, którzy zawiedli jego zaufanie i przez których poczuł się zdradzony.

Żałowała z całego serca, że córka dokonała wyboru, skazując siebie na ostracyzm, a ją, matkę, na samotność tak ciężką i przygnębiającą jak jesienny mrok.

Powóz kołysał się na nierównej drodze. Ciemne chmury zasnuły niebo, ale jak na koniec września było jeszcze dość ciepło. Elizie nie spieszyło się do mieszkania na Zamkowej, którego nadal nie potrafiła nazywać domem, i do ciotki Teodozji, triumfującej, że ojciec po raz kolejny ją odrzucił.

Kazała zatem dorożkarzowi wieźć się pod Ostrą Bramę. Od wielu miesięcy trzymała się z daleka od kaplicy i od kościoła Świętej Teresy z uwagi na Dominika Łempickiego, który właśnie tam jeździł na msze, ale dzień był powszedni, więc malało ryzyko, że go spotka. Myślała czasem o nim z dziwnym ukłuciem żalu w sercu, bo na swój sposób był jej bliski i nie chciała go skrzywdzić. Przejmował ją wstyd na wspomnienie majowego dnia, gdy poprosiła go o zwolnienie z danego słowa. Siedzieli wtedy w salonie, pilnowani argusowym wzrokiem ciotki Teodozji. Szeptali do siebie, by ocalić resztki prywatności.

– Dlaczego? – spytał zasmucony, chowając do kieszeni surduta pierścień, który mu zwróciła. – Wydawało mi się, że pani i ja... – Przetarł ręką czoło, chrząknął. – Jest ktoś inny?

– Tak – rzekła ledwie słyszalnie.

– I był od początku?

Pokręciła przecząco głową, świadoma, że w tym momencie już na zawsze traci jego szacunek. Dopuściła się nikczemności, zdradzając go, i wiedziała, że za chwilę będzie musiała mu zadać jeszcze jeden cios.

– Kto to jest? – spytał spokojnie.

Zaskoczył ją opanowaniem, pozbawionym gniewu i wściekłości, zupełnie jakby spodziewał się rozstania.

– Dmitrij Timofiejewicz Kuzniecow.

– Kuzniecow... Właściciel tych fabryk włókienniczych?

– Nie, jego syn.

– Rozumiem – powiedział cicho.

Była mu wdzięczna, że nie skomentował jej wyboru ani jednym szyderstwem, nie zadrwił, iż ona, polska szlachcianka z rodu o silnych patriotycznych tradycjach i zasługach dla ojczyzny, woli Rosjanina.

– Jest pani tego pewna? Może to tylko chwilowa słabość, która wkrótce minie?

Widziała, że walczy ze sobą, że mimo upokorzenia nie odrzuca jej i jest gotów dać im szansę.

– Mógłbym poczekać...

– Dominiku – szepnęła i bardzo ostrożnie, tak żeby nie dostrzegła tego ciotka, dotknęła jego ręki. – Za późno na to...

Natychmiast cofnął dłoń i gwałtownie wciągnął powietrze przez zęby.

– Ach tak...

– Czy kiedykolwiek mi pan wybaczy?

– Nie mam pani czego wybaczać – rzekł nieco głośniej, niż zamierzał, po czym dodał cicho: – Doceniam pani szczerość i uczciwość. Życzę pani szczęścia, myślę, że będzie pani potrzebne.

W tamtej chwili zdawało jej się, że święta Helenka krzyczy: „Co ty robisz? Jak możesz być tak nierozważna, tak niemądra!”. Znów bolał ją żołądek, a głowę nawiedziły czarne myśli, że to dopiero początek udręki.

– Mam wielką prośbę, by na razie nie zdradzał pan nikomu naszej sytuacji. Moi rodzice...

– Nie wiedzą – dokończył za nią. – W takim razie tym bardziej życzę pani powodzenia.

W jego głosie nie było ironii, raczej współczucie, a nawet troska, a mimo to Eliza poczuła się jeszcze gorzej. Potem, gdy okazało się, że stryj Dominika został aresztowany i skazany na karę śmierci, prosiła Dmitrija, żeby poprzez swojego ojca spróbował dotrzeć do kogoś, kto mógłby pomóc. Ciotka Teodozja mówiła jej wówczas:

– Widzisz, co robią z nami Moskale? A tyś się wydała za jednego z nich. Jesteś z siebie dumna?

Ocknęła się z przykrych wspomnień i wysiadła z powozu w towarzystwie służącej. Wchodząc po stromych schodach do kaplicy, zwróciła uwagę na starszego mężczyznę bez nogi, być może byłego powstańca, który podpierając się rękami, na siedząco piął się powoli i mozolnie. Wreszcie podniósł się, otarł pot z czoła i za pomocą kuli wskakiwał na kolejne stopnie. Zauważył ukradkowe spojrzenie, uśmiechnął się szeroko i drapiąc po siwej brodzie, rzekł wesoło:

– Łatwo nie jest, ale dam radę, z kulasami czy bez nich.

– Może wezwę woźnicę, toby wam pomógł? – spytała, zatrzymując się.

– A nie. Powoli, powoli i sam zajdę. A jak się przewrócę, to wstanę, bo i jakie mam wyjście?

Odwzajemniła uśmiech i delikatnie podtrzymując dłońmi spódnicę, ruszyła do kaplicy. W środku modliły się dwie siostry zakonne, ściskając w dłoniach różańce, i opierająca się na lasce starowinka.

Eliza padła na kolana przed świętym obrazem i przeżegnawszy się, zaczęła szeptać gorąco:

– Proszę, pomóż mi odzyskać rodziców, ich miłość i szacunek. Niech mi wybaczą!

Uniosła wzrok i z czułością popatrzyła na wizerunek Marii Panny, która codzienne przyjmowała błagania, z pochyloną głową wysłuchiwała modlitw, towarzyszyła nieszczęsnym w trudnościach i brała na siebie ich ból, a wyglądała na tak kruchą i delikatną, jakby sama potrzebowała pociechy i opieki.

Po opuszczeniu kaplicy Eliza spostrzegła Wandę, która szła ulicą Ostrobramską w towarzystwie starej służącej. Dziewczęta przyjaźniły się od dziecka, razem chodziły na lekcje muzyki do organisty z kościoła Świętego Jana, Stanisława Moniuszki, i razem debiutowały na balu przed dwoma laty. Małżeństwo Elizy położyło kres serdecznej więzi. Wanda nie odpisywała na listy, ignorowała zaproszenia, nawet nie powiadomiła dawnej przyjaciółki o swoim ślubie. Teraz, gdy ją spostrzegła, natychmiast odwróciła wzrok, nerwowym ruchem poprawiając kapelusz.

– Wandziu! – zawołała Eliza, podchodząc bliżej. – Wysłałam do ciebie zaproszenie. Miałam nadzieję, że pojawisz się na wieczerzy.

– Mój mąż nie życzy sobie, żebym utrzymywała z tobą stosunki.

– Rozumiem, ale gdybyś mogła choć czasem napisać do mnie...

– Ja nie mam takich inklinacji do nieposłuszeństwa jak ty, Elizo – rzuciła surowo. – Nie złamię słowa danego mężowi. Boleję nad tobą, ale nic nie poradzę. Przykro mi – dodała, wkładając dłonie w futrzaną mufkę.

Eliza popatrzyła na urodziwą, zaróżowioną od zimna twarz, ciemne oczy, w których nie dostrzegła nawet cienia smutku, i wtedy pojęła, że nie straciła przyjaciółki – bo nigdy jej nie miała.

– Nie jest ci przykro – rzekła spokojnie, pozwalając, by myśli, które kiedyś lękałaby się wypowiedzieć, przeszły przez usta. – Namawiałaś mnie, bym poszła za głosem serca, nie szczędziłaś krytyki Dominikowi Łempickiemu, a teraz fałszywie litujesz się nade mną. To ja boleję nad tobą. Jestem żoną człowieka, którego kocham, a ty?

Wanda zapłoniła się, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie znajdowała słów. Skinęła na służącą i wyminęła Elizę, obrzucając ją na odchodnym rozwścieczonym spojrzeniem. Mało nie rozpłakała się ze złości, ugodzona do żywego prawdą, której nie chciała przyjąć. Nie kochała męża, prawie pięćdziesięcioletniego barona z kupionym tytułem, i umierała z zazdrości, że najbliższa przyjaciółka ma poślubić mężczyznę, do którego sama potajemnie wzdychała. Za jedno spojrzenie Dominika Łempickiego wyrzekłaby się ojca i matki, za słowo „kocham” oddałaby duszę, on jednak nie chciał jej duszy i wolał patrzeć na inną.

Eliza tymczasem wróciła do powozu smutna i rozczarowana. Mało było przykrych słów od ojca, teraz jeszcze musiała pogodzić się z myślą, że w niebyt odeszła iluzja długoletniej przyjaźni z Wandą.

ROZDZIAŁ 3

Coś się zmieniło. Eliza czuła to wyraźnie. Podstępny lęk osiadał na ramionach, piął się po szyi i zaciskał na głowie, nie pozwalał spać i odbierał apetyt. Dmitrij coraz częściej spędzał wieczory poza domem, przynosił potem do łóżka obcy zapach, woń nocnego życia i nieskrępowanej swobody. Z początku jeszcze tłumaczył, pośród uśmiechów i pospiesznych pieszczot, że się zasiedział, że dobrze mu szła karta, że przyjaciel Daniłko nie pozwolił mu wyjść bez kolacji, ale w pewnym momencie i to zarzucił. Całował ją tylko krótko, wymawiając się zmęczeniem, i zaraz zasypiał.

Minęły dwa miesiące, od kiedy Eliza, trawiona gorączką, utraciła dziecko. Teraz była już zupełnie zdrowa i chętnie przyjęłaby bliskość męża, ale on zdawał się nie dostrzegać tych pragnień. A przecież jeszcze nie tak dawno potrafił ją kochać przez całą noc.

To znikanie na długie dnie z domu zwróciło uwagę ciotki Teodozji, która podczas wspólnych posiłków lubiła doprawić mięsiwo solidną porcją jadu.

– I gdzież to znowu jest twój drogi mąż, że nie może nam towarzyszyć przy śniadaniu? – pytała z udawaną troską.

– W fabryce, ciociu.

– Ach, w fabryce. Czyżby podjął tam pracę?

Eliza uśmiechała się z przymusem, udając, że docenia dowcip.

– Sprowadzono nową maszynę, dzięki której tkaniny będą mocniejsze. Timofiej Timofiejewicz chciał mu pokazać, jak działa.

– Och, chyba twój teść wiele ma tych maszyn do pokazywania, skoro Dmitrij prawie nie bywa w domu. I tak tu siedzisz sama, biedulko. A pomyśleć, że mogłaś być panią na Łempicach – zaczynała dramatyczną opowieść ciotka.

Eliza znała ją na pamięć. Była to historia szalonej panny, która nad piękny pałac przedłożyła skromne mieszkanie przy ulicy Zamkowej, która odrzuciła najznamienitszego polskiego szlachcica, aby związać los z zaborcą, która utraciła bezcenne dla kobiety poważanie, zastępując je pogardą i ostracyzmem.

– Naprawdę nie żal ci tego? Helenka nigdy by...

Po takich wywodach Eliza cierpiała na jeszcze dotkliwsze bóle głowy i z coraz większym trudem znosiła obecność ciotki Teodozji. Sądziła, że po ślubie uwolni się od niej raz na zawsze, a tymczasem ojciec zdecydował, że z posagiem otrzyma także towarzystwo jego siostry. Męczyło ją to, że nie może być panią we własnym domu. To ciotka wydawała dyspozycje służbie i prowadziła księgi rachunkowe, pozostawiając bratanicy jedynie możliwość układania kwiatów w wazonach.

W pierwszych małżeńskich tygodniach Eliza przyjmowała taki stan rzeczy ze zrozumieniem, a nawet życzliwą akceptacją, bo ciotka była ostatnią nicią łączącą ją z rodzinnym domem, z matką, ojcem i dawnym życiem. To nowe wypełniła miłość Dmitrija i powszechne zgorszenie, dziecko, które miała powitać, a musiała pożegnać, wyrzuty sumienia, że tak wybrała, i ulgę, że nie wybrała inaczej. Dość długo żywiła nadzieję na zawiązanie z ciotką Teodozją komitywy, cichego sojuszu, ale w końcu zrozumiała, że jedyne, na co może liczyć, to pokuta, zadawana dzień po dniu, rano i wieczorem, przy śniadaniu i przy kolacji. Tak, była to przykra uciążliwość, z którą poradziłaby sobie, gdyby tylko Dmitrij przebywał więcej w domu. Czuła się strasznie osamotniona, spędzając czas w czterech ścianach, snując się po pokojach i patrząc przez okna w salonie na ruchliwą ulicę. Nikt jej nie odwiedzał i nie zapraszał. Jedyną rozrywką były przejażdżki bryczką na Antokol do kościoła Piotra i Pawła. Lubiła tworzyć nowe kompozycje i ćwiczyć je na fortepianie, ale ciotka Teodozja bardziej od gry ceniła sobie ciszę.

Wieczorem Eliza postanowiła porozmawiać z Dmitrijem. Coś się w niej otworzyło, jakieś sekretne drzwi do najczystszego gniewu, maskowanego dotychczas smutkiem i strachem.

– Zostawiasz mnie na całe dnie – rzekła mu, gdy przed północą wszedł do sypialni, przynosząc ze sobą woń tytoniu, alkoholu i damskich perfum. – Prawie się nie widujemy.

Popatrzył na nią zaskoczony, może nawet nieco zażenowany niespodziewanymi pretensjami.

– Nie wiem, skąd te żale. Nie znajduję w sobie winy ani powodu, by się tłumaczyć.

– Dmitriju, zrobiliśmy tak wiele, by być razem, a teraz... To nie tak miało wyglądać. – Pokręciła bezradnie głową.

– Rzeczywiście – rzucił cierpko. – Nie było mowy o tym, że zamieszka z nami ta stara kostucha.

– Nie mów tak, proszę, o mojej ciotce. – Trwożnie popatrzyła na drzwi w obawie, że ich głosy słychać w całym mieszkaniu.

– Przecież ty też jej nie znosisz.

– Tu nie chodzi o ciotkę Teodozję, tylko o nas.

– To czego chcesz? – syknął.

„Pokaż mi gwiazdy” – pragnęła mu powiedzieć, ale jego złość podziałała na nią deprymująco. Odwróciła wzrok, nic nie mówiąc.

– Witasz mnie humorami, wymówkami i dziwisz się, że wolę przebywać poza domem?

– Dziś pierwszy raz się ośmieliłam, bo... tęsknię za tobą i czuję się samotna.

– No tak! Wiedziałem, że prędzej czy później to nastąpi.

– Co takiego?

– Wyrzuty! Poświęciłam dla ciebie rodzinę, poświęciłam honor – szydził, naśladując jej delikatny głos. – Więc teraz chcesz mnie do siebie przywiązać jak psa? Ja się na łańcuchu trzymać nie pozwolę.

– Nigdy tak nie mówiłeś – rzuciła cicho, przygnębiona.

Na chwilę się opanował, usiadł przy niej, wzdychając głośno.

– Nie próbuj mnie rozliczać z tego, co robię, gdzie i z kim. Takie kaprysy nie przystoją żonie. – Nachylony, szeptał jej do ucha: – W ten sposób studzisz tylko moje zapędy i zrażasz do siebie. – Cmoknął ją w skroń, a następnie ruszył do drzwi. – Prześpię się w salonie.

Patrzyła za nim, zraniona boleśnie jego obojętnością. Zacisnęła powieki. Tylko nie płacz! – upomniała się surowo, walcząc z rozpaczą, osiadającą bezdusznie na piersi. Tej nocy nie zmrużyła oka, raz po raz wspominając wieczór, który zadecydował o całym jej życiu...

Wszystko zaczęło się zimową porą. Styczniowe Wilno roku Pańskiego 1853 nie spało, nie zbierało sił na wiosnę, półprzytomne, ukryte pod śniegiem, tylko tętniło życiem i muzyką dobiegającą z okien kamienic oraz teatrów, dudniło od stóp, które wystukiwały rytm mazura i walca, cieszyło się karnawałem i nie przejmowało mrozem. Eliza pamiętała, jak z Wandą i jej rodzicami jechała saniami do Teatru Miejskiego w ratuszu na występ wiedeńskiego skrzypka. Koncert, wyczekiwany z ekscytacją, okazał się wielkim rozczarowaniem. Przynajmniej dla niej. Muzyk grał z werwą i nonszalancją, chełpiąc się talentem, ale bez wrażliwości, która wydobywałaby z dźwięków Mozarta czy Haydna czyste piękno. Eliza uśmiechała się, udając zachwyt, bo tego od niej oczekiwano, ale dość często, z czego nie zdawała sobie sprawy, błądziła wzrokiem po sali. W pewnym momencie jej oczy spoczęły na mężczyźnie, który stał przy wschodniej ścianie i patrzył wprost na nią. Szybko odwróciła głowę, by po minucie znów obdarzyć go spojrzeniem. Był młody, nieszczególnie wysoki, ale krzepki, zupełnie jakby pod eleganckim frakiem kryło się ciało nawykłe do codziennej fizycznej pracy. W jego uśmiechu, ciemnych oczach, całej postawie czaił się jakiś łotrzykowski wdzięk, który nie pozwalał jej z powrotem się skupić na muzycznych popisach skrzypka.

W czasie przerwy kroczyła po foyer z opuszczoną głową, a gdy Wanda pogrążyła się w rozmowie ze swą ciotką, odeszła na bok, w najciemniejszy, nieoświetlony lampami kąt, i rozłożywszy wachlarz, chłodziła zarumienioną twarz. Nagle poczuła, że ktoś łapie ją za rękę i ciągnie za sobą. Zaskoczona, nie zareagowała w pierwszej chwili, a gdy spostrzegła, kto ośmielił się na tak impertynencki gest, tym bardziej nie potrafiła zaprotestować. Mężczyzna poprowadził ją ciemnym korytarzem do bocznego wyjścia. Zadrżała, uderzona podmuchem mroźnego powietrza, bo berta[2] z cienkiej koronki, chroniąca ramiona i dekolt przed zimnem, nie miała właściwości futrzanej narzutki. Eliza chciała wyrwać rękę, przestraszona, że nieznajomy to jakiś rozbójnik, który zaraz pozbawi ją pereł, podrze na niej suknię z różowej tafty i wywlecze siłą na ziąb i śnieg, by zamarzła. On jednak, gdy znaleźli się przed teatrem, osłonięci mrokiem, puścił dłoń i zarzucił jej na ramiona swój płaszcz.

– Chciałem pani coś pokazać – oświadczył po rosyjsku bez żadnych wstępów, bez tłumaczeń, za to z zuchwałością, wobec której poczuła się bezbronna. – Proszę spojrzeć – dodał, wskazując na niebo.

Eliza niecierpliwym ruchem zadarła głowę i zastygła w bezruchu, oszołomiona milionem gwiazd. Te jaśniejące w ciemności cuda zdawały się być na wyciągnięcie ręki.

– To jest dopiero prawdziwa sztuka, prawdziwe piękno, czyż nie?

Zwróciła ku niemu wzrok, już nie przestraszona, a spokojna, zupełnie jakby znalazła się we śnie, gdzie nie musi się niczemu dziwić. Wszystko wokół stało się niewyraźne, przytłumione, nieruchome. Widziała przed sobą jedynie roziskrzone oczy, jak gdyby odbijał się w nich gwiezdny blask, i siebie w tych oczach, taką inną, prawdziwą, zuchwałą, bez Helenkowego nimbu, bez lęku.

Mężczyzna otoczył jej twarz dłońmi i wyszeptał do ucha:

– Miłości strumień pełny twych uroków,/Przede mną oczy twoje błyszczą w mroku[3].

Zasłuchana w ten piękny, niski głos, poczuła nagle usta nieznajomego na swoich. W tym momencie nastąpiło przebudzenie. Odsunęła się gwałtownie.

– Kak wy smiejetie?![4] – zawołała, bardziej zdziwiona niż rozłoszczona, bo ten pierwszy w życiu pocałunek, niespodziewany i wymuszony, nie sprawił jej przykrości.

Odwróciła się i pobiegła z powrotem do gmachu teatru, zrzuciwszy z ramion płaszcz nieznajomego. Gdy następnego dnia odwiedził ją Dominik, unikała jego spojrzenia, gnębiona wyrzutami sumienia, bo nocą nie myślała o narzeczonym, tylko o zuchwałym mężczyźnie z teatru. Sądziła, że już nigdy więcej go nie zobaczy, że tamta chwila wśród gwiazd była jedynie czarowną ułudą, a tymczasem wkrótce otrzymała miłosny list: płomienne wyznanie podpisane nazwiskiem znanego rosyjskiego szlachcica i przemysłowca, który od lat prowadził interesy w Wilnie i okolicach. Eliza, zamiast spalić list w kominku, ukryła go w tajemnej szufladce sekretarzyka. Za jakiś czas służąca dostarczyła jeszcze jeden i kolejny. Dziewczyna na żaden nie odpowiedziała, ale w nocy przypominała sobie skreślone w nich słowa, które od razu zapisywały się w jej pamięci niby dźwięki pięknej melodii.

A potem przyszedł marzec, pierwsze cieplejsze dni, a wraz z nimi wiadomość z majątku Gierdziany od ciotecznej babki pana Ruczyńskiego. Lukrecja Dawlewiczowa zażyczyła sobie, by Eliza spędziła u niej wiosnę, bo syn z rodziną wyjeżdżał do Lwowa na kilka miesięcy. Dziewczyna skwapliwie skorzystała z propozycji. Uwielbiała położone między wzgórzami Gierdziany i miała wiele serca dla babki Dawlewiczowej. Staruszkę wyróżniała dziwna przypadłość: wiecznie się czymś martwiła. Ubolewała, gdy padał deszcz, ale kiedy świeciło słońce, wzdychała ze smutkiem, że stan taki nie potrwa długo. Płakała, witając się z bliskimi, gdyż prędzej czy później będzie trzeba ich pożegnać, i łzy lała gorące, gdy po trudnej zimie przychodziła piękna wiosna, lękając się, że to pewnie ostatnia w jej życiu.

Eliza towarzyszyła babce w posiłkach, popołudniami zabawiała ją rozmową i grą na fortepianie, a do snu czytywała ulubioną opowieść staruszki – historię występnego uwodziciela, który nastawał na cześć i cnotę niewinnej Pameli[5]. Wolny czas poświęcała na wymyślanie własnych muzycznych kompozycji i spacery w pobliżu dworu. Niekiedy korciło ją, żeby konno wybrać się do lasu, który widziała z okien swej sypialni, ale wspomnienie słów ciotki Teodozji o niebezpieczeństwach skrywających się między drzewami skutecznie gasiło zapał.

Pewnego wieczora pokojówka przyniosła list. Wiadomość była krótka, pozbawiona finezji, poetyckich słów i wymyślnych uprzejmości.

Proszę przyjść po zmroku pod świron. Będę czekał.

Dmitrij Timofiejewicz Kuzniecow

Jak mocno biło jej serce, kiedy szła w stronę sadu, gdzie znajdował się stary spichlerz, pełniący od dawna funkcję lamusa. Eliza miała twarde postanowienie, że stanowczo odprawi impertynenta, który narażał na szwank jej dobre imię, jednak gdy go zobaczyła w świetle księżyca, nie potrafiła przywołać na usta ani jednej rozsądnej kwestii. Opierał się o wrota spichlerza, a gdy ją dostrzegł, natychmiast podszedł bliżej. Ukłonił się, uśmiechając tak, jakby wcale nie żałował, iż stawia ją w niezręcznej sytuacji.

– Od wielu tygodni żebrzę o jeden list, jedno spojrzenie, ale pani milczy. Nie doczekałem się jednakże rekuzy, a to pozwala mi mieć nadzieję.

– Jak pan... – Zaschło jej w gardle. – Skąd pan wiedział, że tu jestem?

– Wiem o pani wszystko.

– Kto pana tu wpuścił?

– Przekupiłem stróża – rzekł lekko. – Tylko proszę go nie zdradzić, bo nie chciałbym mieć na sumieniu tego biedaczyny.

– Dmitriju Timofiejewiczu, bardzo pana proszę, żeby pan więcej...

– Ciii – szepnął, pochylając się nad nią. – Nie możemy rozmawiać tutaj, bo jeszcze ktoś zobaczy.

Stanowczo chwycił ją za dłoń i zewnętrznymi schodami pociągnął za sobą na stryszek świronu, przerobiony na niedużą, skromną izdebkę, w której podczas rodzinnych uroczystości, gdy dwór od gości pękał w szwach, nocowali wnukowie babki Dawlewiczowej. Wnętrze pachniało wilgotnym drzewem i słomą, stare deski skrzypiały pod stopami, a maleńkie okienko nie wpuszczało księżycowych smug. Nim jeszcze oczy Elizy zdążyły przyzwyczaić się do ciemności, Dmitrij zapalił stojącą na okrągłym stole świecę w lichtarzu i osłonił szybę grubą zasłoną. Dziewczyna była tu wcześniej kilka razy. Pamiętała dwa stojące naprzeciwko siebie łóżka z siennikami, dwustuletni brzuchaty kufer oraz trzy proste krzesła. Przy jednym z nich od niepamiętnych czasów stały zapomniane męskie buty do jazdy konnej, służące myszom i pająkom za schronienie.

– A teraz nareszcie porozmawiamy – oświadczył Kuzniecow, siadając na łóżku i wskazując jej miejsce obok siebie.

Aż wypieków dostała, oburzona jego arogancją. Z trwogą uświadomiła sobie, że po raz pierwszy znajduje się sama z mężczyzną, do tego w maleńkiej izdebce poza dworem i nocą. Gdyby ktoś ich teraz tu zastał, okryłaby się hańbą i wystawiła na publiczny osąd. Nerwowo oblizywała wyschnięte wargi. W pierwszej chwili chciała odwrócić się na pięcie i uciec, ale pomyślała, że jeśli Kuzniecow ma ją zostawić w spokoju, powinna mu to wyraźnie oznajmić. Usiadła na krześle, co on skwitował cichym parsknięciem i szerokim uśmiechem.

– Niechże się mnie pani nie boi. Przecież nic pani nie zrobię.

Odwracała wzrok, by nie patrzeć w te jego łotrzykowskie oczy, by nie patrzeć na usta, które czuła na swoich. Dostrzegła odbicie w lustrze wiszącym naprzeciwko, nad łóżkiem. Tafla zwierciadła, osadzona w drewnianej ramie, była pełna plam, niczym twarz stuletniej staruchy, ale Eliza miała wrażenie, że widzi siebie wyraźnie: taką inną, ożywioną, wyrwaną z pęt zależności wobec innych.

– Dmitriju Timofiejewiczu – zaczęła, wziąwszy głęboki wdech. – Skoro wie pan o mnie wszystko, to pewnie także i to, że jestem zaręczona. Nie pojmuję, dlaczego pan wciąż mnie niepokoi.

Natychmiast spoważniał. Pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.

– Jeśli czytała pani moje listy, to wie pani dlaczego.

Wpatrywał się w nią tak długo, że wreszcie musiała spojrzeć mu w oczy. Serce łomotało coraz szybciej. Rozchyliła wargi, by znów zaczerpnąć powietrza. O Boże, pomóż!

– Nie mogę odwzajemnić pańskich uczuć. Jestem zaręczona.

– To wiem. A jest pani szczęśliwa?

„Oczywiście” – chciała odpowiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu, zupełnie jakby ktoś rzucił na nią czar.

– Tak myślałem. – Znów się uśmiechnął z zadowoleniem, po czym wyciągnął przed siebie nogi i oparł się o ścianę.

Eliza miała wrażenie, że w jego pozie jest coś nieprzyzwoitego i niegrzecznego, zdawała sobie sprawę z tego, że ta rozmowa i potajemne spotkanie nigdy nie powinny mieć miejsca, a mimo to ogarnęło ją przyjemne podniecenie. Z łobuzerską radością lekceważyła ostrzegawczy głos Helenki w swojej głowie, głos matki i ciotki Teodozji, nawet jeśli wiedziała, że karą będą poczucie winy i wyrzuty sumienia. Te dwa stany towarzyszyły jej niezmiennie od dziecka i zdążyła je oswoić. Za to cudowną ekscytację, która w jednej chwili chwyta ciało i przyjemnie podrażnia, dopiero poznawała.

– Czego pan ode mnie chce? – zapytała, gdy zdołała odzyskać głos.

Wtedy wstał, podszedł i ukląkł u jej stóp, przykrywając drobne dłonie swoimi.

– Proszę pozwolić mi panią kochać.

Tego już znieść nie potrafiła. Poderwała się z krzesła i ruszyła do drzwi. Nie pobiegł za nią, nie zawołał, za to ona, kiedy wyszła i uniosła twarz ku niebu, by złapać odrobinę chłodu, zobaczyła gwiazdy. Tysiące gwiazd – jak tamtej nocy, gdy go poznała.

Następnego dnia znów otrzymała liścik z prośbą o spotkanie. Tym razem nie poszła. Wiedziała, że on tam czeka, że się pewnie niecierpliwi, więc leżąc w łóżku, przekręcała się z boku na bok, aż wreszcie usiadła przy oknie i oparła głowę na rękach. Nareszcie zrozumiała, co musiała czuć nieszczęsna bohaterka z powieści babki Dawlewiczowej, wodzona na pokuszenie przez rozpustnego szlachcica. Zaraz jednak uznała, że jest w błędzie – Pamela mimo plebejskiego pochodzenia była niewinną dziewczyną, ordynarne zaloty budziły jej głęboki sprzeciw i nie rozmyślała po nocach o tym, jak cudownie byłoby zrezygnować z pruderyjnej skromności na rzecz uniesień, które obiecywał uwodziciel.

Następnego dnia przed porą obiadową służący przyniósł babce bilecik wizytowy z informacją, że jakiś pan, będąc na przejażdżce, spadł z konia, zabrudził odzienie i pyta, czy mógłby się nieco odświeżyć.

Eliza wstrzymała oddech, gdy spoglądając staruszce przez ramię, dostrzegła nazwisko na bileciku. Babka zmarszczyła nos, zdjęła z głowy czarny szal i rzekła nieco zniecierpliwionym tonem:

– No, niechże wejdzie. – I zaraz się zmartwiła, że nieproszony gość przed obiadem to niekoniecznie dobry znak.

Po chwili w salonie pojawił się Kuzniecow w brązowym surducie i płaszczu z wyraźnymi plamami błota. Wykonał głęboki ukłon, przeprosił, że niepokoi, i podziękował za życzliwość. Dla staruszki każdy Rosjanin, nawet najbardziej czarujący i sprzyjający Polakom, był zaborcą, któremu należy się wyłącznie pogarda, ale tym razem odniosła się do niespodziewanego gościa ze zrozumieniem i sympatią. Może dlatego, że zwrócił się do niej francusku, a nie po rosyjsku, a może z powodu cudownie męskiego uśmiechu? Eliza stała przy fotelu babki, wbijając wzrok w podłogę, i dopiero kiedy służący wyprowadził mężczyznę, zaczęła nerwowo chodzić po pokoju.

Ten człowiek mnie prześladuje – myślała ni to ze strachem, ni to z ekscytacją. Z pewnością nie spadł z konia. Dlaczego ją dręczy?

Babka zaproponowała Kuzniecowowi herbatę, gdy po oczyszczeniu ubrania wrócił do salonu, by raz jeszcze podziękować.

– Merci, madame, ale za trzy kwadranse muszę być w Wilnie, bardzo żałuję.

– Proszę następnym razem uważać, z końmi nie ma żartów. Mój świętej pamięci wuj matki, spadając, skręcił sobie kark. Mon Dieu, a był takim zacnym człowiekiem. – Kiedy Kuzniecow kurtuazyjnie ucałował jej dłoń, dodała jeszcze: – Elizo, odprowadź, proszę, pana do wyjścia.

„Niech to zrobi lokaj” – miała ochotę powiedzieć, ale oczywiście nigdy nie pozwoliłaby sobie na podobną impertynencję, więc posłusznie ruszyła w stronę drzwi. Tam Dmitrij, ignorując obecność służącego, złapał ją za rękę.

– Jeżdżę tu codziennie siedem wiorst z Wilna, żeby się z panią zobaczyć, niechże pani ma dla mnie litość – mówił cicho, wbijając w nią wzrok, który palił.

– Proszę już iść – zdołała wydukać, czując, jak przyjemne ciepło rozchodzi się od dłoni po całym ciele.

– Będę czekał na panią po zmroku w świronie. Jeśli pani nie przyjdzie, wrócę tu jutro i powiem pani babce, że...

– Przyjdę – zapewniła, oglądając się za siebie ze strachem. – Proszę już iść.

Wieczorem okryła głowę i ramiona szalem, zarzuciła stalowoszarą pelerynę i ruszyła na spotkanie.

– Jest moja cudna Elizawieta! – zawołał, gdy weszła do środka.

Podniósł się z siennika i ruszył w jej stronę ze zwycięskim uśmiechem. Eliza próbowała pojąć, dlaczego ten mężczyzna obezwładnia ją, zawstydza i ekscytuje. Chociaż interesujący i przystojny, nie był nawet w połowie tak urodziwy jak Dominik Łempicki. Niewątpliwie miał jednak jakiś silny męski powab, z którego musiał sobie zdawać sprawę. Swoim aroganckim zachowaniem udowadniał, że za nic ma zasady, gardzi regułami i nie przejmuje się konwenansami.

– Proszę tak do mnie nie mówić – zaprotestowała, cofając się, aż dotknęła plecami drzwi.

Patrzyła z niepokojem i rosnącym podnieceniem, jak on zbliża się w jej stronę leniwym krokiem.

– Pańskie zaloty są dla mnie obraźliwe i stawiają mnie w bardzo niezręcznym położeniu.

Nic nie powiedział, tylko wciąż się uśmiechał, aż wreszcie uwięził ją między ramionami, opierając dłonie o drzwi. Czuła jego zapach i gorący oddech na czole. Rozchyliła wargi, by zaczerpnąć powietrza i krzyknąć, żeby się odsunął, lecz dziwna słabość zatrzymała słowa w krtani. Mężczyzna nachylił się, zsunął z jej włosów szal, musnął wargami skroń i szepnął:

– Kochałem bez nadziei i w pokorze,/W męce zazdrości, niepewności, trwóg,/Tak tkliwie, tak żarliwie – że daj Boże,/Aby cię inny tak pokochać mógł[6].

Nie wiedziała, czy uległa czarowi poezji, czy pieszczotliwym dźwiękom w jego głosie, czy też ustom, które bez pozwolenia opadły na jej wargi, ale zrozumiała, że opór jest daremny. Mężczyzna całował ją zachłannie, a ona zapomniała o matce i ojcu, o Dominiku, o zasadach i księżowskich przestrogach, gdzie jest miejsce dla zdradzieckich dusz. Poczuła się wolna i tak szczęśliwa, jakby ktoś zerwał z niej łańcuch i rzekł litościwie: „Leć!”. Toteż uniosła się nad ziemię, nad świron, nad rozsądek i obawy. Oprzytomniała dopiero, gdy poczuła, że Dmitrij wsuwa dłonie pod suknię.

– Nie – zaprotestowała, cofając się pospiesznie.

– Kocham cię. Kocham cię jak nigdy nikogo, Elizawieto.

Nie wiedziała, co powiedzieć, co zrobić, zniewolona przez te ciemne oczy, męski uśmiech i miłosne wyznania.

– Muszę już iść – zdołała wydukać, odwracając się w stronę drzwi.

Objął ją od tyłu w pasie i przytulił twarz do szyi.

– Ale przyjdziesz jutro, prawda?

– Przyjdę – obiecała.

Od tamtego wieczora spotykali się niemal codziennie. Eliza biegła na potajemne schadzki z postanowieniem, że to zakończy, że przerwie szaleństwo, które mogło jej przynieść tylko zgubę, ale wystarczyło, by spojrzała na Dmitrija – i wszystkie szlachetne postanowienia opadały na podłogę i pokrywały się kurzem. Pierścień zaręczynowy ciążył coraz bardziej na palcu, przypominając o obietnicy, którą dziewczyna złamała. Jako że nie mogła sobie poradzić z sytuacją, postanowiła zwierzyć się Wandzie. Napisała do niej list i z lękiem czekała na odpowiedź. Czy przyjaciółka jej nie odrzuci? Nie potępi? Strach okazał się niepotrzebny, bo Wanda poradziła, żeby Eliza słuchała swego serca, które wie najlepiej, że narzeczeństwo to jeszcze nie małżeństwo i że miłość to miłość, nawet jeśli obiektem onej jest Rosjanin.

Pod koniec marca przyjechał do Gierdzian Dominik Łempicki, by zobaczyć się z narzeczoną. Pierwszy raz mieli sposobność przebywać ze sobą bez ciotki Teodozji. Spacerowali po drzemiącym jeszcze i pozbawionym zieleni ogrodzie, a Eliza poza peleryną i ciężką suknią z jasnobrązowej tafty dźwigała tajemnicę i wyrzuty sumienia. Pragnęła wyznać mężczyźnie prawdę, poprosić o litość, ale jako że nie brakowało jej wyobraźni, wiedziała, z czym musiałaby się zmierzyć. Z furią swojej rodziny, wściekłością ojca, cierpieniem matki i pogardą ciotki Teodozji, oburzeniem Łempickich i rozczarowaniem Dominika. Kto wie, czy po takim skandalu rodzice nie zamknęliby jej w klasztorze, bo to, że ojciec w życiu nie zgodziłby się na związek z Rosjaninem, było pewne. Wyklęta została z rodu Ruczyńskich kuzynka Aleksandra, która wkrótce po klęsce powstania listopadowego związała się rosyjskim oficerem. O niej i innych dopuszczających się zdrady narodowej pannach krążyły prześmiewcze piosenki.

Już skończona ma kariera,

Nie chcę dzielić Litwy klęsk,

Demain[7]idę za sapera

I z nim ruszam w sam Smoleńsk[8].

Aleksandra na szczęście zachowała się bardzo ładnie, bo wkrótce po ślubie zmarła. Rodzinie łatwiej było znieść jej widok w trumnie niż w objęciach zaborcy.

Eliza, pomna tych wydarzeń, nie ośmieliła się samowolnie zerwać zrękowin z Dominikiem, ale rozstać się z Dmitrijem także nie potrafiła, choć za każdym razem prosiła go, by już więcej nie przyjeżdżał.

Dnie spędzała z babką Dawlewiczową i słodką Pamelą, która – w przeciwieństwie do niej – opierała się uwodzicielowi, a noce, jeszcze dość niewinne, znaczone jedynie pocałunkami i coraz gorętszymi pieszczotami – z Kuzniecowem.

Na Święta Wielkanocne do Gierdzian zjechała liczna rodzina z Wilna i okolic. Był to czas, gdy na kilka dni Eliza musiała zaniechać potajemnych spotkań. Wtedy zrozumiała, że nie chce życia bez Dmitrija i że nigdy nie zostanie żoną Łempickiego.

Kiedy znów mogli się spotykać, wyznała mu swe zamiary, ale on studził zapędy.

– Wiesz, co by to oznaczało, Elizawieto? – spytał, odgarniając czarny kosmyk z jej twarzy. – Jesteś na to gotowa? Naprawdę byś to zrobiła?

– Dla ciebie zrobiłabym wszystko.

– Nie wydaje mi się.

– Jakże to?

Nie spuszczając z niej wzroku, rozsupłał wiązanie peleryny i opuścił rękawek sukni. Zaczął całować nagie ramię, schodząc ustami coraz niżej, w zagłębienie dekoltu. Odsunęła go od siebie natychmiast, oddychając szybko.

– Widzisz? – mruknął niezadowolony. – Tak jest za każdym razem. Nie pozwalasz mi siebie kochać, nie tak, jak bym tego pragnął.

– Ale... – zaczęła rozdarta. – Ja nie mogę. To... Bez ślubu byłoby...

– Grzechem? – Zaśmiał się, dysząc ciężko przy jej uchu. – A czy nie powiedziałaś, że zrobiłabyś dla mnie wszystko?

Nie powstrzymała go, gdy zaczął oswobadzać jej ciało z sukni i gorsetu. Jeśli to się stanie, nie będzie już odwrotu – pomyślała przestraszona. Drżała z zimna, bo kwietniowe noce były chłodne i wilgoć osiadła na pościeli. Ułożyła się na plecach, zaciskając palce na drewnianych ramach łóżka, zamiast przyjemności odczuwając wyłącznie lęk. Patrzyła na belkowany, pokryty pajęczynami sufit i drgające na nim światłocienie, po chwili jednak przymknęła powieki. Słyszała dziwny śpiew jakiegoś nocnego ptaszyska, szelest siennika, wyraźne bicie swego serca i przyspieszony oddech Dmitrija. Jego usta powoli ją rozgrzewały, dłonie mężczyzny, doświadczonego w sztuce kochania, zaczęły koić strach. I nagle przestało się liczyć to, że nie zostali zaślubieni przed Bogiem, że izba w świronie jest zimna, a łóżko niewygodne i wąskie. Oplotła go ramionami i w miłosnym uniesieniu, choć nie bez bólu, przyjęła ciało ukochanego, jego namiętność i pragnienie. I nawet jeśli przez moment pojawiła się myśl, że utraciła największy skarb każdej panny – niewinność – to uznała, że warto było zerwać zakazany owoc. Tamtej nocy grzech miał wyłącznie słodki smak.

Eliza westchnęła ciężko, powracając do rzeczywistości: do sypialni, w której leżała samotnie, do świec dogasających w pięcioramiennym, srebrnym świeczniku, do lęków, że być może spada na nią kara za to, że dla miłości Dmitrija wyrzekła się rodziny, Dominika i katolickiego Boga. Żałowała, że nie ma zaklętego zwierciadła, o którym przed laty w gierdzianowskiej kuchni opowiadał jeden zasuszony ze starości dziad wędrowny. Ona umiałaby zrobić z takiego lustra właściwy użytek. Nie spędzałaby przy nim całych dni, tylko raz jeden by zerknęła. Jeden jedyny, by przekonać się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby dokonała innego wyboru.

ROZDZIAŁ 4

Listopad ogołocił drzewa z rozpłomienionych liści, wypełnił ulice i liczne zaułki Wilna przejmującym chłodem i sprowadził na miasto przygnębiający mrok, rozpraszany w zasobnych domach blaskiem lamp i ciepłem ognia w kominkach, a w ubogich chałupach nadzieją, że jesień i zima kiedyś muszą minąć.

Dmitrij wracał wieczorami coraz bardziej nieobecny i coraz bardziej daleki. Eliza po ostatniej sprzeczce nie ośmieliła się czynić mu wyrzutów, tylko cierpliwie czekała, aż mąż zatęskni za nią i ciałem, i duchem. Czasami miała wrażenie, że jej obecność drażni go i męczy, że patrzy na nią tak, jakby ją z kimś porównywał, więc starała się ładnie wyglądać. Nie splatała czarnych włosów, bo wolał, gdy nosiła je rozpuszczone, i płukała ciężkie pukle w wywarze z rumianku, żeby pachniały. Dbała, by kucharka przygotowywała ulubione dania Dmitrija, i każdego dnia budziła się i zasypiała z wiarą, że oschłość męża jest tylko chwilową niedogodnością, którą należy przeczekać.

Raz, po wieczerzy, usiadła przy nim na sofie w salonie i najczulej, jak potrafiła, rzekła:

– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że dziś zostałeś w domu.

Popatrzył na nią dziwnie, a ona przestraszyła się, że znów powiedziała coś nie tak, że może Dmitrij odbierze to jako zarzut. On jednak delikatnie dotknął jej policzka i uśmiechnął się.

– Nie byłem dla ciebie dobry w ostatnich tygodniach, ale... mam trochę kłopotów.

– Kłopotów? Mogłabym jakoś pomóc?

– Nie... Nie sądzę. Chodzi o interesa, a to męskie sprawy.

Wzięła go za rękę i uścisnęła mocno. Nie odważyła się go pocałować, miała nadzieję, że on to zrobi, że wreszcie znów zaczną spędzać razem noce, że ponownie staną się sobie bliscy. Dmitrij musnął wargami jej dłoń i dodał cicho:

– Jutro muszę wyjechać, wrócę dopiero za dzień, może dwa. – Podniósł się i dodał zmęczonym głosem: – Dziś położę się wcześniej.

Patrzyła za nim, przepełniona ufnością, że będzie jak kiedyś, że to nie ona jest przyczyną jego złego humoru i że dopóki są razem, uporają się ze wszystkimi problemami.

***

Dmitrij Timofiejewicz Kuzniecow przeciągnął się w pościeli i z błogim uśmiechem popatrzył na stojącą przy oknie tyłem do niego nagą kobietę. Jej bujne blond włosy wiły się w lokach, niemal zupełnie zasłaniając pośladki. Dzień był pochmurny, ale słabe promienie zaspanego słońca pieściły kontury doskonałej sylwetki i wnętrze przytulnego wileńskiego pokoju, pełnego bibelotów, kwiatów oraz drogich przyborów toaletowych. Mahoniowe stoliczki zastawione były przezroczystymi buteleczkami z perfumami, szczotkami oprawionymi w srebro, spinkami i szylkretowymi grzebykami.

– Chodź tu do mnie! – zażądał miękkim, zmysłowym głosem. – Słyszałaś, Laryso? No chodź!

– Powinieneś już iść – odpowiedziała, zakładając szlafroczek z miękkiej, perłowej tkaniny. Zwróciła się ku niemu, kładąc szczupłe dłonie na biodrach. – Za dwie godziny mam... ważne spotkanie.

– Z nim? – Poderwał się natychmiast i usiadł, rzucając jej wściekłe spojrzenie.

– Tak, z nim. I nie patrz tak na mnie. Mam prawo ułożyć sobie życie, tak jak ty to zrobiłeś.

– Wysoko mierzysz. – Zaśmiał się złośliwie. – Sam hrabia Nikołajewicz Butieniew! Piękny w tytule i leciwy w latach.

– Kocha mnie, jest dobry, czuły i chce się ze mną ożenić!

– A ja nie chciałem? – rzucił ostro, niemal z rozpaczą. – Przecież wiesz, że gdyby nie ojciec...

– Wiem – rzekła spokojnie, siadając przy nim na ogromnym łożu. – Aktorka nie była godna jego syna, wielokrotnie mi to mówił. Za to polską szlachciankę zaaprobował bez zastrzeżeń?

Dmitrij popatrzył na nią ponurym wzrokiem.

– Musimy o niej teraz mówić?

– A będzie lepszy moment? Nie chcę czynić ci wyrzutów, ale prawda jest taka, że ledwie wyjechałam do Petersburga, a ty już znalazłeś sobie pocieszenie. Nie oczekiwałam, że będziesz żył w cnocie, naiwna nie jestem, ale naprawdę musiałeś się z nią żenić?

– Spodziewała się mojego dziecka.

– Ach, i ty szlachetnie postanowiłeś uchronić ją przed hańbą.

– Tak, chociaż raz w życiu chciałem zachować się, jak należy. Z mojego powodu zerwała zaręczyny, więc...

– Kochasz ją?

– Kocham ciebie i dobrze o tym wiesz. – Delikatnie dotknął jej twarzy, wsunął palce we włosy. – Zazdrosna? – Uśmiechnął się leniwie. – Jestem ci tak samo drogi, jak ty mnie, przyznaj.

– Jesteś, nigdy nie twierdziłam inaczej. Od pierwszego dnia, wtedy gdy po spektaklu przyszedłeś do mnie, wiedziałam, że... Ale teraz i tak jest już dla nas za późno. Gdyby nie twój ojciec... – dodała z tłumionym gniewem. – Zmusił mnie do wyjazdu, byle tylko nas rozdzielić. Jeśli spróbujemy być razem, pozbawi cię należnego ci dziedzictwa. Nie zniesiesz nędzy, ja także nie. Musimy patrzeć trzeźwo na życie.

– Tylko co to za życie?

– Nic już na to nie poradzimy. Ty masz żonę, ja mam narzeczonego. Chcę być wobec Igora uczciwa. Chociaż tyle jestem mu winna. I dlatego... nie będziemy się więcej spotykać.

– Nie rób mi tego.

– A ty nie traktuj mnie jak byle dziewki, po którą możesz sięgać, gdy zapragniesz. Przychodzisz tu od dwóch miesięcy, ale chyba sam widzisz, że tak dłużej być nie może. Nie jesteś mi w stanie nic dać poza krótkimi chwilami uciechy, które potem będą obciążały moje sumienie.

– Z jej powodu? To głupia gęś, niczego się nie domyśla.

– Nie chodzi mi o Elizę Karlowną. Ją pozostawiam twojemu sumieniu. Mam na względzie Igora Nikołajewicza.

Chwycił ją za ramiona.

– I naprawdę będziesz żyła z tym starcem? Jak z mężem? Jak ze mną?

Uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Ten starzec, jak go nazywasz, jest jeszcze silny i potrafi gorąco kochać.

– Specjalnie to robisz? – Rozzłościł się. – Jeśli nie przestaniesz mnie drażnić, przysięgam, że nie dopuszczę do waszego ślubu.

– Spróbuj tylko – wycedziła przez zęby, przysuwając twarz do jego twarzy. – Ja nie jestem głupią gęsią i nie zamierzam więcej przez ciebie płakać.

– Laryso... – szepnął niespodziewanie czule. – Nie tknąłem Elizy, od kiedy wróciłaś, więc i ty bądź mi wierna. – Objął ją i przyciągnął do siebie, wyswobadzając jej ciało ze szlafroczka.

Pozwoliła jemu i sobie na ten pożegnalny miłosny akt. Po wszystkim musiała niemal siłą wypchnąć go z łóżka.

– Pamiętaj, żebyś więcej do mnie nie przychodził – ostrzegła, rzucając mu na kolona surdut. – Nie wpuszczę cię.

– Jeszcze zobaczymy. – Zaśmiał się, choć gdy opuszczał mieszkanie, wcale nie było mu wesoło.

Znał Larysę na tyle dobrze, by wiedzieć, że mówiła szczerze, a jednak wciąż nie dowierzał, że mogłaby się go wyrzec.

Poznał ją przed dwoma laty, gdy razem z przyjacielem wybrał się do teatru na sztukę Wasilija Fiedorowa Liza, czyli skutki dumy i uwiedzenia. Od razu zauroczył się piękną aktorką i jak to miał w zwyczaju, dążył do romansu, żeby przyjemnie wypełnić wolny czas. Nie spodziewał się, że uczucie do Larysy Iwanownej Aładiny spęta go tak mocno. Z początku wzbraniał się przed miłością do kobiety, którą można było wprowadzić do łoża, ale przecież nie na salony. Ona jednak niczego od niego nie żądała, bo zbyt dobrze znała życie, by karmić się mrzonkami. Zjawiskowa uroda i niewątpliwy talent zjednywały jej wielbicieli, z których hojności korzystała wybrednie i tylko na własnych zasadach. Nie pozwalała sobie na porywy serca, gdyż od dziecka wiedziała, że aby przetrwać w bardzo nieprzyjaznym świecie, trzeba mieć gładką skórę i słodki uśmiech, ale przede wszystkim trzeźwą głowę. Pojawienie się Dmitrija wiele zmieniło. Zaskoczeni tym, jak bardzo siebie potrzebują, ulegli przez chwilę iluzji, że ich związek doczeka się błogosławieństwa niebios i ziemi, ale Timofiej Timofiejewicz Kuzniecow szybko ukrócił ich miłosne zapędy. Gdy Dmitrij oświadczył ojcu, że zamierza ożenić się z Larysą, ten nie wpadł w szał, nie kazał ze złości obić lokaja, tylko zaśmiał się ze wzgardą, rozpościerając przed synem konsekwencje takiego kroku. Na koniec dodał, że nigdy nie pozwoli, aby jego krew, płynąca w żyłach książąt i baronów, połączyła się z krwią byle komediantki, ladacznicy, która wdzięki sprzedaje na scenie.

Dmitrij słuchał tych inwektyw z rosnącą furią, aż wreszcie wykrzyczał ojcu, że i tak się z nią ożeni.

– Dobrze – rzekł spokojnie Timofiej Timofiejewicz. – Niech będzie, jak chcesz, ale pamiętaj, że wówczas przestaniesz być moim synem i dziedzicem. Nic nie dostaniesz, choćbym miał wszystkie dobra spalić. Nawet ubranie, co masz je na sobie, jest moje. Kwiaty i klejnoty, które nosisz tej dziewce, też należą do mnie. Przekonaj się, czy cię zechce bez tytułu i bez majątku.

Jeszcze przez dłuższy czas Dmitrij próbował walczyć z wolą ojca, aż wreszcie pogodził się z porażką, gdy Larysa podjęła decyzję za nich oboje.

– Kocham cię, ale tak żyć niepodobna. Twój ojciec mnie zniszczy, a przy okazji i ciebie. Na to nie mogę pozwolić, najdroższy.

I w ten sposób, żegnając się ze sobą przez długie godziny, musieli się rozstać. Ona na początku listopada tysiąc osiemset pięćdziesiątego drugiego roku wyjechała do Petersburga, on zaś pocieszenie znalazł w hazardzie, czerpiąc dziką satysfakcję z tego, że Timofiej Timofiejewicz musi spłacać jego długi.

Niecały rok później, gdy kończyło się lato, Dmitrij, już jako żonaty mężczyzna, dowiedział się, że Larysa wróciła do Wilna. Długie miesiące rozłąki tylko podsyciły żar, wzmocniły namiętność i utwierdziły ich w przekonaniu, że uczucie, którym się obdarzyli, nie było chwilowym kaprysem.

Dlatego też Dmitrij opuszczał mieszkanie kochanki, nie dowierzając jej zapewnieniom, iż nie zobaczą się więcej. Cóż z tego, że wychodziła za mąż? Cóż z tego, że on miał żonę? Nie były to żadne przeszkody, żadne bariery, raczej wygodna kurtyna, za którą mogli robić to, na co mieli ochotę.

Gdy wieczorem wrócił do domu, zignorował spojrzenie ciemnych oczu Elizy proszących o czułość. Na szczęście żona była dobrze wychowana i nie narzucała mu swoich pragnień. Nie żeby nie miał ochoty skorzystać – pod tym względem był nienasycony, a jego ognisty temperament domagał się zaspokojenia. Kierowany jednak lojalnością wobec Larysy, nie chciał sypiać z Elizą. I jakoś mu do głowy nie przyszło, że to żonie winien jest lojalność i wierność.

ROZDZIAŁ 5
KRÓLESTWO POLSKIE, ŁUBINÓW, ZIEMIA SANDOMIERSKA, LISTOPAD 1853 ROKU

Eufrozyna czekała w bawialni, przyciskając dłonie do brzucha. Sama nie wiedziała, dlaczego boi się tego spotkania, skąd u niej silny niepokój, powodujący drżenie całego ciała. Po chwili służący Walerian wprowadził do salonu elegancko ubraną kobietę, która mimo że pożegnała młodość, nadal miała ładną cerę i gęste, choć mocno posiwiałe włosy. Trzymała się prosto i patrzyła spokojnym, bystrym wzrokiem.

– Dzień dobry. Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć. Jestem...

– Karolina Orliczowa. Pamiętam panią – rzekła Eufrozyna, podchodząc bliżej. – Proszę, niech pani spocznie. – Wskazała na głęboki, obity zielonym suknem fotel przy stoliku do kawy. – Nie będę ukrywać, że zaskoczyła mnie pani wizyta.

– Tak... – rzekła kobieta, rozsiadając się wygodnie. Czarna spódnica z widocznymi na krawędziach śladami listopadowego błota rozpostarła się szeroko na podłodze niczym wachlarz. – Opuszczam rodzinne strony. Lekarz zalecił mi zmianę klimatu, więc zdecydowałam się osiąść za granicą.

– Sprzedaje pani majątek?

– Ależ nie, zostanie w rodzinie. Ja jednak już tu nie wrócę i chciałam pożegnać się przed wyjazdem.

– Pozwoli pani, że zaproponuję herbatę? A może zostanie pani na wieczerzy?

– Dziękuję, ale zaraz muszę wracać.

Eufrozyna nie spuszczała wzroku z przybyłej. Wiedziała, że Orlicze leżą przynajmniej trzydzieści wiorst od Łubinowa, toteż Karolina jechała tu niemal pół dnia. Po co? Nie były przyjaciółkami, widziały się w życiu zaledwie raz. Powód mógł być tylko jeden.

– Mój mąż... kiedyś się o panią starał, prawda? – zaczęła nie bez oporów, bo poruszanie intymnych spraw było dla niej trudne.

– Wie pani o tym?

– Wiem. Jak również to, że go pani odrzuciła. Dlaczego?

Karolina Orliczowa uśmiechnęła się, nie wiadomo: zawstydzona czy skonsternowana.

– To było tak dawno temu...

– Proszę mi powiedzieć. Nie był pani... miły?

Orliczowa spojrzała Eufrozynie w oczy z powagą.

– Był mi najmilszy.

– W takim razie dlaczego?

– Pani tego i tak nie zrozumie – rzuciła, lecz zaraz dodała pospiesznie: – Nie jest moją intencją, by panią obrazić, zapewniam.

– Żałuje pani?

– I cóż by mi to dało? Tylko cierpienie. Przeszłość należy zostawić w spokoju.

Eufrozyna odetchnęła głęboko, składając ręce na kolanach.

– W takim razie dlaczego tu pani przyjechała? Czy nie z powodu przeszłości? Czy nie przez wzgląd na to, co łączyło panią z moim mężem?

Orliczowa poruszyła się niespokojnie na fotelu, zdjęła z szyi czarny, koronkowy szal i zaczęła międlić go w dłoniach.

– Nie spodziewałam się aż tak szczerej rozmowy, ale skoro już do niej doszło... Tak, przyjechałam tu, bo chciałam po raz ostatni odwiedzić grób Janusza... – Zmieszała się. – Pana Słoczyńskiego. Żegnając się z panią, żegnam się także z nim. Jeśli wspominam przeszłość, to może jedynie z lekkim żalem, ale bez bólu. I pani również tego życzę.

– Słyszałam, co mój mąż powiedział do pani po pogrzebie swojej matki.

– Proszę wybaczyć, ale nie pamiętam...

– Z pewnością pani pamięta – rzekła stanowczo Eufrozyna, po czym dodała ciszej, spuszczając wzrok: – Najwyraźniej pani również była mu bardzo droga.

Wtedy Orliczowa podniosła się z fotela.

– Na mnie już pora. Zapada zmrok, więc...

– Oczywiście, nie będę pani zatrzymywać, przed panią daleka podróż – odpowiedziała gospodyni, sięgając po dzwonek.

Kobieta podała jej rękę.

– Proszę przyjąć życzenia zdrowia i pomyślności. Żegnam panią – zaczęła kurtuazyjnie, po czym dodała cicho: – Nawet jeśli tylko przez chwilę, to pan Słoczyński był z panią tak szczęśliwy, jak ze mną nie byłby nigdy. – Uśmiechnęła się ciepło. – Proszę darować mi tę poufałość, ale czas wybaczyć, droga pani Eufrozyno.

– Wybaczyć? Januszowi? – wyrzuciła z siebie impulsywnie, zdradzając się z uczuciami, które zawsze trzymała na wodzy. – Dawno już to zrobiłam.

– Nie jemu. Samej sobie.

KRÓLESTWO POLSKIE, GRUDZIEŃ 1832 ROKU

Panna Eufrozyna Bilińska rzadko myślała o swoim coraz gorszym położeniu, o tym, że w porównaniu z innymi dziewczętami z sąsiedztwa nie ma wielkich szans na poprawę bytu. Ta świadomość powracała niekiedy rankiem, gdy budziła się w wyziębionej sypialni i drżącymi dłońmi nalewała na wpół zamarzniętą wodę do miski, by umyć twarz. Nie ubolewała, że rodzice zdecydowali się opuścić popadający w ruinę dom w Śmiałowie, aby zamieszkać w kamienicy w Unieszowach. Przyjmowała taki stan rzeczy ze spokojem i pokorą, jednak znalazłszy się na wystawnej wieczerzy w łubinowskim dworze, po raz pierwszy wyraźnie zobaczyła różnicę między sobą a innymi pannami. Wstydziła się swej prostej, staroświeckiej sukni, przerobionej z kreacji matki, której jedyną ozdobą były rękawy gigot[9]. Spoglądała na wytworne toalety sióstr hrabiego Orattiego z Jazłowca uszyte z pastelowych jedwabiów, na falbanki przy szerokich spódnicach wycinanych w ząbki, na bufiaste krótkie rękawki zdobione różyczkami i piórkami z prześwitującej tkaniny. Wszystkie dziewczęta nosiły modne koafiury ufryzowane na czubku głowy w loczki i pierścienie, przyozdobione sztucznymi kwiatami i biżuteryjnymi grzebykami, ona zaś jasne, rozdzielone pośrodku włosy miała zebrane w zwykły węzeł. Matka zawsze powtarzała, że można stracić wszystko poza godnością, dlatego też Eufrozyna, nawet jeśli czuła się śmiesznie pośród otaczającej ją zewsząd wytworności, trzymała wysoko uniesioną głowę, jakby i ona nosiła na niej loczki, kwiatki i klejnoty. Tym bardziej że był ktoś, kogo nie raziły jej znoszone suknie, kto patrzył na nią z miłością i zachwytem.

Uśmiechnęła się na moment do swoich myśli, zajmując wyznaczone miejsce w przestronnej jadalni, która niedawno została odnowiona. Długi owalny stół, nakryty białym obrusem z holenderskiego płótna, dźwigał liczne półmiski, wazy, kielichy i kandelabry, pachniał doprawionym mięsiwem, masłem serdelowym, piernikami i owocami leżakującymi w spirytusie. Eufrozyna, przyzwyczajona ostatnimi czasy do skromnych posiłków, popatrzyła na te wspaniałości z rosnącym apetytem.

Wieczór był szczególny, bo oto właściciel majątku – Janusz Słoczyński – powróciwszy z wielomiesięcznej niewoli w warszawskim więzieniu, postanowił podzielić się swą radością i skarbami zasobnej spiżarni z okolicznymi rodami. Szlachta ochoczo przybyła na uroczystą wieczerzę zaraz po świętach Bożego Narodzenia, ciekawa dziedzica, o którym krążyły liczne opowieści. Powtarzano, że służył w armii Księstwa Warszawskiego, że w stopniu porucznika wziął udział w wojnie z Austrią i w kampanii moskiewskiej, że był ciężko ranny, że jego zasługi na polu bitwy Napoleon nagrodził krzyżem Legii Honorowej.

Eufrozynę nudziły te historie, opowiadane po wielokroć. Od dwóch lat w gronie bliskich i znajomych nie mówiło się o niczym innym jak o powstaniu, o nadziejach, które skończyły się klęską, o represjach, zdrajcach i bohaterach. Wśród tych ostatnich często wymieniano Janusza Słoczyńskiego, który po przegranej bitwie pod Mińskiem Mazowieckim dwudziestego szóstego kwietnia tysiąc osiemset trzydziestego pierwszego roku został wzięty do niewoli. Dzięki kosztownym staraniom jego matki udało mu się uniknąć stryczka, ale piękny majątek Słoczyń przeszedł we wrogie ręce. W tej sytuacji Słoczyński przeniósł się do Łubinowa, ku radości rodziców z sąsiedztwa mających córki na wydaniu, a i panny ciekawe były, czy ten powracający w aureoli herosa powstaniec i właściciel kilku folwarków okaże się przyjemnym dla oka mężczyzną, nawet jeżeli już dawno przestał być młodzieńcem. Tylko Eufrozyna nie była zainteresowana, bo od wielu tygodni jej myśli i serce wypełniał jeden człowiek.

– Przystojny, prawda? – usłyszała przy uchu głos najbliższej sąsiadki Justyny, gdy kamerdyner wniósł polędwicę z dzika i kaczkę w winie.

– Ma duże uszy i swoje lata – odparła sceptycznie Eufrozyna, spoglądając na postawnego mężczyznę, u którego boku siedziała starsza pani Słoczyńska w sukni z fioletowej tafty i z szalem na ramionach.

– I cóż z tego? – obruszyła się Justyna, z podekscytowania skubiąc koronkę przy dekolcie. – Uszy wcale nie są duże, a stateczny mąż lepszy jest od młodzika, któremu jeszcze figle w głowie. No spójrz tylko – dodała półgłosem – nie możesz zaprzeczyć, że jest urodziwy.

Eufrozyna raz jeszcze obdarzyła spojrzeniem bohatera owych rozważań. Owszem, był przystojny, ale nie była to uroda pięknego młodzieńca o gładkim licu i błyszczących oczach, a dojrzałego mężczyzny, który poznał zarówno radość, jak i gorycz życia. Miał wyraziste rysy twarzy, ładny nos i wyjątkowo ujmujący uśmiech. Wbrew modzie nie nosił bokobrodów, jedynie wąsy. Nieco szpakowate na skroniach i krótko obcięte ciemne włosy zdradzały jego niedawny pobyt w więzieniu.

– Widzę, że oczarował cię ów rycerz – szepnęła Justynie do ucha.

– A tobie się naprawdę nie podoba? – spytała z nadzieją sąsiadka.

Już dawno zauważyła, że tam, gdzie pojawiała się Eufrozyna, inne panny stają się niewidzialne, choć Bilińska nie nosiła wyszukanych fryzur i toalet sprowadzanych z Londynu czy Paryża. Wiadomym było, że uroda bez posagu niewiele znaczy, ale mimo to dziewczęta z okolicznych dworów nie lubiły, gdy zapraszano pannę z Unieszowów, ściągającą na siebie uwagę i tak nielicznych w okolicy zamożnych kawalerów.