Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Zamek jak z bajki, wille w słonecznej Italii, posiadłości w Berlinie i nad Renem, podróże po całym świecie, damy dworu i jedwabne suknie… Brzmi jak doskonałe życie? Możliwe, ale z drugiej strony tego obrazu widać kobietę zamkniętą w złotej klatce obyczajów i powinności. Marianna Orańska, od niemal 200 lat nazywana Dobrą Panią, była na równi kochana i znienawidzona. Nie zamierzała się wpisywać w sztywne schematy, łamała wszelkie zasady dworskiej etykiety XIX wieku. Był to jednak okres, kiedy arystokracja uwielbiała… bale i skandale. Nieugięta, niezależna niderlandzka królewna szybko stała się więc obiektem plotek, budząc zgorszenie. Podczas gdy władcy pragnęli się wzbogacać, ona wolała dzielić się tym, co miała, z ubogimi. Jako filantropka, która wyprzedziła swą epokę podejściem zarówno do biznesu, jak i drugiego człowieka, stała się niewygodna dla polityków ówczesnego świata.
Sylwia Winnik, uznana reportażystka, stworzyła opartą na faktach niezwykłą powieść o zakazanej miłości, drodze do niezależności i życiu na własnych zasadach w świecie rządzonym przez mężczyzn. Jej karty wypełnia zapach egzotycznych podróży, ale też tęsknota za prawdziwym domem, a ten zawsze jest tam, gdzie ludzie, których kochamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© Galina Shpak | shutterstock.com
© i_fleur | shutterstock.com
© Nicole Matthews | arcangel.com
© Martin Johnson Heade, Karl Wilhelm Wach | Wikimedia Commons
Redakcja
Anna Jeziorska
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2024
tekst © Sylwia Winnik, 2023
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-082-2
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Nie przyszłam na świat, by żyć dzięki ludziom, ale by ludzie żyli dzięki mnie.
Marianna Orańska
Mojej jedynej miłości, mężowi Damianowi
Podczas czytania tej książki trzeba pamiętać, że w tamtych czasach królewny i królewicze zawierali związki małżeńskie między kuzynami, stąd wiele pokrewieństw. Z tego wynika, że niemal wszystkie dwory królewskie, które znamy, były skoligacone. Mimo zagmatwanych drzew genealogicznych w teorii, w praktyce powieść toczy się prostą nicią.
Bohaterami książki m.in. są:
Marianna Orańska – a dokładnie Wilhelmina Frederica Louisa Charlotte Marianne.
Wilhelm I – a dokładnie Wilhelm Fryderyk z domu Oranje-Nassau, Suwerenny Książę Niderlandów w latach 1813–1815 (jako Wilhelm VI), król Zjednoczonych Niderlandów oraz wielki książę Luksemburga w latach 1815–1840, książę Limburgii w latach 1839–1840; ojciec Marianny.
Wilhelmina Pruska – a dokładnie Fryderyka Luiza Wilhelmina, królowa Niderlandów, żona Wilhelma I; matka Marianny.
Wilhelm Fryderyk – a dokładnie Wilhelm Fryderyk Jerzy Ludwik, książę koronny, pierwszy syn Wilhelma I, po abdykacji ojca król Holandii (jako Wilhelm II), jego żoną była Anna Pawłowna Romanowa; brat Marianny.
Anna Pawłowna Romanowa – żona Wilhelma Fryderyka, wielka księżna Rosji, później królowa Holandii, wielka księżna Luksemburga i księżna Limburgii, jej braćmi byli m.in. cesarz Rosji, Aleksander I, wielki książę Konstanty Pawłowicz i kolejny cesarz – Mikołaj I; szwagierka Marianny.
Fryderyk – a dokładnie Wilhelm Fryderyk Karol, drugi syn Wilhelma I, książę Holandii, jego żoną była kuzynka Ludwika, księżniczka pruska; brat Marianny.
Ludwika Augusta Pruska – żona Fryderyka, księżniczka Prus, księżna Holandii; szwagierka Marianny.
Fryderyk Wilhelm III Hohenzollern – król Prus, jego synami byli Albrecht, mąż Marianny, a także Fryderyk Wilhelm i Wilhelm I, córkami – Charlotta Hohenzollern, Ludwika Augusta Pruska; teść Marianny.
Fryderyka Luiza z Hesji-Darmstadt – królowa Prus, żona Fryderyka Wilhelma III Hohenzollerna, zmarła 25 lutego 1805 roku.
Albrecht – a dokładnie Friedrich Heinrich Albrecht; mąż Marianny.
Fryderyk Wilhelm – późniejszy król Prus; kuzyn Marianny, brat Albrechta.
Wilhelm – cesarz Niemiec; kuzyn Marianny, brat Albrechta.
Charlotta Hohenzollern – kuzynka Marianny, siostra Albrechta.
Ludwika Augusta Pruska – kuzynka Marianny, siostra Albrechta.
Charlotta, Albrecht (Młodszy), Aleksandryna, Johannes Wilhelm – dzieci Marianny.
To był ten moment, krótka chwila, gdy dzień styka się z nocą. Słabe światło wdzierało się do okrytego resztkami mroku pomieszczenia przez taflę szkła w suficie. Jakby nieproszone, mąciło niemy spokój wielkiej sali. Przemieszczało się powoli, od wschodu, smukłym, równym pasmem jasności, na płaskorzeźby męskich twarzy, sztukaterie, marmurowe kolumny, później na pokryte kurzem złote i ciężkie ramy obrazów. Schodziło niżej, obnażając namalowane sceny, często ciemne i mroczne. Docierało do gładkich powierzchni rzeźb, dopracowanych dłońmi artysty, i na kamienną posadzkę.
W tym półmroku księżna stała nieruchomo. Przyszła tu, gdy jeszcze noc okrywała jej dom, winnice okalające budynki i rozlewający się tuż za oknami aż po horyzont Ren. Tak, pałac Reinhartshausen stał się jej domem, choć wiele ich w życiu miała. W każdym zostawiła jakąś cząstkę siebie i w każdym chciała zbudować coś na nowo. Każdy naznaczony został stratą. Najczęściej śmiercią, chociaż nie zawsze. Po latach już sama nie wiedziała, czy to wędrowanie to ucieczka przed rodziną, obcymi czy przed losem. Tu miało być inaczej. Tu w dojrzałym wieku miała zapuścić korzenie. Tymczasem nowy mrok spowił domowe komnaty i kolejna strata wpisała się w jej kobiece serce.
Patrzyła na swoje zbiory obrazów w sobie tylko znany sposób. Z dozą kontemplacji popadała w niemy zachwyt, który zazwyczaj dostrzec mógł tylko Johannes. I tylko wtedy, gdy dobrze wytężył wzrok. Każde z namalowanych dzieł przypominało jeden z domów, jedną ze strat. Kolejne znaczyły drogę pogodzenia się z losem, oswajania, dawały nadzieję i na nowo pozwalały coś budować. Następne zamieniały w ruinę te poprzednie. I tak w kółko.
Teraz spośród tych wszystkich obrazów wybrała jeden. Wpatrywała się w niego tak długo, że nastał już dzień. Brwi miała zmarszczone, pociągła twarz zastygła w lekkim grymasie. Twarz zmieniona, znacznie starsza niż ta, na którą patrzyła. Tam jasne było jej spojrzenie, cera gładka i świeża, kok upięty wysoko, odsłaniał smukłą szyję. Dłoń, wsparta o stolik, leżała obok dłoni Johannesa. To on siedział po drugiej stronie, a ona dzięki niemu czuła się bezpieczna. Pierwszy raz od bardzo dawna.
Przy nim mogła oddychać. Przy nim czuła spokój, chciała znów stworzyć dom. A to tworzenie dzięki emocjom, złączonym dłoniom, dzięki oddaniu i wierności, to więcej niż sam budynek i wielkie majątki. To było niezwykłe uczucie. Była przecież niezależna od wszystkiego i od wszystkich, a pragnęła się uwikłać w tę miłość. I w tym właśnie momencie, na tym obrazie, podczas gdy Gerrit Postma muskał pędzlem płótno z ich wizerunkami, ona to wszystko czuła.
Teraz te wspomnienia wróciły jak rozdrapana rana, ale też jak polany miodem miękki chleb. Miłość zawsze ma dwa oblicza. Jedno jest najczystszą radością i spełnieniem. A drugie zawsze pali jak piołun, jest mrokiem i ciszą.
Zadrżały jej usta, oczy lekko zwilgotniały. Ale nie płakała. Nie miała już łez. Podeszła nieco bliżej, tak że mogła dotknąć dłonią obrazu. Wyciągnęła ją w kierunku twarzy Johannesa i opuszkami palców obrysowała zarys jego ust.
– Będę cię kochać aż do końca wszystkiego – wyszeptała.
Później zapisała w osobistych notatkach, które skierowała do syna, księcia Albrechta, by zniszczył, kiedy ona umrze, wszystkie obrazy i zdjęcia z Johannesem. Nie miał zostać ani jeden ślad po tym, że w jej życiu istniał Johannes van Rossum.
Pałac Noordeinde, Haga, 1828 rok
Wiosenne powietrze napełniło pałac Noordeinde miodowym zapachem lip. W królewskich ogrodach trawniki zazieleniły się soczyście, zakwitły magnolie i migdałowce, a pomiędzy nimi żółte tulipany podkreślały dostojność niderlandzkiego dworu Oranje-Nassau. Drewnianą ławkę z bogato zdobionymi poręczami częściowo pokrył cień. Odbijały się na niej teraz kształty liści i kwiatów.
Niespodziewany szelest zburzył jednak harmonię spokojnego poranka, pośród wybudzającej się po nocy natury, pokrytej subtelnie rosą. Drobny trucht stawał się coraz głośniejszy. Pełen ekscytacji i niepokoju zarazem. I wtedy spomiędzy drzew wyłoniła się postać młodej kobiety w eleganckiej zielonej sukni z bufkami. Gdy szła, zwiewne falbany sprawiały wrażenie, jakby niemal płynęła w powietrzu. Lekko połyskujący materiał odsłaniał jej dekolt, a ciasno zawiązany gorset uwydatniał wcięcie w talii. To nie słońce wywoływało rumieńce na jej porcelanowych i zazwyczaj jasnych policzkach, a list, który ściskała w dłoniach. Beztrosko uśmiechnięte usta obnażały nastoletnią naturę, pełną wdzięku i zapału do życia. Ogniste spojrzenie, przepełnione podnieceniem, skupiało wzrok na bladej kopercie.
Dziewczyna usiadła na ławce niemal w biegu i tak samo szybko niecierpliwymi dłońmi otworzyła list. Przeczytała pierwszą linijkę i w tym momencie przygryzła wargę. Wodziła oczami po zgrabnie zapisanych słowach, a jej policzki przybierały kolor tych ciemnoróżowych kwiatów magnolii, kołysanych przez wiatr nad jej głową. Zamknęła oczy, uśmiechnęła się szeroko, unosząc głowę do słońca, a list przycisnęła do piersi. Delikatne rysy jej twarzy i niemal hebanowe włosy zdradzały arystokratyczne pochodzenie. Ale dopiero gdy otworzyła szafirowe oczy, pełne życia i energetyzującej iskry, stawało się jasne, że w jej żyłach płynie królewska krew.
***
Marianna wzbudzała zachwyt wśród królów i książąt. Zgodnie z dworskimi zasadami jednemu z nich była pisana. Z taką historią rodową, mocno zakorzenioną jeszcze w średniowiecznych tradycjach, po latach wygnania z rodzinnej ziemi, odzyskanej później przez ojca, Wilhelma I, króla Niderlandów, mogła oddać rękę tylko następcy tronu. Tak uważano na dworze. Dla niej zaś cała procedura szukania odpowiedniego kandydata była śmieszna i zupełnie jej nie respektowała. W ogóle miała w naturze nie stosować się do zasad, które uznawała za niewłaściwe czy przesadzone. Na każdy temat miała własne zdanie i, co ciekawe, było ono bliższe prawdzie i sprawiedliwości niż ustalane przez urzędników i królewskich doradców zasady. Te często uważała za absurdalne. Po latach miała stwierdzić, że wolałaby być zwykłą dziewczyną, która może kochać, kogo chce, i czynić to, na co ma ochotę, bez spoglądania innych na jej dłonie i rozliczania z każdego gestu. I po latach miała zapisać w liście do duchowego powiernika, księdza Delprata, że niejedna królewna marzyłaby, żeby być po prostu zwykłą kobietą*. Teraz liczono się z jej zdaniem, wszak była nie tylko piękna, ale i nieprzeciętnie inteligentna.
* Z przekazu ustnego przewodników pracujących w Pałacu Marianny Orańskiej.
Jej młode lata poświęcono na naukę, a ojciec nie szczędził środków na wykształcone guwernantki. Uczyły ją Catharina von Ulft i Jacoba Helena Bentinck, hrabina van Reede-Ginkel, a mała Marianna, zachwycona zdobywaniem wiedzy uwielbiała czytać, szperać w księgach z pałacowej biblioteki wypełnionej książkami aż po sam sufit. Stawała czasami pośród regałów. Wydawała się taka malutka. Spoglądała w górę, jakby szukała tej jednej, idealnej dla siebie książki. Kiedy pytano ją, dlaczego tak patrzy, odpowiadała, że wyobraża sobie, iż kiedyś przeczyta je wszystkie. I że są piękne, dlatego lubi na nie patrzeć. Już jako dziecko odkryła moc płynącą z ksiąg i tak miało pozostać do końca jej życia.
Nade wszystko ciekawiła ją historia. Być może właśnie dlatego, że jej przeszłość rodzinna wcale nie była prosta i często wojenne ścieżki wiodły dynastię Oranje-Nassau poza ojczyznę. Kochała sztukę i miłowała obrazy, którymi otaczała się od najmłodszych lat. Obserwowała bacznie swoją matkę Wilhelminę, zwaną Mimi, która miała dobry gust zarówno w wyborze dzieł sztuki, jak i w podróżowaniu. A te podróże kształciły Mariannę najbardziej.
Częściej więc można było ją spotkać w pałacowych komnatach z książką w ręku aniżeli na zuchwałym wystawianiu się na zachwyt społeczeństwa. Chociaż to tego drugiego wymagało się od młodych arystokratek.
Marianna nie sądziła, że etykieta dworska mogłaby przekroczyć granice przyzwoitości w ingerowaniu w wybór dla niej małżonka. Wiedziała, że tak wyglądało arystokratyczne życie, ale jej przecież nie mógł dotknąć taki los – małżeństwo bez miłości. Sama też nie uznawała zasad, które według niej wydawały się krzywdzące. Uznawała za to, w swej miłości do świata i ludzi, a także w religijności, że nadrzędne zawsze jest dobro człowieka, a więc i jego pragnienie kochania, i wolny wybór.
Ona w tym momencie dokonała wyboru…
***
– Co tam chowasz? – Dobiegł do niej męski głos.
Był jej bliski, serdeczny. Od razu go rozpoznała, dlatego bez obracania się za siebie spokojnie zamknęła oczy i znów wystawiła twarz do porannego słońca.
– Tatulku, chyba się zakochałam – rzekła spokojnie swoim krystalicznie czystym, mezzosopranowym głosem. Rozbrzmiewał po ogrodzie niczym śpiew egzotycznego ptaka.
Wilhelm I uwielbiał swoją córkę. Rozpieszczał ją od najmłodszych lat, chociaż wcale nie było to takie łatwe. Nie było w niej zadufania, chciwości, a już na pewno egoizmu. Niezwykła w tej drobnej istocie była wrażliwość na otaczający ją świat i drugiego człowieka.
Król teraz przyglądał się córce przez krótką chwilę, podczas której dotarło do niego, objawiając się lekkim ukłuciem w sercu, że jego mała Marianna wyrosła. Jeszcze nie tak dawno – jak zupełnie zwykły ojciec, nie król Niderlandów – przechadzał się po Lange Voorhout, wzdłuż podwójnych lipowych alei. Trzymał za rączkę energiczną kilkuletnią osóbkę, która podskakiwała jak piłeczka, ku uciesze, ale i zdziwieniu społeczeństwa. Kto by pomyślał, że sam król będzie spacerował ulicą pośród poddanych, w dodatku z uroczą pociechą. Patrzyli trochę z radością i podziwem, bo podobała im się ta bezpośredniość, a trochę z konsternacją. Szczególnie gdy zadowolony król raz na jakiś czas podskakiwał wesoło, tak jak jego córka. „Skoro jest dobrym ojcem, będzie nam dobrze panował” – mówili między sobą. Król jednak jako władca niekoniecznie liczył się z głosem ludu i jego własne zdanie dla decyzyjności miało zawsze nadrzędną rangę. Już niebawem mieli się też o tym przekonać jego poddani.
Teraz chciał, by małżeństwo jego córki, które niebawem zapewne miało nastąpić, wszak osiemnaste urodziny zbliżały się wielkimi krokami, było zawarte z miłości. Na niczym mu tak nie zależało, jak na szczęściu Marianny. Szczególnie po tym, gdy stracił Paulinę, jej starszą siostrę. I choć było to wiele lat temu, ani on, ani jego żona Wilhelmina nigdy się z tym nie pogodzili.
– A w kimże jesteś taka zakochana? – spytał, przysiadając na brzegu ławki.
On też wystawił twarz do słońca i z ukrywaną ojcowską niecierpliwością czekał na odpowiedź.
– Spodoba się wam. To Gustaw, syn króla Szwecji.
Teraz ukradkiem spoglądała na ojca. Zależało jej, by poparł ten związek.
***
Gustaw był bardzo przystojny i szarmancki. Typowy dżentelmen, o którym mogła marzyć każda kobieta. Marianna poznała go w haskim pałacu po swojej babce podczas jednego z przyjęć, na którym ucztowała arystokracja i wysokiej rangi wojskowi. Weszła wtedy w czerwonej sukni odsłaniającej ramiona. Dekolt uwydatniał młode piersi nastoletniej dziewczyny. Włosy upięto jej w misterny kok i tak jak lubiła, ozdobiono kwiatami z lewej strony. Wybrała tego dnia białe róże. Kilka pukli opływało jej pociągłą, delikatną twarz. Sala wypełniona była kryształami, które przybrały szkarłatną barwę odbijającej się w nich sukni. Sufity, rozjaśnione żyrandolami, w których załamywało się światło, migotały jak bezchmurny nieboskłon. Jej wejście zwróciło uwagę nawet tych, którzy dotąd zachwycali się stołami pełnymi rzadkich, egzotycznych potraw, a wśród nich ananasów, sprowadzanych z Afryki na specjalne życzenie królowej. Niecodzienny był to widok. Widok przepychu, wirujących na parkiecie sukien szytych we Francji czy Włoszech, koronek, pereł, szyfonu i jedwabiu, i widok młodziutkiej dziewczyny o nieskazitelnej urodzie, córki króla.
Był to czas, kiedy o jej rękę zaczęli się starać adoratorzy z całego świata. Przybywali licznie na bale i przyjęcia organizowane przez króla i królową, pisali doń listy, licząc na to, że im odpowie i wyrazi choćby najmniejsze zainteresowanie. Jej ogniste spojrzenie, choć robiła to bezwiednie, rozpalało serca wielu mężczyzn. Marianna nie zdawała sobie sprawy z tego, jak jest piękna, za to doskonale wiedziała, że z racji urodzenia jest dobrą partią. Lubiła niekiedy rozpalać wyobraźnię książąt, że to właśnie jednym z nich jest zainteresowana, a kiedy on nadskakiwał jej jak młody paw, przerzucała swoje rzekome zainteresowanie na kogoś innego. Matka zabraniała jej kategorycznie tak postępować, ale Marianna śmiała się wtedy, bagatelizując te prośby, bo wierzyła, że prawdziwa miłość pojawi się jak grom z jasnego nieba, a nie jako ustawione spotkanie, jak na balu dla debiutantów.
Zobaczyła go w tłumie niemal od razu. I chyba najbardziej urzekła ją jego przyjacielska, zupełnie niewyrafinowana postawa, tak rzadko spotykana u arystokratów. Był inny od tych wszystkich nadętych książąt w różnym wieku, dlatego zadała sobie pytanie: „Kim on jest?”. Dopiero gdy podeszła bliżej, niby przypadkowo, zauważyła liczne odznaczenia na białym surducie z błyszczącymi guzikami. Schludnie zawiązana pod szyją wielobarwna chusta dodawała mu elegancji. Miał w sobie coś, co ją przyciągało. Może to te oczy, po prostu dobre i szczere? Pierwszy raz naprawdę poczuła szybsze bicie serca na widok mężczyzny. Lekko kręcone brązowe włosy, jasna cera i ostre, męskie rysy powodowały, że nie mogła oderwać od niego oczu. I te usta… Symetryczne, idealne.
– Czy mógłbym zająć chwilę… albo dwie? – zagadnął, kłaniając się dziewczynie o porcelanowej urodzie.
Kojarzyła mu się z porankiem, świeżym i pachnącym rześko rosą. To nieskazitelne kobiece piękno powalało niejednego na sali i chyba każdy w tym momencie marzył, by spojrzała właśnie na niego. Ona jednak patrzyła już tylko na tego mężczyznę. Tym razem to ona miała nadzieję, że on na nią spojrzy. Na szczęście tak się stało.
– Pierwszy raz widzę pana w naszym gronie. Tak przynajmniej mi się wydaje – zaczęła mówić i zupełnie nieświadomie kokietowała go wzrokiem. Nie było to nachalne, a raczej dziewczęce i niewinne.
– Pozwoli pani zatem, że się przedstawię… Gustaw von Holstein-Gottorp-Vasa.
– Wilhelmina Frederica Louisa Charlotte Marianne Oranje-Nassau – odpowiedziała.
Do Gustawa dopiero wówczas dotarło, z kim rozmawia.
– Podpułkownik Gustaw… – wyrwało mu się.
Spłonął rumieńcem, ale Marianna nie zareagowała.
– Och, armia…? – zapytała, szczerze zainteresowana.
– Austriacka. – Mężczyzna niepewnie przytaknął.
Nie wstydził się tego, kim jest. Od kiedy wstąpił do armii austriackiej cztery lata temu, wykazując się ambicją i talentem, szybko awansował. Był gorliwy i mądry, a zamiłowanie do wojska, jak na arystokratę przystało, miał we krwi. Nie uszło to uwadze równie inteligentnej Marianny. Wreszcie mogła porozmawiać z mężczyzną na ważne tematy. Drętwe pogawędki o pogodzie i utarte opinie na temat polityki już się jej znudziły, tylko że adoratorzy nie potrafili wypowiedzieć się na żaden inny temat. A już na pewno nie interesowała ich sztuka. Marianna próbowała kiedyś zachęcić jednego z książąt do rozmowy o obrazie Rembrandta. Ten, niestety, nie potrafił powiedzieć nic poza tym, że obraz jest piękny, jednak nie tak piękny, jak jej oczy. Śmiała się wówczas w duchu z nieudolnego komplementu. A po kilku podobnych próbach zrezygnowała i nie podejmowała nawet takich tematów z potencjalnymi kandydatami na męża. Tymczasem Gustaw miał w sobie wrażliwość, przyzwoitość i życiową mądrość.
Tego wieczoru nikt nie zdołał odwrócić jej uwagi od młodzieńca o pięknych rysach twarzy, które może na pozór pozwoliłyby go ocenić jako próżnego, a w rzeczywistości nie było w nim nic z próżności. Marianna godzinami wsłuchiwała się w jego opowieści, dzieliła się swoimi przemyśleniami i czas mijał im tak, jakby znali się od wielu lat.
– Dlaczego właśnie ta armia? Czyżby był pan jej zwolennikiem… – dociekała.
– Nie to jest powodem. – Zawahał się przez chwilę, po czym dodał: – Nie mogłem wstąpić do rosyjskiej ani do angielskiej.
– A to dlaczego? Tak zdolny i uczciwy człowiek powinien być pożądany w każdej armii.
– Mój ojciec… – zaczął.
– Tak, wiem. Studiowanie historii to moja pasja. Dlatego dobrze wiem, kim pan jest. – Uśmiechnęła się, a Gustaw wtedy po raz pierwszy dostrzegł w jej oczach ten płomień, który miał rozpalić jego serce na dobre.
– Tak? Zatem kim jestem? Proszę mi powiedzieć.
– Bardzo interesującym, mającym do opowiedzenia wiele ciekawych historii mężczyzną – żachnęła się Marianna.
Wstrzymała oddech. Nie była pewna, czy wypadało wyrazić tę myśl na głos, a o tym, że ją wypowiedziała, zorientowała się po fakcie. Przyszło jej już wtedy do głowy, że chyba się zauroczyła, skoro straciła kontrolę na słowami. Tylko miłość jest w stanie czynić z człowiekiem takie rzeczy! Gustawa to w żadnym wypadku nie uraziło. Jego twarz rozpromieniła się w uśmiechu i przyjął te nieporadne i kokietujące zachowania jako największy komplement.
– Jest pan synem obalonego króla Szwecji, Gustawa IV – dodała w końcu poważniej.
Mężczyzna skinął głową. Zrobiła krok w tył, nie przestając patrzeć mu w oczy. Poczuł, że się oddala. Pomyślał, że nie zdoła jej zatrzymać, choć bardzo by tego chciał. Bagaż doświadczeń własnego rodu to było brzemię, z którym trudno dyskutować. Marianna cofnęła się o jeszcze jeden krok. Teraz był już pewny, że go tam zostawi z powodu jego przeszłości.
– Idzie pan ze mną czy będzie pan tutaj tak stał zdany na spojrzenia dziesiątek panien chętnych na wydanie?
Choć mówiła poważnym tonem, Gustaw zdążył dostrzec, że kąciki jej ust lekko się unoszą. Jak zahipnotyzowany ruszył za nią do pałacowych ogrodów. Z dala od sali balowej słychać było przyjemny odgłos skrzypiącego śniegu. Jeśli tak rodzi się miłość – pośród nocy i gwiazd – to właśnie między Marianną a Gustawem tej zimowej nocy działo się coś niezwykłego.
– Urodziłam się w Berlinie – wyznała, kiedy spacerowali – a moje dzieciństwo to wygnanie i tułaczka. Chyba dlatego też pragnę stworzyć dom, przywiązuję się do miejsca. Chcę kreować przytulną przestrzeń dla swojej rodziny i dla siebie, oczywiście. – Uniosła niepewnie wzrok i spojrzenia tych dwojga się spotkały. – Ze względu na wydarzenia we Francji i wojska pod rozkazami Napoleona moja rodzina musiała w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym roku wyjechać na wygnanie. Wróciliśmy dopiero, gdy Bonaparte poniósł klęskę.
– Bitwa narodów po Lipskiem – ze zrozumieniem powiedział Gustaw.
Marianna kiwnęła głową.
– Był trzydziesty listopada tysiąc osiemset trzynastego roku. Mój ojciec płynął zwykłą łodzią w stronę ojczyzny. Tak dotarł do plaży w Scheveningen. My z matką i braćmi wróciliśmy nieco później. Miałam wtedy trzy lata. – Zamknęła oczy i zmarszczyła lekko brwi, jakby chciała sobie coś przypomnieć.
Gustaw przyglądał się jej z uwagą. Cechowała go powściągliwość i umiejętność słuchania. Milczał zatem i czekał na to, co Marianna jeszcze powie. Po chwili dodała:
– Przyjechałam do Hagi wraz z matką i nianią Bonnick. Chwilowo mieszkaliśmy w Huis Huguetan przy Lange Voorhout trzydzieści cztery. Ojciec zlecił remont pałacu Noordeinde i niedługo później mogliśmy zamieszkać w domu. Prawdziwym domu. To było moje pierwsze bezpieczne miejsce. Pierwsze, które pamiętam. – Uśmiechnęła się.
– Gdzie przebywaliście w czasie wygnania? – zaciekawił się Gustaw. Sam znał losy własnego ojca, które wiodły go różnymi drogami.
– W wielu miejscach. W Londynie u brata mojej mamy, króla Prus, Fryderyka Wilhelma III. Później w Prusach i Niderlandach. To właśnie w Palais Hollandais przy Unter den Linden się urodziłam. Rodzice szukali spokojnej przystani dla siebie, ale przede wszystkim dla dzieci. Moich braci i później też siostry… – Tu na chwilę przerwała, głos się jej załamał. – …Pauliny. Zmarła w wieku sześciu lat, pozostawiając ogromną ranę w sercach moich rodziców. Ta rana nigdy się nie zagoi. Ja nie poznałam siostry, ale jej obecność czuję każdego dnia. Spogląda na mnie z obrazów, mówi wspomnieniami matki. Ojciec niewiele o niej opowiada, ale czasami widzę, że staje przed jej ostatnim portretem i roni łzy.
– Czas nie leczy ran. Nie jestem pewny, czy je nawet zabliźnia – przyznał Gustaw. – Pozwala tylko przyzwyczaić się nam do tego, że rana boli. Akceptujemy ten ból, ale on nigdy nie znika.
Marianna skinęła głową. Utrata Pauliny dla rodziców była ogromnym ciosem. Jej matka opowiadała wiele razy, jak kilkuletnia córeczka umierała na jej rękach, trawiona gorączką. Wtedy Marianna modliła się w duchu, by nigdy nie musiała przeżywać tego samego.
– Mój ojciec – zaczął Gustaw, a ciężko przychodziło mu mówienie o tym – stracił tron w wyniku zamachu stanu. Na wygnanie udał się do Szwajcarii. Z powodu wielu nieszczęśliwych zrządzeń losu na tronie zasiadł marszałek Jan Baptiste Bernadotte.
– Karol XIV – przerwała Marianna.
Dobrze znała te koleje losu. W wyniku wielu niesprawiedliwych dla rodziny Gustawa okoliczności na tronie zasiadł ktoś, kto nigdy nie powinien być brany pod uwagę. Rewolucjoniści bali się jednak zemsty za zamach stanu, tylko dlatego nie chcieli dopuścić Gustawa do władzy. Byli zbyt nienawistni i prości, by zrozumieć, że prawowity następca tronu miałby wyrozumiałe serce dla narodu i mądrze rządziłby krajem.
– We francuskich i niemieckich gazetach pisano, że Bernadotte zamierza się zrzec tronu i przywrócić prawa, które po ojcu należały się mnie, ale on tak naprawdę wcale nie planował tego uczynić. Do tego ma poparcie Romanowów**.
** Brat Marianny, Wilhelm Fryderyk Jerzy Ludwik, następca tronu, był już wtedy mężem Wielkiej Księżnej Rosji, Anny Pawłowny Romanowy. Ona była zaś spokrewniona siostrzaną krwią z Romanowami.
Marianna znalazła nić porozumienia z Gustawem już nie tylko na płaszczyźnie zwyczajnej rozmowy o świecie i podróżach, filozofii czy sztuce. Połączył ich podobny los wygnańców. Rozumieli się przez to i oboje znali smak tęsknot, tak jak oboje pragnęli sprawiedliwości. Wiele dla niej znaczyła ta rozmowa. Nigdy wcześniej nie otworzyła się przed kimś tak bardzo, by nawiązać do wygnania, ucieczki, do emocji, które się z tym wiązały. A może po prostu inni nie chcieli jej słuchać. Teraz to było jak znalezienie pokrewnej duszy.
Zamyśliła się na chwilę i wspomniała dalszy przebieg zdarzeń, który doprowadził do tego, że jej ojciec zasiadł na tronie. 30 marca 1814 roku w czasie inauguracji w Nieuwe Kerk w Amsterdamie stał się suwerenem Holandii. Później na mocy postanowień kongresu wiedeńskiego Belgia została przyłączona do Holandii, a Wilhelm I stał się pierwszym królem Niderlandów.
– Lubi pani kwiaty? – zapytał nagle Gustaw, patrząc na zamarznięty krzak róży.
– Och, i to jak. Najlepiej we włosach. – Zaśmiała się.
– To musimy sobie wyobrazić, że właśnie ofiarowałem pani różę, którą wpięła pani we włosy. – Mężczyzna spojrzał w oczy Marianny oświetlonej mętnym, dobiegającym z oddali światłem.
– To róże mojej babci, są herbaciane i pięknie pachną…
– Cudowny słodki zapach herbacianych róż… Zapamiętam go na zawsze.
Moment, w którym się pożegnali, był tą samą chwilą, gdy Marianna zamarzyła o ponownym spotkaniu. Wiedziała, że jej kolejne dni spowije tęsknota za rozmowami, które toczyły się tak łatwo, jakby rozmawiała z najlepszym przyjacielem. Pomyślała wtedy, że jeśli miałaby oddać komuś rękę, to byłby to Gustaw.
Już kolejnego dnia na swoim stoliku Marianna znalazła bladą kopertę. Nie spodziewała się korespondencji od kogoś nieznajomego, a pismo, które dostrzegła na kopercie, nie przypominało tego skreślonego ręką jej kuzyna, Wilhelma Fryderyka Hohenzollerna***. Bo to z nim najczęściej korespondowała, nawet kilka razy dziennie. Od najmłodszych lat, śmiało mogłaby rzec, że wysłali sobie setki listów. Miała w zwyczaju siadać przy swoim sekretarzyku, przelewając na kartkę serdeczne słowa, wyciągając czasami przy tym zabawnie język, który opierała o górną wargę. Robiła tak od dziecka, co z radością obserwowała jej matka, królowa Wilhelmina. Teraz starała się panować nad tym zawadiackim nawykiem. Tak było elegancko, inaczej nie przystało damie.
*** Drugi w kolejce do pruskiego tronu Wilhelm I Hohenzollern. Z uwagi na to, że jego brat Fryderyk Wilhelm nie miał dzieci (panował on w Prusach w latach 1840–1861), Wilhelm I w 1861 roku został królem.
Od niechcenia otworzyła kopertę, myśląc, że to co najwyżej kolejny adorator, i wtedy pierwszy raz serce zabiło jej tak mocno za sprawą skreślonych do niej słów.
Droga Marianno, wczorajsze nasze spotkanie napełniło mnie nadzieją, że zechcesz ze mną jeszcze kiedyś porozmawiać.
Oczywiście, że chciałaby. Najlepiej teraz, natychmiast. Jej policzki zapłonęły rumieńcem.
Mijały dni i przybywało bladych kopert z czułymi wyznaniami Gustawa, ubywało kartek z sekretarzyka Marianny, odsyłanych mu w odpowiedzi. Gdy wreszcie odwiedził ją w pałacu, wymknęli się na spotkanie w ogrodzie. Ten pierwszy raz od balu. Spacerowali, a ich dłonie niby przypadkowo stykały się raz po raz. Do tamtej chwili Marianna nie wiedziała, że dotyk może być tak piękny. Rozmowa łączyła tych dwoje wspólnymi pasjami. Filozofowanie nad stratą, sprawiedliwością i poczuciem bezpieczeństwa przybierało formę obustronnej refleksji nad światem. Wspólnie zachwycali się wydłużającymi się dniami zmierzającymi ku wiośnie. Usiedli na ławce pod magnolią, by skraść sobie nieśmiały pocałunek. Mariannie, która zdecydowała się oddać serce Gustawowi, nie było wcale wstyd tej narastającej namiętności. Poświęcała się pierwszej i, jak wierzyła, jedynej miłości z zachwytem i oddaniem. Od tej chwili niczym ta mała dziewczynka podskakująca przy ojcu podczas spacerów wzdłuż alei lipowych beztrosko hasała po pałacu.
***
Teraz, siedząc w wiosennym słońcu na ławce, ojciec Marianny spojrzał na córkę. Znana mu była historia podpułkownika. W pierwszej chwili się ucieszył, bo słyszał o nim wiele dobrego. Martwiło go jednak, czy sytuacja Gustawa będzie do zaakceptowania przez dwór. Obiecał sobie jednak, że zrobi wszystko, by jego córka była szczęśliwa. Jeśli miłość i to małżeństwo mają dać jej radość i spokój, tak właśnie uczyni – poprze jej związek z godnym jej ręki mężczyzną.
– Wielki z niego szczęściarz, że tak mądra i piękna kobieta właśnie jemu chce oddać serce – powiedział wreszcie i chwycił dłoń córki.
Odwzajemniła uścisk, potwierdzając, jak wiele to dla niej znaczy.
– Dziękuję, tato. – Oboje wstali i powoli ruszyli w kierunku spowitego słońcem pałacu.
– A teraz pomyśl o tych wszystkich złamanych sercach…
– Przestań, proszę! – Zaśmiała się.
– Całe sterty złamanych serc… – Ojciec jej zawtórował.