Skazany - Freida McFadden - ebook

Skazany ebook

Freida McFadden

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Istnieją trzy zasady, których Brooke Sullivan musi przestrzegać jako nowa pielęgniarka w męskim zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze: Traktować wszystkich więźniów z szacunkiem. W żadnej sytuacji nie ujawniać danych osobowych. Nigdy, PRZENIGDY, nie nawiązywać więzi z osadzonymi. Ale nikt z personelu nie orientuje się, że Brooke złamała te reguły. Nikt nie zdaje sobie sprawy z jej zażyłości z Shanem Nelsonem, jednym z najbardziej znanych i niebezpiecznych więźniów w zakładzie. Przed laty mężczyzna był licealnym ukochanym Sullivan. Współpracownicy nie wiedzą, że to przez jej zeznania Nelson trafił na resztę życia do więzienia. Ale Shane wie. I nigdy o tym nie zapomni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
4,2 (819 ocen)
430
219
125
34
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
stasicaa

Z braku laku…

Czyta się bardzo dobrze jak każda książka autorki, ale ta jest zdecydowanie najsłabsza. Korowód na prawdę bardzo słabych decyzji i bezradność głównej bohaterki wprawia nie w totalna niechęć do niej, a jak pokazuje epilog jej dzieciak już lepiej wyciągał wnioski i łączył fakty 😂 zakończenie dość przewidywalne, ale motywacja do czynu taka słaba że szkoda gadać.
51
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Z przyjemnością podzielę się moją recenzją książki "Skazany" autorstwa Freidy McFadden. Autorka z mistrzowską precyzją kreuje atmosferę niepokoju i tajemnicy, wciągając czytelnika w mroczny świat intryg i sekretów. "Skazany" opowiada historię głównej bohaterki, Jenny, która znajduje się w trudnym momencie swojego życia. Decyduje się na nowy start przeprowadzając się do rodzinnego miasteczka, gdzie podejmuje pracę jako pielęgniarka w szpitalu więziennym. Jednym z kluczowych wątków jest sprawa pacjenta skazanego za brutalne morderstwo. Mężczyzna wzbudza w niej mieszane uczucia. Jenny zaczyna podejrzewać, że skazany może być niewinny, co prowadzi ją do podjęcia prywatnego śledztwa. W miarę jak zagłębia się w przeszłość pacjenta, odkrywa coraz więcej niepokojących faktów związanych zarówno z nim, jak i z dawnymi znajomymi. Kiedy Jenny odkrywa kluczowe dowody, które mogą oczyścić skazanego z zarzutów, napięcie sięga zenitu. Czy uda jej się ujawnić prawdę na czas i ocalić zarówno siebie, ...
41
biedronka51
(edytowany)

Całkiem niezła

xw sumie najgorsza jej ksiazka...do 280 strony pozniej jak lawina bum wszystko na raz....ogolnie pare rzeczy totalnie Bez sensu....w porownaniu z innymi ksiazkami tej autorki ..kiepska
41
londyneczka

Całkiem niezła

Najpierw w 1/3 znasz rozwiązanie i się nudzisz, a potem na ostatnich 50 stronach jest pomieszanie z poplątaniem i znowu myślisz - serio?
30
Iza407

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka autorki.
31



 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Inmate

Copyright © Freida McFadden, 2022

First published in Great Britain in 2022

by Storyfire Ltd trading as Bookouture.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Pawlik, 2024

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski

Fotografie na okładce: © Emiliano Bar | Unsplash

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68045-82-6

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

Obecnie

 

Gdy zatrzaskuje się za mną brama więzienia, zaczynam kwestionować każdą decyzję, którą podjęłam w swoim życiu.

To nie jest miejsce, w którym chciałabym się obecnie znajdować. Ani trochę. Kto chciałby przebywać w więzieniu o zaostrzonym rygorze? Zaryzykuję stwierdzenie, że nikt. To, że ktoś znajduje się za tymi murami, oznacza, że dokonał w swoim życiu kilku nieprawdopodobnie złych wyborów.

Ja z całą pewnością.

– Nazwisko?

Kobieta w niebieskim służbowym uniformie spogląda na mnie zza szklanej przegrody znajdującej się tuż przy wejściu do więzienia. Ma matowy wzrok i wygląda, jakby jeszcze bardziej niż ja nie chciała tutaj być.

– Brooke Sullivan. – Odchrząkuję. – Mam się spotkać z Dorothy Kuntz.

Kobieta zerka na stos papierów leżących na biurku. Skanuje wzrokiem listę, nie dając po sobie poznać, że rozpoznaje moje nazwisko ani że wie cokolwiek na temat mojej obecności tutaj. Oglądam się przez ramię na niewielką poczekalnię, gdzie na plastikowym krześle siedzi samotny, starszy, pomarszczony mężczyzna i spokojnie czyta gazetę, jakby czekał na autobus. Jakby wokół nas nie było ogrodzenia z drutu kolczastego, a dziedziniec nie był otoczony potężnymi wieżami strażniczymi.

Po upływie – jak się wydaje – kilkunastu minut w pomieszczeniu rozlega się głośne buczenie. Na tyle głośne, że podskakuję i robię krok w tył. Drzwi po mojej prawej, zabezpieczone czerwonymi, pionowymi prętami, powoli się uchylają, odsłaniając długi, słabo oświetlony korytarz.

Wpatruję się w niego ze stopami wrośniętymi w podłoże.

– Mam… mam tam wejść?

Kobieta podnosi na mnie pusty wzrok.

– Tak… proszę iść. Punkt kontroli bezpieczeństwa znajduje się na końcu korytarza.

Kiwa w kierunku mrocznego korytarza, a mnie przebiega dreszcz po kręgosłupie, gdy chwiejnym krokiem wchodzę za zakratowane drzwi, które zamykają się za mną z głośnym hukiem. Nigdy wcześniej tutaj nie byłam. Rozmowa kwalifikacyjna odbyła się przez telefon, a naczelnik był tak zdesperowany, by mnie zatrudnić, że nawet nie chciał się ze mną spotkać osobiście – moje CV i rekomendacje wystarczyły. Podpisałam roczny kontrakt i przefaksowałam go w zeszłym tygodniu.

I oto jestem. Zaczynam kolejny rok mojego życia.

To błąd. Nie powinnam była tu przychodzić.

Oglądam się przez ramię na bramę z czerwonych metalowych prętów, która się za mną zamknęła. Jeszcze nie jest za późno. Choć podpisałam kontrakt, jestem pewna, że udałoby mi się z niego wykręcić. Wciąż jeszcze mogę obrócić się na pięcie i opuścić to miejsce. W przeciwieństwie do mieszkańców tego przybytku, ja nie muszę tutaj być.

Nie chciałam tej pracy. Marzyłam o jakiejkolwiek innej, poza tą jedną. Ale złożyłam podania do wszystkich pracodawców z siedzibą oddaloną nie więcej niż godzinę drogi komunikacją miejską z miasteczka Raker na północy stanu Nowy Jork i to więzienie jako jedyne zaprosiło mnie na rozmowę kwalifikacyjną. To była moja ostatnia szansa i jestem zadowolona, że ją w ogóle dostałam.

Zatem idę.

W punkcie kontroli na końcu korytarza siedzi mężczyzna, pilnuje drugich zakratowanych drzwi. Ma około czterdziestu lat, krótko ostrzyżone po wojskowemu włosy i ubrany jest w taki sam niebieski uniform, jak tamta kobieta z martwym wzrokiem przy wejściu. Zerknęłam na jego nazwisko na plakietce przyczepionej do kieszonki na piersi: Funkcjonariusz Służby Więziennej Steven Benson.

– Dzień dobry! – odzywam się i zdaję sobie sprawę, że mój głos jest zbyt piskliwy, ale nic nie mogę na to poradzić. – Nazywam się Brooke Sullivan i to mój pierwszy dzień pracy.

Benton nie zmienia wyrazu twarzy, mierząc mnie spojrzeniem swoich ciemnych oczu. Wzdrygam się na myśl o doborze stroju, którego dokonałam dzisiejszego poranka. Założyłam, że pracując w męskim więzieniu o zaostrzonym rygorze, nie należy ubierać się w sposób, który mógłby zostać zinterpretowany jako sugestywny. Włożyłam więc parę czarnych spodni nad kostkę oraz zapinaną pod szyję czarną koszulę z długimi rękawami. Na zewnątrz jest ponad dwadzieścia pięć stopni, to jeden z ostatnich upalnych dni tego lata, i już żałuję całej tej czerni, ale wydawało mi się, że w ten sposób najmniej będę zwracała na siebie uwagę. Moje ciemne włosy związałam w prosty kucyk. Jedyny makijaż, jaki mam na sobie, to odrobina korektora, by ukryć cienie pod oczami, i zaledwie muśnięcie szminki, która jest prawie w tym samym kolorze, co moje usta.

– Następnym razem – zwraca się do mnie strażnik – żadnych obcasów.

– Och! – Spoglądam na swoje czarne czółenka. Nikt nie przekazał mi instrukcji dotyczących ubioru. – Cóż, nie są bardzo wysokie. I są szerokie, żadne tam ostre szpilki czy coś. Naprawdę nie sądziłam…

Słowa zamierają mi na ustach, gdy zauważam wbity w siebie wzrok Bentona. Żadnych obcasów. Jasna sprawa.

Benton skanuje moją torebkę wykrywaczem metalu, a potem przechodzę przez bramkę. Pozwalam sobie na nerwowy żart, że czuję się jak na lotnisku, jednak odnoszę wrażenie, że ten facet niespecjalnie lubi żarty. Następnym razem żadnych obcasów i żadnych żartów.

– Mam się spotkać z Dorothy Kuntz – informuję go. – Jest tutaj pielęgniarką.

Benton wydaje jakiś pomruk.

– Ty też jesteś pielęgniarką?

– Dyplomowaną – poprawiam go. – Będę pracowała w tutejszej klinice.

Spogląda na mnie z uniesionymi brwiami.

– No to powodzenia.

Nie jestem pewna, co chciał przez to powiedzieć.

Benton naciska guzik i rozlega się ten sam rozdzierający uszy dźwięk otwieranych drzwi, a zaraz po nim uchylają się drugie zakratowane drzwi. Wskazuje mi drogę do medycznego oddziału więzienia. W korytarzu unosi się dziwny chemiczny zapach, a na suficie mrugają fluorescencyjne świetlówki. Z każdym kolejnym krokiem przeszywa mnie strach, że jakiś więzień wyskoczy zza rogu i zatłucze mnie na śmierć obcasem mojego buta.

Za zakrętem w lewo czeka na mnie kobieta. Jest po sześćdziesiątce, ma krótko przycięte siwe włosy i krępą budowę ciała – jest w niej coś dziwnie znajomego, ale nie potrafię określić, co to takiego. W przeciwieństwie do strażników jest ubrana w granatowy fartuch. Za to jak wszyscy inni, których spotkałam do tej pory w tym miejscu, nie uśmiecha się. Zastanawiam się, czy uśmiechanie się jest wbrew regulaminowi. Powinnam sprawdzić zapisy kontraktu. Pracownik może zostać zwolniony za uśmiechanie się.

– Brooke Sullivan? – odzywa się spiętym głosem, który jest głębszy, niż się spodziewałam.

– Zgadza się. Pani jest Dorothy?

Tak samo jak strażnik przy wejściu, mierzy mnie wzrokiem z góry na dół. I tak samo jak on wygląda na rozczarowaną tym, co widzi.

– Żadnych obcasów – informuje mnie.

– Wiem, ja…

– Skoro wiesz, to dlaczego je założyłaś?

– To znaczy… – Twarz mi płonie. – Teraz już wiem.

Niechętnie akceptuje moją odpowiedź i porzuca pomysł oprowadzania mnie na bosaka. Macha na mnie ręką, a ja posłusznie drepczę za nią korytarzem. W całym oddziale medycznym unosi się taki sam chemiczny zapach, co w innych miejscach więzienia, a na suficie mrugają takie same fluorescencyjne świetlówki. Pod ścianą stoi rząd plastikowych krzeseł, ale są puste. Dorothy otwiera drzwi do jednego z pomieszczeń.

– Tu jest twoje stanowisko pracy – informuje mnie.

Zaglądam do środka. Pokój jest wielkości połowy sali, w której pracowałam w przychodni urazowej w Queens. Ale poza tym wygląda tak samo. Stół do badań pośrodku pokoju, stołek dla mnie i niewielkie biurko.

– Czy będę miała swój gabinet? – pytam.

Dorothy kręci głową.

– Tam stoi biurko. Chyba widzisz?

Więc mam wypełniać dokumentację medyczną z pacjentem zerkającym mi przez ramię?

– A komputer?

– Całą dokumentację prowadzimy w wersji papierowej.

Jestem zdumiona. Nigdy wcześniej nie pracowałam w miejscu, w którym dokumentację medyczną trzyma się w wersji papierowej. Nie wiem nawet, czy to jest jeszcze dozwolone. Ale prawdopodobnie w więzieniu obowiązują inne zasady.

Moja przewodniczka wskazuje na pokój znajdujący się obok sali zabiegowej.

– To jest archiwum. Będziesz je otwierała swoim identyfikatorem. Zanim wyjdziesz, wyrobimy ci kartę.

Przykłada swoją kartę do czytnika na ścianie i rozlega się głośny klik. Popycha drzwi i moim oczom ukazuje się małe, zakurzone pomieszczenie wypełnione szafkami na akta. Mnóstwo szafek na akta. To będzie dramat.

– Jest tu jakiś lekarz? – pytam.

Wyczuwam z jej strony zawahanie.

– Doktor Wittenburg zajmuje się sześcioma więzieniami. Nieczęsto będziesz go widywała, ale jest dostępny pod telefonem.

Wzbudza to mój niepokój. W przychodni urazowej nigdy nie byłam sama. Ale podejrzewam, że tamtejsze przypadki były bardziej dotkliwe niż to, co czeka mnie tutaj. Przynajmniej na to liczę.

Następny przystanek na trasie naszej wycieczki to pokój z zaopatrzeniem medycznym. Jest mniej więcej taki sam jak podobne pomieszczenie w mojej starej przychodni, tylko oczywiście mniejszy. I dostęp do niego również odbywa się na kartę. Są tam bandaże, zestawy do szycia, różne pojemniki, rurki i chemikalia.

– Tylko ja mogę wydawać leki – poucza mnie Dorothy. – Ty piszesz dyspozycję, a ja wydaję leki pacjentowi. Jeśli czegoś nie mamy, składamy zamówienie.

Ocieram spocone dłonie o moje czarne spodnie.

– Jasne, w porządku.

Dorothy rzuca mi przeciągłe spojrzenie.

– Wiem, że jesteś zdenerwowana pracą w więzieniu o zaostrzonym rygorze, ale musisz wiedzieć, że większość z tych mężczyzn będzie ci wdzięczna za opiekę. Dopóki zachowasz profesjonalizm, nie będziesz miała żadnych problemów.

– Oczywiście…

– Nie dziel się z nimi żadnymi osobistymi informacjami. – Jej usta zaciskają się w wąską linię. – Nie mów im, gdzie mieszkasz. Nie zdradzaj niczego ze swojego życia. Nie pokazuj żadnych zdjęć. Masz dzieci?

– Syna.

Dorothy spogląda na mnie z zaskoczeniem. Pewnie oczekiwała, że zaprzeczę. Większość ludzi jest zaskoczona, gdy mówię im, że mam dziecko. Chociaż mam dwadzieścia osiem lat, wyglądam na młodszą. Ale czuję się dużo starsza.

Wyglądam, jakbym była w college’u, a czuję się na pięćdziesiąt lat. Ot, cała historia mojego życia.

– Hm – odzywa się Dorothy. – Nie rozmawiaj o swoim dziecku. Zachowuj się profesjonalnie. Zawsze. Nie wiem, do czego przywykłaś w poprzedniej pracy, ale ci mężczyźni nie są twoimi przyjaciółmi. To kryminaliści, którzy popełnili poważne przestępstwa, a wielu z nich odsiaduje tutaj dożywocie.

– Wiem. – Rany, naprawdę to wiem.

– I przede wszystkim… – Lodowate, niebieskie oczy Dorothy wwiercają się we mnie. – Musisz pamiętać, że chociaż większość z nich będzie pojawiała się tutaj w uzasadnionych przypadkach, niektórzy przychodzą po narkotyki. Trzymamy niewielką ilość narkotyków w naszej aptece, ale one są zarezerwowane na naprawdę szczególne przypadki. Nie pozwól na to, aby ci mężczyźni cię oszukali, byś przepisała im narkotyki, które mogliby zażyć lub sprzedać.

– Oczywiście…

– I jeszcze – dodaje – nigdy, przenigdy nie zgadzaj się na żadną formę zapłaty w zamian za narkotyki. Jeśli ktoś złoży ci taką propozycję, natychmiast zgłoś to mnie.

Wciągam powietrze przez zaciśnięte zęby.

– Nigdy bym się na to nie zgodziła.

Dorothy patrzy na mnie przenikliwie.

– Tak, cóż, ostatnia też tak mówiła. A teraz sama skończy w takim miejscu jak to.

Na chwilę odbiera mi mowę. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej z naczelnikiem pytałam o osobę, która pracowała na tym stanowisku przede mną, i dostałam odpowiedź, że odeszła z „przyczyn osobistych”. Nie wspomniał o tym, że została aresztowana za sprzedaż narkotyków więźniom.

To otrzeźwiające, wiedzieć, że ostatnia osoba, która tutaj pracowała, teraz sama wylądowała za kratkami. Słyszałam kiedyś, że gdy raz wpadniesz w szpony systemu więziennictwa, trudno się z niego wydostać. Być może to samo tyczy się ludzi, którzy tutaj pracują.

Dorothy zauważa moją minę i odrobinę łagodnieje.

– Nie martw się – mówi do mnie. – Nie jest tak źle. Tak naprawdę to praca jak każda inna w opiece zdrowotnej. Przyjmujesz pacjentów, leczysz ich, a potem odsyłasz do własnych zajęć.

– Tak… – Masuję się po karku. – Zastanawiałam się tylko… Czy będę odpowiedzialna za wszystkich więźniów w tym zakładzie? W sensie, czy będę miała pod sobą tylko jakiś segment, czy…

Wykrzywia usta.

– Nie, dziewczyno. Wszyscy są twoi. Masz z tym jakiś problem?

– Nie, absolutnie nie – zapewniam ją.

Ale to kłamstwo.

Prawdziwy powód, dla którego niechętnie przyjęłam tę pracę, nie jest taki, że boję się, iż któryś z więźniów zamorduje mnie moim butem. Chodzi o jednego z osadzonych w tym zakładzie. O kogoś, kogo znałam bardzo dawno temu i kogo nie chciałam widzieć już nigdy w życiu.

Ale nie mogę tego powiedzieć Dorothy. Nie mogę jej wyjawić, że mężczyzna, który był moim pierwszym chłopakiem, aktualnie odsiaduje wyrok dożywocia bez możliwości zwolnienia warunkowego w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Raker.

I na dodatek trafił tam przeze mnie.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

Kiedy wjeżdżam moją starą toyotą na ulicę, przy której stoi dom moich rodziców, mam w torebce lśniący nowością, zalaminowany identyfikator imienny uprawniający mnie do wejścia do rakerskiego więzienia. Dorothy ostrzegła mnie złowieszczo, bym pilnowała go przez wpadnięciem w niepowołane ręce, chociaż biorąc pod uwagę zakres mojego dostępu, jestem pewna, że nawet gdyby ktoś się do niego dobrał, mógłby co najwyżej ukraść kilka plastrów z opatrunkiem i skorzystać z toalety pracowniczej. Mimo to zamierzam strzec go jak oka w głowie.

Mimo nieciekawych okoliczności, w jakich opuściłam miasto ponad dekadę temu, uwielbiałam mieszkać w Raker. To przepiękne miasteczko, z drzewami na każdym rogu, malowniczymi starymi domkami i sąsiadami, którzy nie odwracają automatycznie wzroku, gdy mijają cię na ulicy, jak było w Queens. A kiedy spojrzysz nocą w niebo, jesteś w stanie dostrzec całą konstelację gwiazd, a nie tylko pojedyncze kropki światła, które prawdopodobnie i tak są tylko samolotami.

To dokładnie takie miejsce, w jakim powinny dorastać dzieci. Dokładnie takie, jakiego potrzebowała moja mała rodzina.

Parkuję przed dwustanowiskowym garażem, co jest przyzwyczajeniem z dawnych czasów, gdy moi rodzice parkowali w garażu, a ja musiałam zostawiać auto przed nim lub na ulicy. Starych nawyków trudno się pozbyć. Nadal myślę o tym domu jako o domu moich rodziców, chociaż już dawno tak nie jest. Jest mój – cały mój.

Oni oboje nie żyją.

Gdy otwieram drzwi kluczem, od wejścia dolatuje mnie dźwięk telewizora oraz zapach pieczonego mięsa. Zamykam oczy i przez chwilę pozwalam sobie na fantazjowanie o jakiejś alternatywnej rzeczywistości, w której wracam do domu do swojej rodziny, a w kuchni mój partner szykować kolację.

Ale to oczywiście tylko marzenia. W moim życiu nigdy nie było nikogo na tyle bliskiego, by przygotowywać dla mnie posiłek. Zaczynam się zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek się pojawi. Apetyczny zapach unosi się dzięki niani, która była na tyle miła, że zaczęła przygotowywać kolację.

– Halo! – wołam. – Już jestem!

Czekam przez chwilę, zastanawiając się, czy Josh przybiegnie mnie przywitać. Był taki czas, gdy powrót mamy do domu przebiegał w akompaniamencie tupotu małych stópek i ciepłego ciałka tulącego się do moich kolan. Ten rodzaj powitania stał się rzadszy, gdy Josh skończył dziesięć lat. Nie zrozumcie mnie źle, nadal mnie kocha, tylko okazuje to mniej empatycznie.

Zgodnie z oczekiwaniami, chwilę później Josh pojawia się w holu na bosaka. Jest ostatni tydzień wakacji i korzysta z niego, spędzając dziewięćdziesiąt procent czasu na kanapie. Ogląda telewizję albo gra w Nintendo. Nie powinnam mu na to pozwalać, ale już wkrótce zacznie się szkoła, zadania domowe i treningi sportowe. Jego największą pasją jest Mała Liga, która zaczyna się dopiero na wiosnę, jednak bliżej tego terminu będzie chciał, bym zabierała go do parku, by mógł poćwiczyć.

– Cześć, mamo!

Wyciągam ramiona, a on w nie wpada, nie do końca niechętnie.

– Cześć, mały. Jak ci minął dzień?

– Okej.

– Robiłeś coś poza siedzeniem na kanapie?

Szczerzy się do mnie.

– A po co?

Josh odgarnia swoje brązowe włosy z czoła. Przydałoby mu się strzyżenie, co – jeśli odbędzie się to jak zawsze – będzie miało miejsce nad łazienkową umywalką. Ale z całą pewnością należy to zrobić, zanim rozpocznie się szkoła. Z każdym kolejnym dniem mój syn staje się coraz bardziej podobny do swojego ojca, a z tą bujną czupryną podobieństwo jest tak uderzające, że aż kłuje mnie w sercu.

W kuchni rozlega się sygnał minutnika, więc podążam za zapachem pieczonego kurczaka, który nasila się z każdym krokiem. Boże, jak ja tęsknię za domową kuchnią! Moja matka gotowała codziennie, ale ja długo już nie mieszkałam pod jej dachem, zanim wprowadziłam się tu na dobre w zeszłym miesiącu, już po jej śmierci. Margie to taka lokalna babcia, która będzie opiekowała się Joshem w czasie, gdy ja będę w pracy. Próbował się wykłócać, że nie potrzebuje opiekunki, ale nie czułam się dobrze z myślą, że będzie godzinami przesiadywał sam w domu, podczas gdy ja będę znajdowała się czterdzieści pięć minut drogi stąd – w więzieniu. Poza tym Josh ma dopiero dziesięć lat. I nie jest dojrzałym dziesięciolatkiem.

– Cudownie pachnie, Margie – mówię.

Margie uśmiecha się do mnie i zakłada sobie pasmo siwych włosów za ucho.

– Och, to nic takiego. Zwykłe pieczone kawałki kurczaka z masłem czosnkowym. I ryż oraz szparagi jako dodatki. Nie można jeść samego kurczaka.

Hmm, nie można? Bo jestem całkiem pewna, że przez ostatnie dziesięć lat podczas wielu wieczorów razem z Jo­shem wsuwaliśmy kurczaka solo. Z kubełka, na którym widniała uśmiechnięta twarz sympatycznego pana ze szpicbródką.

Ale to już przeszłość. Od teraz wszystko będzie inaczej. To nowy start dla nas obojga.

Josh węszy w powietrzu nieco przesadzonym gestem.

– Pachnie zbyt sosowo.

Patrzę na niego.

– Co ty mówisz? Nie można wyczuwać zbyt dużo sosu.

Margie puszcza mi oczko.

– Chyba wyczuł masło czosnkowe.

Mój syn marszczy nos.

– Nie lubię czosnku. Nie możemy iść do maca?

Nigdy nie rozumiem, jak można kogoś tak bardzo kochać, a jednocześnie tak często chcieć go udusić.

– Po pierwsze – mówię – w Raker nie ma McDonalda, więc nie, nie możemy iść do maca. A po drugie, Margie przygotowała dla nas przepyszny domowy posiłek. Jeśli nie masz na niego ochoty, możesz sam sobie coś przygotować.

Margie wybucha śmiechem.

– Brzmisz jak moja córka.

Mam nadzieję, że to komplement.

– Bardzo ci dziękuję za dzisiaj, Margie. Przyjdziesz zająć się Joshem po szkole w poniedziałek? Autobus powinien być około trzeciej.

– Umówione! – potwierdza.

Odprowadzam Margie do drzwi, chociaż ma własny klucz. Tuż przed tym, jak mam się z nią pożegnać, kobieta odwraca się z wahaniem, a pomiędzy jej siwymi brwiami pojawia się głęboka bruzda.

– Słuchaj, Brooke…

Jeśli powie mi, że odchodzi, zwinę się w kłębek i zacznę płakać. Była jedyną dostępną nianią w moim przedziale cenowym, a i tak ledwo mnie na nią stać.

– Tak…?

– Josh wydaje się zdenerwowany rozpoczęciem nowej szkoły – mówi. – Wiem, że to trudne, być nowym w mieście i w ogóle, zwłaszcza w jego wieku. Ale wygląda na bardziej zdenerwowanego, niż mogłabym przypuszczać.

– Och…

– Nie chciałam cię zmartwić, kochana – dodaje. – Chciałam tylko, żebyś wiedziała.

Serce wyrywa mi się do mojego dziesięcioletniego syna. Nie mogę go winić za to, że tęskni za McDonaldem. McDonald jest znajomy. W przeciwieństwie do Raker i do tego domu. Przez całe jego życie moi rodzice nigdy nie pozwolili nam przyjechać w odwiedziny. Zawsze to oni przyjeżdżali do nas, do miasta, dopóki im nie zabroniłam. Dla mnie to miasto jest domem, ale dla Josha miejscem pełnym nieznajomych. I potrafię wymyślić kilka innych powodów, dla których może czuć się niepewnie przed rozpoczęciem nowej szkoły po tym, co wydarzyło się w Queens.

– Zajmę się tym – zapewniam ją. – Jeszcze raz dziękuję, Margie.

Wracam do kuchni, gdzie Josh siedzi przy stole i bawi się solniczką i pieprzniczką. Usypuje mały wzgórek solno-pieprzny, chociaż wielokrotnie powtarzałam mu, żeby tego nie robił, jednak teraz nie potrafię się na niego złościć. Siadam na krześle obok niego.

– Hej, kolego – zagajam. – Wszystko okej?

Josh rysuje palcem swój inicjał, literę J, w rozsypanych na stole przyprawach.

– No.

– Denerwujesz się szkołą?

Wzrusza jednym chudym ramieniem.

– Podobno dzieci tutaj są fajne – mówię dalej. – Nie będzie jak wcześniej.

Podnosi na mnie swoje brązowe oczy.

– Skąd możesz to wiedzieć?

Krzywię się, doświadczając jego bólu, jakby był moim własnym. W zeszłym roku Josh padł ofiarą nękania w szkole. Strasznego. Nie miałam o tym pojęcia, ponieważ w domu w ogóle o tym nie mówił. Po prostu robił się coraz cichszy. Nie rozumiałam dlaczego, dopóki pewnego dnia nie wrócił do domu z podbitym okiem.

Nawet ze śliwą pod okiem Josh próbował wszystkiemu zaprzeczać. Tak bardzo wstydził się przyznać, dlaczego inne dzieciaki się nad nim znęcają. Nie miałam pojęcia, co się dzieje. Mój syn jest nieco wycofany, ale nie ma w nim nic odstającego od normy – nie potrafiłam sobie wyobrazić, co takiego sprawiło, że stał się celem. Dopóki nie usłyszałam, jak go przezywają.

Bękart.

Był to dla mnie cios w serce, że koledzy znęcają się nad moim synem z mojego powodu. Z powodu mojej historii i faktu, że mój syn nigdy nie poznał swojego ojca. Uwierzcie mi, że po tym wszystkim miałam mroczne myśli.

Szkoła chwaliła się polityką braku tolerancji dla znęcania się, ale najwyraźniej były to tylko czcze frazesy. Nikt nie wykazał się żadną inicjatywą, by pomóc mojemu synowi. Nie pomagało też to, że dyrektor miał osąd w oczach, kiedy dowiedział się, że inne dzieci po prostu wskazywały na niefortunną rzeczywistość związaną z moją sytuacją.

Gdy jest się samotną matką ledwie wiążącą koniec z końcem, trudno walczyć ze szkołą, która udaje, że wszystko jest w porządku. I ze zgrają rodziców, którzy nie dość, że są od ciebie ze dwadzieścia lat starsi, to jeszcze mają więcej kasy. Skonsultowałam się nawet z prawnikiem, który wyczyścił większą część mojego konta oszczędnościowego, ale jedyną radą, jaką od niego otrzymałam, była sugestia przeniesienia Josha do innej szkoły.

Więc kiedy pod koniec roku szkolnego moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, postanowiłam nie sprzedawać domu rodzinnego. Była to szansa na nowy start, którego oboje z Joshem potrzebowaliśmy.

– Znajdziesz sobie przyjaciół – zapewniam syna.

– Może.

– Na pewno – upieram się. – Obiecuję.

Problem z dorastającymi dziećmi jest taki, że zaczynają rozumieć, iż są takie rzeczy, których nie można obiecać.

Josh nie podnosi wzroku znad kupki soli i pieprzu. Tym razem narysował palcem S, pierwszą literę swojego nazwiska.

– Mamo?

– Tak, skarbie?

– Czy teraz, kiedy tu mieszkamy, poznam mojego tatę?

Prawie dławię się własną śliną. Rany, nie spodziewałam się, że taka myśl może mu zaświtać w głowie. Chociaż starałam się, jak mogłam, być dla mojego syna i matką, i ojcem, były takie momenty w jego życiu, gdy wydawał się mieć obsesję na punkcie tego, kto jest jego tatą. Kiedy miał pięć lat, ciągle o tym mówił. Codziennie wracał do domu z rysunkiem ojca. Rysował, jak sobie go wyobrażał. Astronauta. Policjant. Weterynarz. Ale już od jakiegoś czasu o nim nie wspominał.

– Josh… – zaczynam.

– Bo przecież mieszka tutaj? – Podnosi wzrok znad stołu. – Prawda?

Każde słowo jest jak strzała prosto w moje serce. Powinnam była mu powiedzieć, że jego ojciec nie żyje. To by wiele ułatwiło. Mogłam zmyślić jakąś wspaniałą historię o tym, że jego ojciec był bohaterem, który zmarł, nie wiem, ratując szczeniaka z pożaru. Cieszyłby się z tego. Może gdybym opowiedziała tę historię o szczeniaku i pożarze, dzieciaki nie znęcałyby się nad nim w zeszłym roku.

– Kochanie – mówię – twój tata mieszkał tu kiedyś, ale teraz już nie.

Nie potrafię odczytać wyrazu twarzy swojego syna. Drugi problem z dorastającymi dziećmi jest taki, że doskonale wiedzą, kiedy kłamiesz.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

 

Mężczyzna siedzący przede mną ma dokładnie jeden ząb.

Okej, może to nie do końca prawda. Pan Henderson ma kilka zębów z tyłu, które są czarne i potrzebują pilnej opieki stomatologicznej, ale kiedy się uśmiecha, widzę jedynie ten jeden żółty ząb w górnym dziąśle.

– Ratuje mi pani życie, doktorko – odzywa się do mnie pan Henderson, po raz kolejny błyskając do mnie swoim imponującym uzębieniem. Już dwukrotnie zwracałam mu uwagę, że nie jestem lekarzem, ale on chyba lubi mnie tak nazywać. – Nie jestem w stanie powiedzieć, jak bardzo jestem pani wdzięczny.

– Cieszę się, że mogę pomóc – odpowiadam.

Nie zrobiłam dla pana Hendersona praktycznie nic. Dałam mu jedynie receptę na nowy inhalator na rozedmę płuc, która w ciągu kilku ostatnich miesięcy zdaje się pogarszać. Więźniowie muszą wypełnić specjalny formularz, jeśli chcą przyjść do mnie na badanie, o ile nie są to regularne wizyty, a na formularzu pana Hendersona było napisane po prostu: „Nie mogę oddychać”.

Wszyscy pacjenci, których przyjęłam pierwszego dnia, byli właśnie tacy. Nie wiem, co ci mężczyźni zrobili, że skończyli w więzieniu o zaostrzonym rygorze, ale każdy z nich wydaje się niesamowicie miły i wdzięczny za opiekę, jaką im zapewniam. Nie wiem, jakie okropne przestępstwo popełnił ten sześćdziesięciotrzyletni mężczyzna, i nie chcę wiedzieć. Na tę chwilę go lubię.

– Kaszlałem i rzęziłem, odkąd ta poprzednia dziewczyna odeszła – informuje mnie pan Henderson. Jak gdyby chciał zademonstrować swoją opinię, zanosi się paskudnym, mokrym, charczącym kaszlem. Chciałabym mu zrobić prześwietlenie klatki piersiowej, ale technika dzisiaj nie ma, więc będzie to musiało poczekać do jutra.

Są tutaj okropne problemy z personelem. Już po jednym dniu pracy jest to boleśnie oczywiste. Zanim przyjęłam tę posadę, od czasu do czasu wpadał doktor Wittenberg, a poza tym wysyłali więźniów na ostry dyżur lub do przychodni w celu uzyskania podstawowej opieki medycznej. Wiązało się to z potężnymi kosztami dla więzienia. Nic dziwnego, że tak bardzo zależało im na zatrud­nieniu mnie.

Tak bardzo, że zdołali przeoczyć mój intymny związek z jednym z osadzonych.

– A co z Dorothy? – pytam. – Mówił jej pan o swoich kłopotach z oddychaniem?

Macha ręką.

– Ona ciągle tylko powtarza, żebym nie zachowywał się jak dziecko.

Chociaż mężczyźni są dość uprzejmi, usłyszałam dzisiaj sporo narzekań na Dorothy. Żaden z nich nie wydaje się jej lubić.

– Pani za to jest świetna, doktorko – dodaje pan Henderson.

– Dziękuję. – Uśmiecham się do niego. – Ma pan jeszcze jakieś pytania, coś pana niepokoi?

– Tak, mam pytanie. – Drapie się po siwym wianuszku włosów okalającym jego łysą czaszkę. – Jest pani mężatką?

Nadal rozbrzmiewa mi w głowie ostrzeżenie Dorothy na temat nieudzielania więźniom żadnych prywatnych informacji na swój temat. Ale to pytanie wydaje się raczej nieszkodliwe. A poza tym przecież widzi wyraźnie, że nie noszę obrączki.

– Nie – odpowiadam. – Nie jestem zamężna.

– Cóż, jestem pewien, że niedługo znajdzie sobie pani kogoś, doktorko – zapewnia mnie. – Jest pani młoda i ładna. Nie ma się pani o co martwić.

Świetnie.

Pan Henderson zeskakuje ze stołu do badań i wyprowadzam go z pokoju, jednocześnie robiąc ostatnie zapiski w jego karcie. Wymagania dotyczące dokumentacji są tutaj dość ograniczone. Poprzednia pielęgniarka dyplomowana, Elise, zapisywała po prostu kilka zdań na temat każdej wizyty swoim dużym, odręcznym pismem. Czymkolwiek zawiniła Elise, jestem jej wdzięczna, że miała ładne pismo.

Strażnik więzienny, Marcus Hunt, czeka przed pokojem przyjęć. Hunt jest strażnikiem przypisanym do oddziału medycznego, co oznacza, że przyprowadza więźniów do poczekalni (czytaj: do plastikowych krzeseł ustawionych przed salą zabiegową) i czeka przed drzwiami, podczas gdy ja zajmuję się pacjentem.

Hunt, na oko trzydziestoletni, nie jest specjalnie dobrze zbudowany, ale w tym swoim niebieskim strażniczym mundurku wygląda na dość silnego. Ma ogoloną na łyso głowę i kilkudniowy zarost na brodzie. Ponieważ nie ma tutaj szyby w drzwiach, świadomość, że gdy je otworzę, zobaczę za nimi Hunta, jest dość pocieszająca. Zauważyłam, że czasami Hunt zostawia drzwi otwarte, a czasami, jak w przypadku pana Hendersona, tylko je lekko uchyla. Zakładam, że zna więźniów lepiej ode mnie, więc pozostawiam to jego decyzji.

Mniej więcej jedna trzecia z moich dzisiejszych pacjentów przyszła ze skutymi nadgarstkami. Niektórzy mieli również kajdany wokół kostek. Nie spytałam, w jaki sposób ustala się, kto ma być skuty, a kto nie.

Przekazuję pana Hendersona oficerowi Huntowi, a on tylko kiwa głową bez grama emocji. Tak samo jak Dorothy, niewiele się uśmiecha, żeby nie powiedzieć wcale. Jedyne osoby, które się do mnie uśmiechnęły, odkąd tutaj jestem, to więźniowie.

– Odprowadzę go do celi – zwraca się do mnie Hunt.

Zerkam na plastikowe krzesła przed salą.

– Nikt więcej nie czeka?

– Nie, masz przerwę.

Obserwuję, jak Hunt oddala się korytarzem z panem Hendersonem, zostawiając mnie samą. Nie żebym nie cieszyła się z chwili odpoczynku, ale nie mam tu zbyt wiele do roboty. Sygnał wi-fi praktycznie nie istnieje, nie ma też nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. Muszę zacząć przynosić ze sobą książkę na wypadek przerw w pracy.

Archiwum z danymi pacjentów znajduje się po mojej lewej. Byłam tam już dzisiaj kilka razy, by odnaleźć karty pacjentów, ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby to za mnie zrobić. Zerkam na zegarek – mam jeszcze godzinę do końca zmiany. A potem rozglądam się po korytarzu.

Nie ma tu nikogo oprócz mnie.

Skradam się pod drzwi archiwum i przykładam identyfikator, by je otworzyć. Jest to klaustrofobiczne pomieszczenie, w którym upchnięto tyle regałów, ile dało radę wejść do tak ciasnego miejsca, oświetlane pojedynczą żarówką zwisającą z sufitu. W rogu pokoju także piętrzą się akta, z których wylatują kartki. Dorothy powiedziała, że to akta więźniów, których już tutaj nie ma. Ponieważ większość osadzonych odbywa tu karę dożywocia, zgaduję, że nie żyją.

Nie mam za wiele czasu, dopóki Hunt nie wróci. Na szczęście wiem dokładnie, czego szukam.

Kieruję się do szafy oznaczonej literą N. Wyciągam szufladę, gdzie siedzą ciasno upchnięte akta. Przeglądam nazwiska. Nash. Nabb. Napier. Neil.

Nelson.

Drżącymi rękami wyciągam teczkę. Nazwisko nabazgrane na karcie to Shane Nelson. To ON. Nadal tu jest. Nie powinno mnie to dziwić, ponieważ kiedy widziałam go po raz ostatni, odczytywano mu wyrok dożywotniego pozbawienia wolności.

Zamykam oczy i widzę jego niezwykle przystojną twarz. Jego oczy wpatrujące się w moje. Kocham cię, Brooke.

Takie słowa wypowiedział do mnie kilka godzin przed tym, jak próbował mnie zabić.

I to nawet nie jest najgorsza z rzeczy, które zrobił.

Wpatruję się w tekturową teczkę, chcąc ją otworzyć i zajrzeć do środka, choć wiem, że nie powinnam. Z moralnego punktu widzenia zdecydowanie nie powinnam. Prawnie… to szara strefa. Technicznie rzecz ujmując, jako osadzony w tym zakładzie karnym jest jednym z moich pacjentów. Ale jeśli otworzę tę teczkę, nie będę jej przeglądać jako pielęgniarka dyplomowana.

Jestem tutaj zaledwie jeden dzień. To trochę za wcześnie na łamanie zasad.

Kiedy aplikowałam na to stanowisko, nie sądziłam, że je dostanę, biorąc pod uwagę mój związek z jednym z osadzonych. Jednak w czasie rozprawy Shane’a byłam nieletnia, a moi rodzice bardzo się postarali, aby moje nazwisko nie pojawiło się w stenogramach z zeznań. Mimo wszystko… myślałam, że sprawdzenie mojej historii wystarczy, by mnie odrzucić. Ale myliłam się.

Chyba że… naczelnik wiedział o powiązaniach, ale był tak zdesperowany, żeby kogoś zatrudnić, że przymknął na to oko.

Słyszę kliknięcie i zdaję sobie sprawę, że ktoś użył karty do otworzenia drzwi do archiwum. Spanikowana wsuwam akta Shane’a z powrotem do szuflady i zatrzaskuję ją w tej samej chwili, w której otwierają się drzwi. Stoi w nich oficer Hunt, jego wysoka sylwetka wypełnia futrynę.

– Mam dla ciebie kolejnego pacjenta. – W słabym świetle jego oczy wyglądają jak dwa ciemne jeziora. – Co tu robisz?

– Ja, eee… – Oglądam się na szafkę z aktami. – Przypomniało mi się coś, co chciałam dopisać do karty pacjenta z rana.

Mam pełne prawo przebywać w tym pomieszczeniu. Nie ma takiej możliwości, żeby wiedział, że to, co robiłam w tym pokoju, dalekie było od praworządności, jednak podejrzewam, że moje czerwone policzki mnie zdradzają.

Hunt przygląda mi się zmrużonymi oczami.

– Wyciągnąłem akta wszystkich pacjentów, którzy mieli planowane wizyty. Jeśli potrzebujesz jakichś innych, mogę ci przynieść.

– Och! – Wysilam się na uśmiech. – Okej, dzięki. Doceniam to.

Nie odwzajemnia uśmiechu.

Cóż, świetnie. Jestem tu niecały dzień, a strażnik już uważa mnie za problem. Ale wygląda na to, że potrzebują mnie bardziej niż ja ich, więc moja posada jest bezpieczna. Na razie.

Przynajmniej dopóki Shane Nelson nie będzie musiał przybyć na oddział medyczny.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

 

 

Jedenaście lat wcześniej

 

Rodzice by mnie zabili, gdyby wiedzieli, co właśnie robię.

Myślą, że uczę się po szkole z moją najlepszą przyjaciółką. Myślą, że Chelsea podrzuci mnie do domu, skąd zgarnę ubrania na zmianę i wrócimy do niej na wspólne nocowanie.

Gdyby się dowiedzieli, że siedzę w samochodzie zaledwie przecznicę od mojego domu z Shane’em Nelsonem, byłoby kiepsko. A gdyby na dodatek dowiedzieli się, że dzisiejszą noc spędzę w domu Shane’a… nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by zrobili. Na początek dostałabym szlaban. I to nie takiego typu, że nie mogę grać w gry wideo czy dostać dodatkowej porcji deseru. Zostałabym zabrana ze szkoły, prawdopodobnie przeszłabym na edukację domową i już nigdy więcej nie pozwolono by mi opuszczać mojego pokoju. Takiego typu byłby to szlaban.

Więc kiedy Shane podwozi mnie do domu, zawsze parkuje przecznicę lub dwie dalej. Nawet to jest ryzykowne, ale w tym momencie jestem gotowa podejmować głupie ryzyko. Zawsze byłam grzeczną dziewczynką – zbierałam same piątki, należałam do stowarzyszenia honorowych absolwentów, do klubu dyskusyjnego. Nigdy wcześniej nie spotkałam chłopaka, dla którego chciałabym naginać własne zasady. Ale kiedy Shane spogląda na mnie z siedzenia kierowcy swojego chevroleta, dociera do mnie, że nie ma rzeczy, której bym dla niego nie zrobiła.

– Nie mogę się doczekać wieczoru – odzywam się do niego głosem, który w zamyśle ma być dojrzały i seksowny, a w rzeczywistości wychodzi raczej skrzeczący i zdenerwowany. Nic nie mogę na to poradzić, nigdy wcześniej nie spędzałam nocy w domu chłopaka.

– Ja też. – Muska palcami mój naszyjnik z zawieszką w kształcie płatka śniegu, którego nigdy nie zdejmuję z szyi. – Nawet nie wiesz, jak bardzo.

Żywe brązowe oczy Shane’a wpatrują się w moje. Znam go od gimnazjum i przysięgam, że z roku na rok robi się coraz przystojniejszy. Zmierzwione ciemne włosy, niebezpieczny uśmiech, a teraz jeszcze te cholerne mięśnie. Kiedy mieliśmy po dwanaście lat, był zwykłym łobuzem, który non stop wpadał w kłopoty w szkole. Potem w liceum dołączył do szkolnej drużyny futbolowej i stał się gwiazdą. Obserwuję go każdego dnia, gdy razem z Chelsea dopingujemy go z widowni. Jest naprawdę utalentowany. Jednak nadal nie dość dobry dla moich rodziców.

– Wiesz – dodaje Shane – moglibyśmy być dzisiaj sami. Powiedz tylko słowo…

Kiedy Chelsea dowiedziała się, że matka Shane’a wyjeżdża na weekend do swojej babki, wpadła na genialny pomysł, by urządzić u niego małą imprezkę. Oczywiście natychmiast się na nią wprosiła razem ze swoim chłopakiem Brandonem, który również był gwiazdą futbolu. Szczególną właściwością Brandona jest to, że na każdą imprezę przynosi butelkę z jakimś alkoholem.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł – odpowiadam. – Jeśli Chelsea nie będzie mogła przyjść, doniesie na mnie rodzicom.

Shane się krzywi.

– To twoja najlepsza przyjaciółka. Naprawdę myślisz, że mogłaby zrobić coś takiego?

Och, bez najmniejszych wątpliwości. Chelsea może i jest moją najlepszą przyjaciółką, ale zawsze myśli głównie o sobie. Choć raz jestem z tego powodu zadowolona. Shane i ja chodzimy ze sobą od trzech miesięcy i czuję niepokój na myśl o zostaniu z nim sam na sam. Nie sądzę, by wiedział, że wciąż jestem dziewicą. On nie jest prawiczkiem. Nie powiedział mi tego, ale jestem tego pewna. To po prostu niemożliwe.

– Spoko – zapewniam go. – Fajnie będzie się spotkać z Chelsea i Brandonem.

Shane nie protestuje, ponieważ Brandon jest jednym z jego kumpli. Ale on nie denerwuje się tym, że zostanie ze mną sam na sam. Wydaje się podekscytowany każdą chwilą, którą ze mną spędza. Schlebia mi to, że tak bardzo mnie lubi. Spotykałam się wcześniej z kilkoma chłopakami, ale Shane jest moim pierwszym prawdziwym chłopakiem. I nie ma nic przeciwko spotykaniu się ukradkiem, ponieważ moi rodzice go nie akceptują.

Zerkam na zegarek – powiedziałam matce, że będę w domu przed piątą.

– Muszę już iść.

– Jeszcze pięć minutek?

– Lepiej nie.

Nie chcę dawać rodzicom żadnego pretekstu do niewypuszczenia mnie wieczorem z domu. Dopiero niedawno poluzowali mi ograniczenia, które nałożyli po tym, jak pewna dziewczyna z naszej okolicy, Tracy Gifford, została zamordowana w lesie. Przez dobry miesiąc po tamtym wydarzeniu wszyscy byli przerażeni. Ale minęły już cztery miesiące i życie wróciło do normy. Sprawa Tracy Gifford była potężną aferą, a teraz jest tak, jakby nigdy nie istniała.

– Okej, w porządku. – Łapie mnie za ramię i przyciąga do siebie. Całuję go, głęboko i namiętnie, zupełnie jakbym brała udział w zawodach, kto kogo pierwszy połknie. Nie możemy się sobą nasycić. – Do zobaczenia wieczorem.

– Na razie.

Chwytam za klamkę, by otworzyć drzwi, gdy znów czuję na ramieniu jego dłoń.

– Brooke?

Odwracam się, żeby na niego spojrzeć.

– Tak?

– Brooke, locham cię.

Nie potrafię powstrzymać uśmiechu. To taki nasz żarcik, zrozumiały tylko dla nas. Kiedyś pisałam do niego SMS-a, że kocham lody, ale pomyliłam się i napisałam „Locham lody”. Można byłoby się spodziewać, że zadziała autokorekta, ale najwyraźniej nie zadziałała. I stało się to naszym prywatnym żartem. Locham frytki. Locham masowanie stóp. Aż w końcu kilka tygodni temu wypalił: Locham cię, Brooke.

Nie kocha mnie. Oczywiście, że nie. W końcu mamy dopiero po siedemnaście lat i chodzimy ze sobą zaledwie od trzech miesięcy. Ale mnie locha. A to nawet lepsze, niż gdyby mnie kochał.

– Ja ciebie też locham – odpowiadam.

Shane wybucha śmiechem i puszcza moje ramię, bym mogła wysiąść z samochodu. Gdy zatrzaskuję drzwiczki chevroleta, całe auto się trzęsie. Wóz Shane’a to kupa złomu. Dosłownie zgarnął go z wysypiska i dzięki własnym umiejętnościom, które nabył na zajęciach z mechaniki, naprawił silnik i udało mu się uruchomić tego trupa. Odmalował go i wygląda całkiem w porządku, ale zawsze się boję, że rozkraczy się gdzieś na środku drogi i będę musiała wracać pieszo do cywilizacji. I z całą pewnością będę wtedy miała na nogach jakieś wyjątkowo niewygodne buty, bo takie właśnie mam szczęście.

Ale Shane nie może sobie pozwolić na nowe auto. Ani nawet na używane. Chociaż w każdy weekend pracuje jako dostawca pizzy, jedyny samochód, na jaki było go stać, to ten, który kupił ze złomowiska.

Więc teraz już wiecie, dlaczego moi rodzice nigdy go nie zaakceptują. Ponieważ według nich, tak samo jak jego samochód, Shane jest „śmieciem”.

Mój chłopak opuszcza szybę od strony pasażera.

– Do zobaczenia wieczorem, Brooke! Wpół do ósmej!

– Wpół do ósmej – powtarzam posłusznie.

Po tym potwierdzeniu Shane odjeżdża, robiąc więcej hałasu niż powinien, ponieważ jego tłumik również pochodzi ze złomowiska. Patrzę, jak chevrolet znika za rogiem, ponieważ jestem nim zwyczajnie zauroczona. W ten idiotyczny sposób, że muszę patrzeć za nim, jak odjeżdża. To chore, zdaję sobie sprawę.

– Więc co będziesz robiła o wpół do ósmej wieczorem, Brooke?

Na dźwięk głosu za moimi plecami, spadam z mojej chmury zakochania (to znaczy zalochania). Nie zauważyłam, że Shane zaparkował niebezpiecznie blisko domu państwa Reese, czego zazwyczaj nie robi. Tim Reese stoi na trawniku przed domem i zgrabia ostatnie jesienne liście.

Tim. Cholera.

– Nic – odpowiadam.

Tim unosi wysoko brwi, a ja tylko na niego patrzę. Nadal nie mogę się przyzwyczaić do jego wyglądu. Znam go, odkąd oboje byliśmy w pieluchach, kiedy nazywał się Timmy i miał twarz pełną piegów, jakby wybuchła na niej piegowata bomba. Zawsze był ode mnie kilka centymetrów niższy, ale mniej więcej rok temu nagle wystrzelił w górę. Wciąż jeszcze nie mogę się do tego przyzwyczaić.

– Spotykasz się z Shane’em o wpół do ósmej? – naciska.

Przewracam oczami. Może i Chelsea jest moją najlepszą przyjaciółką, ale to Tim zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny na tym świecie.

– Może…

Niebieskie oczy Tima ciemnieją.

– Nie mogę uwierzyć, że nadal umawiasz się z tym głupkiem.

Moi rodzice nienawidzą Shane’a, ale Tim nienawidzi go jeszcze bardziej. Nienawidzi go z pasją, której nie potrafię zrozumieć. Tim nie jest typem chłopaka, który ocenia kogoś przez pryzmat tego, że tamten jeździ samochodem z trzeciej ręki i mieszka w starej chałupie, która jest o krok od zawalenia się. Tim ma inne powody, by nienawidzić Shane’a.

– Tim – warczę – przestań.

Pociera się po podbródku. W ciągu kilku ostatnich lat większość piegów na jego twarzy wyblakła, głównie dlatego, że starannie unika słońca. Ale ja tęsknię za piegami Tima. Piegi są urocze. Bez nich, i na dodatek o pół głowy wyższy ode mnie, stał się przystojny, ale nie jest już taki słodki. Co więcej, wydaje się zupełnie inną osobą. Kimś innym niż chłopakiem, z którym spędzałam lato, biegając z piskiem wokół spryskiwaczy w ogrodzie.

– Shane to dupek – oświadcza.

– Och, daj spokój…

– Kiedy to prawda – rzuca nerwowo Tim. – On i cała ta jego futbolowa banda to zwykłe zbiry. Nie pojmuję, jak możesz tego nie zauważać, Brooke.

Przestępuję z nogi na nogę na trawniku przed domem Tima. Trawa jest mokra od wilgoci unoszącej się w powietrzu, przez co włosy zaczynają mi się puszyć. Prognozy zapowiadały silne opady deszczu i burze na dzisiejszy wieczór, i razem z Chelsea chcemy dotrzeć do domu Shane’a, zanim rozpęta się to piekło. Więc powinnam się zbierać, ale nie mogę znieść osądu na twarzy Tima i czuję rozpaczliwą konieczność udowodnienia mu, że się myli. Nie zna Shane’a tak dobrze jak ja. Ja też kiedyś uważałam go za dupka, ale okazało się, że wcale taki nie jest. Jest fajnym chłopakiem i naprawdę go lubię. Locham go. Tim po prostu tego nie widzi. Szkoda.

– Powinieneś go lepiej poznać – zachęcam go. – Założę się, że byś go polubił.

Tim prycha i kręci głową.

– Słuchaj – nagle wpada mi do głowy pewien pomysł – powinieneś pójść z nami dziś wieczorem.

Mruży oczy.

– Pójść dokąd?

Słowa wychodzą z moich ust, zanim zdołam je przemyśleć.

– Spotykamy się u Shane’a w domu. Jego mama wyjechała z miasta. Będę ja z Shane’em i Chelsea z Brandonem. – Unoszę brew w oczekiwaniu. – I ty?

– Sorry, ja odpadam.