Król w Żółci - Robert W. Chambers - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Król w Żółci ebook i audiobook

Robert W. Chambers

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

53 osoby interesują się tą książką

Opis

Kultowy zbiór opowiadań po raz pierwszy w całości po polsku w znakomitym przekładzie Tomasza S. Gałązki.

Rok 1920. Zakazana sztuka teatralna przyciąga kolejnych nieszczęśników i doprowadza ich do szaleństwa. Pierwsze cztery opowiadania zbioru – mistrzowskie studium psychozy – przybliżają tych, którzy pod wpływem Króla w żółci, jak brzmi tytuł owej sztuki, zaczynają pogrążać się w świecie fantazji, urojeń i podejrzeń. Bohaterami makabrycznych historii są tutaj artyści, dekadenci, ludzie z półświatka.

Na całość kanonicznego dziś tomu Chambersa składa się dziesięć utworów. Amerykański prozaik, jeden z ojców horroru i weird fiction, przechodzi w nich stopniowo od świata nadprzyrodzonej grozy do bardziej klasycznych historii z wątkami romantycznymi.

Chambers swymi opowiadaniami wywarł ogromny wpływ na literaturę grozy, w tym jej mistrza H.P. Lovecrafta. Król w żółci do dziś oddziałuje na popkulturę, czego świadectwem choćby pierwszy sezon serialu True Detective czy wydana przed dwoma laty głośna gra wideo Signalis.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 10 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Andrzej Hausner

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Robert W. Chambers

Król w Żółci

Przełożył i opatrzył posłowiem Tomasz S. Gałązka ArtRage

REPERACJA REPUTACJI

Chmur fale łamią się na piasku, dwa słońca w tafli Hali gasną i cienie kładą się w Carcosie.

W noc obcą czarne wstają gwiazdy, obce księżyce krążą tam, gdy niknie najbardziej obca wciąż Carcosa. Pieśni, co zabrzmią wnet od Hiadów w łopocie Królewskich łachmanów – uschną i umrą wnet w mrocznej Carcosie. Piosnko mej duszy, umarł mój głos, umrzyj i ty, wśród niewylanych śloz, co schną i mrą w zaginionej Carcosie.

Pieśń Cassildy z Króla w Żółci, akt I, scena 2

Ne raillons pas les fous; leur folie dure plus longtemps que la nôtre…

Voilà toute la differénce*.

* Nie kpijmy z szaleńców – ich obłęd trwa dłużej niż nasz… Ot i cała różnica. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

I

Pod koniec roku 1920 rząd Stanów Zjednoczonych niemal całkowicie zrealizował już program uruchomiony w ostatnich miesiącach kadencji prezydenta Winthropa. Sytuacja w kraju chyba już się uspokoiła. Wszyscy wiedzą, jak rozwiązano kwestie robotnicze i celne. Wojna z Niemcami, skutek zajęcia przez ów kraj wysp Samoa, nie pozostawiła na republice szpecących blizn, a przejściową okupację Norfolku przez najeźdźczą armię zatarły w pamięci triumfy w kolejnych bitwach morskich i wynikający z nich karykaturalny los sił generała von Gartenlaubego w stanie New Jersey. Inwestycje na Kubie i Hawajach zwróciły się w stu procentach, terytorium Samoa jako stacja uzupełniania węgla także zdecydowanie warte było swojej ceny. Obrona kraju stała na wyśmienitym poziomie. Każde nadbrzeżne miasto opatrzono fortyfikacjami naziemnymi, a siły zbrojne, pod ojcowskim okiem Sztabu Generalnego zorganizowane na wzór pruski, rozrosły się do trzystu tysięcy bagnetów i szabel, z milionem w rezerwie, zaś na sześciu akwenach żeglownych mórz patrol sprawowało sześć mocarnych eskadr krążowników i pancerników, przy czym w zapasie wciąż było dosyć okrętów parowych, by godnie zabezpieczać wody terytorialne. Magnaci z Zachodniego Wybrzeża musieli w końcu przyznać, że uniwersytet szkolący dyplomatów jest równie niezbędny jak wydziały prawa dla wypuszczania adwokatów. W rezultacie naszymi przedstawicielami za granicą przestali być niekompetentni patrioci. Kraj rósł w dostatku. Chicago, przez chwilę porażone drugim wielkim pożarem, podniosło się z ruin, lśniące i majestatyczne, piękniejsze niż białe miasto postawione mu za igraszkę w roku 1893. Dobra architektura wszędzie wypierała złą; nawet w Nowym Jorku nagłe pragnienie rzeczy przyzwoitych zmiotło wielką część dotychczasowych maszkaronów. Ulice poszerzono, porządnie utwardzono i oświetlono, posadzono drzewa, urządzono skwery, wyburzono estakady, a na ich miejsce puszczono drogi pod ziemią. Nowe budynki rządowe i koszarowe były zacnymi dziełami architektonicznymi, a opasujący całkowicie wyspę długi ciąg kamiennych nabrzeży przeobrażono w parki, co okazało się dla mieszkańców darem bożym. Subsydia dla państwowych teatru i opery opłaciły się same w sobie. Akademia Narodowa Sztuki Użytkowej Stanów Zjednoczonych bardzo przypominała europejskie instytucje tego pokroju. Nikt nie zazdrościł sekretarzowi stanu do spraw sztuk pięknych – ani jego pozycji w gabinecie, ani zakresu obowiązków. Zdecydowanie łatwiejsze życie miał sekretarz do spraw leśnictwa i ochrony przyrody, dzięki nowo powołanej Krajowej Policji Konnej. Dobrze służyły nam najświeższe pakty z Francją i Anglią. Zakaz wpuszczania urodzonych za granicą Żydów jako metoda samoobrony narodowej, zasiedlenie Murzynami nowego, niezależnego państwa Suwannee, ograniczenie imigracji, nowe przepisy dotyczące naturalizacji i stopniowa centralizacja władzy w organach wykonawczych – wszystkie te posunięcia umacniały spokój i dobrobyt w narodzie. Kiedy rząd rozwiązał problem Indian, a na miejsce żałosnych jednostek uwiązanych u ogona skadrowanych pułków kawalerii przez byłego sekretarza stanu do spraw wojny przyszły szwadrony indiańskich zwiadowców w strojach plemiennych, cały kraj westchnął z ulgą. Gdy po kolosalnej Konferencji Wyznaniowej do grobu złożono bigoterię i nietolerancję, a łagodność i miłosierdzie pchnęły do zbliżenia skłócone dotąd odłamy, wielu przypuszczało, że oto nadeszło nam Królestwo Boże – przynajmniej tu, w Nowym Świecie, który jest wszakże światem sam dla siebie.

Troska o własne bezpieczeństwo pozostaje jednak prawem nadrzędnym, Stany Zjednoczone musiały więc patrzeć tylko z bezradnym smutkiem, kiedy Niemcy, Włochy, Hiszpania i Belgia wiły się w szponach Anarchii, a Rosja, śledząc ten widok z kaukaskich szczytów, sięgała po te kraje i kolejno je pętała.

W mieście Nowy Jork rok 1899 zaznaczył się likwidacją nadziemnych linii kolejowych. Lato roku 1900 na długo pozostanie w pamięci nowojorczyków: to wtedy usunięto pomnik Dodge’a. Zimą tegoż roku z kolei zaczęły się starania o zniesienie przepisów zakazujących samobójstwa, które ostatecznie zaowocowały otwarciem pierwszej rządowej Komory Letalnej na placu Waszyngtona w kwietniu 1920 roku.

Owego dnia wracałem spacerem z domu doktora Archera przy Madison Avenue po czysto formalnej wizycie. Od czasu tego upadku z konia, cztery lata wcześniej, dokuczały mi czasem bóle potylicy i karku, ostatni taki atak miał jednak miejsce kilka miesięcy temu, więc tego dnia doktor pożegnał mnie, mówiąc, że nie ma już we mnie niczego do wykurowania. Raczej niewarte to było opłaty za wizytę, bo sam już zdawałem sobie sprawę z tego faktu. Mimo wszystko nie żałowałem wydatku. Ubolewałem natomiast nad błędem popełnionym przez doktora Archera na samym początku. Kiedy podniesiono mnie z bruku, na którym ległem nieprzytomny, a ktoś litościwie palnął w łeb mojemu wierzchowcowi, zabrano mnie do Archera, ten zaś orzekł, że doznałem szwanku na mózgu, i ulokował mnie w prywatnym zakładzie, gdzie musiałem zdzierżyć kurację z obłędu. W końcu uznał mnie jednak za zdrowego, a ja, świadom, że umysłowo nigdy nie stałem gorzej od pana doktora, a może i lepiej, „zapłaciłem za tę szkołę”, jak to w żarcie ujął Archer, i wyszedłem na wolność. Oświadczyłem mu wówczas z uśmiechem, że porachuję się z nim za tę pomyłkę, a on roześmiał się serdecznie i zaprosił do okresowych odwiedzin. Tak też czyniłem, z nadzieją, że zdarzy się szansa wyrównania rachunków, nie dał mi jednak po temu pretekstu, więc oświadczyłem mu, że rzecz może poczekać.

Na szczęście upadek z konia nie odbił się na moim zdrowiu, wręcz przeciwnie, korzystnie odmienił cały mój charakter. Z leniwego fircyka przeistoczyłem się w człowieka aktywnego, energicznego, abstynenta, a przede wszystkim – och, nade wszystko – w osobę ambitną. Niepokoiło mnie tylko jedno. Kpiłem z tych moich niepokojów, a jednak wciąż mnie dręczyły.

Podczas rekonwalescencji kupiłem i po raz pierwszy przeczytałem Króla w Żółci. Pamiętam, że po pierwszym akcie naszła mnie myśl, by przerwać lekturę. Poderwałem się, cisnąłem książkę do kominka, uderzyła jednak w osłaniającą palenisko kratę i upadła przed nią, oświetlona płomieniami. Gdyby nie wpadły mi w oczy pierwsze słowa kolejnego aktu, nie doczytałbym do końca, ale kiedy schyliłem się, by podnieść książkę, przyciągnęły one mój wzrok i z okrzykiem zgrozy, czy może radości tak przeszywającej, że wciąż odczuwam ją każdym nerwem, schwyciłem tomik, nim zajął się od żaru. Z drżeniem zaniosłem go do sypialni, gdzie przeczytałem Króla w Żółci niejeden raz, łkając, śmiejąc się, dygocząc w zgrozie, która wciąż czasem mnie ogarnia. To właśnie mnie dręczy, nie potrafię bowiem zapomnieć o Carcosie, nad którą świecą czarne gwiazdy, gdzie popołudniową porą wyciągają się cienie ludzkich myśli, gdy do jeziora Hali opadają bliźniacze słońca, mój umysł wiecznie będzie też dźwigał brzemię pamięci o Bladej Masce. Błagam Boga, by przeklął autora tej książki, tak jak ów przeklął świat cały swoim przepięknym, oszałamiającym dziełem, straszliwym w swej prostocie, nieodpartym w swojej prawdziwości – i świat drży teraz przed Królem w Żółci. Kiedy rząd Francji skonfiskował egzemplarze przekładu, ledwo co dostarczone do Paryża, w Londynie, rzecz jasna, zapragnięto tej lektury. Świetnie wiadomo, jak rozprzestrzeniała się ta książka, niczym zaraza, od miasta do miasta, z kontynentu na kontynent, tu zakazana, tam konfiskowana, potępiana z gazet i ambony, wyklinana nawet przez tych, którzy w literackim anarchizmie posuwali się najdalej. A przecież na jej złowrogich kartach nie pogwałcono żadnych określonych zasad, nie wykładano tam żadnej doktryny, nie obalano przekonań. Nie dało się tego dzieła ocenić wedle żadnych znanych kryteriów, ale choć uznawano, że w Królu w Żółci autor sięgnął najbardziej wysublimowanych wyżyn kunsztu, powszechnie sądzono też, że to ponad ludzkie siły znosić takie napięcie i że nic dobrego nie da się wydobyć ze słów przepojonych esencją najczystszego jadu. Właśnie dzięki banalności i niewinności pierwszego aktu spadający potem cios wywierał tak miażdżący skutek.

Jak pamiętam, był trzynasty dzień kwietnia roku 1920, kiedy na południowej pierzei placu Waszyngtona, między Wooster Street a południową Piątą Aleją, otwarto pierwszą rządową Komorę Letalną. Ów kwartał, zabudowany niegdyś starymi, zapuszczonymi domami, gdzie obcokrajowcy urządzali kafeterie i restauracje, został wykupiony przez rząd w pierwszych zimowych miesiącach roku 1898. Wyburzono francuskie i włoskie restauracje wespół z kafejkami, cały kwartał otoczono złoconym żelaznym ogrodzeniem, by urządzić tam piękny ogród z trawnikami, klombami i fontannami. Pośrodku znajdował się nieduży biały budynek ściśle klasycznego projektu, otoczony gęstwą kwiecia. Dach wspierał się na sześciu kolumnach w porządku jońskim, a jedyne drzwi wejściowe odlano z brązu. Obok nich stała przepiękna marmurowa grupa – Mojry, dzieło młodego amerykańskiego rzeźbiarza Borisa Yvaina, który zmarł w Paryżu w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat.

Gdy przeciąłem plac przed uniwersytetem i wyszedłem na skwer, uroczystość otwarcia już trwała. Lawirując, zagłębiłem się w milczącą ciżbę widzów, ale na Czwartej Ulicy drogę zagrodził mi kordon policyjny. Wokół Komory Letalnej w szyku czworobocznym rozstawił się pułk lansjerów z armii czynnej. Na podeście trybuny wychodzącej na plac Waszyngtona stał gubernator Nowego Jorku, a za nim w grupie burmistrzowie Nowego Jorku i Brooklynu, inspektor generalny policji, dowódca wojsk stanowych, wojskowy doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych pułkownik Livingston, dowódca twierdzy na Governors Island generał Blount, dowódca garnizonu Nowego Jorku i Brooklynu generał major Hamilton, admirał Buffby z eskadry na rzece Hudson, lekarz stanowy Lanceford, personel Darmowej Lecznicy Państwowej, nowojorscy senatorzy Wyse i Franklin, jak też komisarz robót publicznych. Wokół trybuny rozmieszczono szwadron huzarów z Gwardii Narodowej. Gubernator kończył właśnie odpowiedź na mówkę lekarza stanowego.

– Uchylono przepisy zabraniające samobójstwa i karzące za wszelkie próby odebrania sobie życia – dobiegały mnie jego słowa. – Rząd uznał za stosowne oddać obywatelowi prawo do zakończenia żywota, który być może stał się dla niego nieznośny, czy to wskutek cierpień cielesnych, czy umysłowej boleści. Wierzymy, że społeczeństwo zyska na usunięciu z jego szeregów takich osób. Od czasu przyjęcia tych przepisów liczba samobójstw w Stanach Zjednoczonych nie wzrosła. Teraz, gdy rząd postanowił zaopatrzyć w Komory Letalne każde miasto, miasteczko i wieś w całym kraju, przekonamy się, czy ów typ srodze doświadczonych istnień ludzkich, spośród których codziennie biorą się nowe ofiary samozagłady, zechce skorzystać z zaoferowanej mu w ten sposób możliwości. – Gubernator zawiesił głos, obrócił się ku bielejącej Komorze Letalnej. Na ulicy panowała absolutna cisza. – Tam na każdego, kto nie jest już w stanie zdzierżyć cierpień życia doczesnego, czeka bezbolesna śmierć. Jeśli to śmierci pragnie człowiek, niech szuka jej właśnie tam. – Następnie szybko zwrócił się ku doradcy wojskowemu gabinetu prezydenta: – Ogłaszam otwarcie Komory Letalnej. – I zaraz powtórzył to samo zebranemu tłumowi, dźwięcznym, czystym głosem: – Obywatele Nowego Jorku i Stanów Zjednoczonych, za moim pośrednictwem rząd ogłasza otwarcie Komory Letalnej!

Uroczystą ciszę przerwał wydany ostrym krzykiem rozkaz, szwadron huzarów pociągnął kolumną za powozem gubernatora, lansjerzy zaś zatoczyli końmi i ustawili się w szyku wzdłuż Piątej Alei, czekając na komendanta garnizonu. W ich ślad poszła też policja konna. Wydostałem się spośród gapiów, zapatrzonych w białe marmury Komory Letalnej, przeszedłem przez Piątą Aleję na południu i jej zachodnim chodnikiem dotarłem do skrzyżowania z Bleecker Street. Tam skręciłem w prawo, aż w końcu stanąłem pod biednym warsztatem opatrzonym szyldem: ZBROJMISTRZ HAWBERK.

Zajrzałem przez drzwi, zobaczyłem, że Hawberk trudzi się czymś w swojej pracowni na końcu sieni. W tej samej chwili uniósł wzrok znad kowadła i na mój widok zakrzyknął serdecznie, basując:

– Proszę wejść, panie Castaigne!

Jego córka, Constance, wstała, by przywitać mnie, gdy wszedłem – wyciągnęła śliczną dłoń, dostrzegłem jednak na jej policzkach rumieniec zawodu i wiedziałem, że innego Castaigne’a się spodziewała, mojego kuzyna Louisa. Uśmiechnąłem się, widząc jej zmieszanie, i pochwaliłem haft na proporcu, który wyszywała, wzorując się na kolorowej rycinie. Stary Hawberk ślęczał nad wyrobionymi nagolennikami jakiejś wiekowej zbroi, spajał płytki nitami, w staroświeckim warsztacie miło było słyszeć dzyń! dzyń! dzyń! jego młoteczka. Po paru chwilach upuścił to narzędzie, przez moment manipulował malutkim kluczem płaskim. Cichy chrzęst plecionki kolczej sprawił, że przeszył mnie rozkoszny dreszcz. Uwielbiałem tę muzykę stali trącej o stal, łagodnych uderzeń młotka w nabiodrki, brzęku kolczugi. Tylko w tym celu odwiedzałem Hawberka. Jego osoba nigdy nie budziła mojego zainteresowania, to samo dotyczyło Constance, jeśli nie liczyć jej uczuć wobec Louisa. Te, owszem, zaprzątały moją uwagę, czasem wręcz nie dawały mi zasnąć. W duchu wiedziałem jednak, że wszystko się ułoży, że przyjdzie mi zaaranżować im przyszłość, tak jak spodziewałem się to uczynić względem mojego miłego lekarza Johna Archera. Akurat w tamtej chwili nie zajrzałbym jednak do Hawberka, gdyby nie to, że melodyjne dzwonienie młoteczka wzbudzało we mnie, jak wspomniałem, silną fascynację. Mogłem tak siedzieć godzinami, w zasłuchaniu, a kiedy zbłąkany promień słońca zalśnił w inkrustowanej stali, rodziły się we mnie doznania niemal nieznośnie intensywne. Wpatrywałem się wówczas stężały, oczy rozwierały się w zachwycie tak, że nerwy ledwo były w stanie to znieść, aż w końcu stary zbrojmistrz jakimś ruchem odcinał ów promień, a wtedy, wciąż wewnętrznie poruszony, opierałem się wygodniej i znów słuchałem szmeru irchy ścierającej rdzę z łebków nitów.

Constance wyszywała ułożoną na kolanach tkaninę, przerywając czasem, by sprawdzić szczegóły wzoru na kolorowej rycinie z Metropolitan Museum.

– Dla kogo to? – zapytałem.

Hawberk wyjaśnił, że poza wspaniałymi zbrojami z kolekcji Metropolitan Museum, gdzie zdobył posadę zbrojmistrza, jest też kustoszem zbiorów kilku bogatych amatorów. Tu pracował nad nagolennikiem słynnego harnasza, odnalezionym przez jego klienta w paryskim kramiku przy Quai d’Orsay. On sam, Hawberk, wynegocjował cenę za nagolennik i dowiózł go bezpiecznie do kraju, i tak zbroja znów mogła stać się kompletna. Odłożył teraz młoteczek i odczytał mi jej historię, wymieniając kolejnych właścicieli od roku 1450 do zakupu harnasza przez Thomasa Stainbridge’a. Kiedy jego wspaniała kolekcja poszła na sprzedaż, tę akurat zbroję kupił obecny klient Hawberka, i to wówczas zaczęły się poszukiwania zaginionego nagolennika aż do niemal przypadkowego odkrycia w Paryżu.

– Poszukiwaliście tak zawzięcie, choć wcale nie było pewności, że ten nagolennik wciąż istnieje? – zapytałem ostro.

– Oczywiście – odparł spokojnie.

Wówczas po raz pierwszy zainteresowałem się jego osobą.

– Czyli było to coś dla pana warte – domyśliłem się.

– Skądże. – Parsknął śmiechem. – Moją nagrodą była radość, że to ja go odnalazłem.

– Nie ma pan ambicji wzbogacenia się? – Też się uśmiechnąłem.

– Moją jedyną ambicją jest zostać najlepszym zbrojmistrzem świata – odparł z powagą.

Constance zapytała, czy oglądałem ceremonię pod Komorą Letalną. Sama zauważyła poranny przejazd kawalerii po Broadwayu, chciała też obejrzeć inaugurację, ale ojciec poprosił, żeby dokończyła proporzec, więc usłuchała go i została w domu.

– Może zauważył pan tam swojego kuzyna, panie Castaigne? – Jej delikatne rzęsy leciutko zadrżały.

– Nie – odparłem beztrosko. – Pułk Louisa jest na manewrach w hrabstwie Westchester.

Wstałem, podniosłem kapelusz i laseczkę.

– Znów idzie pan na górę, do tego obłąkańca? – zaśmiał się Hawberk.

Gdyby wiedział, jak mierzi mnie słowo „obłąkaniec”, nie użyłby go w mojej obecności. Budzi ono we mnie uczucia, których wolę tu nie objaśniać. Odpowiedziałem mu jednak, nie podnosząc głosu:

– Myślę, że zajrzę do pana Wilde’a na chwilę czy dwie.

– Biedny człowiek. – Constance pokręciła głową. – Niełatwo musi mu być tak żyć samotnie, rok po roku, w nędzy, kalectwie, na krawędzi szaleństwa. Bardzo to miło z pańskiej strony, panie Castaigne, że odwiedza go pan tak często.

– Moim zdaniem to podły drań – odezwał się Hawberk, wracając do nitowania. Słuchałem więc złocistego brzęku młoteczka na płytach nagolennika, a gdy ustał, odparłem:

– Nie jest ani podły, ani choć trochę szalony. Jego umysł to skrzynia pełna dziwów, z której potrafi wydostać takie skarby, że pan i ja poświęcilibyśmy dla ich zdobycia całe lata.

Hawberk prychnął.

– Zna historię tak, jak nie zna jej nikt inny – podjąłem z nutą zniecierpliwienia. – Nic nie umknie jego uwadze, choćby najmniejszy drobiazg, a pamięć ma tak niezawodną, tak wyczuloną na każdy szczegół, że gdyby w Nowym Jorku rozeszła się wieść o jego istnieniu, ludzie oddawaliby mu wszelkie hołdy.

– Bzdura – burknął Hawberk i pochylił się ku podłodze, szukając nitu, który mu spadł.

– Czy to bzdura? – Zdołałem zdusić w sobie to, co czułem. – Czy bzdurą byłoby wspomnieć, że jego zdaniem taszki i nabiodrki emaliowanej zbroi znanej jako „Książęca Herbowa” znajdzie się w stosie pordzewiałych rekwizytów teatralnych, potrzaskanych piecyków i innego śmiecia, którym nawet szmaciarze wzgardzili, w mansardzie kamienicy przy Pell Street?

Hawberk upuścił młoteczek, podniósł go jednak zaraz i z największym spokojem zapytał, skąd wiem, że przy „Książęcej Herbowej” brakuje taszek i lewego nabiodrka.

– Nie wiedziałem, póki nie usłyszałem o tym niedawno od pana Wilde’a. Jak mówił, są w mansardzie przy Pell Street 998.

– Bzdura! – krzyknął znów, zauważyłem jednak, że pod skórzanym fartuchem drżała mu dłoń.

– A czy i to bzdura? – zapytałem łagodnie. – Czy to bzdurne, że pan Wilde nazywa pana markizem Avonshire, a pannę Constance…

Nie dokończyłem, Constance zerwała się bowiem na równe nogi ze zgrozą wymalowaną na całej twarzy. Hawberk spojrzał na mnie i niespiesznie wygładził skórę fartucha.

– To niemożliwe – stwierdził. – Pan Wilde może posiadać bardzo szeroką wiedzę…

– Na przykład o zbrojach, o „Książęcej Herbowej” – wtrąciłem z uśmiechem.

– Właśnie – podjął Hawberk niespiesznie – także o zbrojach… być może… ale co do markiza Avonshire jest w błędzie, ten bowiem, jak pan wie, zabił uwodziciela swojej żony lata temu i uciekł do Australii, gdzie zmarł wkrótce po małżonce.

– Pan Wilde się myli – mruknęła Constance. Jej wargi pobladły, ale głos miała słodki, spokojny.

– Zgódźmy się więc, jeśli wolicie, że pan Wilde myli się w tej jednej kwestii – powiedziałem.

II

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: The King in Yellow

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Agnieszka Budnik

Korekta: Gabriela Niemiec, Michał Trusewicz

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025

© Copyright for the Polish translation and afterword by Tomasz S. Gałązka, 2025

Seria Cymelia Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

ISBN 978-83-68191-49-3

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek