W POSZUKIWANIU NIEZNANEGO - ROBERT W. CHAMBERS - ebook

W POSZUKIWANIU NIEZNANEGO ebook

Robert W.chambers

5,0

Opis

„In Search of the Unknown” (*W poszukiwaniu nieznanego*) to powieść science fiction i przygodowa autorstwa Roberta W. Chambersa, opublikowana po raz pierwszy w 1904 roku. Chambers, który zasłynął wcześniej jako twórca mrocznej literatury weird fiction, zwłaszcza dzięki zbiorowi Król w Żółci, w tej powieści skupia się na połączeniu elementów przygody, romansu i spekulatywnej fikcji. Książka wyróżnia się swoją wyobraźnią, badającą tajemnicze stworzenia, zagubione światy i naukowe odkrycia, co czyni ją prekursorem późniejszych dzieł science fiction eksplorujących tematykę nieznanego.

Narratorem powieści jest zoolog, który pracuje dla muzeum w Nowym Jorku i dostaje zadanie poszukiwania i schwytania dziwnych, często mitycznych stworzeń. Zwierzęta te wykraczają poza granice znanej nauce zoologii, a narrator podczas swoich podróży spotyka niezwykłe i tajemnicze gatunki. Powieść ma epizodyczną strukturę – każdy rozdział to nowa przygoda, w której narrator bada doniesienia o stworzeniach, które nie powinny istnieć.

Narrator podróżuje do odległych, zagadkowych miejsc, gdzie spotyka nie tylko niezwykłe zwierzęta, ale również ekscentryczne osoby oraz potencjalne miłości. W trakcie swoich wypraw staje oko w oko z dziwnymi stworzeniami – ogromnym potworem wodnym, ptakiem polującym na ludzi oraz stadem nieznanych zwierząt. Każde z tych spotkań niesie ze sobą zarówno niebezpieczeństwo, jak i element humoru oraz tajemnicy.

Motywy i styl:

- Nauka a nieznane: Powieść bada granice naukowej wiedzy i konflikt między empirycznymi dowodami a tym, co nieznane. Narrator, jako człowiek nauki, racjonalny i metodyczny, wielokrotnie zostaje skonfrontowany z rzeczami, które przeczą logice i naukowemu wyjaśnieniu.

- Eksploracja i przygoda: U podstaw książki leży opowieść przygodowa. Epizodyczna struktura pozwala Chambersowi zabierać czytelnika w podróż po egzotycznych miejscach, z każdym z nich oferując nowe zagrożenia i zagadki. Poszukiwania nieznanych stworzeń wpisują się w fascynację tamtych czasów odkrywaniem nowych, nieodkrytych terytoriów.

- Humor i romans: W przeciwieństwie do mroczniejszych prac Chambersa, In Search of the Unknown jest napisane z lekkim tonem. Spotkania narratora często są przesiąknięte komedią, zwłaszcza w interakcjach z ekscentrycznymi postaciami i romantycznymi perypetiami. W książce przewija się motyw niespełnionej miłości lub napięcia romantycznego, co wprowadza elementy emocjonalne do fantastycznej przygody.

Choć In Search of the Unknown nie zdobyła takiej sławy jak Król w Żółci, stanowi ważne dzieło w kontekście wczesnej literatury science fiction i przygodowej. Powieść odzwierciedla fascynację epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej odkrywaniem odległych, niezbadanych terytoriów oraz równoczesnym poczuciem podziwu i lęku wobec nieznanych aspektów natury. Porusza także tematy, które później były rozwijane przez autorów takich jak H.G. Wells czy Arthur Conan Doyle, szczególnie w dziełach typu Zaginiony świat.

Dla współczesnych czytelników In Search of the Unknown oferuje fascynującą mieszankę przygody, humoru i spekulatywnej zoologii, z żywymi opisami fantastycznych stworzeń, które kwestionują granice nauki i wyobraźni. Choć powieść nie jest tak mroczna czy filozoficzna jak niektóre z innych dzieł Chambersa, ukazuje jego wszechstronność jako pisarza oraz zdolność do tworzenia wciągających i wyobraźniotwórczych opowieści.

Mimo że napisana w 1904 roku, In Search of the Unknown wciąż zachowuje swój urok dla dzisiejszych czytelników, szczególnie tych zainteresowanych klasyczną literaturą science fiction i przygodową. Lekki ton i epizodyczna struktura sprawiają, że książka jest przystępna, podczas gdy jej bogata wyobraźnia i opisy dziwnych stworzeń budzą poczucie zachwytu, które nadal może rezonować wśród fanów literatury spekulatywnej. Powieść przypomina o czasach, kiedy świat wciąż krył niezbadane terytoria, a granice naukowej wiedzy były nieustannie przesuwane przez odkrywców i przygodowców.

Dla tych, którzy szukają historii łączącej tajemnicę, humor i fantastyczne stworzenia, In Search of the Unknown Roberta W. Chambersa jest fascynującą lekturą, oddającą ducha wczesnej przygody science fiction.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Greg44

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, może wciągnąć
00

Popularność




W PO­SZU­KI­WA­NIU NIE­ZNA­NEGO  RO­BERT W. CHAM­BERS

W PO­SZU­KI­WA­NIU NIE­ZNA­NEGO  RO­BERT W. CHAM­BERS

Co­py­ri­ght © by Wie­dza­24h.pl, 2024

Wszel­kie prawa za­strze­żone. 

Skład epub, mobi i pdf: Gegol

ISBN: 978-83-68324-30-3

http://www.wie­dza­24h.pl/

W PO­SZU­KI­WA­NIU NIE­ZNA­NEGO

BY

RO­BERT W. CHAM­BERS

I Roz­dział

Po­nie­waż wszystko to wy­daje mi się tak nie­praw­do­po­dobne - tak prze­ra­ża­jąco nie­moż­liwe, że sie­dzę tu bez­pieczny i zdrowy na umy­śle w mojej wła­snej bi­blio­tece - waham się przed opi­sa­niem epi­zodu, który już teraz wy­daje mi się mniej straszny niż gro­te­skowy. Jed­nak jeśli ta hi­sto­ria nie zo­sta­nie na­pi­sana teraz, wiem, że nigdy nie będę miał od­wagi po­wie­dzieć prawdy o tej spra­wie - nie ze stra­chu przed ośmie­sze­niem, ale dla­tego, że sam wkrótce prze­stanę wie­rzyć w to, co teraz wiem, że jest prawdą. A jed­nak minął le­d­wie mie­siąc, odkąd usły­sza­łem ukrad­kowe mru­cze­nie tego, co uwa­ża­łem za ła­wicę pod­wodną - le­d­wie mie­siąc temu na wła­sne oczy zo­ba­czy­łem to, co nawet teraz za­czy­nam wie­rzyć, że nigdy nie ist­niało. Jeśli cho­dzi o ka­pi­tana portu - i cios, jaki teraz za­daję sta­remu po­rząd­kowi rze­czy - ale o tym nie będę mówił ani teraz, ani póź­niej; po­sta­ram się opo­wie­dzieć tę hi­sto­rię pro­sto i zgod­nie z prawdą, a moi przy­ja­ciele niech za­świad­czą o mojej uczci­wo­ści, a wy­dawcy tej książki niech to po­twier­dzą.

29 lu­tego zre­zy­gno­wa­łem ze sta­no­wi­ska w rzą­dzie i opu­ści­łem Wa­szyng­ton, aby przy­jąć ofertę od pro­fe­sora Far­rago - któ­rego na­zwi­ska uprzej­mie po­zwo­lił mi użyć - i pierw­szego dnia kwiet­nia roz­po­czą­łem peł­nie­nie moich no­wych i kon­ge­nial­nych obo­wiąz­ków jako główny nad­zorca działu ptac­twa wod­nego zwią­za­nego z Ogro­dem Zoo­lo­gicz­nym, który był wów­czas w trak­cie bu­dowy w Bronx Park w Nowym Jorku.

Przez ty­dzień po­dą­ża­łem za ru­tyną, ba­da­jąc nowe fun­da­menty, stu­diu­jąc plany ar­chi­tekta, po­dą­ża­jąc za geo­de­tami przez za­ro­śla Bro­nxu, su­ge­ru­jąc aran­ża­cje cie­ków wod­nych i ba­se­nów, które miały zo­stać włą­czone do ogro­dzeń dla ła­bę­dzi, gęsi, pe­li­ka­nów, cza­pli i in­nych pta­ków bro­dzą­cych i pły­wa­ją­cych, któ­rych mo­żemy się spo­dzie­wać w Bronx Park.

W tym cza­sie po­li­tyka po­wier­ni­ków i urzęd­ni­ków Ogrodu Zoo­lo­gicz­nego nie po­le­gała ani na za­trud­nia­niu ko­lek­cjo­ne­rów, ani na wy­sy­ła­niu eks­pe­dy­cji w po­szu­ki­wa­niu oka­zów. To­wa­rzy­stwo zde­cy­do­wało się po­le­gać na do­bro­wol­nych dat­kach, a ja za­wsze byłem za­jęty, przez część dnia, dyk­to­wa­niem od­po­wie­dzi ko­re­spon­den­tom, któ­rzy pi­sali ofe­ru­jąc swoje usługi jako łowcy zwie­rzyny gru­bej, ko­lek­cjo­ne­rzy wszel­kiego ro­dzaju fauny, tra­pe­rzy, si­dla­rze, a także tym, któ­rzy ofe­ro­wali okazy na sprze­daż, zwy­kle po wy­gó­ro­wa­nych ce­nach.

Wła­ści­cie­lom pię­cio­noż­nych ko­ciąt, par­szy­wych rysi, zje­dzo­nych przez mole ko­jo­tów i tań­czą­cych niedź­wie­dzi ode­sła­łem uprzejme, ale bez­kom­pro­mi­sowe od­mowy - oczy­wi­ście naj­pierw prze­sy­ła­jąc wszyst­kie takie listy wraz z moimi od­po­wie­dziami do pro­fe­sora Far­rago.

Jed­nak pew­nego dnia pod ko­niec maja, gdy opusz­cza­łem Bronx Park, by wró­cić do mia­sta, pro­fe­sor Le­sard z wy­działu gadów za­wo­łał do mnie, że pro­fe­sor Far­rago chce się ze mną chwilę zo­ba­czyć, więc po­now­nie wło­ży­łem fajkę do kie­szeni i skie­ro­wa­łem swoje kroki do tym­cza­so­wego, drew­nia­nego bu­dynku zaj­mo­wa­nego przez pro­fe­sora Far­rago, ge­ne­ral­nego ku­ra­tora Ogro­dów Zoo­lo­gicz­nych. Pro­fe­sor, który sie­dział przy swoim biurku nad sto­sem li­stów i od­po­wie­dzi przed­ło­żo­nych przeze mnie do za­twier­dze­nia, zsu­nął oku­lary i spoj­rzał na mnie z ka­pry­śnym uśmie­chem, który su­ge­ro­wał roz­ba­wie­nie, znie­cier­pli­wie­nie, iry­ta­cję i być może słaby ślad prze­pro­sin.

"Oto list - po­wie­dział, ce­lowo ge­sty­ku­lu­jąc w kie­runku kartki pa­pieru za­wie­szo­nej na teczce - list, który, jak przy­pusz­czam, pa­mię­tasz. Ode­rwał kartkę i podał mi ją.

"O tak" - od­par­łem, wzru­sza­jąc ra­mio­nami; "oczy­wi­ście, że ten czło­wiek się po­my­lił...".

"Albo co?" - za­żą­dał spo­koj­nie pro­fe­sor Far­rago, prze­cie­ra­jąc oku­lary.

"- Albo kłamcą" - od­po­wie­dzia­łem.

Po chwili mil­cze­nia od­chy­lił się na krze­śle i kazał mi po­now­nie prze­czy­tać mu list, a ja zro­bi­łem to z po­gar­dliwą to­le­ran­cją dla au­tora, który mu­siał być albo bar­dzo nie­winną ofiarą, albo bar­dzo głu­pim oszu­stem. Po­wie­dzia­łem to samo pro­fe­so­rowi Far­rago, ale ku mo­jemu za­sko­cze­niu wy­da­wał się wahać.

"Przy­pusz­czam - po­wie­dział ze swoim krót­ko­wzrocz­nym, za­kło­po­ta­nym uśmie­chem - że dzie­wię­ciu­set dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu męż­czyzn na ty­siąc od­rzu­ci­łoby ten list i po­tę­piło jego au­tora jako kłamcę lub głupca?".

"Moim zda­niem", po­wie­dzia­łem, "jest jed­nym lub dru­gim".

"Nie jest w moim" - po­wie­dział spo­koj­nie pro­fe­sor.

"Co!" wy­krzyk­ną­łem. "Oto czło­wiek ży­jący sa­mot­nie na skrawku skały i pia­sku mię­dzy pu­sty­nią a mo­rzem, który chce, byś wy­słał kogoś do opieki nad pta­kiem, który nie ist­nieje!".

"Skąd pan wie", za­py­tał pro­fe­sor Far­rago, "że ptak, o któ­rym mowa, nie ist­nieje?".

"Po­wszech­nie przyj­muje się" - od­par­łem sar­ka­stycz­nie - "że auk wielki wy­gi­nął już wiele lat temu. Dla­tego można mi wy­ba­czyć, że wąt­pię, czy nasz ko­re­spon­dent po­siada żywą parę".

"Och, wy, mło­dzi lu­dzie", po­wie­dział pro­fe­sor, uśmie­cha­jąc się smutno, "two­rzy­cie teo­rie do­ty­czące miejsc, które nie ist­nieją".

Od­chy­lił się do tyłu na krze­śle, a jego roz­ba­wione oczy prze­szu­ki­wały prze­strzeń w po­szu­ki­wa­niu ob­ra­zów, które spra­wiały, że się uśmie­chał.

"Jak pły­wa­jące wie­wiórki, na­wi­gu­jesz z po­mocą Nieba i sil­nej bryzy, ale nigdy nie lą­du­jesz tam, gdzie masz na­dzieję, prawda?".

Ra­czej czer­wony na twa­rzy, po­wie­dzia­łem: "Czy nie uwa­żasz, że alka wielka wy­gi­nęła?".

"Au­du­bon wi­dział aukę wielką".

"Kto od tam­tej pory wi­dział choć jeden okaz?"

"Nikt - z wy­jąt­kiem na­szego ko­re­spon­denta tutaj" - od­po­wie­dział, śmie­jąc się.

Ja też się ro­ze­śmia­łem, uzna­jąc roz­mowę za za­koń­czoną, ale pro­fe­sor kon­ty­nu­ował chłodno:

"Nie­za­leż­nie od tego, co po­siada nasz ko­re­spon­dent - a śmiem wie­rzyć, że jest to sam wielki auk - chcę, abyś za­bez­pie­czył to dla spo­łe­czeń­stwa".

Kiedy moje zdu­mie­nie opa­dło, moim pierw­szym świa­do­mym uczu­ciem była li­tość. Naj­wy­raź­niej pro­fe­sor Far­rago był na skraju śmierci - cóż za strata dla świata!

Teraz wie­rzę, że pro­fe­sor Far­rago do­sko­nale zin­ter­pre­to­wał moje myśli, ale nie oka­zał ani urazy, ani znie­cier­pli­wie­nia. Przy­su­ną­łem sobie krze­sło obok jego biurka - nie po­zo­stało mi nic in­nego, jak być po­słusz­nym, a to głu­pie za­da­nie nie było moim wy­my­słem.

Wspól­nie spo­rzą­dzi­li­śmy listę nie­zbęd­nych dla mnie ar­ty­ku­łów i wy­szcze­gól­ni­li­śmy wy­datki, które mogę po­nieść, a ja usta­li­łem datę mo­jego po­wrotu, nie po­zo­sta­wia­jąc mar­gi­nesu na po­myślne za­koń­cze­nie wy­prawy.

"Nie­ważne - po­wie­dział pro­fe­sor. "Chcę, żebyś bez­piecz­nie spro­wa­dził tu te ptaki. Ilu ludzi weź­miesz?"

"Nie" - od­po­wie­dzia­łem bez ogró­dek; "to bez­u­ży­teczny wy­da­tek, chyba że jest coś do przy­wie­zie­nia. Jeśli tak, to na pewno za­dzwo­nię".

"Bar­dzo do­brze - po­wie­dział z hu­mo­rem pro­fe­sor Far­rago - bę­dziesz miał wszelką pomoc, ja­kiej mo­żesz po­trze­bo­wać. Czy może pan wy­je­chać dziś w nocy?"

Star­szy pan z pew­no­ścią był szybki. Ski­ną­łem głową, na wpół na­dą­sany, świa­domy jego roz­ba­wie­nia.

"A więc - po­wie­dzia­łem, pod­no­sząc ka­pe­lusz - mam wy­ru­szyć na pół­noc, by zna­leźć miej­sce zwane Czarną Przy­sta­nią, gdzie mieszka czło­wiek o na­zwi­sku Ha­ly­ard, po­sia­da­jący, oprócz in­nych sprzę­tów do­mo­wych, dwie wy­marłe wiel­kie alki.

Do tego czasu obaj się śmia­li­śmy. Za­py­ta­łem go, dla­czego u licha uwie­rzył w twier­dze­nie czło­wieka, o któ­rym nigdy wcze­śniej nie sły­szał.

"Przy­pusz­czam - od­parł z tym samym, na poły prze­pra­sza­ją­cym, na poły żar­to­bli­wym uśmie­chem - że to in­stynkt. W jakiś spo­sób czuję, że ten Ha­ly­ard ma aukę, a może nawet dwie. Nie mogę po­zbyć się myśli, że je­ste­śmy w przeded­niu zdo­by­cia naj­rzad­szego z ży­ją­cych stwo­rzeń. To dziwne, że na­uko­wiec mówi to, co ja; bez wąt­pie­nia je­steś zszo­ko­wany - przy­znaj to teraz!".

Nie byłem jed­nak zszo­ko­wany; wręcz prze­ciw­nie, byłem świa­domy, że ta sama dziwna na­dzieja, którą żywił pro­fe­sor Far­rago, za­czy­nała, wbrew mnie, po­bu­dzać rów­nież mój puls.

"Jeśli tak... - za­czą­łem, po czym prze­rwa­łem.

Pro­fe­sor i ja pa­trzy­li­śmy na sie­bie w mil­cze­niu.

"Kon­ty­nuuj", po­wie­dział za­chę­ca­jąco.

Nie mia­łem jed­nak nic wię­cej do po­wie­dze­nia, po­nie­waż per­spek­tywa uj­rze­nia na wła­sne oczy ży­wego okazu wiel­kiego auk wy­wo­łała we mnie sze­reg sprzecz­nych emo­cji, które spra­wiły, że mowa stała się cał­ko­wi­cie zbędna.

Gdy wy­cho­dzi­łem, pro­fe­sor Far­rago pod­szedł do drzwi tym­cza­so­wego, drew­nia­nego biura i wrę­czył mi list na­pi­sany przez Ha­ly­arda. Zło­ży­łem go i wło­ży­łem do kie­szeni, po­nie­waż Ha­ly­ard mógł po­trze­bo­wać go do mojej wła­snej iden­ty­fi­ka­cji.

"Ile chce za parę?" za­py­ta­łem.

"Dzie­sięć ty­sięcy do­la­rów. Nie krę­puj się - jeśli ptaki są na­prawdę...".

"Wiem - po­wie­dzia­łem po­spiesz­nie, nie mając zbyt wiel­kich na­dziei.

"Jesz­cze jedno" - po­wie­dział pro­fe­sor Far­rago z po­wagą - "wiesz, w ostat­nim aka­pi­cie swo­jego listu Ha­ly­ard mówi o czymś jesz­cze, jeśli cho­dzi o okazy - o nie­od­kry­tym ga­tunku am­fi­bii dwu­noż­nej - prze­czy­taj ten aka­pit jesz­cze raz, do­brze?".

Wy­cią­gną­łem list z kie­szeni i prze­czy­ta­łem zgod­nie z jego po­le­ce­niem:

"Kiedy już zo­ba­czysz dwa żywe okazy al­czyka wiel­kiego i upew­nisz się, że mówię prawdę, mo­żesz być na tyle mądry, aby wy­słu­chać bez uprze­dzeń oświad­cze­nia, które złożę na temat ist­nie­nia naj­dziw­niej­szego stwo­rze­nia, jakie kie­dy­kol­wiek wy­my­ślono. W tej chwili po­wiem tylko, że stwo­rze­nie , o któ­rym mowa, jest am­fi­bią dwu­nożną i za­miesz­kuje ocean w po­bliżu tego wy­brzeża. Wię­cej nie mogę po­wie­dzieć, po­nie­waż oso­bi­ście nie wi­dzia­łem tego zwie­rzę­cia, ale mam świadka, który je wi­dział, a jest wielu, któ­rzy twier­dzą, że wi­dzieli to stwo­rze­nie. Oczy­wi­ście po­wiesz, że moje oświad­cze­nie nic nie zna­czy; ale kiedy przy­bę­dzie twój przed­sta­wi­ciel, jeśli bę­dzie wolny od uprze­dzeń, spo­dzie­wam się, że jego ra­porty do­ty­czące tego mor­skiego dwu­noga po­twier­dzą uro­czy­ste oświad­cze­nia świadka, o któ­rym wiem, że jest nie­pod­wa­żalny.

"Z po­wa­ża­niem, Bur­ton Ha­ly­ard.

"Black Har­bor".

"No cóż", po­wie­dzia­łem po chwili na­my­słu, "za­czy­namy pogoń za dziką gęsią".

"Masz na myśli dziką aukę" - po­wie­dział pro­fe­sor Far­rago, ści­ska­jąc mi dłoń. "Wy­ru­szysz dziś w nocy, prawda?".

"Tak, ale Bóg jeden wie, jak uda mi się wy­lą­do­wać na po­dwórku tego Ha­larda. Do wi­dze­nia!"

"O tym mor­skim dwu­nogu - za­czął nie­śmiało pro­fe­sor Far­rago.

"Och, nie!" po­wie­dzia­łem; "Mogę prze­łknąć alki, pióra i pa­zury, ale jeśli ten facet Ha­ly­ard su­ge­ruje, że wi­dział am­fi­bię przy­po­mi­na­jącą czło­wieka -"

"- Albo ko­bieta" - po­wie­dział ostroż­nie pro­fe­sor.

Od­sze­dłem znie­sma­czony, moja wiara w umy­słowy wigor pro­fe­sora Far­rago zo­stała za­chwiana.

II Roz­dział

Trzy­dniowa po­dróż ło­dzią i ko­leją była iry­tu­jąca. Ku­pi­łem swój ekwi­pu­nek w Sa­inte Croix, na Cen­tral Pa­ci­fic Ra­il­road, a 1 czerwca roz­po­czą­łem ostatni etap mojej po­dróży sze­ro­ko­to­rową ko­lejką Sa­inte Isole, do­cie­ra­jąc na pu­sty­nię przed świ­tem. Żmudny, for­sowny marsz ozna­ko­wa­nym szla­kiem, oczy­wi­ście świeżo za­uwa­żo­nym po złej stro­nie, do­pro­wa­dził mnie do pół­noc­nego krańca za­rdze­wia­łej, wą­sko­to­ro­wej kolei tar­tacz­nej, która bie­gnie od serca ci­chej so­sno­wej pusz­czy do morza.

Długi po­ciąg z po­obi­ja­nymi wa­go­nami, wy­peł­nio­nymi ślu­zami i grubo cio­sa­nymi pod­kła­dami ko­le­jo­wymi, od­da­lał się po­woli w po­nury leśny mrok, gdy zna­la­złem się w za­sięgu wzroku, ale nie­ocze­ki­wa­nie na­bra­łem sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cej pręd­ko­ści, krzy­cząc przez cały czas. Po­ciąg za­trzy­mał się, a ja wsia­dłem do ostat­niego wa­gonu, gdzie na tyl­nym ha­mulcu sie­dział sym­pa­tyczny młody czło­wiek, żując świerk i czy­ta­jąc list.

"Pro­szę wejść na po­kład, sir", po­wie­dział, pod­no­sząc się z uśmie­chem; "Do­my­ślam się, że to panu się spie­szy".

"Szu­kam czło­wieka o na­zwi­sku Ha­ly­ard - po­wie­dzia­łem, upusz­cza­jąc ka­ra­bin i ple­cak na świeżo ścięty, pach­nący stos sosny. "Ty je­steś Ha­ly­ard?"

"Nie, je­stem Fran­cis Lee, szef ko­palni miki w Port-of-Waves", od­po­wie­dział, "ale ten list jest od Ha­ly­arda, który prosi mnie, abym po­szu­kał męż­czy­zny z Bronx Park w Nowym Jorku".

"Je­stem tym czło­wie­kiem", po­wie­dzia­łem, na­peł­nia­jąc fajkę i ofe­ru­jąc mu udział w ziole po­koju, i sie­dzie­li­śmy obok sie­bie, paląc bar­dzo sym­pa­tycz­nie, aż sy­gnał z lo­ko­mo­tywy wy­słał go do przodu, a ja zo­sta­łem sam, wy­le­gu­jąc się swo­bod­nie, z głową opartą na obu ra­mio­nach, ob­ser­wu­jąc błę­kitne niebo prze­la­tu­jące przez ga­łę­zie nad głową.

Na długo przed tym, jak zna­leź­li­śmy się w za­sięgu wzroku oce­anu, po­czu­łem jego za­pach; świeży, słony aro­mat wkradł się w moje zmy­sły, uśpione roz­grza­nym za­pa­chem sosny i cy­kuty, a ja usia­dłem, spo­glą­da­jąc przed sie­bie w ciemne morze sosen.

Coraz śwież­szy wiatr od morza, w po­dmu­chach, w ła­god­nych, słod­kich bry­zach, w sta­łych, od­świe­ża­ją­cych prą­dach, dmu­chał w pie­rza­ste ko­rony sosen, wpra­wia­jąc w ko­ły­sa­nie błę­kitne kępki bal­samu.

Lee wę­dro­wał z po­wro­tem po dłu­giej linii rów­nin, ba­lan­su­jąc non­sza­lancko, gdy wa­gony ob­ra­cały się wokół ostrego za­krętu, gdzie woda ka­pała z nowo pod­par­tej śluzy, która nagle wy­ło­niła się z głębi lasu i bie­gła rów­no­le­gle do torów ko­le­jo­wych.

"Zbu­do­wa­łem go tej wio­sny" - po­wie­dział, przy­glą­da­jąc się swo­jemu dziełu, które zda­wało się fa­lo­wać, gdy sa­mo­chody prze­jeż­dżały obok. "Bie­gnie do za­toczki - a ra­czej po­winna - - po­wie­dział. Prze­rwał nagle i spoj­rzał na mnie z na­my­słem.

"Więc idziesz do Ha­ly­arda? - kon­ty­nu­ował, jakby od­po­wia­dał na py­ta­nie za­dane przez sie­bie.

Przy­tak­ną­łem.

"Oczy­wi­ście nigdy tam nie byłeś?".

"Nie" - po­wie­dzia­łem - "i ra­czej nie pójdę tam po­now­nie".

Po­wie­dział­bym mu, po co idę, gdy­bym nie za­czął się wsty­dzić mo­jego idio­tycz­nego za­da­nia.

"Do­my­ślam się, że przyj­rzysz się tym jego pta­kom" - kon­ty­nu­ował spo­koj­nie Lee.

"Chyba tak" - po­wie­dzia­łam na­dą­sana, zer­ka­jąc py­ta­jąco, czy się uśmie­cha.

Ale za­py­tał mnie tylko, cał­kiem po­waż­nie, czy alka wielka jest na­prawdę bar­dzo rzad­kim pta­kiem, a ja po­wie­dzia­łem mu, że ostatni, ja­kiego kie­dy­kol­wiek wi­dziano, zo­stał zna­le­ziony mar­twy u wy­brzeży La­bra­doru w stycz­niu 1870 roku. Na­stęp­nie za­py­ta­łem go, czy te ptaki Ha­ly­arda były na­prawdę wiel­kimi alu­kami, a on od­po­wie­dział, nieco obo­jęt­nie, że tak - przy­naj­mniej nikt nigdy wcze­śniej nie wi­dział ta­kich pta­ków w po­bliżu Port-of-Waves.

"Jest jesz­cze coś - po­wie­dział, prze­cią­ga­jąc so­snową szczapą przez cy­buch - coś, co in­te­re­suje nas wszyst­kich tutaj bar­dziej niż duże czy małe aksy. Przy­pusz­czam, że rów­nie do­brze mógł­bym o tym po­wie­dzieć, po­nie­waż prę­dzej czy póź­niej na pewno o tym usły­szysz.

Za­wa­hał się i wi­dzia­łam, że był za­kło­po­tany, szu­ka­jąc do­kład­nych słów, by prze­ka­zać swoje zna­cze­nie.

"Jeśli macie w tym re­gio­nie coś waż­niej­szego dla nauki niż au­kuba wielka, to bar­dzo chęt­nie się o tym do­wiem" - po­wie­dzia­łem.

Być może w moim gło­sie była naj­słab­sza nuta sar­ka­zmu, po­nie­waż rzu­cił mi ostre spoj­rze­nie, a na­stęp­nie lekko się od­wró­cił. Po chwili jed­nak scho­wał fajkę do kie­szeni, obiema rę­kami chwy­cił za ha­mu­lec, wspiął się na wy­so­kość i spoj­rzał na mnie z góry.

"Sły­sza­łeś kie­dyś o ka­pi­ta­nie portu?" - za­py­tał zło­śli­wie.

"Który ka­pi­tan portu?" za­py­ta­łem.

"Wkrótce się do­wiesz - za­uwa­żył, spo­glą­da­jąc z sa­tys­fak­cją w przy­szłość.

Ta dość nie­zwy­kła ob­ser­wa­cja mnie zdzi­wiła. Cze­ka­łem, aż wznowi, a gdy tego nie zro­bił, za­py­ta­łem go, co ma na myśli.

"Gdy­bym wie­dział - po­wie­dział - po­wie­dział­bym ci. Ale jeśli się nad tym za­sta­no­wić, był­bym głup­cem, gdy­bym wda­wał się w szcze­góły z na­ukow­cem. Usły­szysz o ka­pi­ta­nie portu, a może go zo­ba­czysz. W takim przy­padku z przy­jem­no­ścią po­roz­ma­wiam z tobą na ten temat".

Nie mo­głem po­wstrzy­mać się od śmie­chu z jego pry­mi­tyw­nego i pre­cy­zyj­nego spo­sobu bycia, a po chwili on rów­nież się ro­ze­śmiał, mó­wiąc:

"To rani próż­ność czło­wieka, gdy wie, że wie coś, czego nie wie ktoś inny. Niech mnie dia­bli, jeśli po­wiem jesz­cze słowo o ka­pi­ta­nie portu, do­póki nie bę­dziesz u Ha­ly­arda!".

"Ka­pi­tan portu", upie­ra­łem się, "to urzęd­nik, który nad­zo­ruje cu­mo­wa­nie stat­ków, czyż nie?".

Nie dał się jed­nak sku­sić na roz­mowę i wy­le­gi­wa­li­śmy się w mil­cze­niu na drew­nie, do­póki długi, cienki gwizd lo­ko­mo­tywy i po­dmuch kłu­ją­cego, sło­nego wia­tru nie po­sta­wił nas na nogi. Przez drzewa wi­dzia­łem nie­bie­skawo-czarny ocean, roz­cią­ga­jący się za czar­nymi przy­ląd­kami, by spo­tkać się z chmu­rami; wielki wiatr szu­miał mię­dzy drze­wami, gdy po­ciąg po­woli za­trzy­my­wał się na skraju dżun­gli.

Lee ze­sko­czył na zie­mię i po­mógł mi z moim ka­ra­bi­nem i ple­ca­kiem, po czym po­ciąg za­czął cofać się za­krzy­wio­nym bocz­nym torem, który, jak po­wie­dział Lee, pro­wa­dził do ko­palni miki i fir­mo­wych ma­ga­zy­nów.

"Co teraz zro­bisz? - spy­tał uprzej­mie. "Mogę dać ci dobrą ko­la­cję i przy­zwo­ite łóżko na noc, jeśli chcesz - i je­stem pe­wien, że pani Lee bę­dzie bar­dzo za­do­wo­lona, jeśli za­trzy­masz się u nas tak długo, jak ze­chcesz.

Po­dzię­ko­wa­łem mu, ale po­wie­dzia­łem, że chcę do­trzeć do Ha­ly­ard przed zmro­kiem, a on bar­dzo uprzej­mie po­pro­wa­dził mnie wzdłuż kli­fów i wska­zał ścieżkę.

"Ten czło­wiek, Ha­ly­ard", po­wie­dział, "jest in­wa­lidą. Mieszka w za­toce zwa­nej Black Har­bor, a cała jego cię­ża­rówka je­dzie do niego drogą na­le­żącą do firmy. Od­bie­ramy ją tutaj i raz w mie­siącu wy­sy­łamy za­przęg. Po­zna­łem go; jest hi­po­chon­dry­kiem o złym hu­mo­rze, cy­ni­kiem w sercu i czło­wie­kiem, w któ­rego słowa nigdy się nie wątpi. Jeśli mówi, że ma wiel­kiego auka, mo­żesz być za­do­wo­lony, że go ma".

Serce wa­liło mi z pod­nie­ce­nia na myśl o tej wy­pra­wie; roz­glą­da­łem się po za­le­sio­nych cy­plach i splą­ta­nych pa­smach wydm i za­głę­bień, pró­bu­jąc uświa­do­mić sobie, co to może ozna­czać dla mnie, dla pro­fe­sora Far­rago, dla świata, jeśli uda mi się za­brać do No­wego Jorku żywą alkę.

"To świr", po­wie­dział Lee, "szcze­rze mó­wiąc, nie lubię go. Jeśli bę­dzie ci tam nie­przy­jem­nie, wróć do nas".

"Czy Ha­ly­ard mieszka sam?" za­py­ta­łem.

"Tak - z wy­jąt­kiem pro­fe­sjo­nal­nie wy­szko­lo­nej pie­lę­gniarki - bie­dac­two!".

"Męż­czy­zna?"

"Nie - po­wie­dział Lee z obrzy­dze­niem.

Po chwili rzu­cił mi dziwne spoj­rze­nie, za­wa­hał się i w końcu po­wie­dział: "Po­proś Ha­ly­arda, by opo­wie­dział ci o swo­jej pie­lę­gniarce i ka­pi­ta­nie portu. Do wi­dze­nia, muszę wra­cać do ka­mie­nio­łomu. Przy­jedź i zo­stań z nami, kiedy tylko ze­chcesz; znaj­dziesz go­ścinę w Port-of-Waves".

Uści­snę­li­śmy sobie dło­nie i roz­sta­li­śmy się na kli­fie, on za­wró­cił do lasu wzdłuż linii ko­le­jo­wej, ja ru­szy­łem na pół­noc z ple­ca­kiem i ka­ra­bi­nem prze­wie­szo­nym przez ramię. Pew­nego razu spo­tka­łem grupę ka­mie­nio­ło­mów, z twa­rzami wy­pa­lo­nymi na ce­gla­sto­czer­wono, z rę­kami po­kry­tymi bli­znami, które ko­ły­sały się, gdy szli. Gdy mi­ną­łem ich ski­nie­niem głowy i od­wró­ci­łem się, zo­ba­czy­łem, że oni rów­nież od­wró­cili się, by spoj­rzeć za mną, i wy­ła­pa­łem kilka słów z ich roz­mowy, które wró­ciły do mnie wraz z mor­skim wia­trem.

Mó­wili o ka­pi­ta­nie portu.

III Roz­dział

Pod za­chód słońca wy­sze­dłem na stromy gra­ni­towy klif, gdzie ptaki mor­skie wi­ro­wały i klą­skały, a wiel­kie fale ude­rzały, to­cząc się w po­dwój­nych grzmo­tach na za­bar­wio­nych słoń­cem, kar­ma­zy­no­wych pia­skach pod skałą.

Po dru­giej stro­nie pół­księ­życa plaży wzno­sił się ko­lejny klif, a za nim zo­ba­czy­łem ko­lumnę dymu uno­szącą się w nie­ru­cho­mym po­wie­trzu. Z pew­no­ścią po­cho­dził z ko­mina Ha­ly­arda, cho­ciaż prze­ciw­le­gły klif unie­moż­li­wiał mi zo­ba­cze­nie sa­mego domu.

Od­po­czą­łem chwilę, by na­peł­nić fajkę, po czym wzią­łem ka­ra­bin i ple­cak i ostroż­nie za­czą­łem omi­jać klify. Zsze­dłem do po­łowy drogi w kie­runku buka i ba­da­łem klif na­prze­ciwko, gdy coś na samym szczy­cie skały przy­kuło moją uwagę - męż­czy­zna ciemno za­ry­so­wany na tle nieba. W na­stęp­nej chwili wie­dzia­łem jed­nak, że to nie może być czło­wiek, po­nie­waż obiekt nagle prze­śli­zgnął się nad po­wierzch­nią klifu i zsu­nął się po stro­mej, gład­kiej skale ni­czym jasz­czurka. Zanim zdą­ży­łem mu się do­kład­nie przyj­rzeć, obiekt wczoł­gał się na falę - a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało - ale cały ten epi­zod wy­da­rzył się tak nagle, tak nie­spo­dzie­wa­nie, że nie byłem pe­wien, czy w ogóle coś wi­dzia­łem.

Byłem jed­nak na tyle cie­kawy, że wspią­łem się na klif od strony lądu i ru­szy­łem w kie­runku miej­sca, w któ­rym wy­obra­ża­łem sobie, że wi­dzia­łem czło­wieka. Oczy­wi­ście nic tam nie było - ani śladu czło­wieka. Coś tam było - być może mor­ska ryba - po­nie­waż na skale le­żały szczątki świeżo za­bi­tej ryby, zje­dzo­nej do kości grzbietu i ogona.

W na­stęp­nej chwili zo­ba­czy­łem pod sobą dom, świeżo po­ma­lo­wany, wy­koń­czony, lichy, no­wo­cze­sny i bar­dzo nie har­mo­ni­zu­jący z ota­cza­jącą go wspa­niałą dzi­ko­ścią. W szla­chet­nej, sza­rej mo­no­to­nii cypla i morza brzmiała pa­skudna, tania nuta.

Zej­ście było dość łatwe. Prze­sze­dłem przez pół­księ­ży­cową plażę, twardą jak ró­żowy mar­mur, i zna­la­złem małą wy­dep­taną ścieżkę wśród skał, która pro­wa­dziła do fron­to­wej we­randy domu.

Na we­ran­dzie były dwie osoby - sły­sza­łem ich głosy, zanim ich zo­ba­czy­łem - a kiedy po­sta­wi­łem stopę na drew­nia­nych scho­dach, zo­ba­czy­łem, że jedna z nich, ko­bieta, wstała z krze­sła i po­spiesz­nie po­de­szła do mnie.

"Wra­caj!" za­wo­łał drugi, męż­czy­zna o gładko ogo­lo­nej, głę­boko wy­krzy­wio­nej twa­rzy i parze gniew­nych, nie­bie­skich oczu; a ko­bieta cof­nęła się cicho, po­twier­dza­jąc mój pod­nie­siony ka­pe­lusz ci­chym skło­nem.

Męż­czy­zna, który leżał na wózku in­wa­lidz­kim, za­ci­snął obie duże, blade dło­nie na ko­łach i wy­pchnął się wzdłuż ganku. Miał na sobie przy­pięty szal, na gło­wie nie­schludny ka­pe­lusz w po­nu­rym ko­lo­rze, a kiedy na mnie spoj­rzał, zmarsz­czył brwi.

"Wiem, kim je­steś - po­wie­dział kwa­śnym gło­sem - je­steś jed­nym z zoo­lo­gów z Bronx Park. W każ­dym razie na ta­kiego wy­glą­dasz".

"Łatwo cię roz­po­znać po two­jej re­pu­ta­cji - od­par­łem, po­iry­to­wany jego nie­uprzej­mo­ścią.

"Na­prawdę", od­po­wie­dział z czymś po­mię­dzy szy­der­stwem a śmie­chem, "je­stem zo­bo­wią­zany za twoją szcze­rość. Cho­dzi ci o moje wiel­kie auły, czyż nie?".

"Nic in­nego nie sku­si­łoby mnie do tego miej­sca" - od­po­wie­dzia­łem szcze­rze.

"Dzięki Bogu za to - po­wie­dział. "Usiądź na chwilę, bo nam prze­szka­dzasz". Na­stęp­nie, zwra­ca­jąc się do mło­dej ko­biety, która miała na sobie schludny far­tuch i mały cze­pek pro­fe­sjo­nal­nej pie­lę­gniarki, kazał jej wzno­wić to, co mó­wiła. Zro­biła to, rzu­ca­jąc mi przy­gnę­bia­jące spoj­rze­nie, które spra­wiło, że sta­rzec znów się uśmiech­nął.

"Stało się to tak nagle", po­wie­działa ni­skim gło­sem, "że nie mia­łam szansy wró­cić. Łódź dry­fo­wała w za­toce; sie­dzia­łam na rufie i czy­ta­łam, oba wio­sła były w po­go­to­wiu, a rum­pel się ko­ły­sał. Wtedy usły­sza­łam dra­pa­nie pod ło­dzią, ale po­my­śla­łam, że to może mor­ska trawa - a w na­stęp­nej chwili roz­le­gły się ciche ude­rze­nia, przy­po­mi­na­jące od­głos dużej ryby po­cie­ra­ją­cej nosem o pły­wak".

Ha­ly­ard ści­snął kółka swo­jego krze­sła i wpa­try­wał się w dziew­czynę z po­nu­rym nie­za­do­wo­le­niem.

"Nie wie­dzia­łaś wy­star­cza­jąco dużo, by się bać?" - za­żą­dał.

"Nie, nie wtedy", od­po­wie­działa, ko­lo­ru­jąc słabo, "ale kiedy po kilku chwi­lach spoj­rza­łam w górę i zo­ba­czy­łam ka­pi­tana portu bie­gną­cego w górę i w dół plaży, byłam strasz­nie prze­ra­żona".

"Na­prawdę?" - po­wie­dział sar­ka­stycz­nie Ha­ly­ard - "Naj­wyż­szy czas". Na­stęp­nie, od­wra­ca­jąc się do mnie, wy­szep­tał: "A ta młoda dama mu­siała wio­sło­wać aż do Port-of-Waves i za­dzwo­nić do ka­mie­nio­ło­mów Lee, by za­brali jej łódź".

Cał­ko­wi­cie zdez­o­rien­to­wany, spoj­rza­łem z Ha­ly­arda na dziew­czynę, nie ro­zu­mie­jąc w naj­mniej­szym stop­niu, co to wszystko miało zna­czyć.

"To wy­star­czy", po­wie­dział Ha­ly­ard, nie­ła­ska­wie, co było naj­wy­raź­niej zwy­cza­jową formą po­że­gna­nia pie­lę­gniarki.

Ona wstała, ja wsta­łem, a ona mi­nęła mnie z ukło­nem, wcho­dząc bez­sze­lest­nie do domu.

"Chcę her­baty wo­ło­wej!" za­wo­łał za nią Ha­ly­ard, po czym rzu­cił mi nie­chętne spoj­rze­nie.

"Byłem do­brze wy­cho­wa­nym męż­czy­zną", szy­dził; "Je­stem też ab­sol­wen­tem Ha­rvardu, ale żyję tak, jak mi się po­doba, robię to, co mi się po­doba i mówię to, co mi się po­doba".

"Z pew­no­ścią nie je­steś ma­ło­mówny - po­wie­dzia­łem znie­sma­czony.

"Dla­czego miał­bym być?" wy­szep­tał; "Płacę tej mło­dej ko­bie­cie za moją draż­li­wość; to umowa mię­dzy nami".

"Jeśli cho­dzi o twoje sprawy do­mowe", po­wie­dzia­łem, "nie ma nic, co by mnie in­te­re­so­wało. Przy­sze­dłem zo­ba­czyć te auły".

"Pew­nie my­ślisz, że to alki brzy­two­dziobe" - po­wie­dział z po­gardą. "Ale tak nie jest, to alki wiel­kie".

Za­su­ge­ro­wa­łem, żeby po­zwo­lił mi je obej­rzeć, a on od­po­wie­dział obo­jęt­nie, że są w za­gro­dzie na jego po­dwórku i że mogę cho­dzić po domu, kiedy chcę.

Po­ło­ży­łem strzelbę i ple­cak na we­ran­dzie i ru­szy­łem z mie­sza­nymi uczu­ciami, wśród któ­rych nie do­mi­no­wała już na­dzieja. Żaden czło­wiek przy zdro­wych zmy­słach nie trzy­małby dwóch tak cen­nych na­gród w za­gro­dzie na swoim po­dwórku, ar­gu­men­to­wa­łem, i byłem do­sko­nale przy­go­to­wany na zna­le­zie­nie w tej za­gro­dzie cze­go­kol­wiek, od ma­sko­nura po pin­gwina.

Nigdy nie za­po­mnę, jak długo będę żył, mo­jego osłu­pie­nia ze zdu­mie­nia, gdy do­tar­łem do ogro­dzo­nego dru­tem wy­biegu. [W za­gro­dzie znaj­do­wały się nie tylko dwa wiel­kie auły, żywe, od­dy­cha­jące, przy­kuc­nięte w ma­je­sta­cie na swoim mor­skim łożu, ale jeden z nich z po­wagą kon­tem­plo­wał dwa świeżo wy­klute pi­sklęta, całe w dzio­bach i ła­pach, które sie­działy spo­koj­nie na skraju ka­łuży sło­nej wody, w któ­rej pły­wały małe rybki.

Przez chwilę pod­eks­cy­to­wa­nie mnie ośle­piło, wręcz ogłu­szyło. Pró­bo­wa­łem uświa­do­mić sobie, że pa­trzę na ostat­nie osob­niki nie­mal wy­mar­łej rasy - je­dy­nych oca­la­łych przed­sta­wi­cieli gi­gan­tycz­nego al­czyka, który przez trzy­dzie­ści lat był uwa­żany za wy­marłe stwo­rze­nie.

Wy­daje mi się, że nie po­ru­szy­łem ani mię­śniem, ani koń­czyną, do­póki słońce nie za­szło, a tło­cząca się ciem­ność za­ma­zała moje zmę­czone oczy i wy­ma­zała z pola wi­dze­nia wiel­kie, ciche, ja­sno­okie ptaki.

Nawet wtedy nie mo­głem ode­rwać się od za­grody; wsłu­chi­wa­łem się w dziwne, senne dźwięki samca, słab­sze re­ak­cje sa­micy, cien­kie piski sku­lo­nych pod jej pier­sią pi­skląt; sły­sza­łem ich przy­po­mi­na­jące płe­twy, em­brio­nalne skrzy­dła bi­jące sen­nie, gdy ptaki roz­cią­gały się i zie­wały dzio­bami, przy­go­to­wu­jąc się do snu.

"Jeśli można - ode­zwał się miękki głos od drzwi - pan Ha­ly­ard czeka na pani to­wa­rzy­stwo do ko­la­cji".

IV Roz­dział

Zja­dłem smaczny obiad, a ra­czej mógł­bym zjeść smaczny obiad, gdyby pan Ha­ly­ard zo­stał wy­eli­mi­no­wany; uczta skła­dała się wy­łącz­nie z ka­wałka wo­ło­winy, pięk­nej pie­lę­gniarki i mnie. Była nie­zwy­kle atrak­cyjna - z nie­po­ko­jącą ma­nierą spusz­cza­nia głowy i pod­no­sze­nia ciem­nych oczu, gdy się do niej mó­wiło.

Jeśli cho­dzi o Ha­ly­arda, był nie do opi­sa­nia, za­wi­nięty w swoje ta­bacz­kowe szale i wy­da­wał nie­okrze­sane dźwięki nad kle­ikiem. Trzeba jed­nak przy­znać, że do jego stołu warto było za­siąść, a jego wino było so­lidne jak dzwon.

"Tak!" wark­nął, "mam dość tej prze­klę­tej zupy i będę cię pro­sił o na­peł­nie­nie mojej szklanki."

"Do­ty­ka­nie bordo jest dla cie­bie nie­bez­pieczne" - po­wie­działa piękna pie­lę­gniarka.

"Rów­nie do­brze mógł­bym umrzeć przy ko­la­cji, jak i gdzie­kol­wiek in­dziej" - za­uwa­żył.

"Oczy­wi­ście - od­po­wie­dzia­łem, we­soło po­da­jąc ka­rafkę, ale nie wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego z tej uwagi.

"Ja też nie mogę palić - wark­nął, pod­wi­ja­jąc szale tak, że wy­glą­dał jak Ry­szard Trzeci.

Był jed­nak na tyle dobry, że podał mi pu­dełko cygar, a ja wzią­łem jedno i wsta­łem, pod­czas gdy ładna pie­lę­gniarka prze­mknęła obok i znik­nęła w małym sa­lo­nie.

[Sie­dzie­li­śmy tam przez chwilę, nie od­zy­wa­jąc się do sie­bie. On z iry­ta­cją sku­bał skórki chleba na ście­reczce, nigdy nie spo­glą­da­jąc w moją stronę; a ja, zmę­czony długą pie­szą wy­cieczką, le­ża­łem na krze­śle, w mil­cze­niu do­ce­nia­jąc jedno z naj­lep­szych cygar, jakie kie­dy­kol­wiek pa­li­łem.

"Cóż," wy­du­kał w końcu, "co my­ślisz o moich au­kcjach i mojej praw­do­mów­no­ści?".

Po­wie­dzia­łem mu, że oba są nie­pod­wa­żalne.

"Czy tam w mu­zeum nie na­zwali mnie oszu­stem?" - za­żą­dał.

Przy­zna­łem, że sły­sza­łem to okre­śle­nie. Na­stęp­nie wy­ja­śni­łem sprawę, mó­wiąc mu, że to ja mia­łem wąt­pli­wo­ści; że mój szef, pro­fe­sor Far­rago, wy­słał mnie wbrew mojej woli i że byłem gotów i za­do­wo­lony przy­znać, że on, pan Ha­ly­ard, jest do­bro­czyńcą rasy ludz­kiej.

"Bosh!" po­wie­dział. "Co do­brego dla rasy ludz­kiej może zro­bić taki chwie­jący się ptak?".

Nie­mniej jed­nak był za­do­wo­lony i wkrótce po­pro­sił mnie, nie bez zło­śli­wo­ści, o po­nowne uka­ra­nie jego bordo.

"Je­stem skoń­czony", po­wie­dział; "dobre rze­czy do je­dze­nia i picia nie są dla mnie dobre. Pew­nego dnia osza­leję na tyle, że do­stanę ataku, a wtedy...".

Prze­rwał, by ziew­nąć.

"Potem", kon­ty­nu­ował, "ta moja mała pie­lę­gniarka wy­pije mój bordo i wróci do cy­wi­li­za­cji, gdzie lu­dzie są uprzejmi".

W jakiś spo­sób, po­mimo faktu, że Ha­ly­ard był starą świ­nią, to, co po­wie­dział, po­ru­szyło mnie. Z pew­no­ścią nie zo­stało mu wiele życia - tak jak on je po­strze­gał.

"Zo­sta­wię jej ten dom - po­wie­dział, ukła­da­jąc swoje szale. "Ona o tym nie wie. Zo­sta­wię jej też moje pie­nią­dze. Ona o tym nie wie. Dobry Boże! Jaką ona może być ko­bietą, żeby zno­sić mój zły humor za kilka do­la­rów mie­sięcz­nie!".

"Myślę - po­wie­dzia­łam - że po czę­ści dla­tego, że jest biedna, a po czę­ści dla­tego, że jest jej cie­bie żal".

Spoj­rzał w górę z upior­nym uśmie­chem.

"My­ślisz, że na­prawdę jest jej przy­kro?"

Zanim zdą­ży­łem od­po­wie­dzieć, kon­ty­nu­ował: "Nie je­stem ckli­wym sen­ty­men­ta­li­stą i nie po­zwolę ni­komu się nade mną uża­lać - sły­szysz?".

"Och, nie jest mi cie­bie żal!" po­wie­dzia­łam po­spiesz­nie, a on po raz pierw­szy, odkąd go zo­ba­czy­łam, ro­ze­śmiał się ser­decz­nie, bez szy­der­stwa.

Po tym wy­da­rze­niu oboje po­czu­li­śmy się le­piej; piłem jego wino i pa­li­łem jego cy­gara, a on zda­wał się czer­pać pewną po­nurą przy­jem­ność z ob­ser­wo­wa­nia mnie.

"Nie ma głup­szego od mło­dego głupca" - za­uwa­żył.

Po­nie­waż nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że od­no­sił się do mnie, nie zwró­ci­łem na niego uwagi.

Po tym, jak za­czął bawić się swo­imi sza­lami, rzu­cił mi uko­śne spoj­rze­nie i za­py­tał o mój wiek.

"Dwa­dzie­ścia cztery" - od­po­wie­dzia­łem.

"Coś w ro­dzaju ki­janki, prawda?" - po­wie­dział.

Po­nie­waż nie po­czu­łem się ura­żony, po­wtó­rzył tę uwagę.

"Daj spo­kój - po­wie­dzia­łem - nie ma sensu pró­bo­wać mnie draż­nić. Przej­rza­łem cię na wylot; kłót­nia działa na cie­bie jak kok­tajl, ale w moim to­wa­rzy­stwie bę­dziesz mu­siał za­do­wo­lić się kle­ikiem".

"Na­zy­wam to zu­chwa­ło­ścią!", wy­krztu­sił z gnie­wem.

"Nie ob­cho­dzi mnie, jak to na­zwiesz", od­po­wie­dzia­łem nie­zra­żony, "Nie za­mie­rzam się tobą mar­twić. W każ­dym razie - za­koń­czy­łem - moim zda­niem mógł­byś być bar­dzo do­brym to­wa­rzy­stwem, gdy­byś tylko ze­chciał".

Pro­po­zy­cja zda­wała się za­pie­rać mu dech w pier­siach - przy­naj­mniej nie po­wie­dział nic wię­cej, a ja w spo­koju do­koń­czy­łem cy­garo i wrzu­ci­łem nie­do­pa­łek do spodka.

"A teraz", po­wie­dzia­łem, "jaką cenę wy­zna­cza pan za swoje ptaki, panie Ha­ly­ard?".

"Dzie­sięć ty­sięcy do­la­rów", wark­nął ze zło­śli­wym uśmie­chem.

"Otrzy­masz czek po­świad­czony, gdy ptaki zo­staną do­star­czone" - po­wie­dzia­łem cicho.

"Chyba nie chcesz po­wie­dzieć, że zga­dzasz się na ten skan­da­liczny targ - a ja też nie wezmę ani centa mniej - Dobry Boże! - Nie masz w sobie ani krzty ducha?" za­wo­łał, na wpół wsta­jąc ze stosu szali.

Jego ża­ło­sny zapał do kłótni do­pro­wa­dził mnie do śmie­chu, nad któ­rym nie mo­głam za­pa­no­wać, a on pa­trzył na mnie z otwar­tymi ustami i wy­raź­nie ro­snącą wro­go­ścią.

Potem zła­pał za kółka swo­jego in­wa­lidz­kiego fo­tela i od­je­chał, zbyt wście­kły, by mówić, a ja wy­sze­dłem do sa­lonu, wciąż się śmie­jąc.

Była tam ładna pie­lę­gniarka, szy­jąca pod wi­szącą lampą.

"Jeśli nie je­stem nie­dy­skretny - za­czą­łem.

"Nie­dy­skre­cja jest lep­szą stroną mę­stwa - po­wie­działa, spusz­cza­jąc głowę, ale pod­no­sząc wzrok.

Usia­dłem więc z fry­wol­nym uśmie­chem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla ce­nio­nych.

"Bez wąt­pie­nia", po­wie­dzia­łem, "ob­szy­wasz chustkę".

"Bez wąt­pie­nia nie je­stem", po­wie­działa; "to czapka nocna dla pana Ha­ly­arda".

Men­talna wizja Ha­ly­arda w noc­nej czapce, bar­dzo sza­lo­nego, pra­wie do­pro­wa­dziła mnie do śmie­chu.

"Po­dob­nie jak król Yve­tot, nosi ko­ronę w łóżku" - po­wie­dzia­łem bez­tro­sko.

"Król Yve­tot mógłby zro­bić taką uwagę" - za­uwa­żyła, po­now­nie na­wle­ka­jąc igłę.

Nie­przy­jem­nie jest być upo­mi­na­nym. Jak duże, czer­wone i go­rące są uszy męż­czy­zny.

Aby je ochło­dzić, wy­sze­dłem na we­randę; po chwili wy­szła też ładna pie­lę­gniarka i usia­dła na krze­śle nie­da­leko. Praw­do­po­dob­nie ża­ło­wała stra­co­nej oka­zji do flirtu.

"Mam tak mało to­wa­rzy­stwa - to wielka ulga zo­ba­czyć kogoś ze świata - po­wie­działa. "Jeśli mo­żesz być miły, to życzę ci tego".

Po­mysł, że przy­szła się ze mną zo­ba­czyć, był tak przy­jemny, że za­nie­mó­wi­łem, do­póki nie po­wie­działa: "Po­wiedz mi, co lu­dzie robią w Nowym Jorku".

Usia­dłem więc na scho­dach i roz­ma­wia­łem o za­miesz­ki­wa­nej przeze mnie czę­ści świata, pod­czas gdy ona sie­działa szy­jąc w sła­bym świe­tle wpa­da­ją­cym przez okna sa­lonu.

Miała pewną wła­sną ko­kie­te­rię, uży­wa­jąc zwy­kłych metod z in­dy­wi­du­al­no­ścią, która z pew­no­ścią była po­cią­ga­jąca. Na przy­kład, gdy zgu­biła igłę - a innym razem, gdy obie, na rę­kach i ko­la­nach, szu­ka­ły­śmy jej na­parstka.

Wska­zówki do­ty­czące tych roz­ry­wek można jed­nak zna­leźć we współ­cze­snych kla­sy­kach.

Byłem tak za­bawny, jak tylko mo­głem być - być może nie tak za­bawny, jak młody męż­czy­zna zwy­kle myśli, że jest. Jed­nak do­ga­dy­wa­li­śmy się bar­dzo do­brze, do­póki nie za­py­ta­łem jej czule, kim może być ka­pi­tan portu, o któ­rym wszy­scy tak ta­jem­ni­czo roz­ma­wiali.

"Nie chcę o tym mówić", po­wie­działa z pry­mi­ty­wi­zmem, o który jej nie po­dej­rze­wa­łem.

Oczy­wi­ście nie mo­głem kon­ty­nu­ować tego te­matu - i w rze­czy­wi­sto­ści nie za­mie­rza­łem - więc za­czą­łem opo­wia­dać jej, jak wy­da­wało mi się, że tego po­po­łu­dnia wi­dzia­łem czło­wieka na kli­fie i jak stwo­rze­nie ze­śli­zgnęło się po stro­mej skale jak wąż.

Ku mo­jemu zdu­mie­niu, po­pro­siła mnie uprzej­mie o za­prze­sta­nie opo­wia­da­nia o moich przy­go­dach, lo­do­wa­tym tonem, który nie po­zo­sta­wiał miej­sca na pro­test.

"To była tylko mor­ska ty­gry­sica" - pró­bo­wa­łem wy­ja­śnić, my­śląc, że być może nie in­te­re­sują jej hi­sto­rie o wę­żach.

Wy­ja­śnie­nia jed­nak jej nie za­in­te­re­so­wały, a ja z przy­kro­ścią za­uwa­ży­łem, że moje wra­że­nie na niej nie było przy­jemne.

"Wy­gląda na to, że nie lubi mnie i moich opo­wie­ści", po­my­śla­łem, "ale być może jest zbyt młoda, by je do­ce­nić".

Wy­ba­czy­łem jej więc - była nawet ład­niej­sza, niż po­cząt­kowo są­dzi­łem - i wy­sze­dłem, mó­wiąc, że pan Ha­ly­ard bez wąt­pie­nia skie­ruje mnie do mo­jego po­koju.

Ha­ly­ard był w swo­jej bi­blio­tece, czysz­cząc re­wol­wer, kiedy wsze­dłem.

"Twój pokój jest obok mo­jego", po­wie­dział; "mi­łych snów i uprzej­mie po­wstrzy­maj się od chra­pa­nia".

"Mogę za­ry­zy­ko­wać ab­sur­dalną na­dzieję, że zro­bisz to samo!" od­po­wie­dzia­łem grzecz­nie.

To go roz­wście­czyło, więc po­spiesz­nie się wy­co­fa­łem.

Spa­łem od co naj­mniej dwóch go­dzin, gdy obu­dził mnie ruch przy łóżku i świa­tło w moich oczach. Sie­dzia­łem wy­pro­sto­wany w łóżku, mru­ga­jąc do Ha­ly­arda, który, ubrany w szla­frok i czapkę nocną, jedną ręką wje­chał do mo­jego po­koju, a drugą uro­czy­ście ma­chał świecą nad moją głową.

"Je­stem tak prze­klę­cie sa­motny" - po­wie­dział - "chodź, dobry czło­wieku - po­roz­ma­wiaj ze mną na swój wła­sny, ory­gi­nalny, bez­czelny spo­sób".

Sprze­ci­wi­łam się, ale wy­glą­dał na tak zmę­czo­nego i wy­chu­dzo­nego, tak sa­mot­nego i złego, tak gro­te­sko­wego, że wsta­łam z łóżka i po­la­łam głowę gąbką z zimną wodą.

Potem wró­ci­łam do łóżka i pod­par­łam się po­dusz­kami, go­towa po­kłó­cić się z nim, jeśli mia­łoby to przy­nieść tro­chę przy­jem­no­ści jego cho­ro­bli­wej eg­zy­sten­cji.

"Nie - od­parł uprzej­mie - je­stem zbyt zmar­twiony, by się kłó­cić, ale je­stem bar­dzo zo­bo­wią­zany za twoją uprzejmą pro­po­zy­cję. Chcę ci coś po­wie­dzieć".

"Co?" za­py­ta­łem po­dejrz­li­wie.

"Chcę cię za­py­tać, czy wi­dzia­łeś kie­dyś czło­wieka ze skrze­lami jak ryba?".

"Skrzela?" po­wtó­rzy­łem.

"Tak, skrzela! Na­prawdę?"

"Nie" - od­po­wie­dzia­łem ze zło­ścią - "i ty też nie".

"Nie, nigdy tego nie ro­bi­łem - po­wie­dział dziw­nie spo­koj­nym gło­sem - ale tam w oce­anie żyje czło­wiek ze skrze­lami jak ryba. Och, nie mu­sisz tak pa­trzeć - nikt nigdy nie myśli wąt­pić w moje słowo, a ja mówię ci, że jest tam czło­wiek - albo coś, co wy­gląda jak czło­wiek - tak duży jak ty - cały w łupku - z pa­skud­nymi czer­wo­nymi skrze­lami jak ryba - i mam świadka na dowód tego, co mówię!".

"Kto?" za­py­ta­łem sar­ka­stycz­nie.

"Świa­dek? Moja pie­lę­gniarka".

"Oh! Wi­działa męż­czy­znę w ko­lo­rze łupka ze skrze­lami?"

"Tak, zro­biła to. Po­dob­nie jak Fran­cis Lee, kie­row­nik ka­mie­nio­łomu miki w Port-of-Waves. Po­dob­nie jak tuzin męż­czyzn pra­cu­ją­cych w ka­mie­nio­ło­mie. Nie mu­sisz się śmiać, młody czło­wieku. To stara hi­sto­ria i każdy może ci opo­wie­dzieć o ka­pi­ta­nie portu".

"Ka­pi­tan portu!" wy­krzyk­ną­łem.

"Tak, to coś w ko­lo­rze łupka ze skrze­lami, co wy­gląda jak czło­wiek - i na nie­biosa! jest czło­wie­kiem - to ka­pi­tan portu. Spy­taj ja­kie­go­kol­wiek ka­mie­nia­rza w Port-of-Waves, co to jest, że mru­czy wokół ich łodzi przy na­brzeżu, roz­wią­zuje ma­la­rzy i zmie­nia cumy każ­dej łodzi-kota w za­toce w nocy! Za­py­taj Fran­cisa Lee, co ta­kiego wi­dział bie­ga­ją­cego i ska­czą­cego w górę i w dół mie­li­zny o za­cho­dzie słońca w ze­szły pią­tek! Spy­taj ko­go­kol­wiek na wy­brzeżu, co to za stwo­rze­nie po­ru­sza się po kli­fach jak czło­wiek i ze­śli­zguje się po nich do morza jak wydra".

"Wi­dzia­łem, jak to robi!" wy­buch­ną­łem.

"Na­prawdę? Co to było?"

Coś ka­zało mi mil­czeć, cho­ciaż na usta ci­snęło mi się tuzin wy­ja­śnień.

Po chwili prze­rwy Ha­ly­ard po­wie­dział: "Wi­dzia­łeś ka­pi­tana portu, to wła­śnie wi­dzia­łeś!".

Spoj­rza­łem na niego bez słowa.

"Nie myl mnie", po­wie­dział piesz­czo­tli­wie, "nie uwa­żam, że ka­pi­tan portu jest du­chem, dusz­kiem, hob­go­bli­nem czy innym prze­klę­tym gnidą. Nie wie­rzę też, że to złu­dze­nie optyczne".

"Jak my­ślisz, co to jest?" za­py­ta­łem.

"Myślę, że to czło­wiek - myślę, że to gałąź rasy ludz­kiej - tak wła­śnie myślę. Po­wiem ci coś: naj­głęb­sze miej­sce na Oce­anie Atlan­tyc­kim ma nieco ponad pięć mil głę­bo­ko­ści - i przy­pusz­czam, że wiesz, że to miej­sce leży tylko około ćwierć mili od tego cypla. Bry­tyj­ski sta­tek ba­daw­czy Gull, ka­pi­tan Ma­rotte, od­krył i zba­dał to miej­sce. W każ­dym razie jest tam i wie­rzę, że te głę­bo­kie głę­biny są za­miesz­kane przez po­zo­sta­ło­ści ostat­niej rasy am­fi­bii!".

To było dzie­cinne; nie za­da­łem sobie trudu, by od­po­wie­dzieć.

"Wierz lub nie, jak chcesz - po­wie­dział ze zło­ścią - jedno wiem, a mia­no­wi­cie to, że ka­pi­tan portu za­czął krę­cić się w po­bliżu mojej za­toczki i przy­ciąga go moja pie­lę­gniarka! Nie po­zwolę na to! Wy­sa­dzę mu te rybie skrzela z głowy, jeśli kie­dy­kol­wiek do niego strzelę! Nie ob­cho­dzi mnie, czy to za­bój­stwo, czy nie - tak czy ina­czej, to nowy ro­dzaj mor­der­stwa i to mnie po­ciąga!".

Spoj­rza­łem na niego z nie­do­wie­rza­niem, ale on pra­co­wał w pasji, a ja nie zde­cy­do­wa­łem się po­wie­dzieć, co myślę.

"Tak, ta łup­kowa istota ze skrze­lami mru­czy, szcze­rzy się i pluje za moją pie­lę­gniarką - kiedy idzie, kiedy wio­słuje, kiedy sie­dzi na plaży! Gad! Do­pro­wa­dza mnie to nie­mal do szału. Nie będę tego to­le­ro­wać, mówię ci!".

"Nie", od­po­wie­dzia­łem, "ja też nie". I prze­wró­ci­łem się na łóżku w kon­wul­sjach śmie­chu.

W na­stęp­nej chwili usły­sza­łem trza­śnię­cie drzwiami. Stłu­mi­łem śmiech i pod­nio­słem się, by za­mknąć okno, bo od lasu wiał zimny wiatr, a mżawka za­mia­tała dywan aż do mo­jego łóżka.

Ten świe­tli­sty blask, który cza­sami po­zo­staje po zga­śnię­ciu gwiazd, rzu­cał drżący, mgli­sty blask na pia­sek i za­toczkę. Sły­sza­łem ki­piące prądy pod zła­go­dzo­nymi grzmo­tami fal - gło­śniej niż kie­dy­kol­wiek je sły­sza­łem. Potem, gdy za­mkną­łem okno, rzu­ca­jąc ostat­nie spoj­rze­nie na peł­za­jący przy­pływ, zo­ba­czy­łem męż­czy­znę sto­ją­cego po kostki w fa­lach, zu­peł­nie sa­mego w nocy. Ale - czy to był męż­czy­zna? Po­stać nagle za­częła bie­gać po plaży na czwo­ra­kach jak żuk, ma­cha­jąc koń­czy­nami jak czuł­kami. Zanim zdą­ży­łem po­now­nie otwo­rzyć okno, wbie­gła w fale, a kiedy wy­chy­li­łem się na chłodną mżawkę, nie wi­dzia­łem nic poza pła­skim od­pły­wem peł­za­ją­cym po wy­brzeżu - nie sły­sza­łem nic poza mru­cze­niem bą­bel­ków na ki­pią­cym pia­sku.

V Roz­dział

Ty­dzień za­jęło mi do­pra­co­wa­nie przy­go­to­wań do trans­portu wiel­kich aluk drogą wodną do Port-of-Waves, gdzie z Pe­tite Sa­inte Isole miał zo­stać wy­słany wy­czar­te­ro­wany przeze mnie szku­ner na rejs do No­wego Jorku.

Zbu­do­wa­łem klatkę z li­ścia­stych drzew, w któ­rej moje auły miały przy­kuc­nąć do czasu przy­by­cia do Bronx Park. Moje te­le­gramy do pro­fe­sora Far­rago były krót­kie. Jeden z nich gło­sił je­dy­nie "Zwy­cię­stwo!". Inny wy­ja­śniał, że nie chcę żad­nej po­mocy, a trzeci brzmiał: "Szku­ner wy­czar­te­ro­wany. Przy­pły­nie do No­wego Jorku 1 lipca. Wy­ślij me­blo­wóz do pod­nóża Bluff Street".

Mój ty­dzień jako go­ścia pana Ha­ly­arda oka­zał się in­te­re­su­jący. Do woli zma­ga­łem się z tym in­wa­lidą, cały dzień pra­co­wa­łem nad klatką z ło­ziny, po­lo­wa­łem na na­par­stek w świe­tle księ­życa z piękną pie­lę­gniarką. Cza­sami go znaj­do­wa­li­śmy.

Jeśli cho­dzi o coś, co na­zy­wali ka­pi­ta­nem portu, wi­dzia­łem to kil­ka­na­ście razy, ale za­wsze albo w nocy, albo tak da­leko i tak bli­sko morza, że oczy­wi­ście nie po­zo­stał po tym żaden ślad, gdy do­tar­łem na miej­sce z ka­ra­bi­nem w ręku.

Byłem prze­ko­nany, że tak zwany ka­pi­tan portu był obłą­ka­nym ciem­no­skó­rym, za­błą­ka­nym nie wia­domo skąd, być może roz­bit­kiem, który osza­lał z cier­pie­nia. Mimo to, świa­do­mość, że istota ta była sil­nie przy­cią­gana przez piękną pie­lę­gniarkę, była da­leka od przy­jem­no­ści.

Ona jed­nak upar­cie uwa­żała ka­pi­tana portu za mor­skie stwo­rze­nie; z prze­ko­na­niem twier­dziła, że ma skrzela, jak rybie skrzela, że ma miękki, mię­si­sty otwór gę­bowy, a jego oczy są świe­tli­ste, bez po­wiek i nie­ru­chome.

"Poza tym," po­wie­działa z dresz­czem, "jest cały w ko­lo­rze łupka, jak mor­świn, i wy­gląda tak mokro, jak ar­kusz gumy in­dyj­skiej w sali sek­cyj­nej."

Dzień przed tym, jak mia­łem wy­pły­nąć z moimi au­ksami ka­ta­ma­ra­nem w kie­runku Port-of-Waves, Ha­ly­ard pod­szedł do mnie na swoim krze­śle i oznaj­mił, że za­mie­rza po­pły­nąć ze mną.

"Dokąd?" za­py­ta­łem.

"Do Port-of-Waves, a potem do No­wego Jorku" - od­po­wie­dział spo­koj­nie.

Mia­łem wąt­pli­wo­ści, a mój brak ser­decz­no­ści zra­nił jego uczu­cia.

"Oczy­wi­ście, jeśli po­trze­bu­jesz mor­skiej po­dróży - za­czą­łem.

"Nie, po­trze­buję cię - od­parł dziar­sko - po­trze­buję bodźca w po­staci na­szej co­dzien­nej kłótni. Nigdy w życiu z nikim się tak przy­jem­nie nie kłó­ci­łem, to mi od­po­wiada, je­stem o sto pro­cent lep­szy niż w ze­szłym ty­go­dniu".

Byłem skłonny mieć mu to za złe, ale coś w głę­bo­kim wy­ra­zie twa­rzy in­wa­lidy zmięk­czyło mnie. Poza tym bar­dzo po­lu­bi­łem tę starą świ­nię.

"Nie życzę sobie żad­nych ckli­wych sen­ty­men­tów", po­wie­dział, ob­ser­wu­jąc mnie uważ­nie; "Nie po­zwolę ni­komu się nade mną uża­lać - ro­zu­miesz?".

"Będę cię pro­sił, żebyś zwra­cał się do mnie innym tonem", od­po­wie­dzia­łem go­rąco; "bę­dzie mi cię żal, jeśli się na to zde­cy­duję!". I nasza zwy­kła kłót­nia trwała dalej, ku jego głę­bo­kiemu za­do­wo­le­niu.

O szó­stej wie­czo­rem bagaż Ha­ly­arda był już scho­wany w łodzi, a rze­czy pięk­nej pie­lę­gniarki spięte sznur­kiem, z nowo wy­klu­tymi pi­sklę­tami w pu­dełku na ka­pe­lu­sze na wierz­chu. Ona i ja umie­ści­li­śmy klatkę z ło­ziny na po­kła­dzie, mocno ją za­bez­pie­cza­jąc, a na­stęp­nie, za­rzu­ca­jąc ob­rusy na głowy al­czy­ków, po­pro­wa­dzi­li­śmy te pro­ste i do­stojne ptaki w dół ścieżki i przez deskę na małe drew­niane molo. Razem za­mknę­li­śmy dom, pod­czas gdy Ha­ly­ard rzu­cił się na nas oboje i krę­cił się wście­kle w górę i w dół plaży po­ni­żej. W ostat­niej chwili za­po­mniała na­parstka. Ale zna­leź­li­śmy go, za­po­mnia­łem gdzie.

"No dalej!" krzyk­nął Ha­ly­ard, ma­cha­jąc wście­kle sza­lami, "co wy tam do dia­bła wy­pra­wia­cie?".

Przy­jął nasze wy­ja­śnie­nie prych­nię­ciem i bez dal­szych ce­re­mo­nii wcią­gnę­li­śmy go na po­kład.

"Nie prze­jeż­dżaj mnie po desce jak po ku­frze pa­rowca!" krzyk­nął, gdy zręcz­nie wrzu­ci­łem go do kur­nika. Wiatr jed­nak ze­lżał i nie mia­łem czasu, by z nim dys­ku­to­wać.

Słońce za­cho­dziło nad po­ro­śnię­tym so­snami grzbie­tem, gdy nasz ża­giel za­trze­po­tał i czę­ściowo się wy­peł­nił, a ja od­rzu­ci­łem go i roz­po­czą­łem długi hals, ze wschodu na po­łu­dnie, by omi­nąć skały na na­szej pra­wej bur­cie.

Ptaki mor­skie wzbi­jały się w chmury, gdy prze­pły­wa­li­śmy przez mie­li­znę, czarne kaczki sur­fin­gowe wy­pły­wały w morze, mewy pod­rzu­cały w oce­anie swoje opa­lone skrzy­dła, uno­sząc się na fa­lach jak ka­wałki piany.

Już pły­nę­li­śmy po­woli przez tę wielką dziurę w oce­anie, głę­boką na pięć mil, naj­głę­biej brzmiącą, jaką kie­dy­kol­wiek zro­biono na Atlan­tyku. Obec­ność wiel­kich wy­so­ko­ści lub wiel­kich głę­bin, wi­dzia­nych lub nie­wi­dzia­nych, za­wsze robi wra­że­nie na ludz­kim umy­śle - być może go przy­tła­cza. By­li­śmy bar­dzo cicho; plama świa­tła sło­necz­nego na kli­fie i plaży po­głę­biła się do szkar­łatu, a na­stęp­nie wy­bla­kła do po­nu­rego pur­pu­ro­wego roz­kwitu, który utrzy­my­wał się długo po tym, jak ró­żany od­cień zgasł w ze­ni­cie.

Nasze po­stępy były po­wolne; cza­sami, cho­ciaż ża­giel wy­peł­niał się ro­snącą bryzą lą­dową, wy­da­wało się, że w ogóle się nie po­ru­szamy.