Todo Arde. Wszystko płonie  - Juan Gómez-Jurado - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Todo Arde. Wszystko płonie ebook i audiobook

Juan Gómez-Jurado

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

181 osób interesuje się tą książką

Opis

… WYSTARCZY, ŻE WPROWADZISZ ISKRĘ.

To historia trzech kobiet, które straciły wszystko. Nawet strach. Dlatego są tak niebezpieczne.

To historia zemsty niemożliwej, bez najmniejszych szans powodzenia.

To historia trzech kobiet, które mają odwagę zrobić coś, co wszyscy inni mają odwagę sobie tylko wyobrażać.

Cel: narobić niezłego bałaganu tym, którzy na to zasługują.

Juan Gómez-Jurado w Todo Arde. Wszystko płonie dociska pedał gazu i uzależnia, wypełniając każdą stronę rytmiczną akcją i błyskotliwym humorem.

ZAWSZE WYGRYWAJĄ CI SAMI.
WIĘC CZAS ZMIENIĆ REGUŁY.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 487

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 19 min

Lektor: Jakub Kamieński
Oceny
4,5 (87 ocen)
55
23
5
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewusia1953

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tego autora .Wszystko płonie to kontynuacja poznanych już historii .Jak zapewnia autor można czytać każdą osobno i warto!!! przeczytać całość.Ta dodatkowo poza b.ciekawą fabułą jest zabawna.Poznani tu ludzie mają swoją historię, koniecznie trzeba poznać główne trzy bohaterki.Polecam ,poznajemy nietuzinkowe postaci.W skrócie dla mnie znowu czytelnicza bomba.!
40
Tusz_na_papierze

Nie oderwiesz się od lektury

To pierwszy tom najnowszej serii mojego ukochanego autora. I mówię Wam - jest ognień! Mamy tu 3 kobiety, które realizują plan skazany od początku na porażkę. Plan, aby zemście się na bogatym exszefie jednej z nich. Dzieje się tu dużo. I większość rzeczy, która może pójść nie tak właśnie tak się toczy... Jest to wciągający kryminał pełen ryzyka, tajnych planów i z wieloma nawiązaniami do wojska. Bo Mari Paz służyła kiedyś w wojsku a jej wspomnienia i jej osoba nadają głębi tej opowieści. Dlatego to ona skupia więcej uwagi czytelnika niż Aura, główna bohatarka, na której ramiona zrzucono winę za machlojki pieniężne szefa i która wymyśliła cały ten plan. A raczej plany, bo gdy jedno się wali trzeba wykombinować plan B,C,D... 3 kobietą jest Sera uzdolniona hakerka, która też ma swoje sekrety... w opozycji do nich jest inna kobieta- komisarka Romero. Tak, ta książka jest kobietą - to określenie rzuciło mi się w oczy, gdy czytałam inne opinie i bardzo się z nim zgadzam. To opowieść ko...
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra fabuła
10
sylwiareszka73

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia. Czekam na c.d
10

Popularność




Dla Babs

W tekście wykorzystano cytaty z następujących utworów:

Przygody Alicji w Krainie Czarów Lewisa Carrolla w przekładzie Macieja Słomczyńskiego,

Wyspa skarbów Roberta Louisa Stevensona w przekładzie Józefa Birkenmajera,

Jutrzenka Friedricha Nietzschego w przekładzie Stanisława Wyrzykowskiego,

Fragment Jorge Luisa Borgesa w przekładzie Leszka Engelkinga.

CZĘŚĆ PIERWSZAAURA

Zdarzają się całe dekady, gdy nic się nie dzieje, a potem nadchodzą tygodnie, w trakcie których dzieje się więcej niż przez poprzednie dekady.

Lenin

Dość już tego.

Los Chichos

1

Początek

Wszystko, co ma się wydarzyć – trupy, nagłówki gazet, zmiana, która wywróci kraj do góry nogami – zaczyna się w najbardziej prozaiczny sposób.

Nic w tym dziwnego. Najlepsze historie mają skromne początki. Zakazane jabłko, inne, które spada na głowę pewnego fizyka, jeszcze inne wytłoczone na obudowie komputera. Ani się obejrzysz, zostałeś wyrzucony z raju, odkryłeś prawo powszechnego ciążenia albo założyłeś firmę wartą miliardy.

Ta historia nie zaczyna się od jabłka.

Ta historia zaczyna się od butelki szamponu z Mercadony. I już nic nie będzie takie samo.

Tę butelkę szamponu (a raczej dwie butelki) trzyma Aura Reyes.

Czterdzieści pięć lat, wdowa, matka dwóch córek (fan-ta-stycz-nych, trzeba to wypowiadać w ten sposób, oddzielając sylaby i otwierając szeroko usta). I za chwilę dozna transcendentalnego olśnienia.

Wręcz brutalnego.

Z rodzaju tych, jakich raz w życiu doświadcza tylko jeden człowiek na milion.

Aurę dopada pod prysznicem, gdy woda spływa jej po włosach. Jest tak gorąca, że plecy zaczynają się robić czerwone. Aura patrzy na dwie butelki i rozumie, że już nigdy więcej nie będzie mogła postrzegać życia tak samo.

Co zaledwie trzy godziny później prowadzi do niewyobrażalnej katastrofy.

2

Maska

Kiedy twarz Aury uderza o maskę samochodu patrolowego, gniew zamienia się w strach.

Nie chodzi o siłę uderzenia, lecz o połączenie wielu rzeczy.

Ciężar policjanta na jej plecach, przyciskającego ją do karoserii.

Jego zapach, mieszankę sportowej wody kolońskiej, kawy z automatu i czegoś jeszcze (za kilka dni Aura się dowie, że to smar do broni, ale nie uprzedzajmy faktów).

Chłód kajdanek wokół nadgarstków. Dźwięk, jaki wydaje mechanizm przy zamykaniu – podwójny chrzęst. Nacisk stali na kość, bolesny i nieunikniony.

Ciepło silnika radiowozu, wciąż na chodzie. Ciepło, które zalewa jej policzki. Opór maski – ustąpiła parę centymetrów, ale czeka niecierpliwie, by wrócić do swojej pozycji.

Światła samochodu odbijające się w szybie witryny sklepowej. Flesze telefonów przechodniów na ulicy Serrano, które błyskają w półmroku, oświetlając otwarte i przerażone oczy Aury.

Szorstki głos drugiego policjanta, który Aura z trudem słyszy pośród chaosu.

– Dokument tożsamości, proszę pani – powtarza.

Z niewielką ilością powietrza w płucach, strachem w gardle i ustami wyschniętymi na wiór Aura próbuje coś powiedzieć. Wreszcie słyszy, jak wydobywa się z niej cichutki głos należący do kogoś innego:

– W torebce.

Którą wciąż ma zawieszoną na ramieniu, więc policjant na krótką chwilę musi odpiąć kajdanki, żeby móc ją wziąć. Aura zaciska dłonie w pięści z czystego instynktu ucieczki. Trzymający ją funkcjonariusz zwiększa nacisk. Krótkie przypomnienie o jej bezbronności.

Skóra torebki (oryginalna prada, kolekcja jesień/zima 2019) wydaje gąbczasty dźwięk, lądując na mokrej od deszczu masce. Policjant nie chce obchodzić procedur i zadbał, żeby zatrzymana widziała, jak grzebie w jej rzeczach.

„Demokracja jeden, godność zero”, myśli Aura.

Błyszczyk do ust wylatuje z torby, przetacza się tuż przed jej nosem (logo Diora obraca się z zawrotną prędkością) i spada na ziemię.

Aura chce zaprotestować (to ostatnie, co jej zostało), ale głos drugiego policjanta jej na to nie pozwala.

– Proszę pani, sprawdziliśmy dane i okazuje się, że ma się pani stawić w więzieniu.

Trzymający ją policjant zmniejsza nacisk i pomaga jej się wyprostować. Jak gdyby odkrycie, że jest skazaną kryminalistką, natychmiast czyniło ją mniej niebezpieczną. Tak jak wtedy, gdy wchodzisz do sklepu Nespresso i widzisz, jak zmienia się wyraz twarzy ekspedientki, gdy podajesz jej kartę lojalnościową. „A więc nie chce darmowej kawy, to stała klientka”.

Tak samo jest z tym policjantem. Nawet poprawia jej nieco płaszcz, który od tej szamotaniny na plecach wygląda jak psu z gardła wyjęty. I jest jeszcze tak miły, że podnosi błyszczyk.

Aura odwraca się do nich, próbując się uspokoić. Porozmawiać. Koniec końców umie przekonywać ludzi, zajmuje się tym zawodowo.

– Mam się stawić za trzy tygodnie – mówi, opierając się o samochód.

Prostuje plecy i stara się – na próżno – wyglądać jak wzorowa obywatelka.

Pierwszy policjant, ten, który ją trzymał, to wysoki młodzieniec o dziecinnej twarzy. Odwraca się i wchodzi do sklepu, starając się nie nadepnąć na rozbite szkło. Ten drugi, niższy i korpulentny, obserwuje Aurę, stukając w dłoń krawędzią jej dowodu osobistego.

– Czy może pani wyjaśnić, co się tu stało?

Aura patrzy na zniszczoną witrynę, jakby zobaczyła ją pierwszy raz. Jeden z neonów migocze, konając, i akurat w tym momencie odrywa się od ostatniego kabla, który go przytrzymywał, po czym roztrzaskuje się na chodniku.

– Nieporozumienie.

Policjant kiwa głową i strząsa z buta resztki szkła. „To mogło się przytrafić każdemu”, można wyczytać z jego twarzy. Jeśli nie jest miły, to przynajmniej wyrozumiały. Jakby wzruszał ramionami, jakby mówił: „W Madrycie pada deszcz i wszystko jest jak zawsze”1.

– Właśnie widzę. Ale będzie pani musiała wyjaśnić to sędziemu, żeby on to zrozumiał.

Słońce już zaszło, latarnie rozbłysły, to nie pora, żeby sędzia z kimkolwiek rozmawiał. Aura o tym wie, policjant też. I to właśnie wywołuje w Aurze strach. Poświadczony istnieniem kajdanek, bronią u pasa policjanta. Światłami stroboskopowymi, które odbijają się w jej oczach i z każdym obrotem zakotwiczają jej myśli w jednym jedynym pomyśle.

„Cokolwiek się stanie, tej nocy nie mogę spędzić w areszcie”.

– Ja nic nie zrobiłam.

Funkcjonariusz ponownie kiwa głową. Kolejne wzruszenie ramionami, jakby mówił: „Moja przyjaciółko, nie wiem, co powiedzieć ani co zrobić, abyś była szczęśliwa”2.

– Słyszę to pierwszy raz, proszę pani.

Podnosi ręce i bierze ją pod ramię. Sam kontakt sprawia, że znika jej elokwencja i eksploduje strach.

Nie mówi.

Nie argumentuje. Nie przekonuje.

Aura się miota, szarpie, krzyczy.

– Moje córki! Moje córki!

Błyska jeszcze więcej fleszy ciekawskich, słychać śmiechy. Wreszcie mają swoje widowisko, swoje zdjęcie na biurową grupę na WhatsAppie, na relację na Instagramie. Hashtag #Serrano, hashtag #walniętabogaczka.

Najciekawszy moment przychodzi wtedy, gdy przyciskają jej kark, żeby wsadzić ją do samochodu, starając się, żeby przy wsiadaniu nie uderzyła się w głowę.

Bez powodzenia.

Aura opada na tylne siedzenie, ma zamazany wzrok, brak jej sił. Trzaśnięcie drzwiami, które przypieczętowuje jej los, to ostatnie, co słyszy, zanim traci przytomność.

1 Cytat z piosenki Mi soledad y yo Alejandra Sanza (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 Cytat z piosenki Amiga mía Alejandra Sanza.

3

Przejazd

Dochodzi do siebie zaledwie parę minut później. Przez tylną szybę masywna Puerta de Alcalá unosi się nad nią przez kilka sekund, po czym samochód znowu rusza i zostaje tylko ciemny dywan madryckiego nieba. Przerywany latarniami, w miarę jak jadą ulicą Alcalá w stronę Recoletos.

– Dobrze się pani czuje?

Policjant odwraca się do niej ze szczerym zainteresowaniem w oczach. Może ma wyrzuty sumienia, że walnął jej głową w maskę samochodu. Chociaż Aura sama była sobie winna, bo miotała się jak opętana.

– Dokąd mnie zabieracie?

– Dobrze pani wie.

– Nie, nie wiem.

Bo to prawda. Mimo że policjanci przyjęli za pewnik, że Aura jest pełnoprawną członkinią przestępczego bractwa, jest to dopiero jej pierwsze zatrzymanie. Nie ma żadnego doświadczenia, nie wie, co robić, jak się zachowywać albo – co jest tu najbardziej potrzebne – jak zachować spokój.

„Nie popełnij tego samego błędu, co wcześniej”, myśli. „Nie mogą się dowiedzieć o dziewczynkach”.

„Oddychaj głęboko. Znajdź wewnętrzną równowagę”. Słowa wracają do niej prościutko z filmiku mindfulness, który oglądała na YouTubie, po hiszpańsku rodem z Wenezueli.

Kłopot pojawia się wtedy, gdy mindfulness nakłada się na głos wysokiego policjanta, który odpowiada przez radio.

– Przyjąłem, centrala. Jedziemy na plaza de Castilla. Jeszcze jeden przystanek nie zaszkodzi.

– Dzięki. Bez odbioru – żegna się kobiecy głos.

Na tylnym siedzeniu Aura przyswaja tę informację jak ktoś, kto przyjmuje niechcianego gościa. Kuzynkę, która zjawia się w środku deszczowej nocy, przemoczona do suchej nitki, a tobie nie pozostaje nic innego, jak ugościć ją w salonie na nowej kanapie.

– Nie mogę jechać na komisariat – szepcze.

Policjanci chyba jej nie słyszą. Więc Aura powtarza, tym razem głośniej. Zanim zdąży się zorientować, jej spocona twarz jest przyklejona do ochronnej przesłony, która oddziela ją od przednich foteli.

Wysoki funkcjonariusz się odwraca i kostkami palców stuka w pleksi, zwracając uwagę Aury na naklejkę z czerwonymi i czarnymi literami.

Siedzenia w tym samochodzie

są odporne na wymioty, krew,

mocz i inne płyny. Dziękujemy.

– Żadnych sztuczek, proszę pani. Bo potem to my musimy wszystko sprzątać.

Aura automatycznie zaczyna myśleć o instrukcji kuchenki mikrofalowej. Kiedy ją kupiła, przypadkowo natknęła się wzrokiem na fragment, w którym stanowczo odradzano wkładania do urządzenia żywych kotów.

Kiedy go przeczytała, musiała wykonać to samo ćwiczenie, do którego zmusza się teraz. Ponownie czyta tych czternaście słów i przez kilka chwil zastanawia się, w jakim świecie jest potrzebna taka plakietka. Co za ludzie jeżdżą na tym tylnym siedzeniu. Z kim zwykle mają do czynienia ci z przednich siedzeń.

Wniosek jest przygnębiający.

Cokolwiek powie policjantom, oni i tak nie zmienią zdania. Nic nie sprawi, że zatrzymają radiowóz i ją wypuszczą. Nic nie przeszkodzi im zabrać jej na komisariat i spisać zeznania (w praworządnym państwie to odpowiednik nierobienia absolutnie niczego).

Nie, nic nie przeszkodzi im zabrać jej na komisariat, gdzie Bóg jeden wie, ile godzin będą ją przetrzymywać.

– Proszę pani? Dobrze się pani czuje?

Znowu to spojrzenie jej ciemiężcy, pełne szczerego zaniepokojenia. Aura czuje się oszukana. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby policjant był nieprzyjemny i złośliwy, gdyby odnosił się do niej pogardliwie i okrutnie. Pomogłoby to podzielić świat na wygodne parcele, a ona zostałaby po właściwej stronie linii wyraźnie namalowanej na ziemi.

– Zapytaj ją, czy chce kogoś powiadomić – odzywa się jego kolega. Ten niższy i starszy, który obserwuje ją w lusterku wstecznym.

– Wcześniej wspominała pani o swoich córkach. Czy są bezpieczne, pani Reyes?

Oczy starszego policjanta nieco się zwężają we wstecznym lusterku. Aura jest boleśnie świadoma ciszy, która zaległa w samochodzie, podkreślanej dodatkowo hałasem silnika na biegu jałowym. Stoją w korku sobotniego wieczoru na alei Castellana, a ciekawscy kierowcy zerkają do środka radiowozu. Aura czuje setki spoczywających na niej oczu, czekających na odpowiedź.

– Tak, oczywiście. Są z moją matką.

Kłamstwo wypływa z jej ust naturalnie, spontanicznie. Delikatne odzwierciedlenie tego, kim była, zanim „to się stało”. Ciepły, przekonujący głos, który jest w stanie nakłonić cię do złożenia podpisu w wykropkowanym miejscu i oddania wszystkiego, co masz, łącznie z krwią twojego pierworodnego.

W najmniejszym stopniu nie jest tak dobra jak Dawna Aura. Ale najwyraźniej wystarczająco.

– Nie chce pani do niej zadzwonić? – pyta ten młodszy. – Mogę pani pożyczyć komórkę.

– Rodríguez – zwraca mu uwagę ten starszy.

– Daj spokój, stary. To tylko jeden telefon.

– Zadzwoni, jak będziemy na miejscu, w końcu od tego są procedury.

– Mam nielimitowane rozmowy.

Ten starszy prycha, dając jasno do zrozumienia, co myśli o nielimitowanych rozmowach ogólnie i propozycji Rodrígueza w szczególności.

Aura wykorzystuje to odwrócenie uwagi i odchyla się na oparcie, wypuszczając powietrze, które trzymała. Bardzo, bardzo powoli. W miarę jak jej płuca się opróżniają, Aura wykrzykuje w myślach to, co musi za wszelką cenę ukryć. A mianowicie:

To, że dziewczynki są same w domu. Że jej matka, nawet gdyby z nimi była, stwarzałaby zagrożenie, a nie zapewniała opiekę. Że mają tylko dziewięć lat, że już od jakiegoś czasu czekają, żeby je wykąpała i zrobiła im kolację. Że powiedziała im, że wychodzi tylko na chwilę, by się przewietrzyć. Że o tej porze muszą już umierać ze strachu. Że zachowała się nieodpowiedzialnie, pozwalając, aby jej niepokój i duma doprowadziły ją do tej sytuacji. Że musi uciec z radiowozu, wrócić do nich, zrobić cokolwiek, byle tylko były bezpieczne. Że nie ma nikogo, kogo mogłaby powiadomić, nikogo, komu mogłaby naprawdę zaufać. Że całe jej ciało ciągnie ją w stronę córek, prosi, by przestała krzyczeć w myślach i zaczęła krzyczeć na głos, by zrobiła cokolwiek, byle tylko ich przekonać, byle tylko uciec.

Rozerwać się na pół, w milczeniu, to jedyna opcja.

Ponieważ w chwili gdy powie prawdę, w chwili gdy ci – niestety – uprzejmi stróżowie prawa dowiedzą się, że dwie dziewięcioletnie dziewczynki są w domu same i przerażone, bez wahania wyważą drzwi mieszkania.

A gdy tylko ci z opieki społecznej dowiedzą się o jej sytuacji, o tym, co się wydarzy za niecałe trzy tygodnie…

„Żegnaj, mamusiu”.

Aura nie ma czasu, żeby poddać się ciemności i strachowi, bo samochód skręca w aleję Alberta Alcocera i zatrzymuje się zaledwie przecznicę od alei Castellana. Młodszy policjant odwraca się do niej z napiętym przepraszającym uśmiechem.

– Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko towarzystwu.

Kiedy Aura patrzy przez okno, ledwo może uwierzyć w to, co ją czeka.

4

Pulsujący bas

Naprzeciwko Ogrodów San Fernando powstało małe zamieszanie. Dwa radiowozy stojące w poprzek ulicy odcięły przejazd w kierunku zachodnim. Ten wiozący Aurę zawrócił nielegalnie na ulicy Doctora Fleminga i zatrzymuje się między tamtymi dwoma. Właśnie wtedy Aura odwraca głowę i widzi ciało przyciśnięte do karoserii.

– Taxi!

W głosie kobiety nawet przez szybę można wyczuć nietrzeźwość. Potwierdzenie nadchodzi w chwili, gdy inny funkcjonariusz otwiera drzwi radiowozu i wciska, nie bez wysiłku, świeżo zatrzymaną na tylne siedzenie. Podmuch taniego wina wymieszany z zapachem potu wypełnia niewielką ilość dostępnego powietrza, jaką zostawia ogromna sylwetka pijaczki, która opada na środek siedzenia, przesuwając Aurę na stronę za fotelem kierowcy.

Aura o mało nie wypada z radiowozu, kiedy policjantka otwiera drzwi, nachyla się do środka, wyciąga kajdanki i łączy nadgarstki Aury oraz kobiety, która się na nią zwaliła.

– To nie jest potrzebne – odzywa się starszy policjant, przyglądając się operacji.

– Słuchaj, Bustos, to ty nie wiesz, jak ona się daje we znaki?

– Nie mówię, że nie. Mówię, że to nie jest potrzebne.

– A jak ucieknie?

– Daleko nie zajdzie.

– Dobra, na wszelki wypadek. Prosto na komisariat, okej? Późno już.

Ten cały Bustos kiwa głową i znowu rusza, zanim jego koleżanka zdąży zamknąć drzwi.

Przyciśnięta do nich Aura próbuje się odwrócić, by zobaczyć, co takiego, do diaska, przyczepiono jej do nadgarstka.

Okazuje się, że to pakunek ważący jakieś osiemdziesiąt kilogramów, chociaż sądząc po tym, jak się o nią opiera, Aura odnosi wrażenie, że raczej osiemset.

Ma na sobie brązową szeroką kurtkę z diagonalu, koszulkę, która kiedyś była biała, czarne spodnie i znoszone buty. A w butach różne sznurówki (czerwone i okrągłe w lewym, zielone i płaskie w prawym). Aura widzi je doskonale, ponieważ kobieta podniosła nogi i oparła je o szybę.

Twarzy nieznajomej prawie nie dostrzega, ponieważ jej głowa spoczywa na piersi Aury, jakby ta nie była człowiekiem, tylko poduszką, która ma zapewnić jej możliwie najbardziej komfortową jazdę.

– Szofer – odzywa się kobieta. Chociaż z jej silnym galisyjskim akcentem brzmi to raczej jak „szofr”.

– Słucham – odpowiada policjant, podejmując jej grę.

– Niech pan jedzie ulicą Padre Damiána, będzie szybciej – prosi ona, tłumiąc czkawkę.

Aura marszczy nos z obrzydzeniem. Czubek głowy kobiety znajduje się na wysokości jej brody, a włosy śmierdzą łojem i brudem. Próbuje się ruszyć, żeby ją z siebie zrzucić, ale to tak, jakby chciała zrzucić z siebie kontener pełen gruzu.

– Przepraszam! Przepraszam!

– Mari Paz, zachowuj się z łaski swojej – mówi młodszy policjant, nie odwracając się.

Kobieta nic sobie z tego nie robi, tylko jeszcze bardziej rozwala się na Aurze. Po chwili chrapie jak smok zimową porą.

Aura próbuje się przebić przez ten hałas, ale policjanci jej nie słyszą albo nie słuchają. Na szczęście reszta trasy jest krótka. Po kilku minutach samochód wjeżdża na parking przy ogromnym starym i szarym budynku.

To, co następuje później, Aura przeżywa niczym zły sen albo koszmar na jawie, oświetlona tanimi świetlówkami i otoczona rzeczami ze sklepu z drobiazgami.

Widzi siebie wyciąganą z samochodu, oddzielaną od pijaczki, prowadzoną delikatną, lecz stanowczą ręką do malutkiego pomieszczenia przypominającego studio fotograficzne. Niewiele różniące się od tego, do którego udała się z mężem, niech spoczywa w pokoju, żeby zrobić ślubne zdjęcia. Prawie dwie dekady temu. Skromne, wilgotne, wyposażone w meble, które były stare już w latach dziewięćdziesiątych. I jest tu fotograf z wąsami, który ani trochę się nie uśmiecha.

Różnice są tylko dwie. Fotograf ma na sobie biały fartuch, a w głębi zamiast paru plastikowych fikusów i czerwonych zasłon jest ściana, na której znajdują się poziome linie oraz liczby. Funkcjonariusz, także w fartuchu, unosi Aurze podbródek, żeby patrzyła prosto w obiektyw. Grzebie jej też we włosach, pyta, czy ma tatuaże od szyi w górę. Potem prowadzi ją do pobliskiego stołu, gdzie pobiera odciski palców skanerem. Który postanawia odmówić posłuszeństwa, więc funkcjonariusz brudzi jej palce granatowym tuszem.

– Przepraszam, czarny nam się skończył – mówi, wzruszając ramionami.

Aura zamierza odpowiedzieć, że sama się tym zajmie, że nie ma problemu, że może kiedy indziej. Ale już zabierają ją z sali, do której wchodzą teraz obaj policjanci (Bustos i Rodríguez, pamięta), ciągną pijaczkę, rozbudzoną na tyle, żeby powłóczyła nogami, uczepiona ramion funkcjonariuszy. Od tego niższego jest wyższa o ponad głowę, co nie ułatwia operacji.

– Szlag, jaka ona ciężka!

Aura się zastanawia, jak zrobią jej zdjęcie, może na leżąco, jak na obrazie Po balu Ramona Casasa. Zanim zdąży poznać odpowiedź, traci pijaczkę z oczu. Nagle Aura znajduje się w jednym z tych filmów, w których główna bohaterka nie porusza stopami (ciągną ją na platformie na kołach, której nie widać na ekranie) i kamera skupia się na jej twarzy.

Wszystko wokół niej dzieje się bardzo szybko, z pulsującym basem z Jump Into the Fire w tle, ponieważ ktoś usunął klatki, żeby doświadczenie było jeszcze bardziej oszałamiające, jeszcze bardziej szalone.

Sala, w której przez parę godzin siedzi stłoczona razem z dwudziestoma innymi osobami; funkcjonariuszka, która każe im się ustawić na korytarzu w szeregu według płci; wizyta, po kolei, w małym pomieszczeniu, gdzie funkcjonariuszka w lateksowych rękawiczkach każe jej się rozebrać do naga, grzebie jej między udami, patrzy na nią chwilę, po czym rezygnuje z tego, co – Aura nie ma wątpliwości – w przypadku kogoś innego byłoby znacznie dokładniejszą kontrolą; powrót, bez stanika, bez paska, bez torebki, bez płaszcza, z upokorzeniem wymalowanym na rozpalonej twarzy, na prawie pusty teraz korytarz; przejście labiryntem schodów i krat do półpiwnicy wyłożonej linoleum, ze ścianami w kolorze zielonkawych rzygowin i szarego błota; i ostatni przystanek przed plastikowym stołem z logo Coca-Coli, przy którym policjantka nowicjuszka sprawdza coś w papierach i przydziela jej celę 11B.

Wreszcie muzyka cichnie, a metalowe drzwi zamykają się za jej plecami.

Z echem i w ogóle.

5

Cela

Wiele dni później, siedząc przed lufą pistoletu i z zakrwawioną twarzą, Aura Reyes wspomni ten moment, w tej celi 11B w komisariacie przy plaza de Castilla w Madrycie, jako dzień, w którym popełniła najgorszy błąd swojego życia.

Oczywiście teraz nie wie, że za chwilę go popełni. Tak naprawdę nie może myśleć o niczym.

Całe racjonalne myślenie zostało zduszone przez chłód, głód i strach.

Marznie, bo ma na sobie tylko cienką bluzkę. Płaszcz zabrała funkcjonariuszka, razem z pozostałymi rzeczami, które mogą się przydać do popełnienia samobójstwa.

– W zeszłym tygodniu taki jeden powiesił się na koszulce. Najpierw ją zmoczył, żeby się nie rozerwała – powiedziała jej kobieta.

Umiera z głodu, bo od ponad dwunastu godzin nic nie jadła. Funkcjonariuszka wsunęła jej do kieszeni paczkę herbatników María z miną pod tytułem: „To nasz sekret”.

– Kanapki przyjeżdżają dopiero o ósmej. W niedziele zawsze jest chistorra.

Umiera ze strachu. To jej pierwsza noc za kratami.

„Pierwsza z wielu”, myśli, kręcąc głową.

Cela nie ma pewnie nawet dwunastu metrów kwadratowych. Jest pomalowana na dwa kolory, tak samo jak korytarz. Ale widać, że tu do gry weszła kreatywność i nuda aresztantów, więc dekoracje uzupełniają nader wartościowe rysunki. Penisy, czaszki, swastyki różnych wielkości i w różnych kolorach. Wszystko, co najlepsze. Niektóre są wydrapane paznokciami w gipsie, inne wypalone zapalniczką, jeszcze inne narysowane z nieuzasadnioną cierpliwością długopisem Bic.

Powietrze jest ciężkie, pachnie potem i czymś jeszcze, czego Aura nie potrafi nazwać. Wyposażenie przystosowane do klienteli. Długa betonowa ławka przymocowana do ścian celi. W rogu sedes ze stali nierdzewnej. Bez niepotrzebnych luksusów jak drzwi albo papier toaletowy.

Gdy Aura zauważa sedes, uświadamia sobie, że musi z niego skorzystać. I to pilnie. Ale sytuacja jest mało sprzyjająca. Trzy kobiety zebrały się wokół czwartej, która jak gdyby nigdy nic korzysta z owego udogodnienia z majtkami wokół kostek. Wszystkie się śmieją i opowiadają dowcipy.

Aura na razie się poddaje. Szuka miejsca, gdzie mogłaby przycupnąć i spokojnie zjeść ciastka.

Nie jest to łatwe.

Wszystkie cztery Latynoski zajmują ścianę po lewej. Miejsce w głębi odpada.

Siedzące na ławce dwie inne kobiety krzyczą w stronę prostokąta z perforowanej blachy tuż pod sufitem. Aura nie rozpoznaje języka. Z drugiej strony tego prostokąta dobiegają głosy i stłumiony hałas ruchu ulicznego, więc Aura wnioskuje, że to jest okienko wychodzące na ulicę.

– Ej, ty, ślicznotka. Chodź no tu – woła ją kobieta siedząca na klozecie.

– Yoni ma zatwardzenie. Potrzebuje dużo towarzystwa – mówi inna i parska śmiechem.

Aura jeszcze nigdy nie widziała ćpuna, ale jest dla niej jasne, że te trzy mają zadatki. Zaczerwienione oczy, wymizerowane twarze, pot. Gwałtowne ruchy. Dużo gadania i jeszcze więcej śmiania.

Wykonuje w ich stronę coś, co ma być gestem szacunku, i kieruje się w inne miejsce celi.

– Ej, strojnisia. Dokąd to, co?

– Ona nie chce ci pomóc, Yoni.

Ściana po prawej jest bardziej pusta. Na betonowej ławce leży tylko sporej wielkości tobołek. Świetlówka, która powinna oświetlać tę część, jest spalona, a tamta po przeciwległej stronie ledwo ciągnie. Ale Aura nie potrzebuje światła, żeby rozpoznać swoją koleżankę z radiowozu.

Nawet z głową przykrytą kurtką z diagonalu (jej nie zabrali wierzchniego ubrania, Aura się zastanawia dlaczego) nie da się pomylić tego chrapania.

Aura siada obok niej, wciska się w tę niewielką przestrzeń, jaka została między stopami kobiety a ścianą celi. Możliwie najbliżej drzwi, żeby móc jak najszybciej wyjść, kiedy ją zawołają.

Otwiera paczkę herbatników przyciśniętą do piersi, i z pochyloną głową zaczyna powoli jeść, myśląc o dziewczynkach. Aura zawsze miała bujną wyobraźnię, to efekt jej ogromnej pasji do czytania. Coś, co do tej pory uważała za atut.

Do tej pory.

Bo nagle jest w stanie myśleć tylko o tych wszystkich rzeczach, które mogą się przytrafić dziewczynkom. Ciekawskim, niecierpliwym i roztrzepanym. Usiłuje sobie przypomnieć, co do jedzenia zostało w domu. Rzeczy łatwe do przyrządzenia, które nie wymagają żadnego wysiłku. Które przede wszystkim nie wymagają włączania ognia na kuchence. Albo, jeszcze gorzej, piekarnika. W myślach przegląda zawartość lodówki (prawie pustej) i szafek (z pajęczynami). Jest w stanie przypomnieć sobie tylko to, co było na kolację. Ta pizza ze szpinakiem, którą one tak bardzo lubią. Ta od doktora jakiegośtam.

I oczywiście wyobraża sobie je.

Włączają piekarnik, tak jak wiele razy widziały, jak robi to mama.

A ten nie wygląda tak jak w naszym domu

(który już nie jest nasz),

ten nie ma pięknego kolorowego panelu sterowania z wyświetlaczem LED, z jasnymi instrukcjami, przepisami i z automatycznym wyłączaniem, nie. Ten w domu jej matki

(który teraz jest naszym domem)

to biały Balay z poprzedniego wieku z pokrętłami pościeranymi od używania. Bardzo łatwo jest włączyć funkcję grilla zamiast grzania góra–dół. A o minutniku możesz zapomnieć. Przestał działać, jeszcze zanim zawaliły się bliźniacze wieże. Przekręcasz gałkę, ufając, że za dwadzieścia minut da ci znać, słuchasz irytującego tik-tak, i możesz sobie czekać w nieskończoność.

Wyobraża sobie dymiącą pizzę, płonący piekarnik, dziewczynki próbujące ugasić pożar gołymi rączkami. Wyobraża sobie oparzenia trzeciego stopnia i brak jakiegokolwiek sposobu, żeby wezwać strażaków. Bo są za małe, żeby mieć komórkę, a z telefonu stacjonarnego trzeba było zrezygnować wiele miesięcy temu. Razem ze słodyczami, HBO i milionem innych rzeczy, które czyniły życie znośnym i które uważała za oczywiste.

– Ej, strojnisia. Ej.

Aura otrząsa się z koszmaru i podnosi głowę. Przed nią stoi kobieta z sedesu.

– Co tam żresz, strojnisia?

Aura opuszcza rękę, w której trzyma paczkę herbatników (teraz już pół paczki), i rozważa swoje opcje. W filmie odpowiedź byłaby oczywista. Walnęłaby kobietę w gębę, dając jasno do zrozumienia, że nie z nią takie gierki i w ogóle. Żeby wzbudzić respekt.

Ale to nie jest film.

To prawdziwe życie.

Rzuca okiem na Yoni. Dopasowane skórzane spodnie, obcisła koszulka, ogromne piersi. Chociaż Aura jest wyższa od niej o głowę, ona jest od niej cięższa o piętnaście kilogramów. I ma za sobą trzy inne kobiety, które nie spuszczają ich z oka.

Tak więc robi jedyne, co może zrobić.

Podaje jej paczkę herbatników.

Bez słowa.

Yoni obdarza ją wilczym uśmiechem i rzuca się na ciastka. Wkłada je do ust po trzy naraz, przez co wypada ich więcej, niż Yoni zdoła przełknąć.

Aura czuje, że znowu ma siedem lat i jest w samym środku jednego z odcinków Ulicy Sezamkowej. Tyle że Ciasteczkowy Potwór ma długie czarne włosy zamiast niebieskich.

Aura wie, że ona wcale nie jest głodna. Że zjadła je tylko dlatego, że mogła to zrobić.

Kobieta rzuca plastikowe opakowanie na podłogę, beka z zadowoleniem i wraca do swoich koleżanek, które witają ją pośród śmiechów.

Aura zamyka oczy, żeby przepędzić upokorzenie, i próbuje zasnąć, ale to niemożliwe. Jej mózg pracuje zbyt szybko. Nawet kiedy pół godziny później gaśnie jedyne światło, udaje jej się zapaść tylko w niespokojny półsen.

Z którego wyciąga ją cisza.

Kobiety, które wrzeszczały przez okno, wreszcie się zamknęły. Tamte pozostałe też.

W mroku smutek jej sytuacji tylko się pogłębia, uwydatnia. Jedyne światło, które wpada do celi, wciska się przez szparę pod drzwiami. Aura nic nie widzi, więc skupia się na reszcie zmysłów. Chłód celi. Zapach, mieszanka moczu, wilgoci i bosych stóp. Oddech aresztantek, odgłos ciał poruszających się niewygodnie w ciemności.

Gdyby rozpacz była fizyczna, z pewnością byłaby zrobiona z ciężkiego uczucia, które w tej chwili spowija serce Aury.

Nie, Aura nie śpi. Dlatego kiedy w mroku po drugiej stronie celi pojawia się ruch, ona uświadamia to sobie przed innymi. Czuje to w trzewiach.

Czuła już coś podobnego dwa lat temu. Skończyło się tak, że jej mąż został zamordowany, a ona wykrwawiała się przed drzwiami do pokojów swoich córek. Wtedy zareagowała za późno i źle. Niczym dama z bogatego osiedla, która uważa, że potwory żyją po drugiej stronie grubego, niemożliwego do sforsowania pledu utkanego z pieniędzy i demokracji.

Okazało się jednak, że ten pled jest pełen dziur.

Tym razem Aura reaguje inaczej. Prostuje się, wyostrza słuch, patrzy na podłogę. W słabym prostokącie światła przed drzwiami widzi, że cienie zmierzają w jej stronę.

6

Błąd

Aura wstaje, starając się nie robić hałasu. Wtedy dobiega ją pierwszy szept.

– Gdzie jest?

– Przed tobą, skarbie.

– No to dawaj.

Słychać hałas i szamotaninę. A potem dźwięk, jakby ciągnięto worek. Powietrze porusza się blisko niej.

– Co robicie? – pyta Aura.

Jej głos brzmi dziwnie. Jest drżący i dziecinny. To jej pierwsze słowa, odkąd weszła do celi, a jeśli chodzi o zastraszenie, to na niewiele się zdają.

Ale cienie się zatrzymują.

Cisza, która następuje, jest gęsta i gorąca, niczym zupa, która zbyt długo stoi na ogniu.

– Nie twoja sprawa, strojnisia – odpowiada głos w ciemności.

Aura czuje wokół siebie obecność kobiet. Znów słyszy szamotaninę, bardzo blisko, i rozumie, co się dzieje. Owszem, cienie były zagrożeniem, lecz nie dla niej.

„Rzuciły się na pijaczkę”, myśli.

– Wezwę funkcjonariuszkę.

Cienie znów nieruchomieją.

– Daj zapalniczkę – odzywa się inny głos.

W celi rozlega się trzask. Płomień zapala się niecały metr od głowy Aury, która instynktownie się cofa. W kręgu światła zapalniczki pojawia się twarz Yoni. Patrzy wprost na nią. Migoczący blask ognia zamienia oczy (perfekcyjnie umalowane, jak zauważa Aura) w dwie błyszczące szparki.

– Tu nie chodzi o ciebie, strojnisia. Mamy rachunki do wyrównania z tą suką, rozumiesz?

Aura robi jedyne, co może zrobić. Kiwa głową.

– Nie słyszę. Rozumiesz, że nie chodzi o ciebie?

– Rozumiem.

– Chyba że chcesz, żeby chodziło o ciebie. Chcesz, żeby chodziło o ciebie, strojnisia?

– Nie – odpowiada Aura łamiącym się głosem.

Płomień zapalniczki znika w ciemności, zostawiając czerwonawe widmo w oczach Aury, która mruga i kuli się w sobie. Siada z powrotem, przestraszona i zawstydzona.

Co innego może zrobić?

„Ich jest cztery, a ja jestem sama. One są twardzielkami (»kryminalistkami«, właśnie to słowo pojawia się w jej głowie, ale przykrywa je poprawność polityczna), a ja jestem tylko dyrektorką zarządzającą”.

„A teraz nie jestem nawet nią”.

„Teraz jestem tylko spłukaną gospodynią domową, matką, która zostawiła swoje córki same i która chce jak najszybciej do nich wrócić”.

Twarz Aury płonie ze wstydu, a ze strachu uformowała jej się w brzuchu lodowa kula. Nagle wspomnienie córek przynosi ze sobą nowe uczucie. To samo, którego doświadczyła kilka godzin temu (teraz wydaje się, że kilka dni temu), kiedy pod prysznicem trzymała dwie butelki szamponu. To, które wróciło do niej w sklepie przy ulicy Serrano i sprawiło, że skończyła w tym piekle.

Tego uczucia nie da się wyjaśnić. A może jednak tak i potrzeba by było miliona słów. Albo wystarczyłyby zaledwie trzy litery. Monosylaba. Co ciekawe, ostatnia, którą właśnie wypowiedziała.

– Nie – powtarza.

Tyle że teraz brzmi zupełnie inaczej. Brzmi ostro. Jak dźwięk powstający przy zarysowaniu podłogi.

Szamotanina ustaje.

– Zostawcie ją w spokoju – dodaje Aura, sama do końca nie wierząc w to, co robi.

Podnosi się z rękami wyciągniętymi przed siebie.

– Załatwię cię, dziwko – mówi Yoni.

Aura dostrzega zbliżający się do niej cień i odsuwa się, odskakując w stronę drzwi. Przypadek, szczęście albo mieszanka obu tych czynników sprawia, że napastniczka potyka się o prawą nogę Aury, która została w połowie drogi, i upada do przodu. Cios przewidziany dla Aury ostatecznie trafia w betonową ławkę.

Krzyk bólu dzieli ciemność na pół i zmienia bieg rzeczy. Inna z Latynosek wrzeszczy, wołając swoją liderkę.

– Jest przy drzwiach. Załatw tę sukę – wydusza z siebie Yoni ze szlochem.

Aura uświadamia sobie, że stanie przy jedynym źródle światła (nawet tak słabym, jak to wpadające pod drzwiami) nie jest strategicznie zalecaną pozycją.

Odchodzi w przeciwnym kierunku, ocierając się plecami o ścianę, żeby się nie potknąć. Dłonie ma zaciśnięte w pięści, serce ściśnięte, a krew dudni jej w uszach. Ciemność zamienia się w zamęt. Urywane odgłosy, jęki, ciosy.

Ktoś wydaje zduszony krzyk. Ktoś inny rzuca przekleństwo, którego Aura nie może zrozumieć.

Kolejny cios i odgłos, jakby czołgania po podłodze. Przez kilka niekończących się sekund trwa sztywna cisza.

Kolejny cios.

Nagle wszystko się uspokaja.

Aura słyszy niezdarne kroki zmierzające w jej stronę. Przywiera do ściany najmocniej jak może i podnosi ręce, żeby chronić się przed nieuniknionym ciosem.

Czuje otarcie o ubranie, czyjeś palce szukające po omacku.

Czyjaś ręka chwyta ją za nadgarstek. Bynajmniej nie gwałtownie. Ale też nie dając jej żadnej opcji.

Ręka ciągnie ją, zabiera na drugi koniec celi, prowadzi z powrotem na jej miejsce.

Aura siada, przerażona.

Ręka poklepuje ją po plecach. A głos z silnym galisyjskim akcentem (i zdecydowanie pijany) mówi:

– Idź spać, blondi.

7

Przed sądem

Dochodzi jedenasta rano w niedzielę, kiedy Aura opuszcza komisariat.

Niebo w Madrycie jest zachmurzone. W szarym kolorze wody po zmywaniu podłóg. Zerwał się nieprzyjemny wiatr, który rozwiewa liście, kurz i pomięte gazetki promocyjne Lidla. Na rondzie przy plaza de Castilla roi się od samochodów. Otoczenie, w cieniu Wież Kio, nie może być brzydsze i bardziej nieludzkie.

Aura wdycha głęboko zanieczyszczone powietrze i myśli, że nigdy w życiu nie widziała czegoś piękniejszego.

Spora w tym zasługa szalonych poprzednich dwóch godzin.

Kiedy budzi się w celi, Aura nie wie, gdzie jest. Otumaniona i zdezorientowana podnosi głowę. Mruga, próbuje przyzwyczaić oczy do światła, wraca do szorstkiej rzeczywistości. Świetlówki znów są zapalone, a cela w połowie pusta. Tylko kobiety niemówiące po hiszpańsku wciąż są w głębi, pod okienkiem, zwinięte w kłębek śpią jak zabite.

Po pijanej Galisyjce nie ma ani śladu. Po Latynoskach też nie, z wyjątkiem zakrwawionej smugi na ścianie, która (Aura jest tego pewna) była wkładem Yoni do graffiti w areszcie.

„To mogła być moja krew”, myśli Aura i ciarki przechodzą jej po plecach.

„Właśnie. Właśnie to mnie teraz czeka”.

Hałas za drzwiami przerywa jej użalanie się nad sobą. Cela się otwiera i funkcjonariuszka wykrzykuje jej nazwiska.

– Reyes Martínez!

Aura posłusznie kieruje się w stronę głosu, powłócząc nogami. Kobieta prowadzi ją labiryntem korytarzy aż do ambulatorium.

– Chcesz badanie? – pyta ją funkcjonariuszka.

– Słucham?

– Moczu.

Widząc zdziwioną minę Aury, policjantka wyjaśnia:

– Jeśli jesteś narkomanką, to jest okoliczność łagodząca. Prawie wszyscy robią sobie badanie.

Aura przegląda w myślach najsilniejsze substancje, jakie przyjmowała w ciągu ostatniego miesiąca (łącznie z ibuprofenem, fantą light i kilkoma kroplami przeterminowanego tabasco, które pewnego poranka dolała nierozważnie do jajek sadzonych), i kręci głową.

– Na pewno? Nie wstydź się. To tylko chwila…

Kobieta proponuje to tak uprzejmie, że Aurę kusi, by się zgodzić tylko po to, żeby nie robić jej przykrości. Dopóki nie zagląda do ambulatorium i jej oczy nie napotykają wzroku Yoni, która siedzi na leżance z zabandażowaną ręką i posiniaczoną twarzą.

– Dziękuję, ale to nie jest potrzebne.

– Jak chcesz – mówi kobieta i rusza dalej.

Yoni zamierza wstać, ale pielęgniarka ją przytrzymuje. Groźny krzyk odprowadza Aurę, która idzie za funkcjonariuszką i przyspiesza kroku.

– Załatwię cię!

„Co tę kobietę ugryzło?”, myśli Aura, ucieszona, że oddala się od ambulatorium.

Po chwili docierają do innej sali, przed którą czeka mężczyzna w średnim wieku, niziutki i łysy, w wymiętym garniturze, w którym chyba spał, a przynajmniej na to wskazuje jego wygląd.

– Jestem twoim adwokatem z urzędu, staniesz przed sędzią. Nazwisko? – pyta, kiedy Aura przystaje naprzeciwko niego.

Aura mu je podaje. Mężczyzna wyjmuje teczkę z plecaka spoczywającego między jego nogami i odszukuje raport policyjny swojej klientki. Czyta go pobieżnie, rzuca parę „uhm”, bierze Aurę pod rękę i prowadzi do sali.

– No już, zaczyna się.

– Chwila, nie powie mi pan nic o…?

– Siedź cicho, nie rób nic głupiego i wszystkiemu zaprzeczaj.

– Ale ja bym chciała wyja…

– Masz wszystkiemu zaprzeczać, do cholery.

Aura powstrzymuje adwokata, łapiąc go za ramię.

– Mogą mnie tu dalej trzymać?

Mężczyzna mlaszcze językiem i głośno wciąga powietrze ustami.

– Jest niedziela, sędziemu się spieszy, a twoja sprawa jest skomplikowana. Jeśli zechce, zostaniesz do poniedziałku.

– Muszę stąd wyjść – mówi Aura, przysuwając się do niego bliżej. – Niech mi pan powie, co mam zrobić.

– Już ci powiedziałem – odpowiada adwokat, bezceremonialnie wpychając ją do środka.

Pomieszczenie jest jeszcze mniejsze niż cela, za to znacznie pełniejsze. Parę stołów, garść krzeseł, sędzia, prokurator, kilku strażników, adwokat z urzędu i oskarżona. Ściany w jajecznym kolorze są pozbawione okien i jakichkolwiek dekoracji, z wyjątkiem portretu króla Filipa VI, którego surowy uśmiech przypomina, że sprawiedliwość jest jednakowa dla wszystkich.

Prokurator wstaje i odczytuje akt oskarżenia przeciwko Aurze, która stoi na środku sali. Sędzia do samego końca nie odrywa wzroku od stołu, skupiony na zamkniętej teczce leżącej przed nim. Aura odpowiada na wszystkie pytania prokuratora (z których większość zaczyna się od „Czy to prawda, że…”) stanowczym „nie”. Aż siedem razy, siedem kłamstw.

Kiedy przesłuchanie dobiega końca, sędzia odchrząkuje kilkakrotnie, wyraźnie znudzony. To mężczyzna w podeszłym wieku, pod siedemdziesiątkę, ze spiczastą białą bródką i bardziej przypomina optometrystę na emeryturze niż sędziego pierwszej instancji.

– To zarzut mniejszej wagi. Czy pan prokurator może mi wyjaśnić, dlaczego przyprowadzono tu oskarżoną?

– Pani Reyes za trzy tygodnie ma się stawić w więzieniu w oczekiwaniu na proces, wysoki sądzie. Dlatego policjanci ją zatrzymali, jako środek zapobiegawczy.

– O jakie zarzuty chodzi?

„Zaczyna się”, myśli Aura, zamykając oczy.

– Oszustwa na szeroką skalę, defraudacja, fałszowanie dokumentów, pranie brudnych pieniędzy. Wszystko popełnione w okolicznościach obciążających, wysoki sądzie.

Sędzia odrywa wzrok od teczki i po raz pierwszy spogląda na Aurę, zaciekawiony. Droga bluzka, ładne buty do kompletu. Nie pasują jedynie worki pod oczami, potargane włosy w kolorze piasku i zapadnięte ramiona – zasługa nocy spędzonej w areszcie.

– O jakiej kwocie mówimy?

Prokurator wymienia dziewięciocyfrową sumę, co do ostatniego euro. Bez miejsc po przecinku. Nie ma potrzeby.

Sędzia unosi brew w geście uznania.

– A kaucja?

– Pół miliona euro, wysoki sądzie.

Pół miliona wobec ponad stu milionów nie wydaje się znaczące. Ot, symboliczna kwota, aby mieć pewność, że zatrzymana nie ucieknie i tak dalej. W sytuacji Aury równie dobrze mogliby poprosić o księżyc obwiązany wstążką w kolorze fuksji.

– Już rozumiem – mówi sędzia z miną świadczącą o tym, że jest dokładnie na odwrót. – Pani Reyes, stawia mnie pani w trudnej sytuacji. Oskarżenie z elementem przemocy stanowi problem. Nawet jeśli jest to przestępstwo mniejszej wagi.

– Domniemane przestępstwo, wysoki sądzie – wtrąca adwokat. – Moja klientka kategorycznie zaprzeczyła zarzucanym jej czynom.

– A dla sądu jest to wielkie zaskoczenie, że oskarżona wypiera się nawet powietrza, którym oddycha, panie mecenasie – odpowiada sędzia z sarkazmem.

Znowu patrzy na teczkę przed sobą i delikatnie bębni palcami w stół, zastanawiając się nad tym, co powiedzieć.

– Pani sytuacja jest typowa – mówi po chwili. – Człowiek, który ma się stawić w więzieniu, w miarę jak zbliża się ten termin, może odnosić wrażenie, że nie ma już nic do stracenia. Poczucie moralności słabnie i ma tendencję do popełniania błędów, jakich nie popełniłby w innej sytuacji. Rozumie pani, o czym mówię, pani Reyes?

– Rozumiem.

– W takich okolicznościach najlepiej przyspieszyć stawienie się w więzieniu dla dobra społeczeństwa i samego oskarżonego. Myślę, że to jest właśnie pani przypadek.

Strach, jaki zawładnął ciałem Aury, kiedy jej twarz – niecałe piętnaście godzin temu – uderzyła o maskę samochodu patrolowego, wciąż w niej siedział. Z różnym natężeniem, od silnego do umiarkowanego, oraz z trudnym do opanowania niepokojem.

W tym momencie jednak strach słabnie, aż niemal znika. Ponieważ w ostatnim zdaniu sędziego Aura usłyszała ukryte pytanie zamiast oczywistej groźby.

I znowu pojawia się odzwierciedlenie jej dawnego ja.

– Tak by było, gdybym była winna tego, co napisano w protokole policyjnym, ale ja już powiedziałam, że to wszystko nieprawda, wysoki sądzie – kłamie Aura z zimną krwią. – I jeśli mam być szczera, nie zamierzam zgadzać się na tymczasowe aresztowanie. Chcę tylko zgromadzić pieniądze na kaucję i stanąć przed sądem jako wolny człowiek, do czego mam prawo.

Sędzia przygląda się Aurze uważnie.

– Rozumiem. I przypuszczam, że doświadczenie dzisiejszej nocy miało jakiś związek z pani decyzją.

Aura dyplomatycznie wzrusza ramionami.

– Pani Reyes, gdybym dziś wypuścił panią na wolność, podjąłbym ryzyko. Czy mogę pani ufać?

– Tak, wysoki sądzie. Całkowicie, wysoki sądzie. Wyciągnęłam wnioski z własnych błędów. Mogę szczerze powiedzieć, że jestem zupełnie nową kobietą, a nie zagrożeniem dla społeczeństwa. Taka jest prawda – mówi Aura w swojej najlepszej imitacji Morgana Freemana.

Przez chwilę myśli, że posunęła się za daleko, ale sędzia wydaje się zadowolony, a nawet rozbawiony wyjaśnieniem oskarżonej.

– Żebym tego nie żałował, pani Reyes – dodaje, gestem pokazując drzwi.

Aura wchodzi na pierwsze piętro, zbiera swoje rzeczy do plastikowej torby (łącznie z torebką, portfelem, płaszczem i biustonoszem) i niespełna piętnaście minut później jest już na ulicy. Obserwuje zachmurzone niebo, Wieże Kio i gazetki Lidla porwane przez wiatr, jak już zostało powiedziane. Oddycha wolnością i dwutlenkiem węgla i myśli o tym, że jeszcze nigdy w życiu nie widziała czegoś piękniejszego…

Dopóki nie zauważa kogoś, kto sprawia, że kompletnie zmienia zdanie.

8

Drążek

Macha do niej osoba siedząca na ławce kilka metrów dalej. Aura przełyka ślinę, bo rozpoznała tę osobę i nie ma wielkiej ochoty odpowiadać. Bierze głęboki oddech, pochyla głowę i rusza w przeciwnym kierunku.

Udaje jej się pokonać jakieś dwadzieścia metrów, kiedy słyszy za plecami głos.

– Ej, blondi!

I kolejne pięć, zanim tamta ją dogoni.

Kobieta staje przed nią, zagradzając jej drogę.

– Wyszłaś bez swojego śniadania. Jedyna dobra rzecz, jaką mają w tym miejscu…

Podnosi przezroczystą plastikową torebkę, przez którą widać sporej wielkości kanapkę zawiniętą w folię aluminiową. I dwie mandarynki.

– Był jeszcze jogurt, ale zjadłam. Byłam głodna jak wilk. Chyba nie będziesz na mnie zła, co?

Na myśl o kanapce Aurze burczy w brzuchu, ale wróciły niepokój i pośpiech. Nie wspominając o tym, że nie chce mieć nic do czynienia z osobą, która stoi naprzeciwko.

– Przepraszam, ale nie mam czasu na jedzenie. Muszę wracać do domu.

Robi pauzę oceniającą, uznaje, że nie ma zagrożenia, i wreszcie dodaje:

– Moje córki są same.

– Kobieto, to dlaczego nie mówiłaś od razu? Chodź, zawiozę cię. Zwykle kiedy zamierzam się schlać, zostawiam auto koło komisariatu, bo potem sama widzisz, jak się kończy.

Aura bezwiednie marszczy nos. Wygląd kobiety nie poprawił się w ciągu ostatnich godzin. Kurtkę ma teraz przewieszoną przez prawe ramię. Koszulka jest pełna tłustych plam. Włosy ma bardzo krótkie i wygolone wokół uszu, więc nie musi się obawiać, że zepsuje sobie fryzurę. Ale wciąż śmierdzi potem i winem, nawet na wolnym powietrzu i w odległości półtora metra.

– Bez urazy…

Aura nagle przerywa, uzmysławiając sobie, że nie wie, jak kobieta ma na imię. Wydaje jej się, że jeden z policjantów wypowiedział je, kiedy wsadzili ją do radiowozu, ale nie miała zamiaru go zapamiętywać…

– Mari Paz Celeiro Buján – mówi tamta, wyciągając rękę. – A ty jesteś Aura.

– Skąd wiesz?

– A, bo funkcjonariuszka zawołała najpierw ciebie. Ale powiedziałam jej, żeby dała ci pospać. Wyglądałaś na taką zmęczoną…

Aura bierze głęboki oddech i przewraca oczami. A więc mogła wyjść stąd znacznie wcześniej. Próbuje się uspokoić i powtarza:

– Bez urazy, Mari Paz, ale wolę pojechać metrem.

W tym momencie słyszy hałas za plecami. Odwraca się w samą porę, by zobaczyć dwie koleżanki Yoni, które wychodzą z komisariatu i patrzą na nią uważnie. Jedna szepcze coś na ucho drugiej, wskazując na Aurę. Żadna nie wygląda na przyjaźnie nastawioną.

– Blondi… – odzywa się Mari Paz, podążając za jej wzrokiem – coś mi się zdaje, że metro to nie jest dobry pomysł, mówię ci.

– Nie wiem, jaki masz z nimi problem…

– …teraz i ty go masz. Odwróć się amodiño3i chodź ze mną.

Mari Paz czule kładzie jej rękę na ramieniu i prowadzi ją w stronę ulicy Bravo Murillo.

– Idą za nami, prawda?

– Tego się obawiam, mała. Idź dalej, nie zatrzymuj się.

– Co to była za przeklęta pora, kiedy ci pomogłam?

– No, w nocy.

– Mówię, że tego żałuję.

– Wiem, co dis4. Idź, samochód już blisko.

Aura przyspiesza kroku, nie zastanawiając się dwa razy. Mari Paz idzie kawałek za nią. Lekko utyka, Aura zdaje sobie z tego sprawę, gdy tylko zwiększa tempo.

– W nocy spuściłaś im niezły łomot – mówi, odwracając się.

Dwie Latynoski są znacznie bliżej. Jedna z nich trzyma rękę w kieszeni.

– W nocy to było w nocy.

– A nie mogłabyś teraz…?

– Widziałaś tę po prawej? Jest nabita.

Aura patrzy na Mari Paz, nie rozumiejąc.

– Nabita. Szpikulec, nóż, cokolwiek. Jeśli nas złapią, musiałabym przetrącić jej kości.

– Nie krępuj się.

– Widzę, że wolność szybko ci się znudziła. Jak dojdzie do bójki, wylądujemy tam z powrotem, i to szybciej niż natychmiast.

„Nie, ta wizja zdecydowanie nie jest dobra”, myśli Aura.

– To ten tutaj – mówi Mari Paz, wskazując białą skodę, starszą niż ogrodzenie parku Retiro. Wsuwa Aurze kluczyki do ręki. – Wsiadaj i zamknij.

Aura obchodzi samochód, czuje, że bicie serca i oddech stają się coraz szybsze. Mocuje się chwilę z kluczykiem, zanim uda jej się go włożyć do zamka.

Za jej plecami Mari Paz odwraca się i zsuwa z ramienia kurtkę, która ląduje na ziemi. Torebka ze śniadaniem podąża tą samą drogą.

– Proszę, proszę. Przyszłyście po więcej czy co?

Obie kobiety przystają, gdy widzą, że Mari Paz się do nich odwraca. Jedna z nich, ta wyższa, wyjmuje rękę z kieszeni. Trzyma duży śrubokręt z uchwytem owiniętym taśmą, który na pewno nie wygląda jak narzędzie do majsterkowania. Ta druga patrzy na Aurę i rusza w kierunku samochodu.

Mari Paz rozkłada ręce i przesuwa się w swoją prawą stronę, blokując jej przejście.

– Zejdź nam z drogi, Galisyjka. No złaź – mówi ta ze śrubokrętem.

– Nie mam ochoty. To ze mną macie rachunki do wyrównania. Co wam zrobiła ta blondi?

– Yoni chce jej przekazać pozdrowienia.

– No to niech wyśle pocztówkę. Ty, patrzę na ciebie – ostrzega, celując palcem w tę, która próbuje podejść do samochodu. – Dostaniesz łomot jak się patrzy.

Aura tymczasem zdołała otworzyć drzwi od strony kierowcy. Pierwsze, na co zwraca uwagę, to zapach – śmierdzi brudnymi ubraniami i ostatnim posiłkiem. Tylne siedzenie jest zawalone tobołami. Torby sportowe, zielony śpiwór, kartonowe pudło po winie, o czym świadczą czerwonawe plamy.

Żadna z tych rzeczy na niewiele się jej przyda.

Bo nie zamierza wykonywać poleceń Mari Paz.

„Wystarczy już uciekania”, myśli.

Maca pod fotelem kierowcy i jej palce zamykają się wokół metalowego i twardego przedmiotu. Ciągnie, żeby go wyjąć, ale o coś się zaklinował. Opiera nogę o stopień i udaje jej się użyć więcej siły.

Za kolejnym szarpnięciem drążek antykradzieżowy (marki Ranz, pomalowany na czerwono, łuszczący się na brzegach, identyczny z tamtym, który jej ojciec woził w renault fuego, kiedy była mała) uwalnia się z trzaskiem. Aura leci do tyłu i musi złapać się drzwi, by nie wylądować na tyłku. Na skutek tego ruchu metalowa główka drążka uderza o nawierzchnię, wydając groźny odgłos.

– Och – mówi Aura, odwracając się.

Kobieta, która szła w jej stronę, zdołała ominąć Mari Paz i od Aury dzieli ją już tylko parę kroków. Zdjęła pasek (zrobiony z chromowanych ogniw) i trzyma go w prawej ręce. Kiedy jednak widzi, jak Aura się odwraca, trzymając w górze pięćdziesiąt osiem centymetrów stali stopowej, nagle się zatrzymuje.

– Och – powtarza Aura, patrząc na drążek z uśmiechem. – Przepraszam, mogę ci w czymś pomóc?

Kobieta również patrzy na drążek, następnie na Aurę i podejmuje mądrą decyzję.

– Jeszcze was złapiemy, Galisyjka! – krzyczy, oddalając się biegiem.

Jej koleżanka szybko bierze z niej przykład.

Aura jeszcze przez chwilę trzyma drążek. Dopóki Mari Paz nie podniesie kurtki i torebki ze śniadaniem (jedna z mandarynek trochę się zgniotła) i nie wyjmie jej przyrządu z drżących rąk.

– Powiedz prawdę. Wiesz, co z tym zrobić?

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Tak myślałam. No już, wsiadaj.

3Amodiño (galis.) – powoli.

4Dis (galis.) – mówisz.

9

Jazda

Mari Paz prowadzi wyśmienicie.

Aura nie przyznaje tego przed byle kim. Nierozsądny – tego słowa jej mąż używał bardzo często, odnosząc się do jej stylu jazdy. Maniakalny, obsesyjny i irytujący to były przymiotniki, które wielokrotnie pojawiały się w ich rozmowach.

Aura ma własny styl jazdy, to wszystko. Zanim zmieni pas, z dużym wyprzedzeniem włącza kierunkowskazy, dwukrotnie patrzy w lusterko wsteczne i zawsze przepuszcza autobus – to dla niej normalne zachowanie.

Dlatego jest przyjemnie zaskoczona, że Mari Paz, a tym bardziej na M30, jest kierowczynią podobną do niej. Spokojną, skrupulatną i grzeczną.

I to kierując jedną ręką.

Bo druga jest zajęta kanapką Aury. Aury, którą ściska w żołądku, więc z niej zrezygnowała.

– Ten chleb jest bardziej czerstwy niż stara kurwa – mówi Mari Paz. – Dlatego robią kanapki z omletem, żeby go trochę rozmiękczyć. Ale to i tak zapychacz. Poza tym w niedziele rzekomo jest chistorra. Pff! Nie ma już żadnych świętości na tym świecie.

Aura opuszcza nieco szybę, żeby wpuścić powietrze. Zapach kanapki (i wnętrza samochodu ogólnie) w połączeniu z jej zdenerwowaniem sprawia, że robi jej się niedobrze.

– Co to za wariatki?

Mari Paz kończy kanapkę, zgniata folię aluminiową i rzuca ją na tylne siedzenie.

– Mara 22.

Aura kiwa głową z przekonaniem, potwierdzając ignorancję.

– Nie masz pojęcia, o czym mówię, prawda, blondi?

– Oglądam wiadomości.

– No właśnie, nie masz bladego pojęcia. Mara 22 to gang. Bardzo źli ludzie.

Milknie i po chwili dodaje:

– Dzięki.

– Za co mi dziękujesz?

– W nocy uratowałaś mi życie.

Aura spogląda na Mari Paz ze zdumieniem.

– Chyba żartujesz. Chciały cię tylko pobić.

– Chciały mnie udusić rękawem kurtki. Ris,ras, boas noites5.

Ton jej głosu jest surowy, stanowczy, pomimo kąśliwości ostatniego zdania. Aura rozumie, że kobieta mówi bardzo poważnie, ale nie może w to uwierzyć.

Dopóki nie zauważa czerwonawego, jednolitego śladu wokół szyi Mari Paz.

Aura przełyka ślinę i próbuje to przyswoić. Ona, która przedtem mieszkała w świecie, w którym największe zagrożenie wiązało się z niespłacaniem hipoteki, a największy strach z coroczną mammografią.

Oczywiście jest jeszcze „to, co zdarzyło się” dwa lata temu. Noc, kiedy Jaume umarł, a ona straciła wszystko albo zaczęła to tracić. Ale nawet „to, co zdarzyło się”, było w jej głowie czarnym łabędziem. Dziwnym spotkaniem z fatum, równie nieprawdopodobnym, jak niespodziewanym.

To, co przeżyła w ciągu ostatnich godzin, nie jest czarnym łabędziem. To dowód na to, że przemoc i strach nie są wyjątkiem, tylko normą, której unikamy za każdym razem, kiedy mamy to szczęście, że świt zastaje nas bezpiecznych we własnych łóżkach.

Dowód na to, że pled jest pełen dziur.

I także dowód na to, że nie pozostaje nic innego, jak podjąć odpowiednie kroki.

Świat zatrzymuje się na chwilę. Pojazdy zastygają w bezruchu na środku drogi, ptaki lodowacieją w locie. Komar, który właśnie rozpłaszczał się o przednią szybę, nieruchomieje w połowie akcji, ani martwy, ani żywy.

Aura doznała właśnie drugiej części swojego olśnienia.

Ani trochę tak doniosłego, jak wczoraj z szamponem z Mercadony. To jabłko już raz spadło jej na głowę i nie spadnie ponownie.

Ta druga część to oglądanie jabłka leżącego na ziemi i podjęcie decyzji, co z nim zrobić.

Coś ważnego. Coś, co obróci bieg wydarzeń. Rozwiązanie.

„To szaleństwo”, odpowiada sobie.

„Tak”, potwierdza. „Ale…”

Zalążek pomysłu zagnieździł się w jej głowie. To pomysł równie nieprawdopodobny, co niemożliwy.

Pomysł, którego nie mogłaby zrealizować sama. Teraz natomiast…

Świat znowu rusza.

– Boli cię? – pyta, wskazując szyję Mari Paz.

– Tylko kiedy jem kanapki z omletem. Hej, rozchmurz się, blondi. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

Aura nie zobaczyła ducha, ale coś zobaczyła. Coś, co sprawiło, że chce dowiedzieć się więcej o swojej koleżance z celi.

– Dlaczego chciały cię…?

Nie kończy pytania.

– Taka jest ulica, blondi. Spotykasz różnych ludzi. Dobrych, zwyczajnych i przeciętnych. A potem są te suki.

Aura zerka na tylną kanapę („a raczej tylną kanciapę, ha, ha, ha”, śmieje się w duchu) zawaloną różnymi rzeczami, a potem na wygniecione ubranie Mari Paz.

– Mieszkasz w samochodzie, tak?

Rzuca to bez zastanowienia i natychmiast dociera do niej, że mogła darować sobie to pytanie. Upokorzona Mari Paz kuli się w sobie nieco i się krzywi. Aura próbuje przeprosić.

– Słuchaj…

Ale Mari Paz powstrzymuje ją dumnym gestem. Wciąż panuje niewygodna cisza, przerywana jedynie hałasem ulicy i głuchym krzykiem cudzego wstydu.

– Przechodzę trudny okres – odpowiada w końcu kierowczyni.

– Od kiedy?

Mari Paz przekrzywia głowę, jakby nie była pewna. Nie puszczając kierownicy, liczy na palcach prawej dłoni, od ilu lat żyje w taki sposób. Od tamtego feralnego popołudnia przed sądem wojskowym, skąd wyrzucili ją z dwudziestoprocentowym uposażeniem. „A i tak się wymigałam, po tym, co zrobiłam”.

– Od pięciu lat – mówi takim tonem, jakby sama była zaskoczona.

– To naprawdę trudny okres.

– Tak. Mimadriña6, jak ten czas szybko leci – wzdycha Mari Paz.

Samochód skręca na wysokości Puente de Vallecas i wjeżdża w aleję Ciudad de Barcelona. „Już niedługo będę w domu”, myśli Aura.

Wie, że nic im nie jest, jest przekonana, że nic im nie jest, a jednak wystawia pół głowy przez okno, spodziewając się, że usłyszy syreny straży pożarnej albo karetki.

Gdy skręcają w ulicę Abtao, jej miejsce docelowe, Aura wysiada z jeszcze jadącego samochodu i biegnie w stronę swojej klatki. Olśnienie zeszło na dalszy plan. Teraz musi zobaczyć dziewczynki.

– No to co, blondi, do widzenia? – rzuca kierowczyni poirytowanym tonem.

Aura biegiem wraca do samochodu i nieokreślonym gestem wskazuje ulicę przed sobą.

– Zaparkuj i chodź na górę. Drugie piętro po prawej!

Zaskoczona Mari Paz mruga powiekami. Zwykle nikt jej do siebie nie zaprasza.

– Na pewno masz wiele do zrobienia…

– Chcę ci coś zaproponować. Czekam na górze!

„Spodziewała się pożegnania. Co najwyżej piwa. Ale nie zaproszenia”.

Tyle że nie wie, jak odmówić. Jedyne, co jest w stanie wydusić, to:

– Wiesz, jak trudno tu zaparkować?

5Boas noites (galis.) – dobranoc.

6Mimadriña, także: mimá (galis.) – reakcja na coś niespodziewanego, zaskakującego, w co trudno uwierzyć; można to przetłumaczyć jako kurczę, do licha, cholera.

10

Skok

Czasami odwagę okazuje się przed domofonem.

Mari Paz nie jest tchórzliwa, nigdy taka nie była.

Ale przycisku nie naciska, nie.

Paraliżuje ją strach.

Strach

O que ten cu, ten medo7, powtarzała jej babcia, która uważała, że hiszpański nie jest jej do niczego potrzebny. W Vilariño, w prowincji Ourense, madrytczyka nie widziano od trzydziestu lat. A w Luar do Carballo, malutkiej wiosce za Vilariño, madrytczyka nie widziano od trzydziestu wieków. Kamienny dom rodziny Celeiro stał pod lasem dębowym. Na szczycie pobliskiego wzgórza znajdowały się fortyfikacje z epoki brązu, i to był ostatni raz, kiedy ktoś obcy postawił stopę w tych lasach.

Ata onde sei8, uściślała babcia, która wolała dmuchać na zimne.

To o tyłku i strachu było uniwersalną zasadą, którą babcia wbiła jej w odpowiednie miejsce. Również ona powiedziała jej w dniu, kiedy Mari Paz skończyła osiemnaście lat, żeby się spakowała i ruszała do Pontevedry. Owszem, mówiła to ze łzami w oczach, ale nie przestając popychać jej we właściwym kierunku.

Babcia wzięła czerwony długopis i zaczęła pisać na odwrocie paragonu z supermarketu Gadis, tworząc listę rzeczy, których nie ma w domu rodziny Celeiro:

pracy (to słowo dwukrotnie zakreśliła w kółko),pieniędzy na studia (rodzice Mari Paz zginęli, kiedy ona była mała; na autostradzie N-VI uderzyła w nich ciężarówka, kiedy jechali na pewien ślub),kawalerów do wzięcia (Mari Paz miała to gdzieś, bo jej upodobania nie podążały tym torem),przyszłości.

W takiej sytuacji jedyne dwa wyjścia to:

łowienie ryb (co za nuda),wojsko (aż strach).

I w tym momencie do gry weszło przysłowie.

W dniu pożegnania Mari Paz ujęła dłonie babci w swoje. Twarde dłonie, dłonie od sadzenia rapini i rzepy i zbierania burz. Dłonie od oczyszczania kalmarów i wyjmowania naleśników (palcami, bez parzenia się). Dłonie chętnie dające po głowie, a jeszcze chętniej przytulające. Dłonie kogoś, kto musiał być ojcem i matką, a oprócz tego babcią.

– Quéroche moito, avoa9.

Babcia nie odpowiedziała. W gardle utknęło jej siedem dekad pożegnań. Obserwowania, jak wioska się wyludnia, obserwowania pleców (których właściciele mieli więcej marzeń niż możliwości) oddalających się w stronę przystanku autobusowego na rynku w wiosce.

Babcia nie odpowiedziała, ponieważ miała własne obawy. Ta największa? Umrzeć w samotności, nagle, nie mając nikogo, kto trzymałby ją za rękę.

Dlatego przez długą minutę nie puszczała dłoni jedynej osoby, która została jej na tym świecie. W ciszy, tej samej, która została, kiedy Mari Paz odeszła.

W Pontevedrze Mari Paz zaciągnęła się do BRILAT10 w 1996 roku. Nie była pierwszą kobietą, która znalazła się w szeregach brygady (od tego minęło już osiem lat), za to pierwszą, którą wysłano na międzynarodową misję. Do Albanii – rok później.

– Nie ma strachu, nie ma bólu! – wrzasnął sierżant Carmona, próbując przedrzeć się przez hałas wirników.

Ośmioro członków drużyny odkrzyknęło jednocześnie.

To wszystko działo się dekadę przed premierą tego filmu o Spartanach. Zanim modne stało się intonowanie „au, au, au” w idealnej synchronizacji. Zanim pojawiły się przycięte bródki, idealne cipki i obowiązkowe selfie. Tak więc każdy z żołnierzy darł się jak chciał, w geście odwagi i potwierdzenia, po czym kierowali się w stronę drzwi helikoptera, skupiając się nie na lajkach na Instagramie, tylko na tym, żeby nie zesrać się ze strachu.

Chcesz wiedzieć, czym jest strach?

Spróbuj wykonać skok z małej wysokości z cougara przed wschodem słońca przy bocznym wietrze o sile czterdziestu węzłów, po lewej mając rzekę Drin, a po prawej ostry klif. Maszyna porusza się niczym jo-jo w rękach szaleńca, ziemia znajduje się coraz dalej od stóp, a śniadanie (bo ta idiotka Mari Paz przed wyruszeniem zjadła śniadanie) coraz bliżej ust.

Co siedzi w głowie w takim momencie jak ten?

Strach.

Widzisz wodę w rzece, ani niezbyt głęboką, jakieś cztery metry, ani niezbyt rwącą. Ale to nieważne, bo jak wpadniesz do niej z plecakiem wojskowym, który waży trzydzieści kilogramów, to już nie wypłyniesz. I przez chwilę jesteś w lodowatej wodzie pod koniec lutego i czujesz, jak śmierć wciąga cię w stronę ciemności i szlamu na dnie.

Widzisz przepaść naszpikowaną ostrymi skałami, skąd wydostają się prądy konwekcyjne, które jeszcze bardziej zwiększą porywy wiatru. I przez chwilę jesteś w pustce, z desperacją machasz rękami, próbując chwycić się czegokolwiek albo przynajmniej opóźnić moment, w którym ziemia przyjmie cię na zawsze.

Widzisz malutki kawałek płaskiej ziemi (powiedzmy, że płaskiej, bo jest tu więcej dołów i wrzosów niż w całej prowincji Ourense), na której masz niby wylądować. I to wylądować szybciutko, wszak istnieje podejrzenie, że w lesie po drugiej stronie rzeki są uzbrojone kontyngenty. Widzisz ten malutki prostokąt i się boisz.

Ale Mari Paz nie bała się o siebie.

Oczywiście bała się umrzeć. Jak miała się nie bać? Na wysokości trzydziestu metrów, z adrenaliną pompowaną do mózgu, śmierć po prostu nosisz pod skórą.

Bała się o babcię. O to, że już nie spędzi z nią urodzin ani świąt Bożego Narodzenia. O to, jaką zostawi po sobie pustkę z powodu nieobecności.

Kiedy cougar obniżył się wystarczająco, Mari Paz wyskoczyła od razu, nie myśląc o niczym. Pozwoliła, żeby jej ciało i trening działały za nią.

Przez chwilę, w rozkroku między życiem a śmiercią, z wiatrem smagającym twarz i z zaciśniętymi zębami, Mari Paz po raz pierwszy w życiu była szczęśliwa.

Później buty dotknęły kamienistego podłoża. Potknęła się nieco, ale nie upadła. Wbiła kolano w ziemię i ustawiła karabin CETME w pozycji do strzału, osłaniając lądowanie swoich kolegów.

Żaden z nich nie zauważył, że po policzkach płynęły jej łzy.

Tamtego dnia zabezpieczyli trasę, żeby konwój z pomocą humanitarną mógł przekroczyć rzekę. Oprócz tego pokonali partyzantów z gangu Çole, którzy bronili się, strzelając, aż w końcu legioniści otoczyli ich pozycję w lesie. Mari Paz musiała oddać trzy strzały. Ogień osłaniający, nie zraniła nikogo. Nie było ofiar, wróg się poddał.

Prawie nic z tego nie pamięta.

To, co pozostało niezatarte w jej pamięci, to strach przed wyskokiem.

Nie był to wcale największy ani najbardziej przerażający strach, biorąc pod uwagę, co przytrafi jej się w ciągu najbliższych tygodni.

A jednak teraz też go czuje. Zawroty głowy, poczucie pustki w brzuchu, melancholia. Niepewność, oczekiwanie. Kiedy twoje ciało cię ostrzega, że w następnej chwili stanie się coś, co może zmienić bieg wydarzeń.

„Uważaj, co robisz”, przestrzega ją ciało.

Wiele dni później, siedząc przed lufą pistoletu i z zakrwawioną twarzą, Mari Paz Celeiro wspomni ten moment przed domofonem jako dzień, w którym popełniła najgorszy błąd swojego życia.

„Niech się dzieje, co chce”, odpowiada swojemu ciału. I wciska przycisk domofonu.

7O que ten cu, ten medo (galis.) – dosł. Kto ma tyłek, ten się boi; każdy, nawet najodważniejsza osoba, w głębi duszy czegoś się boi.

8Ata onde sei (galis.) – Z tego, co wiem.

9Quéroche moito, avoa (galis.) – bardzo cię kocham, babciu.

10 BRILAT – Brigada de Infantería Ligera Aerotransportable (Brygada Lekkiej Piechoty Powietrznodesantowej); obecna nazwa to Brigada Galicia VII.

Todo Arde

Copyright © Juan Gómez-Jurado, 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Copyright © for the translation by Barbara Bardadyn 2024

Redakcja – Kornelia Dąbrowska

Korekta – Paulina Stoparek, Anna Strożek, Aneta Wieczorek

Projekt typograficzny i skład – Kasia Kotynia

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Midjourney

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788383303123

ISBN epub: 9788383303130

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl