Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
53 osoby interesują się tą książką
KONIEC TO DOPIERO POCZĄTEK
„Mam nadzieję, że o mnie nie zapomniałaś. Zagramy?”
Kiedy Antonia Scott otrzymuje tę wiadomość, doskonale wie, kto ją wysłał. Wie też, że w tej grze prawie nie da się wygrać. A Antonia nie lubi przegrywać.
Uciekała, ale rzeczywistość w końcu ją dogoniła. Antonia ma czarny pas w okłamywaniu samej siebie, ale teraz jest dla niej jasne, że jeśli przegra tę bitwę, przegra całą wojnę.
– Królowa to najsilniejsza figura na szachownicy – mówi Biały Król. – Ale bez względu na to, jak jest silna, nie może zapominać, że zawsze jest ręka, która ją przesuwa.
– To się jeszcze okaże – odpowiada Antonia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Babs,
bo ją kocham
Dla Carmen
za lojalność
Dla Antonii
za użyczenie imienia
Antonia Scott nie ma nawet trzech minut.
Dla innych osób trzy minuty mogą być maleńkim wycinkiem czasu.
Nie dla Antonii. Powiedzmy, że jej umysł jest zdolny do przetwarzania mnóstwa informacji, lecz głowa Antonii nie jest jak twardy dysk. Powiedzmy, że potrafi wyraźnie zwizualizować pełny plan Madrytu, lecz głowa Antonii nie jest jak GPS.
Umysł Antonii Scott przypomina raczej dżunglę – dżunglę pełną małp, które z największą prędkością skaczą z jednej liany na drugą, przenosząc różne rzeczy. Mnóstwo małp i mnóstwo rzeczy, przecinających się w powietrzu i pokazujących sobie kły.
Tyle że Antonia nauczyła się je oswajać.
Potrzebuje tego. Ponieważ Antonia Scott nie ma trzech minut. Dwaj mężczyźni w kominiarkach (i kobieta o miłej twarzy) porwali właśnie jej partnera, inspektora policji Jona Gutiérreza.
Antonia Scott nie biegnie za furgonetką. Nie woła o pomoc. Nie dzwoni, zdesperowana, na policję.
Antonia Scott nie robi żadnej z tych rzeczy, ponieważ Antonia Scott nie jest taka jak ktokolwiek z nas.
Zamiast tego stoi w miejscu.
Dziesięć sekund. To wszystko, na co sobie pozwala.
W ciągu dziesięciu sekund – z zamkniętymi oczami i rękami opartymi o ścianę budynku, żeby opanować panikę – Antonia potrafi:
ustalić trzy najbardziej prawdopodobne trasy wyjazdu z centrum miasta;przywołać w myślach wszystkie szczegóły furgonetki i te dotyczące porywaczy;wyznaczyć kierunek działań, żeby uratować życie Jona.Otwiera oczy.
Wybiera specjalny numer telefonu. Daje tym samym Mentorowi znak, że po odebraniu nie może nic mówić. Tylko słuchać i wykonać polecenie.
Antonia dyktuje mu dokładne słowa, jakie ma zawierać powiadomienie (10-00 Inspektor Gutiérrez, 10-37 Mercedes Vito, najwyższy priorytet), numer rejestracyjny pojazdu (9344 FSY) i kolor (oczywiście biały). Następnie wybiera jedną z trzech możliwych tras. Jeden jedyny wyjazd z miasta, gdzie należy wysłać wozy patrolowe.
Pirámides, Madrid Río, Legazpi.
Z tych trzech najtrudniejszą, najwolniejszą, najmniej prawdopodobną jest Madrid Río. Aleja Santa María de la Cabeza jest zawsze zablokowana. A tuż przy wyjeździe znajduje się komisariat policji.
Antonia odrzuca ją natychmiast.
Zostają Legazpi i Pirámides.
Wybiera Pirámides. Trasa krótsza, szybsza, najbardziej oczywista.
Nie jest łatwo. Gra toczy się o życie inspektora Gutiérreza. Kiedy od człowieka zależy uratowanie skóry jednej z trzech najważniejszych osób w jego życiu, powinien on podjąć racjonalną decyzję.
Ta decyzja taka nie jest. To jak rzut monetą.
A to nie podoba jej się ani trochę.
Ruano w ostatniej chwili włącza kierunkowskaz. Zamiast skręcić w stronę komisariatu, jedzie w przeciwnym kierunku.
– Jeszcze jedno kółko. Masz coś przeciwko?
Jego partner patrzy na zegarek, wkurzony. Jest późno, jego zmiana skończyła się jedenaście minut temu i chce wrócić do domu, do żonki. Ale Osorio jest wyrozumiały dla nowicjusza. Jest koniec miesiąca. Nie żeby Ruano miał zaległości z mandatami. To, że policjanci miejscy muszą wystawić w miesiącu ich określoną liczbę, to tylko miejska legenda, oczywiście, że tak.
– Ile ci jeszcze brakuje?
– Piętnaście.
– Nie jest tak źle. Wystarczy, że jutro pojedziemy na plac Carlosa Piątego i uzbieramy tyle na złym parkowaniu.
Parkowanie „tylko na chwilę” przed barem El Brillante to nie jest dobry pomysł. Dla mundurowych, którzy spóźniają się z wypełnieniem limitów, to jak łowienie ryb w beczce. Dwukrotnie objechać rondo, znaleźć porzucony samochód, przywitać wygłodniałego frajera, gdy wraca do auta. Z nadgarstka zawsze zwisa biała reklamówka z kanapką z kalmarami starannie zawinięta w folię aluminiową. Niesamowity zapach, jaki wydziela, sprawia, że odzywa się żołądek każdego szanującego się madrytczyka. Ale frajerowi przechodzi głód, gdy tylko policjant wyciąga do niego mandat. Zapach jawi się nagle jako smród panierki i tłuszczu, który właśnie kosztował go dwieście euro.
W jedno popołudnie obrotny funkcjonariusz może nadrobić zaległości.
Ale Ruano tego nie lubi. Chłopak jest idealistą. Marzycielem. Słowem – kretynem. Możliwe, że ma to jakiś związek z jego poprzednią pracą. Albo po prostu z tym, że jest młody. Przejdzie mu, jak przybędzie mu tłuszczu na dupie i zdrowego rozsądku we łbie.
Ruano lubi zapracować na swoją pensję. Kręcić się tu i tam i łapać prawdziwych przestępców. Tych, co gnają na złamanie karku wąskimi ulicami. Tych, co sprzedają marychę na rogach. Gdybym chciał łapać prawdziwych przestępców, zostałbym prawdziwym gliniarzem, odpowiada mu Osorio.
Ruano patrzy na niego i śmieje się za każdym razem, gdy to słyszy. To luzacki śmiech typowy dla pewnego siebie milenialsa. Wszystko go bawi.
– Zobaczysz, jak będziesz taki stary jak ja, zobaczysz.
– Masz trzydzieści siedem lat, Osorio.
– I wciąż jeżdżę w kółko z żółtodziobami.
– Może gdybyś robił coś więcej niż minimum…
– Może gdybyś poszedł się jebać…
Ruano jedzie na północny wschód. Skręca na pamięć. Doskonale znają ten trójkąt. Możliwe, że dziennie pokonują go kilkanaście razy. Rocznie – niezliczoną ilość. Byłoby tego więcej, gdyby aleja Santa María de la Cabeza nie była taka zakorkowana. O każdej porze, ale o tej szczególnie.
Na wysokości ulicy Arquitectura słyszą wiadomość przez radio. Osorio unosi brew, Ruano chmurzy czoło. Inspektor policji. Porwany. Na pokładzie białej furgonetki. Ten drugi otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz nie pozwala mu na to natarczywy dźwięk.
Pripripri, pripriri.
Monitor na desce rozdzielczej emanuje pomarańczowym, niczym strój więźnia, światłem. Na środku migają cyfry i litery.
9344 FSY
Radiowóz jest wyposażony w system OCR. Kamery rozmieszczone na dachu, na desce rozdzielczej i na błotnikach skanują tablice rejestracyjne samochodów, które mijają, i porównują je z bazami danych CISEVI, centrum monitoringu policji miejskiej w Madrycie. Tak na wszelki wypadek. W razie czego.
System nie jest idealny, ale czasami wyskakuje komunikat. Numer rejestracyjny i powód, dla którego należy zatrzymać dany samochód. A to został skradziony, a to kierowca nie zapłacił mandatów na kwotę tysiąca euro, a to w środku siedzi porwany inspektor policji.
– Nic z tego nie rozumiem – dziwi się Osorio. – OCR wskazuje „żółty megane”. Ale chodzi przecież o wiadomość dziesięć-zero zero sprzed chwili.
– To nie była biała furgonetka? – pyta Ruano ze wzrokiem wbitym w lusterko wsteczne.
Osorio się odwraca. Chwilę wcześniej minęli vito. Teraz dostrzega go wśród innych samochodów, zatrzymuje się na światłach przy Peñuelas. Stąd nie widać rejestracji.
– Zgłoś przez radio – mówi Ruano.
Podczas gdy Osorio przekazuje informację, auta jadą dalej. Ale nowicjusz wciąż stoi. Jeden z kierowców trąbi, lecz radiowóz nie rusza.
– Jadę za nimi.
– Nie możesz przejechać przez pas zieleni. Jest bardzo wysoki.
Ruano bębni palcami o kierownicę. Przerwa w pasie jest dopiero ponad sto metrów dalej. Za daleko.
„Załoga M58, potwierdź kontakt wzrokowy z podejrzanym pojazdem, odbiór”, prosi operatorka przez radio.
– Uciekną.
Furgonetka znika w lusterku wstecznym i Ruano już dłużej się nie zastanawia. Skręca, wjeżdżając na pas zieleni, i wciska gaz do dechy. Zderzak nissana leaf się odrywa, rozpryskując kawałki białego plastiku na żywopłocie, a z tyłu w geście protestu rozlega się jeszcze więcej klaksonów, ale Ruano udaje się pokonać przeszkodę i wjechać na przeciwległy pas.
– Załoga M58 w kierunku południowo-wschodnim na Santa María de la Cabeza. Jedziemy za mercedesem vito z dziesięć-zero-zero – mówi Osorio przez radio. Puszcza przycisk i zaniepokojony patrzy na Ruano. – Jesteś kompletnie szalony, młody.
– Uciekliby – odpowiada Ruano, wyciągając szyję.
Włącza światła, ale nie syrenę. Tyle wystarczy, żeby jadące przed nimi auta zjechały, robiąc im miejsce. Korek jest spory, ale pomagają dwa pasy. I strach przed mandatami również. Bo madrytczyk zjeżdża dwa razy szybciej, kiedy widzi okryte złą sławą niebieskie i białe kwadraty policji miejskiej, niż gdy nadjeżdża ambulans albo radiowóz policji krajowej.
Po kilku sekundach znowu dostrzegają biały dach furgonetki.
– Jak wjadą w tunel Acacias, mają przejebane. Damy znać i gotowe. Ci z krajowej zatrzymają ich po drugiej stronie.
– Jeśli przejadą przez most, to koniec – mówi Ruano, zagryzając dolną wargę.
Osorio wzdycha. Nowicjusz ma rację. Po drugiej stronie mostu furgonetka ma wiele możliwości. Mogą zgubić się gdzieś w Userze albo w Opañel. Po obu stronach są labirynty ulic i wiele dróg, którymi można wyjechać z Madrytu. Zbyt wiele.
„Załoga M58, nie interweniować, powtarzam, nie interweniować. Wysyłamy radiowozy z Pirámides. Czas przyjazdu: cztery minuty”.
– Trochę na to za późno, centrala – mówi Osorio do radia. Nieobecnym tonem, niemal jakby do samego siebie.
Na skrzyżowaniu ulicy Esperanza z Santa María de la Cabeza ostatnie światła właśnie zmieniły się na czerwone. Furgonetka jest trzecim pojazdem czekającym w kolejce.
„Załoga M58, powtarzam, nie interweniować. Nie ujawniać podejrzanym swojej pozycji”.
Na to też jest już trochę za późno. Światła radiowozu, które utorowały im drogę aż do furgonetki, rzucają teraz niebieskie rozbłyski na karoserię mercedesa. Między nim a policjantami stoi tylko jeden samochód.
Dźwięk sygnalizacji przyspiesza, ostrzegając, że za chwilę zmieni się światło. Ostatni przechodzień stawia nogę na przeciwległym chodniku. Pierwszy samochód rusza.
Furgonetka dalej stoi.
Samochód przed radiowozem trąbi, a w końcu skręca, żeby włączyć się do ruchu na pasie obok. Kierowcy pozostałych pojazdów robią to samo, niektórzy trąbiąc, inni opuszczając szyby i klnąc na furgonetkę, która w dalszym ciągu stoi w miejscu.
Ruano patrzy na Osorio i zaciska zęby.
– Co robimy?
– Daj ostrzeżenie, zobaczymy, co zrobią.
Ruano naciska i puszcza przycisk syreny. Wycie, krótkie i suche, umiera bez odpowiedzi.
– Bez jaj, nie wkurwiać mnie – mówi Osorio, otwierając drzwi.
– Dokąd idziesz? – zatrzymuje go Ruano. Nachyla się nad siedzeniem i łapie go za kurtkę.
– Nigdzie, skoro mnie nie puszczasz.
Nowicjusz patrzy na swojego partnera ze zdumieniem. Nie przyzwyczaił go do takiego zachowania. Ale to nie jest normalna sytuacja. Ruano rzuca okiem na stojącą furgonetkę. Może w środku siedzi inspektor policji zatrzymany wbrew własnej woli.
– Powiedziano nam, byśmy nie interweniowali.
Osorio mlaszcze językiem, poirytowany.
– Nie zamierzam interweniować, za mało mi płacą, żebym to robił. Tylko dopilnuję, żeby nie ruszyli się stąd, dopóki nie przyjadą…
Ruano zwalnia nieco uścisk. Wystarczająco, żeby Osorio postawił stopę na ulicy. Wchodząc w kontakt z podłożem, but wydaje chlupot. To dźwięk, który powinien być nieuchwytny, lecz rozbrzmiewa w uszach Ruano, mnoży się z uporczywym, przenikliwym echem. Zagłusza metaliczny odgłos otwierających się bocznych drzwi mercedesa. I wciąż rozlega się w jego głowie, kiedy zaczynają padać pierwsze strzały.
Ruano ich nie słyszy.
Czuje uderzenia ołowiu w karoserię, zapach oleju i smaru z silnika, który przeszywają kule, co jego samego chroni przed pociskami.
Czuje powietrze wpadające przez otwarte drzwi od strony pasażera i tworzące przeciąg, bo powietrze dostaje się także przez zniszczoną przednią szybę.
Czuje fragmenty szkła, które lecą mu na głowę, wbijają się w mundur i ranią skórę.
Osorio, swojego partnera, faceta, który kilka tygodni wcześniej zaprosił go do siebie na święta Bożego Narodzenia („Przecież nie będzie siedział sam, biedaczyna, kobieto, jedna osoba więcej nie zrobi różnicy…”), tego niefrasobliwego i sympatycznego marudy, który wkurza go przez większość czasu, teraz prawie nie widzi. Zaledwie ramię wykręcone pod nienaturalnym kątem na oderwanych drzwiach.
Ruano nie słyszy strzałów ani przerażonych krzyków ludzi, ani pisku opon furgonetki oddalającej się z największą prędkością. Echo dźwięku buta stawianego przez Osorio na asfalcie gaśnie tak samo, jak gaśnie sam Osorio, który umiera, nie kończąc zdania.
A kto będzie strzegł strażników?
Juwenalis
Jest tylko punkcikiem na porannym niebie.
Słońce jeszcze nie wzeszło, kiedy bombardier global express 7000 zaczyna schodzić do lądowania od zachodu, nie czekając na zgodę na podejście. Lotnisko Cuatro Vientos zostało zamknięte dla ruchu, jedyny wyjątek zrobiono dla tej maszyny.
Antonia Scott nie spuszcza go z oczu, kiedy ląduje. Czeka, siedząc na masce samochodu, nie zwracając uwagi na poranną wilgoć, aż samolot zatrzymuje się przed nimi.
Drzwi bombardiera się otwierają i znajoma postać odcina się w prostokątnym świetle. Antonia schodzi z maski i idzie w jej kierunku, jedną rękę trzyma na plecach, ignorując skurcze w zdrętwiałych nogach.
– Spóźniasz się – mówi.
– Mieliśmy problemy z wylotem z Gloucester – odpowiada cień z jasnego prostokąta.
Antonia nie odrywa ręki od pleców, kiedy powoli pokonuje osiem schodków. Dopiero gdy ma pewność, że kobieta jest tą osobą, na którą czekała, rozluźnia palce na kolbie sig sauer P290, który ma wetknięty za pasek.
– Zmieniłaś fryzurę.
– To mój naturalny kolor. Blond mi się znudził.
Carla Ortiz uśmiecha się ciepło pomimo zmęczenia i strachu, który wygląda z jej dużych brązowych oczu. Wyciąga rękę, żeby się przywitać, lecz cofa ją w ostatniej chwili.
– Nie… nie lubię kontaktu fizycznego – usprawiedliwia się Antonia.
– Wiem. Poinformowano mnie. O tym i o innych rzeczach.
– Wstydliwych, jak przypuszczam.
– Dobrze przypuszczasz, dziecko – odzywa się głos po angielsku z wnętrza maszyny.
Antonia wchodzi do środka i przykuca przed pierwszym fotelem. Guzowate, ozdobione pierścionkami dłonie, zimne jak pościel zimą, czule mierzwią jej włosy.
– Wyglądasz okropnie – mówi babcia Scott, wskazując fioletowe worki pod oczami na twarzy wnuczki.
– A ty wyglądasz… – odpowiada Antonia, powstrzymując wzruszenie, jakie wywołuje w niej pieszczota.
Babcia i Marcos były jedynymi osobami, za których dotykiem tęskniła. Jej mąż umarł kilka godzin wcześniej, odłączony od aparatury utrzymującej go przy życiu decyzją samej Antonii, po latach bezsensownego czekania. A babci Scott nie zostało już wiele czasu. Ta niespodziewana podróż w środku nocy bynajmniej nie pomaga.
Antonia obserwuje garść kości obciągniętych sukienką w groszki. W ręce, którą nie głaszcze wnuczki, trzyma szklankę napełnioną whisky na jeden palec.
Antonia natychmiast zauważa brak śladów ust na krawędzi szklanki, brak zapachu w jej oddechu, i uświadamia sobie, że babcia nie może już ruszać lewą ręką. Otwiera usta, żeby ją o to zapytać, gdy pewna myśl przemyka jej przez głowę. Myśl z baskijskim akcentem i krzepkim, bo przecież nie grubym, głosem.
„Zadała sobie wiele trudu, żeby to przed tobą ukryć. Pozwól jej wierzyć, że jej się udało”.
– …piękniej niż kiedykolwiek – kończy zdanie z niemałym wysiłkiem.
– Zaraz będę miała sto lat, dziecko. To przestało być prawdą dekady temu.
Antonia patrzy w wyblakłe niebieskie oczy babci i czuje, że serce jej się rozpada. Być może ostatni raz widzą się na żywo. Chce się nad nią nachylić i ją przytulić, pragnie tego z całych swoich sił, ale nie potrafi tego zrobić.
– No już, dziecko – mówi babcia z ostatnią pieszczotą na pożegnanie. – Idź robić swoje. A potem mi o tym opowiesz.
Antonia przytakuje i wstaje. Przez długie minuty rozgląda się po kabinie, głucha na próby nawiązania rozmowy przez Carlę; czuje, jak narasta w niej niepokój. Wreszcie kończy przegląd wnętrza, choć tylko powierzchowny.
Na więcej nie ma czasu.
Podchodzi do Carli.
– Jakieś wieści na temat inspektora Gutiérreza? – pyta biznesmenka.
– Furgonetka uciekła. Na razie nie wiemy nic.
Carla się waha, boi się, lecz ostatecznie zbiera się na odwagę.
– Ona… ona tam była, prawda?
Antonia przytakuje. Zapada niezręczna cisza, z rodzaju tych, które dawniej była zmuszona wypełniać obietnicami. Wielkimi, uspokajającymi obietnicami. Dla innych osób – pustymi.
Dla innych osób obietnica złożona w takim momencie jak ten to tylko słowa.
Nie dla Antonii Scott.
Dla Antonii obietnica to umowa. Umowa, za którą – jeśli się z niej nie wywiąże – i tak płaci. Poczuciem winy i wyrzutami sumienia – walutą inflacyjną.
Dlatego w takich momentach Antonia nie wypełnia ciszy takimi słowami jak „znajdę inspektora Gutiérreza” albo „złapię kobietę, która cię porwała i torturowała”. Nie, bo w ciągu ostatnich miesięcy Antonia nauczyła się czegoś na temat obietnic.
Dlatego do Carli mówi to:
– Przykro mi z powodu twojego ojca.
Cień przemyka przez twarz młodej kobiety, która odwraca wzrok.
– Był już w podeszłym wieku.
– Mogłaś z nim porozmawiać? Zanim…
Pod tym wielokropkiem kryją się całe encyklopedie.
– Ja nie chciałam, a on nie mógł – odpowiada Carla, wzruszając ramionami.
Udar, który dopadł Ramóna Ortiza kilka miesięcy wcześniej, zredukował go do zaślinionego wraku. Śmierć nikogo nie wyklucza ze swojej listy, nawet najbogatszego człowieka na ziemi. Cała władza i cały majątek biznesmena jedynie zapewniły Ramónowi lepsze miejsce zgonu, lecz mu nie zapobiegły.
Bogata dziedziczka zmieniła się przez ten czas, gdy była przetrzymywana przez Ezequiela.
Ze studzienki wyszła inna. Resztki lekkomyślności i kapryśności, jakie w sobie miała, spłonęły bez płomienia w ciemnym zamknięciu. Tam, gdzie przedtem znajdowały się egoizm i potrzeba bycia ważną, teraz pojawiły się szczodrość i pewność siebie, mroczne i dezorientujące. Rzadziej się uśmiechała, ale kiedy to robiła, był to szczery uśmiech.
I nie, nigdy nie pogodziła się z ojcem. Biznesmen czekał na nią przy wyjściu ze studzienki kanalizacyjnej na ulicy Jorge Juan, w środku chmary fotoreporterów i dziennikarzy. Ona zignorowała rękę, którą do niej wyciągnął, i postanowiła wesprzeć się na inspektorze Gutiérrezie, mężczyźnie, który pokonał tunel pełen ładunków wybuchowych i został postrzelony, by ją uratować. Nie odpowiedziała na uścisk, którym obdarzył ją Ramón, nie uśmiechnęła się ani nie uroniła choćby jednej łzy. Później odsunęła się od niego i zwróciła do dziennikarzy. Zaskakująco wyraźnym głosem podziękowała im za zainteresowanie i oznajmiła, że czuje się doskonale i jest gotowa na powrót do pracy. Cały świat wysłuchał jej spokojnych słów w porannych wiadomościach i akcje firmy wzrosły o sześć procent.
Do Ramóna nie odezwała się już więcej na osobności. Choć próbowała. Setki razy chciała go zapytać, dlaczego zostawił ją na pastwę losu. Dlaczego nie uległ szantażowi Ezequiela, co ona zrobiłaby bez wahania, gdyby niebezpieczeństwo groziło jej własnemu synowi.
Jej syn, który teraz przykryty kocem śpi na jednej z kanap w środkowej części prywatnego odrzutowca – to wszystko, co się liczyło. Nic więcej. Kiedy była przetrzymywana, pragnęła tylko móc przytulić go ponownie. Za niego wymieniłaby wszystko. Do ostatniego miliarda euro, jakie miała, a nawet drobne z torebki, gdyby o nie też poprosili.
Dopiero kiedy umarł Ramón (pewnej soboty o trzeciej po południu, w trakcie serwisu informacyjnego), wszystko zrozumiała. Leżał w szpitalnym łóżku, oglądając telewizję, lekko drzemiąc, jakby zasnął. I nagle umarł. Nie robiąc hałasu, po prostu odszedł. To wszystko opowiedziała jej prywatna pielęgniarka, jedna z czterech, które zajmowały się nim dniem i nocą. Carla odebrała telefon osiem po piętnastej, już wiedząc (takie rzeczy zawsze się wie), że jej ojciec właśnie zmarł. I gdy tylko się rozłączyła, ponownie zaczęła się wpatrywać w ekran telewizora, nie zwracając uwagi na szereg banalnych zdarzeń ani okrutną ironię, że oboje oglądali dokładnie ten sam program w odległości ośmiu kilometrów od siebie.
Właśnie odziedziczyła imperium z dwunastoma cyframi. Jedynką, po której następuje jedenaście zer. Niebywała, absurdalna kwota, do której za życia Ramóna Ortiza przykładała tak małą wagę, jak w tej chwili do telewizyjnych wiadomości. Podobnie jak te obrazy na ekranie, traktowała to jako coś, co po prostu było. Co znajdowało się poza jej zakresem odpowiedzialności i jej wpływem.
Owszem, w firmie wypruwała sobie żyły, pracując po kilkanaście godzin na dobę, jakby nie było jutra. Ale robiła to po to, żeby zyskać jedyne, czego nie mogła mieć. Szacunek swojego ojca.
Na ogromnym stucalowym telewizorze mogła prawie zobaczyć obrazki z wiadomości z następnego dnia. Prawie, bo telewizor był drogi, ale nie aż tak. Mogła zobaczyć samą siebie ubraną na czarno, witającą gości w domu pogrzebowym. Na pewno będą para królewska, premier rządu, kilku ministrów. A także inne ważne osoby, jak Laura Trueba czy Bill Gates. Nagle stała się kimś innym. Właśnie spadła na nią cała wywrotka odpowiedzialności. Życia setek tysięcy pracowników oraz inwestycje milionów ludzi od tej chwili zależały od każdego z jej gestów. Zmiana tonu, zawahanie mogły zrujnować wszystko.
Właśnie wtedy pojęła zdradę ze strony ojca. Właśnie wtedy chciała do niego zadzwonić, powiedzieć, że go rozumie. Że mu nie przebacza (to byłoby niemożliwe), ale że go rozumie.
Ponieważ wraz z tą kosmiczną liczbą, wraz z tymi jedenastoma zerami, odziedziczyła prawdę, stalową i błyszczącą, mieszczącą się zaledwie w pięciu słowach.
To nie ona je zarobiła.
– Przedyskutujmy ponownie plan – mówi Antonia, ruszając do przedniej części samolotu.
Patrząc na tę drobną kobietę, niższą od niej niemal o dwadzieścia centymetrów, Carla Ortiz czuje dziwną zazdrość. Antonia Scott nie jest brzydka, ale nie jest też pięknością. Nie chodzi o to, ani nawet o intelekt. To jej niezłomna determinacja. Uratowała jej życie w tunelach stacji Goya Bis, a więc Carla ma u niej wieczysty dług.
Kiedy Antonia do niej zadzwoniła, zaledwie kilka tygodni wcześniej, Carla spodziewała się jakiejś prośby. Jakiegoś rodzaju zapłaty. Oczywiście była gotowa jej to dać. Nawet bardzo chętnie.
Nie ma tańszej przysługi niż ta, którą można unieważnić pieniędzmi.
Zamiast tego Antonia Scott opowiedziała jej historię, która wywróciła jej żołądek i pozbawiła snu. Historia o tym, jak nieznajoma kobieta, którą z braku lepszego nazwiska nazwiemy Sandrą Fajardo, zmanipulowała chorego psychicznie człowieka, wmawiając mu, że jest jego córką. O tym, jak oboje ją porwali, aby rzekomo szantażować jej ojca. O tym, jak ciało fałszywej Sandry nigdy nie zostało znalezione.
O tym, jak wszystko, co wiedzieli, okazało się jednym wielkim kłamstwem.
– Nie rozumiem. Szantażowanie mojego ojca nie było prawdziwe?
– To była tylko porządnie przygotowana farsa – odpowiedziała Antonia. – Z jakiegoś nieznanego mi powodu to wszystko ma związek ze mną.
Wtedy opowiedziała jej o nieuchwytnym i tajemniczym panie Whicie. Człowieku, który stał za Sandrą Fajardo.
– Nie mogę w to uwierzyć. Zginęło tylu policjantów, którzy próbowali mnie uratować. Zginęła kobieta ze szkoły twojego syna. Ile ludzkich istnień kosztowała ta farsa, jak ją nazwałaś?
– Osiem, o ile nam wiadomo.
– Myślałam… że to się skończyło – powiedziała Carla przestraszonym głosem. Na próżno wyczekiwała uspokajającej odpowiedzi Antonii. Nie pojawiła się.
Wtedy dosięgło ją wspomnienie.
Objazd.
Mężczyzna z nożem.
Pościg przez las.
Ukłucie w szyję, kiedy już się poddała.
A później rozpaczliwa batalia z ciemnością. Miły głos, który okazał się głosem jej dręczycielki.
– Wiesz…? Wiesz, czego chce?
– Nie. Ale się dowiem.
Zanim się rozłączyła, przekazała Carli jasne wytyczne dotyczące tego, co ma zrobić, jeśli kiedyś spełni się najgorszy z jej koszmarów.
Stało się to dziesięć godzin temu.
Wiadomość od Antonii była krótka:
„WRÓCIŁA”
Ale to było wszystko, czego Carla potrzebowała. Wstała od stołu w środku kolacji z partnerami handlowymi, mamrocząc jakąś wymówkę, i wsiadła do samochodu, wydając jednocześnie polecenie opiekunce, żeby wyciągnęła jej syna z łóżka.
Lot z La Coruñi do Gloucester, żeby odebrać babcię Scott, zajął im dwie godziny. Wystartowanie z lotniska kolejne cztery. Ale wreszcie tu byli.
Zgodnie z planem.
– Żadnych telefonów komórkowych. Żadnych urządzeń elektronicznych. Żadnego szukania w internecie informacji o mnie ani wiadomości dotyczących Hiszpanii. Żadnego dostępu do moich kont mailowych, żadnego kontaktu z nikim – wylicza Carla.
– Daj mi swój portfel – prosi Antonia.
Carla przeszukuje torebkę i podaje go jej z grymasem niezadowolenia. Antonia wyjmuje karty kredytowe, dowód osobisty, a nawet kartę rabatową Sephory, wrzuca wszystko do woreczka na wymiociny, a ten z kolei do kosza na śmieci. Ze swojej torby wyjmuje zapalniczkę i pojemnik z płynem do zapalniczek i w kilka chwil zamienia życie Carli w śmierdzącą kałużę. Oszczędza tylko czarny metaliczny prostokąt, który chowa sobie do kieszeni.
– Uważaj z tą kartą, Antonia. Nie ma limitu kredytowego.
– Nie przesadzam z wydatkami. Ty będziesz potrzebować pieniędzy.
– Ta walizka jest przygotowana od wielu tygodni – mówi Carla, wskazując ogromną samsonite.
Antonia nie zadaje sobie trudu, by ją otworzyć. Wie, co jest w środku.
– W dolarach?
– I w jenach, euro i w funtach.
Antonia przytakuje z aprobatą.
– Dokąd mamy się udać?
– Gdybym wiedziała, naraziłabym was na niebezpieczeństwo. Nie powinnaś podejmować żadnej decyzji, kierując się logiką. Ale dam ci coś, co ci pomoże.
Antonia wkłada do dłoni Carli plastikową kostkę o krawędzi dwudziestu milimetrów. Na każdej stronie są wyryte kropki, w taki sposób, że na przeciwległych stronach ich suma równa się siedem.
Przez chwilę Carla obserwuje kostkę z zakłopotaniem, aż pojmuje, o co chodzi Antonii.
– Każda decyzja to rzut kostką. Zmień samolot w następnym miejscu docelowym. I zrób to znowu w kolejnym. Potem poruszaj się lądem przez co najmniej sześćset kilometrów i wsiądź w samolot rejsowy. Później kolejna podróż lądem w przeciwnym kierunku. Nie będzie łatwo – podsumowuje, patrząc przez ramię Carli.
Ona przenosi wzrok na babcię Scott, która najwyraźniej zasnęła.
– Spokojnie. Pochowa nas wszystkich.
– Nie rozumiem, jak to mogłoby mnie uspokoić. To bardzo realna możliwość – mówi Antonia.
Dopiero przerażona mina Carli ujawnia, że znowu wpadła w pułapkę języka figuratywnego. Gdyby Jon tu był, rzuciłby jakiś komentarz, czym rozładowałby sytuację, ale tak nie jest. Antonia też nie przeprasza. Po pierwsze dlatego, że nie umie owijać w bawełnę. Nawet nie wie, co znaczy to wyrażenie. A po drugie dlatego, że zagrożenie jest naprawdę bardzo realne.
Teraz, gdy Sandra wróciła, nikt nie jest bezpieczny. A tym bardziej Carla – jedno z trofeów, które wymknęło jej się z rąk.
– Musimy już lecieć – mówi biznesmenka, nerwowo wyginając sobie palce.
Antonia rozumie, że nie może jej dłużej zatrzymywać.
Antonia podchodzi do drzwi samolotu i daje znak. Z samochodu (świeżo odnowiony rolls royce phantom) wysiada wysoki, szczupły mężczyzna z zapadniętymi policzkami. W garniturze, z idealnie zawiązanym węzłem krawata, mimo że od wielu godzin czekał na tylnym siedzeniu. Na rękach niesie niezwykle cenne zawiniątko. Kolejne trofeum, które wymknęło się z rąk Sandry Fajardo.
– Ile to potrwa? – pyta mężczyzna.
Jak na dyplomatę nigdy nie był zbyt dużym zwolennikiem własnej elastyczności, wolał ją raczej u innych. Z drugiej strony sir Peter Scott, ambasador Zjednoczonego Królestwa w Hiszpanii, jest angielskim zamożnym dżentelmenem w średnim wieku, więc arogancja jest niemal obowiązkowa.
Poranna wilgoć oraz noc spędzona w samochodzie też nie pomagają jego manierom. Unosi podbródek i patrzy wnikliwie na biznesmenkę.
– Przepraszam, chyba nas sobie nie przedstawiono – odzywa się Carla.
– Doskonale pani wie, kim jestem, a ja doskonale wiem, kim pani jest. A teraz, jeżeli nie ma pani nic przeciwko, chciałbym usłyszeć odpowiedź.
Antonia kręci głową. Carla nic nie mówi.
– Potrwa tyle, ile będzie trzeba – dobiega szorstki głos zza jego pleców.
Ambasador się odwraca i napotyka poważny wzrok babci Scott. Możliwe, że dyskretnie przełyka ślinę.
– Wybacz, matko. Nie zauważyłem cię, gdy tu wszedłem.
– Jasne, że nie. Byłeś bardzo zajęty byciem nieuprzejmym. Kiedy ostatni raz do mnie zadzwoniłeś?
– Obowiązki na moim stanowisku…
– Są ważniejsze od matki. Dałeś mi to wyraźnie do zrozumienia. Teraz podejdźże tu i daj mi zobaczyć mojego prawnuka.
Jorge Losada Scott od wielu godzin chrapie, nieświadomy dramatu, jaki rozgrywa się wokół niego. Owinięty w kraciasty koc i w piżamie z Baby Yodą, nie budzi się nawet wtedy, kiedy babcia Scott odsłania jego twarz. Ma ogniście czerwone policzki i rozchylone usta.
– Ma twój nos, Peter.
– To prawda – zgadza się ambasador z uśmiechem.
– Na szczęście całą resztę ma po Antonii. A teraz połóż go na kanapie, bo znowu dostaniesz przepukliny, dziecko.
Sir Peter Scott posłusznie wykonuje polecenie. Siedzisko obite końską skórą trzeszczy, kiedy kładzie Jorgego obok syna Carli Ortiz. Zawiniątka są niemal tej samej wielkości, bo między chłopcami jest tylko kilka miesięcy różnicy.
– Wszystko będzie dobrze – mówi Carla.
– Nie może pani tego zagwarantować.
– Na miłość boską, Peter – gani go babcia Scott. – Ta kobieta ci mówi, że zrobi wszystko, co w jej mocy. Chcesz mieć gwarancję, to kup sobie toster.
Ambasador przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą, spojrzenie utkwił między swoim wnukiem a babcią Scott. W końcu kiwa głową w stronę staruszki i wielkimi krokami opuszcza pokład samolotu, nie oglądając się za siebie.
Parę minut później, po pożegnaniu i przekazaniu ostatnich wskazówek, Antonia dołącza do niego przy samochodzie. Samolot zaczyna kołować, zanim ona dojdzie do ojca.
– Nie powiedziałaś, że będzie twoja babcia – odzywa się sir Peter.
– Taki był cel.
– Wolałbym wiedzieć, że tu będzie, Antonia.
– Powinieneś z nimi polecieć.
– Twoja babcia i ja razem na ograniczonej przestrzeni przez wiele godzin. Cóż za dziwny pomysł. Nie potrzebowalibyśmy żadnego psychopaty, żeby nas pozabijał.
– Byłbyś bezpieczniejszy.
– Bezpieczniejszy, tłukąc się Bóg wie gdzie, niż w ambasadzie ochraniany przez oddział SAS? – wypala sir Peter. – Nawet nie wiem, dlaczego pozwalam, żeby Jorge…
– Sandra Fajardo już raz go porwała, w samym środku dnia i z miejsca, które uważaliśmy za bezpieczne. Naprawdę chcesz podejmować ryzyko?
Ambasador cmoka sfrustrowany. Zaledwie kilka godzin wcześniej córka zadzwoniła do niego, żeby pomógł jej z trudnym zadaniem, jakim było pożegnanie się z mężem już na zawsze. Natychmiast do niej przyjechał, to było jego obowiązkiem. To, co się działo, oznaczało posunięcie we właściwym kierunku do upragnionego pogodzenia się z córką. Pożegnanie Marcosa było pierwszym krokiem, żeby odzyskać część człowieczeństwa, które Antonia utraciła. Przez krótką chwilę, przy monitorze pracy serca, który wydawał coraz wolniejsze piknięcia, sir Peter zobaczył odbicie uśmiechniętej i szczęśliwej dziewczynki, która rozrabiała na korytarzach konsulatu w Barcelonie, kiedy była niewiele starsza od Jorgego. Uśmiechniętej i szczęśliwej dziewczynki, którą mogła być, gdyby prowadziła inne życie.
Z tamtej dziewczynki nie ma nic w drobnej kobiecie, która stoi obok niego na płycie lotniska. Jej oczy przypominają dwa kawałki obsydianu.
„A co jeszcze bardziej przerażające”, myśli ambasador, „to, co mi właśnie powiedziała, jest prawdą”.
– Chyba nie chcę podejmować ryzyka – przyznaje.
– Powinieneś z nimi polecieć – upiera się Antonia.
– Samolot już wystartował.
– Możemy sprawić, żeby zawrócił.
– To ty powinnaś wsiąść do tej maszyny.
– Sama umiem o siebie zadbać.
Z ciemności, gdzie czekał, wyłania się jeden z ochroniarzy jej ojca. Antonia dobrze go pamięta. To on wyciągnął ją z pokoju Marcosa. Metr dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt siedem kilogramów i brak sympatii do Antonii. Ceglany mur w garniturze, elitarne wyszkolenie, oficer SAS.
Ambasador wskazuje Antonii twardziela, kiedy ten otwiera mu drzwi samochodu.
– Dziękuję, Noah.
A potem wskazuje ją. Taką małą, taką samotną.
– Mnie ma kto chronić, Antonia. Dniem i nocą. Ty nie masz nikogo takiego.
Sama na środku płyty lotniska, patrząc, jak samochód jej ojca się oddala, Antonia myśli o ostatnim zdaniu, jakie jej powiedział.
„Mnie ma kto chronić. Ty nie masz nikogo takiego”.
Co Antonia tłumaczy jako:
Rakṣakuḍuha.
W telugu, z rodziny języków drawidyjskich, którym posługują się siedemdziesiąt cztery miliony ludzi, oznacza obrońcę bez zbroi. Tego, który wyskakuje nago na trajektorię strzały.
Antonia miała kogoś takiego. A teraz już nie ma. White odebrał go jej bez żadnego wyjaśnienia. Przysłał tylko wiadomość o treści:
„MAM NADZIEJĘ, ŻE O MNIE NIE ZAPOMNIAŁAŚ.
ZAGRAMY?
W.”
Podjeżdża do niej czarne audi A8 z przyciemnionymi szybami. Otwierają się drzwi od strony pasażera, zapraszając ją do środka. Przez moment Antonia (wbrew wszelkiej logice, co dla niej wyjątkowo nietypowe) ma nadzieję, że za kierownicą siedzi inspektor Jon Gutiérrez. Kilka krótkich chwil magicznego myślenia, mocnego ściskania kciuków i pragnienia, pragnienia, pragnienia, by się spełniło. Wszechświat zwraca jej zwyczajną odpowiedź. Tyle że w przypadku Antonii wiąże się to z dodatkowym wstydem, że uległa takiej pospolitości.
Wściekłym gestem otwiera tylne drzwi i pada na siedzenie.
– Teraz jestem twoim szoferem, Scott?
– Potrzebuję zamknąć na chwilę oczy.
– Siedzenie z przodu jest całkowicie rozkładane.
– Tak, ale tutaj z tyłu jestem sama.
Mężczyzna siedzący za kierownicą się odwraca. Brunet ze sporymi zakolami, cienkimi przyciętymi wąsami i oczami jak u lalki, które wyglądają, jakby były namalowane, a nie prawdziwe. Krótki płaszcz w karmelowym kolorze. Drogi.
– Uważaj, gdzie kładziesz stopy. Tam z tyłu leży strzelba Czechowa – mówi Mentor.
Podobnie jak Antonia spędził wiele godzin, pilnując wjazdu na płytę lotniska.
– To nie czechow. To remington osiemset siedemdziesiąt – odpowiada Antonia, otwierając jedno oko i kopiąc w strzelbę czubkami sportowych butów.
– Jest naładowana – mówi zdenerwowany Mentor, odwracając się, żeby zabrać broń z dala od stóp Antonii. – Wiesz przecież, co powiedział Czechow na temat strzelb.
– Nie mam pojęcia.
– Że jeśli w pierwszym akcie pojawia się strzelba, to w trzecim wystrzeli.
– Jesteśmy w trzecim akcie.
– O to mi właśnie chodziło, Scott.
Po krótkiej walce z pasem bezpieczeństwa Mentorowi udaje się chwycić broń, po czym kładzie ją na siedzeniu obok siebie.
– Jak poszło z twoim ojcem?
– Tak dobrze, jak można się było spodziewać.
– Aż tak źle, co?
Antonia nie odpowiada, tylko wbija wzrok w okno. W oddali słychać grzmot, co zbiega się z pomrukiem audi, kiedy Mentor uruchamia silnik. Krople deszczu zamieniają się w małe efemeryczne komety, które gonią się po szybie.
Na M-40, na wysokości wyjazdu z centrum handlowego Plenilunio, z powodu sporego ruchu poruszają się bardzo powoli. Antonia zwraca uwagę na samochód z sąsiedniego pasa. Biała furgonetka takiej samej marki jak tamta, którą porwano Jona. Tyle że inny model. Na środkowym siedzeniu jedzie dwoje małych dzieci, które rzucają w siebie zabawką. Kiedyś był to dinozaur, a teraz to tylko bezkształtna masa w zielonym kolorze pełna śladów po ugryzieniach. Matka się odwraca i mówi coś do nich, poważnym tonem, sądząc po wyrazie twarzy, ale tak naprawdę nie jest zła.
To tylko zwyczajna rodzina, która jedzie do centrum handlowego, żeby spędzić tam nic nieznaczący dzień razem z innymi zwyczajnymi rodzinami. Antonia się zastanawia, co oni zrobili, żeby wieść takie życie, i co zrobiła ona, żeby zasłużyć sobie na swoje. Oczywiście nie znajduje odpowiedzi. Jedynie…
Pothos.
W języku greckim oznacza pragnienie tego, co nieosiągalne.
Antonia pragnie, nie pierwszy zresztą raz, mieć rodzinę, w której mogłaby się schronić, miejsce, w którym mogłaby się ukryć. Ale nie ma nic oprócz dzikiego wrzasku małp w głębi jej umysłu. Przy tej wątpliwej kołysance w końcu zasypia.
Kiedy się budzi, słońce stoi już wysoko na niebie.
Trąc oczy, wysiada z samochodu, ma pełny pęcherz i ciastowaty język. Są na parkingu nijakiej hali przemysłowej w środku nijakiego osiedla. Rejas, przedmieście na południe od lotniska Adolfo Suárez Madryt-Barajas, to byle jakie miejsce, ostatnia smuga, jaką widzą podróżni, zanim taksówkarz poinformuje, że należy się trzydzieści euro, dziękuję bardzo. To prawda, że miliony ludzi odwiedzają co roku Plenilunio, to największe centrum handlowe w mieście. Ale nikt nie zapuszcza się dalej niż na parking. Niedaleko znajduje się względnie porządne osiedle. Ale wystarczy przejechać parę kilometrów na wschód i panorama się zmienia. W miarę uporządkowane budynki ustępują miejsca chaosowi. Puste hale sąsiadują z rozpadającymi się domami jednorodzinnymi, zagrodami z końmi, w połowie wybudowanymi i porzuconymi biurowcami. Ogrodzone działki z banerami NA SPRZEDAŻ, z których słońce zżarło czerwień i czerń, żeby zwymiotować jasnym różem i wyblakłą szarością. Banery, na których nie da się już przeczytać numeru telefonu. Ale gdyby się dało, okazałoby się, że ma tylko siedem cyfr.
Miejsce zapomniane przez Boga i przez jego bezpośrednich przełożonych – radnych zajmujących się zagospodarowaniem przestrzennym.
Garść ulic z nazwami miesięcy, wśród których Sierpień i Grudzień są do siebie dość podobne.
Stąd droga nie prowadzi w żadne inne miejsce i z tego powodu to właśnie tutaj Mentor postanowił urządzić kwaterę główną projektu Czerwona Królowa w Hiszpanii.
Z zewnątrz wygląda to jak zwykła hala przemysłowa, z ogrodzonym parkingiem i renomowaną nazwą firmy produkującej kruszywo, budynek zbudowany z aluminium i betonu.
Mentor siedzi na betonowych schodach prowadzących do środka i dopala papierosa. Sądząc po wysokości kupki, jaką utworzyły pety między jego stopami, nie ruszył się stamtąd od wielu godzin.
– Za dużo palisz – mówi Antonia, pokonując odległość od samochodu, który służył jej za łóżko, do schodów, które Mentorowi służyły za poczekalnię.
– Moja żona uważa tak samo. Ale nigdy nie ma dobrej chwili na rzucenie.
– Dlaczego mnie nie obudziłeś?
– Wiesz dlaczego. Właśnie wróciłaś z długiej misji. I przez całą noc nie zmrużyłaś oka.
– Nie mamy czasu do stracenia.
– Jak jesteś niewyspana, robisz się strasznie irytująca i rozkapryszona.
Antonia protestowałaby i kopnęłaby ziemię, ale spała wystarczająco długo, by tylko wziąć głęboki wdech i dwoma susami znaleźć się na schodach.
Po drugiej stronie szklanych drzwi (bez zamka ani niczego) są łuszczący się kontuar z melaminy, linoleum, poczekalnia z dwoma fotelami, z których wystaje wypełnienie, oraz kilka magazynów na temat kruszyw, łącznie z ostatnimi numerami „ANEFA”, oficjalnym pismem tego sektora. W bieżącym numerze – „Wszystko o piaskach krzemionkowych!”.
– Identyfikacja, bardzo proszę – mówi młody chłopak zza kontuaru.
Antonia patrzy na Mentora ze wstrętem. On wzrusza ramionami.
– Chłopak jest nowy.
– Chłopak jest posłuszny – odpowiada pracownik.
– Nie mogę naginać zasad. Poza tym dawno cię tu nie było. Musi sprawdzić, czy to ty.
Antonia ustępuje i podchodzi do czegoś, co wygląda na załataną celofanem brudną obudowę kamery internetowej, która była stara, jeszcze zanim Zuckerberg założył Facebooka.
W środku znajduje się oczywiście skaner siatkówki najnowszej generacji, który wydaje piknięcie na ekranie ukrytym za kontuarem.
– Wszystko gotowe, proszę pana.
– Dziękuję. Idziemy, Scott – mówi Mentor, wskazując drzwi.
Ona patrzy na niego, nie ruszając się z miejsca.
– To już koniec lekcji?
– Nie wiem, o czym mówisz.
Wkurzona Antonia rusza za Mentorem do metalowych drzwi, które otwierają się z brzęczeniem. Mentor pociąga za klamkę, ale Antonia łapie za drzwi, nie pozwalając mu ich otworzyć.
– Dałeś mi spać w samochodzie przez cztery godziny. Teraz ten numer z wejściem. Próbujesz mi coś powiedzieć, nie umknęło mi to.
– Scott, naprawdę za tobą tęskniliśmy.
– Zaoszczędzilibyśmy czas, gdybyś od razu mi powiedział, o co chodzi.
Mentor zagryza dolną wargę, próbując uzbroić się w cierpliwość.
– Wiadomość jest taka, że nie jesteś z tym sama i że musimy uważać bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
– Wiadomość przyjęta. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, musimy zacząć szukać Jona Gutiérreza.
– A jak myślisz, co robiliśmy, kiedy spałaś? – pyta Mentor, otwierając w końcu drzwi.
Wchodząc, Antonia wstrzymuje oddech. Już prawie zapomniała, jak duże wrażenie robi to miejsce.
Prawie, ponieważ Antonia nie zapomina niczego.
Obskurna recepcja z meblami z lat dziewięćdziesiątych ustępuje miejsca jasnej otwartej przestrzeni o wysokości sześciu metrów. Z sufitu zwisają potężne tysiącdwustupięćdziesięciowatowe reflektory, które oświetlają szereg połączonych ze sobą modułów wykonanych z betonu i przymocowanych do podłoża stalowymi belkami – miasteczko w miniaturze. Strefa przy wejściu służy za parking dla zmodyfikowanych audi A8. Z czterech miejsc zajęte jest tylko jedno. Na pozostałych ktoś przykleił na podłodze zdjęcia w formacie DIN A3 z kolejnych wypadków.
Na widok fotografii Antonia pozwala sobie na delikatny uśmiech, który nie umyka uwadze Mentora.
– Nie ma w tym nic śmiesznego. W niecały rok posłaliście na złomowisko trzysta tysięcy euro.
– Ja tylko sto tysięcy. Pozostałe policz Jonowi.
– Zastanawiam się, czy go ratować.
Pierwszy z betonowych modułów, obok którego przechodzą, to sześcienna konstrukcja z wielkim oknem po jednej ze stron. W środku jest ciemno, ale Antonia nie potrzebuje światła, żeby wiedzieć, co jest w środku. Na pamięć zna każdy centymetr sali treningowej. I nie są to szczęśliwe wspomnienia.
Odwraca wzrok i przyspiesza kroku. Przed laboratorium doktorki Aguado jest zaparkowany MobLab, a dalej znajduje się sala zebrań. Przestronne pomieszczenie z wielkim stołem na środku i kilkunastoma trzydziestocalowymi monitorami wiszącymi na ścianie.
Nikt nie poświęcił nawet minuty, nawet jednej kropli farby, żeby doprowadzić do porządku kwaterę projektu Czerwona Królowa. Nie ma tu żadnego elementu, który nie byłby funkcjonalny albo nie wyglądałby jak wyjęty prosto z Łowcy androidów. Być może dlatego Antonia uważa, że jest taka piękna.
A mimo to od prawie czterech lat nie wchodziła do tej sali zebrań.
Mentor odsuwa się na bok, żeby pozwolić jej przejść. Kiedy jednak widzi jej wzrok i jej dłonie zaciśnięte w pięści, zastanawia się dwa razy.
– Nie ma pośpiechu, Scott.
Zdaje się, że to trochę potrwa.
Antonia ma urywany oddech, jej serce bije szybciej. Teraz, gdy życie Jona zależy od niej, ogarnia ją panika. Czy może raczej to ona pozwala ogarnąć się panice, ponieważ nie ma już wymówek.
Tak długo uciekała od tego, kim jest, od tego, co może robić, a teraz rzeczywistość ją dopadła. Antonia ma czarny pas w okłamywaniu samej siebie, lecz nawet ona potrafi przyznać, że w równym stopniu pragnie, jak i boi się przejść przez te drzwi i znowu wejść do tego pomieszczenia.
Chociaż to nie jest dobry pomysł.
Chociaż człowiek, któremu obiecała, że już nigdy więcej nie wróci do tej sali, leży teraz w domu pogrzebowym i nie ma nikogo, kto by przy nim czuwał.
Chociaż ołowiany ciężar w żołądku prosi ją, żeby odwróciła się na pięcie i uciekła z tej betonowej klatki. Z miejsca, które na zawsze przemieniło ją w coś nieskończenie lepszego, nieskończenie bardziej nieznośnego.
Wtedy zagląda przez szparę w drzwiach i widzi, że wszystkie ekrany zostały połączone, pokazując jeden podzielony wizerunek. Twarz inspektora Jona Gutiérreza. Z kręconymi rudawymi włosami, gęstą siwiejącą brodą. Z tą kwadratową szczęką wielkości słownika. Oczy zmrużone z powodu blasku flesza. Nawet mimo ogromnego zdenerwowania Antonia dostrzega brudną zagrywkę Mentora. Wścieka ją to, jak potrafi nią manipulować.
– Nie spiesz się – szepcze głos Mentora tuż przy jej uchu.
Antonia otwiera usta, by coś powiedzieć, ale on jej na to nie pozwala. Przysuwa się jeszcze bliżej, jego usta prawie jej dotykają. Jego ciepły i gorzki oddech palacza sprawia, że dostaje gęsiej skórki.
– Jeśli zamierzasz mi powiedzieć, że nie możesz, to nie rób sobie kłopotu. Cokolwiek dzieje się teraz w twojej głowie, przezwycięż to. Dałem ci jedną noc, żebyś zapewniła bezpieczeństwo swojej rodzinie, i poranek, żebyś odpoczęła. To wszystko. Bo ten człowiek, którego twarz widzisz, uratował ci życie więcej razy, niż możesz zliczyć.
Gdy słyszy te słowa, Antonię ogarnia nagła pewność.
Ciężar w jej klatce piersiowej robi się lżejszy, oddech się uspokaja. Małpy w jej głowie krzyczą nieco ciszej. To jest właśnie piękne w pewności. Karmi nas poczuciem ulgi.
Antonia wydycha powietrze, które przetrzymywała, i odwraca się do Mentora.
– Oczywiście, że mogę.
– Dobra dziewczynka.
– Nie zrozumiałeś. Mogę je zliczyć. Siedem razy – odpowiada Antonia, wchodząc do sali.
Widząc, że Antonia wchodzi, doktorka Aguado wstaje. Musi mieć około czterdziestu lat. Długie rzęsy, rozmazany makijaż, piercing w nosie, pozornie apatyczne spojrzenie. Teraz z iskierką strachu.
– Nawet pani nie wie, jak mi przykro z powodu…
Aguado milknie, ponieważ tak naprawdę nawet nie wie, od czego zacząć. Antonia przytakuje z szacunkiem. Cieszy się, że ją tu widzi.
– Bierzmy się do pracy.
– Oczywiście. Ach, prawie bym zapomniała – mówi doktorka i podaje jej szklankę wody oraz plastikowy kubeczek z czerwoną kapsułką.
Antonia kręci głową, robiąc wszystko, żeby tylko nie zajrzeć do kubeczka.
Kobieta patrzy zdziwiona na Mentora, ale ten wykonuje gest głową i Aguado zabiera kapsułkę. Dopiero wtedy Antonia zajmuje swoje stałe miejsce, naprzeciwko ekranów. Kółka krzesła, Herman Miller Aeron (w najmniejszym rozmiarze, żeby stopy nie wisiały jej w powietrzu), wydają charakterystyczny metaliczny dźwięk na betonie, kiedy podjeżdża do stołu.
– Co mamy?
– To wszystko – odpowiada Mentor, wskazując na wprost niej.
Na szklanym stole leżą dziesiątki raportów i fotografii. Antonia nachyla się nieznacznie, opiera łokcie na blacie i zaczyna przebiegać wzrokiem każdy dokument. Pięćdziesiąt sekund później ponownie podnosi głowę.
– Czyli nic.
– Tablica rejestracyjna furgonetki była fałszywa, ale o tym już wiesz.
– To ta sama rejestracja, co w samochodzie, w którym samobójstwo popełniła prawdziwa Sandra Fajardo – wtrąca Aguado.
– Makabryczny żart, Scott?
– Zostawia nam swój podpis. Jakby to było konieczne.
Antonia wciąż pamięta, jak przystanęła, żeby ją pozdrowić, a potem wsiadła do furgonetki, którą zabrali Jona. Elegancka kobieta o miłej twarzy.
Miła twarz, której nie widział nikt oprócz niej.
– Jest jakaś kamera bezpieczeństwa? Uliczna? Cokolwiek?
Mentor kręci głową. Antonia zna już odpowiedź. Gdyby było jakieś nagranie z kamery, leżałoby przed nią na stole.
– Możemy zrobić portret pamięciowy na podstawie twojego opisu. Za pół godziny mógłby się pojawić we wszystkich wydaniach wiadomości. Ale…
– Ale – powtarza Antonia, z irytacją bębniąc w stół.
Dopóki Jon Gutiérrez jest przetrzymywany przez Sandrę, nie mogą wykonać żadnego ruchu tego typu. Nie mogą zrobić zbyt wiele.
– Wszyscy moi ludzie próbują namierzyć furgonetkę w dzielnicy Usera. Sześciu nowicjuszy, których zostawiła nam policja, ekipa informatyków…
– Nawet moja asystentka – wtrąca Aguado.
– Wszyscy jeżdżą swoimi prywatnymi samochodami i pytają, czy ktoś widział furgonetkę.
– Marne szanse.
– Nie mamy innych możliwości, Scott. Nie ma zdjęć Fajardo, nie ma śladów, nie mamy niczego. Tylko martwego policjanta i drugiego w szpitalu pod wpływem środków uspokajających. Obaj próbowali zatrzymać mercedesa, zanim przejechał przez Manzanares. Uprzedzono ich, żeby nie interweniowali. Szukali medalu, a dostali sto strzałów w prezencie.
– Widziałam już raport balistyczny – mówi Aguado, wskazując dokument leżący przed Antonią.
– NATO-wska amunicja, pięć pięćdziesiąt sześć na czterdzieści pięć – odpowiada Antonia, nie patrząc na papier. – Wyjątkowo powszechna. Praktycznie każdy żołnierz w Unii Europejskiej używał jej kiedyś w ciągu ostatnich dziesięcioleci. I tysiące policjantów.
Zalega cisza, przez którą przebija się odgłos pocierania.
Aguado i Mentor obserwują, jak lewa ręka Antonii trzęsie się na papierach. Aguado szuka w kieszeni swojego fartucha pudełka, do którego schowała czerwoną kapsułkę Antonii. Mentor unosi nieznacznie brwi i bardzo powoli kręci głową.
Antonia chyba wreszcie zdaje sobie sprawę z ruchu i przytrzymuje sobie nadgarstek prawą ręką. Z jej ust pada niesłyszalne kłamstwo.
– Nic mi nie jest.
Na pytanie, którego nikt nie sformułował.
A potem mówi głośniej:
– Tylko tracimy czas. Nic z tego, co tu jest, nie pomoże nam znaleźć Jona – mówi, przesuwając denuncjatorskie papiery na środek stołu, poza zasięgiem jej trzęsących się rąk.
– Jakiś lepszy pomysł? – pyta Mentor.
– Musimy zrozumieć, co się dzieje. Musisz mi powiedzieć, dlaczego pojechałeś do Brukseli.
Mentor ulega prośbie Antonii i daje znać Aguado, która ze swojego laptopa wysyła sygnał na monitory.
– To stało się dziewięć dni temu. Kiedy jechaliście do Malagi na poszukiwania Loli Moreno.
Na zdjęciach widać hotelowy pokój. Luksusowy. Na dwumetrowym łóżku leży nagi mężczyzna. Pościel jest zmięta. Na ciele mnóstwo ran kłutych. Na fotografii są widoczne cztery stopy. Te, które zwisają z łóżka, należące do zadźganego, i te, które zwisają osiemdziesiąt centymetrów nad łóżkiem. Następne zdjęcie pokazuje właściciela drugiej pary stóp, powieszonego na wentylatorze. Oczy wychodzą z orbit, wykrzywiona twarz, język uwięziony między zębami.
– To Anglia.
– Jak go rozpoznałaś? Wątpię, czy jego własna matka potrafiłaby to zrobić.
– Nie rozpoznałam go. Markę wentylatora – wyjaśnia Antonia, wskazując malutki logotyp u podstawy urządzenia. – To model, który jest sprzedawany tylko w Wielkiej Brytanii.
– Callum Davis, Czerwona Królowa w Anglii – potwierdza Mentor, wskazując powieszonego. – I Rhys Byrne, jego giermek.
– Kochankowie?
– To zabronione, Scott.
– Nie odpo…
– Właściwie odpowiedziałem. Tak, byli kochankami. Nie otwarcie, ale w naszych ekipach niewiele się ukryje – mówi Mentor, patrząc na nią wnikliwie.
Antonia dokonuje ogromnych i bezowocnych wysiłków, żeby nie patrzeć na wybrzuszenie, jakie tworzy pudełko z czerwonymi pigułkami w kieszeni fartucha Aguado.
– Callum i Byrne mieli do wykonania dość niebezpieczną misję. Przemytnicy diamentów w Glasgow, groźni ludzie powiązani z mafią. Sądziliśmy, że oni to zrobili.
– Zespół techników zbadał miejsce zbrodni – wtrąca Aguado – i okazało się, że prawda jest znacznie gorsza.
Antonia wstaje i mrużąc oczy, podchodzi do zdjęcia swojego angielskiego odpowiednika. Wykonuje wznoszący i powtarzający się ruch ręką, jakieś obliczenia w pamięci, a potem znowu patrzy.
– To on go zabił, a później się powiesił.
– Skąd…?
– Rozpryski krwi na koszuli. Ten niemal idealny półkolisty kształt otacza inne, mniejsze. Mogły powstać tylko wtedy, gdy nóż trzymał Callum.
Aguado odchrząkuje zakłopotana i spogląda na Mentora.
– To prawda – potwierdza on. – Zajęło nam to trochę dłużej niż tobie, Scott. Noża nie było na miejscu zbrodni. Został znaleziony kilka godzin później w hotelowym ogrodzie. Ale wtedy już rozpętało się szaleństwo.
Na monitorach wyświetlają się nowe zdjęcia. Widać na nich audi A8 zaparkowane na chodniku na osiedlu mieszkaniowym. Tym razem Antonia nie musi się domyślać. Biało-czerwona taśma z napisem POLITIE, NIET BETREDEN wyjaśnia wszystko.
Na jednym z monitorów odtwarza się nagranie zarejestrowane telefonem komórkowym. Na siedzeniu pasażera w audi widzą ciało kobiety ubranej w szarą marynarkę i ołówkową spódnicę do kompletu. Dziura wlotowa po kuli jest mała, wielkości monety. W kontraście do szkód, jakie poczyniła, wychodząc. Boczna szyba zamieniła się w abstrakcyjny obraz. Kompozycja w kolorze czerwonym ze szczeliną na środku, w miejscu, w którym uderzenie głowy spowodowało pęknięcie szyby, nie rozbijając jej.
– Lotte Janssen, Czerwona Królowa w Holandii. Samochód znaleziono przed jej domem w Rotterdamie. Jej giermek został zatrzymany niespełna dwieście metrów dalej. Włóczył się bez celu po ulicy, z pistoletem w ręku, w stanie katatonicznym.
– Wtedy zrozumieliście, że coś jest nie tak.
– Królowa, która zabija giermka, giermek, który zabija królową. Wszystko w ciągu paru godzin. Tak, nawet my, zwykli śmiertelnicy, zdołaliśmy dodać dwa do dwóch, Scott.
– Nie rób tego.
– Czego?
– Nie odgrywaj roli Jona. To do ciebie nie pasuje.
Mentor wyjmuje z kieszeni papierosa i go zapala.
– Mnie też go brakuje, Scott. Ale musimy być przygotowani na najgorsze.
Antonia zastanawia się przez kilka sekund nad tymi słowami. Następnie podaje jedyną możliwą odpowiedź.
– Nie.
– Możliwości… – zaczyna Aguado.
– Co się stało, kiedy dowiedzieliście się o Holandii? – przerywa jej Antonia.
– My, szefowie ekip, spotkaliśmy się w Brukseli. Wiedzieliśmy, że coś się dzieje, ale nie mieliśmy żadnych informacji. Były krzyki, ogromne zdenerwowanie. Przeżywaliśmy własny jedenasty września. Nikt nie wiedział, co robić. Zatrzymaliśmy giermka Holandii, ale nie powiedział ani słowa. I wtedy…
Mentor milknie, spuszcza głowę. Aguado odwraca wzrok.
– I wtedy zdarzyło się kolejne – szepcze Antonia.
Na ekranie pojawia się zdjęcie. Pośród dymu i gruzów Antonia dostrzega bogato zdobione stalle, wizerunki świętych wyrzeźbione w kamieniu oraz drzwi z brązu. Potrzebuje trochę czasu, by ją rozpoznać. Sztuka nie jest jej mocną stroną, a tym bardziej sztuka gotycka. Ale to, co widzi, pasuje do starego wspomnienia ze szkoły średniej. Nudna lekcja w piątkowe popołudnie, w klasie opuszczone rolety, senność i upał późnej wiosny w Barcelonie. A na rzutniku w sali zdjęcie siedemsetletniej niemieckiej katedry.
– Kolonia.
– Był wybuch – mówi Mentor. – Sześć osób ciężko rannych. Dwie zabite.
Zalega cisza, którą przerywa Aguado.
– Zabici byli…
– Już wiem, kim byli.
Antonia wygląda tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Albo bić się z kimś na gołe pięści. Nie da się tego rozróżnić.
– Poluje na nas – mówi głosem stłumionym od gniewu. – Jedno po drugim. Na wszystkich członków projektu Czerwona Królowa. Pięć zabitych osób w zaledwie dwa dni. Anglia, Holandia, Niemcy. Co z resztą?
– Giermek Holandii wciąż przebywa w areszcie. Isabelle Bourdeau z Francji zniknęła razem ze swoją królową. Paola Dicanti była razem z królową w drodze do bezpiecznego miejsca we Florencji, ale straciliśmy kontakt wczoraj w nocy, uważamy, że celowo.
Mentor robi pauzę. Dość długą. Opuszkami palców masuje sobie czoło, jakby chciał przywołać informacje, a może przepędzić rozpacz. Raczej na niewiele się to zdaje.
– To wszystko, co wiem – kończy.
– Nie, to nieprawda.
Mentor prostuje się nieco, zdumiony.
– Powiedziałem ci wszystko, co…
Antonia podnosi palec, żeby go uciszyć.
– Wczoraj w nocy, kiedy do mnie zadzwoniłeś, powiedziałeś, że wiesz, co się wydarzyło w Anglii i w Holandii. Że mój duch jest bardzo prawdziwy.
Mentor przytrzymuje jej wzrok, nie mrugając.
– Z tymi dowodami, jakie mi pokazałeś – ciągnie Antonia – nie możesz dojść do takiego wniosku.
– Nie wiem, czy podoba mi się twój ton, Scott.
– Cztery lata. Cztery lata, odkąd ten potwór zjawił się w moim domu, mówiłam ci o nim przez cztery lata. Cztery lata, w czasie których jedyne, co od ciebie dostałam, to pobłażliwe uśmieszki, o ile nie insynuację, że postradałam zmysły.
– Po tym, co spotkało Marcosa…
– „Przynieś mi dowód. Jeden dowód, a uwierzę, że ten twój morderca istnieje”. Ile razy to słyszałam?
– Nie miałaś nic oprócz plotek, Scott.
– A ty co masz tym razem?
– Modus operandi…
– Na tych zdjęciach nie ma modus operandi. Tylko przemoc i przypadkowa śmierć.
To nieprawda, że pojedynek na spojrzenia przegrywa ten, kto pierwszy odwróci wzrok. Przegrywa ten, kto wobec nieuchronności swojej porażki odwraca wzrok, by nie pozwolić, żeby przeciwnik ujrzał ją w jego oczach.
– Mogłaby pani dać nam kilka minut? – prosi doktorkę Mentor.
Antonia wykonuje delikatne skinienie głową w stronę Aguado, kiedy ta przechodzi za jej krzesłem. Czeka do momentu, aż słyszy zamykające się drzwi.
– A teraz… powiesz mi, co naprawdę stało się w Brukseli?
Mentor poluzowuje sobie krawat, wyciąga rękę po swojego laptopa, zapala kolejnego papierosa, powoli, próbując zyskać na czasie. Kiedy wypuszcza dym po pierwszym sztachnięciu, nie ma już żadnych wymówek, by dalej milczeć.
– Giermek Holandii… zaczął mówić.
– Powiedziałeś, że był w stanie katatonicznym.
– Przez kilka godzin. W końcu wyszedł z szoku. Ale wciąż nie chciał mówić.
Mentor wciska przycisk na swoim laptopie i fotografie z zamachu w Niemczech zastępuje nowe zdjęcie. Ciemnoskóry mężczyzna o ostrych rysach twarzy. Po pięćdziesiątce, ale wciąż dobrze się trzyma.
– Michael Seedorf. Urodzony w Surinamie. Były policjant, w rezerwie. Zwerbowaliśmy go w wyjątkowo trudnym momencie życia.
– Standardowa procedura.
– Właśnie stracił córkę. Dziewczyna była genetyczką, miała znakomite wyniki w nauce i niesamowitą przyszłość. Potrącił ją samochód.
– I wtedy weszliście wy.
– Ja nie miałem z tym nic wspólnego. Ale mój holenderski kolega wykonał świetną robotę. Stworzył idealne porozumienie między Seedorfem a jego królową. Kochał ją jak własną córkę. Pracowali razem od początku. Rozwiązali kilka zajebiście trudnych spraw.
– Słyszałam, że była bardzo dobra.
– Nie tak jak ty, ale owszem. Była.
Antonia wyczekuje, zagryzając dolną wargę, aż Mentor będzie kontynuował. On wciska przycisk i ekrany monitorów stają się czarne.
– Zrozum, musieliśmy to z niego wyciągnąć, Scott.
Antonia nabiera głęboko powietrza i zamyka oczy.
– Co zrobiliście?
– Były poważne dyskusje między wszystkimi szefami ekip. Decyzja musiała zapaść jednogłośnie.
– Co zrobiliście?
– Decyzja…
Antonia zadaje pytanie po raz trzeci.
Mentor wstaje, zaciera ręce, opiera się o betonową ścianę.
– Ekstremalne przesłuchanie – mówi w końcu.
Antonia otwiera oczy.
Jest w nich dokładnie to, czego Mentor się obawiał. Wykręcił się eufemizmem, ale na niewiele się to zdaje w rozmowie z filolożką, która ponad wszystko kocha precyzję w języku.
– Torturowałeś jednego z naszych – stwierdza Antonia z niedowierzaniem.
– Zrobiliśmy to, co powinniśmy zrobić, Scott. Jesteśmy atakowani.
– To, co powinniśmy – powtarza Antonia z suchym śmiechem, bez cienia humoru.
Robi jedną z tych swoich pauz.
– Tuż przed powrotem z Malagi Jon powiedział mi coś, co dało mi do myślenia. Na temat naszej pracy. Na temat tego, co robimy. O skrótach, jakie obieraliśmy, próbując robić to, co powinniśmy. Zgadniesz, co mu na to odpowiedziałam?
Mentor milczy.
– „Idąc w linii prostej, człowiek nie zajdzie zbyt daleko”. To mu powiedziałam. Wiesz, czyje to zdanie?
Jasne, że wie. Ale nie zamierza się przyznawać.
– Twoje, Mentor. To twoje zdanie. Jedno z tych, jakimi usprawiedliwiamy czyny, z których nie jesteśmy szczególnie dumni. Nasze kłamstwa, nasze oszustwa, nasze skróty.
– Nie sądzisz, że Jon…?
Antonia podnosi palec.
– Ani mi się waż. Ani mi się waż jeszcze raz użyć imienia najuczciwszego i najlepszego człowieka, jakiego poznałam, żeby usprawiedliwić to, co zrobiłeś.
– Musieliśmy się dowiedzieć, co się stało, Antonia. Zabił swoją partnerkę. To nie bierze się znikąd.
– Dobra. Opowiedz mi wszystko.
– Nie mogę powiedzieć ci więcej, Scott.
– Nie możesz czy nie chcesz?
Mentor krzyżuje ręce na piersi. Nie zamierza zmarnować resztek swojej godności za jednym zamachem. Woli zostawić sobie co nieco na później.
– Nie mogę i nie chcę.
Ale Antonia wciąż jest głodna.
– Pozwól w takim razie, że ja ci opowiem, co się wydarzyło, zobaczymy, czy zdołam. Jeśli mam rację, tylko przytakuj. Zgoda?
Mentor się waha, ale wie, że został zapędzony w kozi róg i że jedyny sposób, żeby się z niego wydostać, to zrobić krok do przodu.
Zgadza się więc.
– Po zamachu w Kolonii wy, szefowie ekip, zgodziliście się co do tego, że istnieje zewnętrzne zagrożenie, które uzasadnia torturowanie jednego z członków projektu Czerwona Królowa, który nie chciał współpracować.
Przytaknięcie.
– Żaden z was nie odważył się zrobić czegoś takiego osobiście – ciągnie Antonia, mówiąc powoli, kamuflując przesłuchanie głośnym myśleniem. – Być może komuś to zleciliście.
Brak przytaknięcia.
– Być może ktoś zlecił to tobie.
Głowa Mentora nadal się nie rusza. Dzięki niebiosom za drobne łaski.
– Stało się, po prostu. Nie ma to znaczenia – kłamie Antonia, niezbyt dobrze. – Ktoś to zrobił. Przypuszczam, że nie było to nic szczególnie brutalnego. Nie jesteśmy jakimiś barbarzyńcami. Też nic, co wymaga czasu, bo nam się spieszy. Żadnej terapii odczulania, pozbawiania snu… Wieszanie do góry nogami? Waterboarding?
Antonia wymienia, aż jedna z nazw wywołuje minimalną reakcję źrenic Mentora.
– Waterboarding. Klasyk, prawie niezawodny. Powiedz mi, widziałeś to?
Brak przytaknięcia.
– Nie, jasne, że nie. To nie w twoim stylu. Powierzyć zadanie komuś innemu i czekać na rezultaty, to jest w twoim stylu. No cóż, pozwól, że odświeżę ci tę procedurę. Osobnika umieszcza się w wannie pełnej wody. Na jego twarzy kładzie się ręcznik. Następnie na ręcznik wylewa się wodę.
Mentor zapala kolejnego papierosa, starając się sprawiać wrażenie obojętnego, a może zdystansowanego. Antonia nie zapomina, że to on nauczył ją podstawowych technik przesłuchania.
Ale sama również nauczyła się kilku.
– Przez materiał woda zaczyna zalewać nos i gardło osobnika. Mózg odnosi wrażenie, że jest całkowicie zanurzony w wodzie, więc pojawiają się niekontrolowane skurcze, wymioty. Cierpienie jest potworne, bo osobnik jest na progu śmierci, lecz w żadnym momencie go nie przekracza. Umiera przez pełną minutę. Całe sześćdziesiąt sekund.
Mentor wciąż trzyma w ręku papierosa, ale nie podnosi go do ust. Ogień zamienia papier i tytoń w nieregularny cylinder popiołu, który grozi, że spadnie na szklany stół.
– Osobnik poddaje się w niespełna minutę. Nikt nie wytrzyma więcej. Wielu robi pod siebie. Kiedy zabiera im się ręcznik z twarzy, opowiadają wszystko, co wiedzą, nie zważając na konsekwencje.
– Nie można okłamywać wody – mówi Mentor, nieobecny. Nie zdaje sobie sprawy, że żar papierosa za chwilę poparzy mu palec.
– Nie można. Więc Seedorf przemówił. Ciekawe, czy zgadnę, co wam powiedział: skontaktował się z nim pewien człowiek. Może najpierw przysłał wiadomość, a dopiero później zadzwonił. Pierwszy kontakt prawdopodobnie był związany z demonstracją siły. Zdjęcie, odcięty palec.
– Apaszka poplamiona krwią – przyznaje Mentor, uświadamiając sobie w końcu, że ogień go dosięgnął. Gasi peta bez patrzenia.
– Należąca do kogoś z rodziny Seedorfa. Do żony?
– Matki.
– I kilka jasnych instrukcji. Musiał zabić swoją Czerwoną Królową, kobietę, którą przysięgał chronić, żeby uratować kobietę, która dała mu życie.
Przytaknięcie.
– Nie mógł też o niczym wam powiedzieć. Po wszystkim musiał popełnić samobójstwo. Dzięki temu miał ją uratować.
Przytaknięcie.
– Wy ukradliście mu nawet to pocieszenie. Jeszcze żyje?
Przytaknięcie.
– A jego matka?
Głowa Mentora się nie rusza.
W głowie Antonii wirują myśli.
Daje sobie kilka chwil, żeby to wszystko przetrawić. Niezbyt długich. Nie może sobie na to pozwolić, inaczej gniew i oburzenie wezmą nad nią górę. W tym momencie emocje są dla niej luksusowym przedmiotem po drugiej stronie grubej witryny.
– Przypuszczam, że zanim otrzymaliście tę informację, White nie był podejrzanym.
Przytaknięcie.
– Bo nikt nie uznałby za podejrzanego ducha. Wymysłu dziwacznej Hiszpanki. Niezrównoważonej wariatki, która straciła kontakt z rzeczywistością. Twoi koledzy nadali mi jakąś ksywkę, prawda?
Brak przytaknięcia. Brak czegokolwiek. Co ostatecznie potwierdza przypuszczenia Antonii.
– Powiedz mi coś… Czy choć raz wspomniałeś o Whicie pozostałym szefom? Choćby tylko po to, żeby się ze mnie ponabijać?
Mentor, który zdołał już odbudować nieco swoją godność, mówi prawdę, tak dla odmiany.
– Nie – przyznaje.
Antonia kręci głową. To, co czuje, to nie jest ból. Ani nawet rozczarowanie. Czuje åselichibå. W języku oromo, którym posługuje się czterdzieści milionów ludzi w Rogu Afryki, oznacza jezioro nudy wywołane cudzą głupotą.
Ogromna, przygnębiająca nuda. Morze nudy, w którym można się utopić, w którym można się zatracić. Kiedy najbardziej wartościowym działaniem, na jakie człowiek ma ochotę, nie jest podniesienie rąk, tylko ich opuszczenie.
Może w innych okolicznościach Antonia po prostu by wyszła. Wstałaby i wyszła, nie oglądając się za siebie.
Ale nie może tego zrobić Jonowi.
Ani Marcosowi. Ani Carli.
Ani samej sobie.
Tak więc oddycha głęboko, wstaje od stołu i podchodzi do Mentora.
– Torturowałeś człowieka, żeby powiedział ci coś, o czym już wiedziałeś. Ja ci to powiedziałam, lata temu. Gdybyś wtedy mnie wsparł, gdybyś pomógł mi znaleźć White’a, teraz ty i ja nie siedzielibyśmy tutaj.
Antonia zabiera mu komputer i ponownie włącza monitory.
Zaczyna wciskać klawisze z największą prędkością, wybiera zdjęcia z bazy danych, wyświetla je na monitorach i tym samym krok po kroku osacza Mentora.
Zdjęcia ze sceny zbrodni w La Fince. Wykrwawiony chłopiec – pierwsze zabójstwo Sandry Fajardo.
– Nie zginęliby niewinni.
Katastrofalna w skutkach interwencja WPW w domu Nicolása Fajardo, kiedy Sandra zdetonowała dwie bomby.
– Nie zginęliby policjanci.
Ostatnie śmierci w Holandii, Anglii, Niemczech.
– Nie zginęliby nasi koledzy.
Antonia drżącymi rękami zamyka laptopa. Ekrany są zalane grzechami Mentora, grzechami przez zaniechanie, za które ona oczywiście czuje się tak samo odpowiedzialna.
– Wystarczy, Scott – mówi Mentor łamiącym się głosem.
– Nie. Brakuje najważniejszego. Kiedy zdołam uratować Jona, musisz mi powiedzieć, jak będę w stanie poprosić go, żeby wrócił. Wiedząc, że któregoś dnia mógłbyś usprawiedliwić jego torturowanie.
Mentor otwiera usta, żeby odpowiedzieć, lecz tego nie robi. Ponieważ w tym momencie odzywa się telefon Antonii.
Dwa piknięcia, wibracja.
Ona wyjmuje telefon z kieszeni.
Odczytuje wiadomość.
Rzuca się do biegu.
Nie zwraca uwagi na krzyki Mentora za swoimi plecami. Ignoruje zaskoczoną twarz Aguado, kiedy mija ją w pełnym biegu. Nie ma na to czasu.
Audi A8 jest otwarte, kluczyk siedzi w stacyjce. Nie zapina pasa ani nie ustawia fotela, dopasowanego dla kogoś wyższego od niej o trzydzieści pięć centymetrów. Na to też nie ma czasu.
Wiadomość nie pozostawia jej wielu możliwości. Zawiera lokalizację i cztery słowa.
„OSIEM MINUT.
TY SAMA”.
Tak więc Antonia uruchamia silnik i rusza w stronę bramy parkingu, która jest szczelnie zamknięta. Antonia przeszukuje samochód, lecz nie znajduje pilota. A sekundy mijają.