Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
51 osób interesuje się tą książką
PRZEŻYĆ…
Antonia Scott niczego się nie boi. Tylko siebie.
…NIGDY NIE BYŁO…
Ale jest ktoś niebezpieczniejszy niż ona.
Ktoś, kto mógłby ją pokonać.
…TAK TRUDNO.
Czarna Wilczyca jest coraz bliżej. A Antonia po raz pierwszy się boi.
Kontynuacja znakomitej Czerwonej Królowej, tak doskonale przyjętej przez polskich czytelników.
Witaj w grze, która się rozpoczęła, ale jeszcze się nie rozkręciła…
W Marbelli zostaje zamordowany skarbnik rosyjskiej mafii, a jego żona cudem uchodzi z życiem i znika. Zaczyna się pościg za kobietą. Kto pierwszy ją znajdzie? Zabójca, tajemnicza Czarna Wilczyca czy Czerwona Królowa, której ponownie towarzyszy niezłomny inspektor?
Jon Gutiérrez i Antonia Scott powracają w Czarnej Wilczycy, drugim tomie bestsellerowej trylogii hiszpańskich thrillerów. Tym razem balansują na krawędzi przepaści, by odnaleźć ocalałą kobietę.
Ona, najinteligentniejsza osoba na ziemi, zamknięta we własnym skomplikowanym świecie. On, inspektor niemający wiele do stracenia, zrobi wszystko, by pomóc jej wywiązać się z zadania.
I jest jeszcze ta trzecia, Czarna Wilczyca, szybka i groźna, która wydaje się być zawsze krok przed nimi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Babs,
bo ją kocham
Dla Artura, Javiego i Rodriga
za cokolwiek
Antonia Scott jeszcze nigdy nie stała przed tak trudną decyzją.
Dla innych osób taki dylemat mógłby być czymś nieznaczącym.
Nie dla Antonii. Powiedzmy, że jej umysł może pracować na wielu poziomach w przyszłości, lecz głowa Antonii nie jest jak kryształowa kula. Powiedzmy, że potrafi zwizualizować dziesiątki jednostek informacji równocześnie, lecz umysł Antonii nie funkcjonuje tak jak w tych filmach, w których widać całe mnóstwo liter na twarzy bohatera, gdy ten myśli.
Umysł Antonii Scott przypomina raczej dżunglę – dżunglę pełną małp, które z największą prędkością skaczą z jednej liany na drugą, przenosząc różne rzeczy. Mnóstwo małp i mnóstwo rzeczy, przecinających się w powietrzu i pokazujących sobie kły.
Dziś małpy przenoszą rzeczy straszne i Antonia czuje strach.
Nie jest to sytuacja, do której Antonia nie byłaby przyzwyczajona – bynajmniej. Ostatecznie znajdowała się już w takich miejscach i sytuacjach, jak:
nocny pościg z dużą prędkością na łodziach motorowych w Cieśninie Gibraltarskiej,tunel pełen materiałów wybuchowych, w którym porywaczka celowała w głowę wyjątkowo cennego zakładnika,to, co się stało w Walencji.Spryt uratował ją w czasie pościgu na łodziach motorowych (pozwoliła, żeby te z przodu się rozbiły), a wiedza (o ptakach po angielsku) w tunelu. W przypadku Walencji nie wiadomo, jak uszła z życiem (jako jedyna) z tej rzezi. Nigdy nie chciała o tym opowiedzieć. Ale uszła. I się nie bała.
Nie, Antonia nie boi się prawie niczego, z wyjątkiem samej siebie. I może jeszcze życia. Ostatecznie jej ulubioną rozrywką jest wyobrażanie sobie przez trzy minuty dziennie, jak się zabić.
To jej trzy minuty.
Są święte.
To one utrzymują ją przy zdrowych zmysłach.
Zresztą właśnie nadeszła na nie pora. Zamiast jednak zanurzyć się spokojnie w swój rytuał, Antonia siedzi przed szachownicą. Bierki, białe i czerwone, w stylu angielskim. Goniec Antonii ma szansę na szach-mat.
Czerwone grają i wygrywają.
Prosta decyzja.
Nie dla Antonii.
Bo po drugiej stronie szachownicy siedzi Jorge i bardzo uważnie patrzy na nią przymrużonymi oczami. Przez te zielone szparki wyczuwa się całe wyzwanie i złośliwość, jakie mieszczą się w jego metrze dziesięciu centymetrach wzrostu.
– Mamo, przesuń wreszcie – mówi Jorge, kopiąc ją delikatnie pod marmurowym stolikiem. – Nudzę się.
Kłamie. Antonia może nie wiedzieć, co zrobić. Ale rozpoznaje kłamstwo.
Jorge czeka niecierpliwie, jest ciekaw, czy przesunie gońca i go pokona, żeby mógł wpaść w szał z powodu przegranej. Czy wręcz przeciwnie, Antonia przesunie inną bierkę, żeby mógł wpaść w szał z powodu tego, że dała mu wygrać.
Z paraliżu wyrywa ją zakłócenie. Na leżącym na stoliku telefonie wyświetla się czerwona twarz. Bardzo ruda i bardzo baskijska. Wibrujące urządzenie wprawia w drganie bierki na kwadratach.
Jon wie, że ona jest z Jorgem. To już trzecia wizyta, odkąd sędzia uznał, że wbrew opinii dziadka chłopca warto dać jej drugą szansę. To okres próbny. Jon nie dzwoniłby, gdyby nie chodziło o coś ważnego.
Antonia przeprasza delikatnym wzruszeniem ramion i wstaje, żeby odebrać. Odwraca się plecami do frustracji swojego syna i do pracownicy z opieki społecznej, która siedzi w rogu pokoju i nie przestaje robić notatek z pokerową miną.
Choć Antonia nie lubi uciekać się do forteli, już wie, że to jest gra, której nie może wygrać.
A to podoba jej się jeszcze mniej.
Człowiek mógł się zaprzyjaźnić z wilkiem, a nawet go złamać, ale nigdy nie zdoła naprawdę go oswoić.
George R.R. Martin (przeł. Michał Jakuszewski)
Jon Gutiérrez nie lubi zwłok w rzece Manzanares.
To nie kwestia estetyki. Te zwłoki są wyjątkowo paskudne (wygląda na to, że leżą w wodzie już od jakiegoś czasu), z woskową skórą pełną sinych plam, dłonie prawie oddzielone od nadgarstków. Ale nie chodzi o to, by kręcić nosem.
Noc jest szczególnie ciemna, a latarnie, które oświetlają świat żywych sześć metrów nad nimi, służą tylko do tego, żeby cienie stały się gęstsze. Wiatr wyrywa z trzcin dziwne szepty, a woda, głęboka na osiemdziesiąt centymetrów, jest dość zimna. W końcu jesteśmy w Manzanares, mamy jedenastą w nocy, a luty wsuwa już swoją szarawą łapę pod drzwi.
Nic z tego nie przeszkadza Jonowi w zwłokach w Manzanares, ponieważ Jon jest przyzwyczajony do lodowatej wody (pochodzi z Bilbao), szeptów w ciemności (jest gejem) i martwych ciał (jest inspektorem policji).
Jona Gutiérreza w zwłokach w Manzanares wnerwia to, że musi je wyciągać własnymi rękami.
„Ale ja jestem głupi”, myśli Jon. „To robota dla nowicjuszy. Choć oczywiście te trzy madryckie mięczaki nie radzą sobie nawet z własnymi fiutami”.
Nie żeby Jon był gruby. Ale kiedy przez pół życia człowiek jest największy w pokoju, powstają pewne nawyki – czy tego chcesz, czy nie. Negatywna strona pomagania. Które staje się koniecznością, kiedy widzisz trzech gamoni świeżo po szkole, jak w trzcinie robią z siebie idiotów, próbując wyciągnąć ciało. A zamiast tego o mało się nie topią.
Tak więc Jon wkłada biały kombinezon ochronny, zakłada kalosze i wskakuje do wody z „kurwamaćjapierdolę” na ustach, co sprawia, że policzki żółtodziobów oblewają się czerwienią jak po plaskaczu.
Inspektor Gutiérrez zbliża się wielkimi krokami, rozchlapując na boki wodę i odsuwając policjantów nowicjuszy, i dociera na wysepkę roślinności, gdzie osiadły zwłoki. Ciało zaplątało się w korzenie i jest zanurzone w wodzie. Wystaje jedynie część bladej twarzy i jedna ręka. Wydaje się, jakby poruszana przez rzekę ofiara próbowała płynąć, żeby uciec przed nieuniknionym losem.
Jon żegna się w myślach i zanurza ręce pod ciało. Jest miękkie w dotyku, a podskórna tkanka tłuszczowa porusza się niczym balon wypełniony pastą do zębów. Inspektor ciągnie. Z całych swoich sił, jak przystało na harrijasotzaile, czyli podnoszącego kamienie. Kiedy ma dobry dzień, dźwignie nawet trzysta kilogramów. Zapiera się nogami.
„Zobaczą, jak to się robi, gołowąsy jedne”.
Jego wielkie ramiona się napinają i dzieją się dwie rzeczy jednocześnie.
Druga – ciało nie przesuwa się ani o centymetr.
Pierwsza – piaszczyste dno rzeki połyka prawą stopę inspektora, który ląduje na dupie w wodzie.
Jon nie jest facetem skłonnym do płaczu, z tych, co to skarżą się bez powodu. Lecz śmiechu nowicjuszy nie tłumią ani szum rzeki, ani szepty wiatru w trzcinie, ani jego własne przekleństwa. Tak więc Jon, w wodzie po ramiona i z nadszarpniętą dumą, pozwala sobie na tę jakże ludzką chwilę, by zlitować się nad samym sobą, i winą za swoje nieszczęścia obarcza kogoś innego.
„Gdzie ty, do cholery, jesteś, Antonia?”
– W ten sposób się nie wyciągnie, inspektorze – mówi kobiecy głos przy jego uchu.
Jon łapie się przedramienia doktorki Aguado, która pomaga mu się podnieść. Ręce lekarzy sądowych go przerażają, ale kiedy człowiek ma dupę w piaszczystym korycie rzeki, chwyta się tego, co mu podają.
– Myślałem, że zwłoki unoszą się na wodzie. Ale ten chyba się uparł, żeby pójść na dno.
Aguado się uśmiecha. Musi mieć koło czterdziestki. Długie rzęsy, rozmazany makijaż, piercing w nosie, pozornie apatyczne spojrzenie. Teraz z iskierką radości. Jak głoszą plotki, spotyka się z jakąś dziewczyną.
– Ludzkie ciało w ponad siedemdziesięciu procentach składa się z wody. A woda się nie unosi, więc najpierw idzie na dno. W odpowiednich warunkach temperaturowych bakterie zaczynają rozkładać organizm w ciągu kilku godzin. Są cztery stopnie, woda ma jakieś sześć stopni, tak więc… raczej w ciągu kilku dni. Gazy wypełniają żołądek i jelita i pop. Znów do góry.
Aguado klęka, jedną ręką przytrzymuje ciało, a drugą wkłada pod spód i maca.
– Mam pani pomóc?
– Proszę się nie przejmować. Muszę tylko znaleźć to, co ją zatrzymało.
Jon rzuca okiem na bezkształtną i spuchniętą masę. Unosi się brzuchem do dołu, wpół zanurzona, naga. Włosy o nieokreślonym kolorze są bardzo krótkie. Jon się zastanawia, skąd ona, do diaska, wie, że to kobieta.
– Skąd pani, do diaska, wie, że to kobieta?
– Wiele o tym świadczy, inspektorze – odpowiada Aguado. – Kąt obojczyka, brak guzowatości potylicznej i dlatego, że choć pan tego nie widzi, w tej chwili trzymam pod wodą to, co z całą pewnością jest lewą piersią ofiary.
Doktorka wstaje i podaje mu swoją latarkę. Jest mała, lecz mocna. Jon przyświeca, podczas gdy Aguado wyjmuje zaokrąglone nożyczki z nieprzemakalnej torby, którą nosi na szyi. Ponownie kuca i szamocze się z czymś pod zwłokami. Nagle, gwałtownym ruchem, ciało się uwalnia i całkowicie wypływa na powierzchnię.
– Morderca przywiązał jej do uda kabel – mówi Aguado, wskazując cienką wklęsłą linię na tylnej części nogi. – Z pewnością z jakimś obciążnikiem. Proszę mi pomóc ją obrócić.
Teraz ciało nie jest ciężkie, więc obrócenie go nie wymaga od nich więcej wysiłku niż przewrócenie ostatniej strony książki. Oczy zniknęły, zjedzone przez ryby. Twarz wygląda jak maska, która chciała karnawału, a znalazła śmierć.
Zanim Jon przyjechał do Madrytu, kiedy jeszcze chodził po niebezpiecznych ulicach Botxo, sądził, że jest twardszy. W dzielnicy Otxarkoaga wszystko było hałasem z okien, gniazdami jabłek, które ostatecznie gniją. Tam, kiedy widział trupa, Jon nie czuł smutku, nie zaciskał zębów ze złości, niczym się nie przejmował.
Tam czuł się funkcjonariuszem.
Tutaj czuje odpowiedzialność.
Przeklęta Antonia.
Jon, trzymając ciało pod pachami, wlecze je pośród trzciny i zostawia w suchym miejscu na wysepce.
– Nie znamy jeszcze przyczyny śmierci – mówi Aguado, jakby rozmawiała sama ze sobą. Robi pauzę, wygląda, jakby czegoś nasłuchiwała. – Poziom tłuszczowosku jest bardzo wysoki. Była zanurzona co najmniej tydzień, może dłużej.
– Po ludzku, doktorko.
Kobieta wskazuje guzy i wypukłości na sinym ciele zwłok. Amorficzny i spuchnięty brzuch zwisa na wysokości łona, zasłaniając owłosienie.
– Tłuszczowosk powstaje wtedy, gdy ciało leży w wodzie. Mikroorganizmy zamieniają tłuszcz podskórny w mydło. Jutro powiem wam więcej, teraz muszę zabrać się do pracy, zanim kontakt z powietrzem doprowadzi do naruszenia dowodów, inspektorze – mówi Aguado, wskazując brzeg rzeki.
Jon potrafi poznać, kiedy go wyrzucają. Gestem przywołuje nowicjuszy, którzy podchodzą do wysepki, wyposażeni w nosze i wielkie przezroczyste worki. Ciało jest w zbyt zaawansowanym stanie rozkładu, żeby wkładać je do standardowego worka. Inspektor zostawia im (teraz już tak, teraz już dadzą radę) brudną robotę. Stawiając długie kroki, brodzi z powrotem do murku kanalizującego rzekę. W tym miejscu nie ma schodów ani innej możliwości, by wyjść, ale policjanci zainstalowali drabinkę sznurową, po której Jon dźwiga swoje sto dziesięć kilogramów z powrotem na poziom ulicy.
Pustej, nie licząc mężczyzny opartego o radiowóz. To brunet ze sporymi zakolami, cienkimi przyciętymi wąsami i oczami jak u lalki, które wyglądają, jakby były namalowane, a nie prawdziwe. Krótki płaszcz w wielbłądzim kolorze. Drogi.
– Zimno – odzywa się Mentor, wydmuchując dym.
Nadszarpnięta duma Jona nieco się goi. Nie ma nic lepszego, co uleczyłoby własny dyshonor niż widok innego człowieka poniżonego jeszcze bardziej. A Mentor wapuje.
– Co to ma być? – pyta Jon, wskazując ustrojstwo.
Mentor wkłada ustnik do ust (cienkich, prawie niewidocznych), zaciąga się i znowu wypuszcza dym. Wiatr przyciąga w stronę Jona chmurę o zapachu mandarynki.
– Doszedłem już do trzech paczek dziennie. W zeszłym tygodniu zapaliłem papierosa pod prysznicem. Więc pomyślałem, dlaczego by nie spróbować.
– I działa?
– Co mam panu powiedzieć? Zażywam dwa razy więcej nikotyny niż wcześniej i mam trzy razy większą ochotę na palenie. Aguado już coś powiedziała?
– Że ofiarą jest kobieta. Zamordowana. Tydzień w wodzie, albo i lepiej. I żebym zostawił ją w spokoju.
– Jak na nią dość komunikatywna. Nie zauważył pan, że ostatnio jest weselsza?
– Myślę, że spotyka się z jakąś dziewczyną – mówi Jon (plotki to on).
Inspektor zaczyna się pozbywać kombinezonu ochronnego, choć odmawia przyjęcia koca, który podaje mu Mentor.
– Mam nadzieję, że się pan nie zamoczył. Woda w tej części rzeki nie jest zbyt dobra dla zdrowia.
– Jak to?
Mentor czeka, aż inspektor założy płaszcz oraz buty, i prowadzi go w stronę brzegu.
– W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku w tajnym ośrodku eksperymentalnym niedaleko stąd pękła rura. Okazuje się, że caudillo się uparł, żeby za wszelką cenę mieć bombę atomową, i kilku naukowców wykonywało testy z użyciem plutonu. Nie ujawniono tego aż do dziewięćdziesiątego czwartego roku, ale przeszło sto litrów radioaktywnego materiału wylało się do Manzanares tym odpływem. – Mentor wskazuje punkt w ciemności. – Kilkaset przypadków nowotworów tu i tam, nic poważnego. Ale nie jest to miejsce, które wybrałbym na kąpiel.
Jon nie reaguje. Oczywiście czuje, że na całym ciele swędzi go skóra i że rude włosy z brody zaczynają mu wypadać. Ale nie zamierza otwierać ust. Bo może, gdy to zrobi, wylecą mu zęby.
Mentor, bardzo poważny, spogląda na zegarek.
– Gdzie Scott?
– Dzwoniłem do niej ponad trzy godziny temu – odpowiada Jon, przekonawszy się, że zatrucie promieniowaniem jeszcze się nie ujawniło.
– W sumie to nie ma konieczności, żeby przyjeżdżała. Z jej powodu jedynie odsunęliśmy od sprawy kompetentne organy i zmobilizowaliśmy jednostkę Czerwona Królowa w samym środku nocy.
– To niesprawiedliwe – protestuje energicznie Jon. – Mogłaby…
Zapalczywość jest jednak tylko na zewnątrz. W środku kiełkuje w nim niepewność.
Minęło siedem miesięcy, odkąd Antonia i Jon uratowali Carlę Ortiz. Sprawa obiegła świat, zarówno ze względu na tajemnicze zaginięcie dziedziczki fortuny, jak i to, co stało się później między nią a jej ojcem. O Antonii Scott i projekcie Czerwona Królowa w mediach nie powiedziano ani słowa. O Jonie – niewiele. Po wyjściu razem z Carlą z kanalizacji zasłonił sobie twarz, chroniąc się przed fleszami fotografów. Zamazane zdjęcie, kwiat pozbawiony koloru.
W projekcie Czerwona Królowa nie ma nagród, jedynie anonimowość. Życie bez nazwiska, mnóstwo satysfakcji. A to było już wystarczającą nagrodą.
Wstrętny Bruno Lejarreta, który kosztem skandalu spodziewał się zrobić karierę telewizyjną w Madrycie, napotkał pewien problem. Na temat inspektora Gutiérreza nie wolno było mówić. Kiedy nie zapraszają cię już nawet do Trece TV1, przyszedł czas, żeby wrócić do domu z podkulonym ogonem. „Oj, jaka szkoda”, pomyślał Jon, gdy się o tym dowiedział. I otworzył sobie piwo.
Poranne śmieciowe programy przez kilka dni grzebały w sprawie Ortiz. Pojawiło się ciało jednego z porywaczy, ale drugie rzekomo zostało wśród gruzów w tunelu przy stacji Goya Bis. Zastanawiano się nad jego tożsamością. To. Tamto. Owamto. Wszystkolodzy i twitterowicze zabierali głos, nic nie wiedząc o sprawie, a potem zaczęli komentować, bez żadnej wiedzy, zupełnie inną sprawę. Życie toczyło się dalej, tak jak się toczą rzeczy, które nie mają większego sensu.
Świat zapomniał.
Antonia nie.
Antonia Scott nigdy nie zapomina.
– To mogłaby być ona… – stwierdza Jon, wskazując zwłoki leżące na plastikowym worku na środku wysepki.
Nowicjusze ustawili sześć mocnych lamp halogenowych na pomarańczowych nóżkach wbitych w ziemię wśród roślinności. Ciemna intymność śmierci zamieniła się w zdeformowaną lekcję anatomii.
Mentor potrząsa głową z niezadowoleniem.
– To tylko kolejne, jeszcze niezidentyfikowane ciało. Szóste, o ile się nie mylę. Kolejne, które okaże się dziełem złego tripu albo jakiegoś okrutnika. To nie należy do naszych kompetencji. Tylko tracimy czas.
Antonia nie przestała jej szukać. Ciągnęła za każdy sznurek. Analizowała najmniejszy strzęp informacji. Uparła się, by sprawdzać każde niezidentyfikowane ciało, jakie pojawi się w Madrycie i okolicy. I mimo że poświęciła na to mnóstwo czasu i środków, kobieta znana wcześniej jako Sandra Fajardo nie została odnaleziona.
Antonia odmówiła przyjmowania kolejnych spraw, dopóki jej nie znajdzie. A to jest poważny problem. Bez względu na to, ile swobody i nieoficjalnego zaufania dała im sprawa Ortiz, minęło już siedem miesięcy.
Kłopot z nieoficjalnym zaufaniem polega na tym, że jest tak ulotne jak pamięć polityków. A to oni wspierają Mentora.
– No ale nie było też innych spraw – upiera się Jon.
– A co pan może, do cholery, wiedzieć, inspektorze – wypala Mentor. Który wobec braku wsparcia, zimna i chęci palenia jest umore txarra. W złym humorze. Na jego twarzy nie maluje się żaden z tych łatwych i pustych uśmiechów. – Co pan może wiedzieć o rozkazach z góry, które musiałem powstrzymać. Albo o sprawach, przy których ona mogła pomóc.
Jon drapie się po głowie (z kręconymi rudawymi włosami, jak już wiadomo) i bierze głęboki oddech. Do napełnienia tego olbrzymiego torsu potrzeba kilku sekund i sporo litrów tlenu. Tyle właśnie potrzebuje, żeby się uspokoić i nie walnąć swojego szefa, aż wylądowałby na dnie rzeki.
– Porozmawiam z nią, ale…
Jon przerywa w środku zdania. Mentor odwraca się do niego zdziwiony i podąża za jego wzrokiem aż na środek Manzanares. Jakieś światło płynie w dół rzeki. Upiorne – jak gdyby duchy świeciły w kolorze fluorescencyjnego różu. Światło oddala się od wysepki znajdującej się na przeciwległym brzegu. Za nim podąża kolejne światło, płynąc bardziej na środek. W górnej części rzeki widać jeszcze jedno.
Pięćdziesiąt metrów od nich czwarte światło wyskakuje z murku, który ogradza rzekę kawałek dalej, po czym uderza w powierzchnię z odległym plof.
– Scott – mamrocze Mentor. Wścieklejszy niż kiedykolwiek przedtem. Odwraca się w stronę Jona, a jego wzrok mówi: „Niech pan ją znajdzie i przemówi jej do rozumu”.
Zaciśnięta w pięść dłoń Jona mówi: „Ależ mam ochotę walnąć cię w ryj”. Ale ponieważ trzyma ją w kieszeni płaszcza, nie przekazuje tej wiadomości. Inspektorowi Gutiérrezowi nie pozostaje nic innego, jak posłuchać i ruszyć na poszukiwania Antonii Scott.
Tak więc Jon Gutiérrez wchodzi na most Arganzuela (dzielnica Carabanchel, Madryt) w dość cierpkim humorze. Ze względu na upokarzający upadek w wodzie, późną porę, głód i to, że Antonii nie da się, do diabła, zrozumieć.
Podążał za nią w górę rzeki w pewnej odległości. Maleńka sylwetka, która co kilka kroków wrzucała do wody jedno z tych świateł, zatrzymywała się na parę chwil, po czym szła dalej.
Jon powoli skracał odległość, zastanawiając się w swojej wielkiej rudej głowie, jak podejść do sytuacji. Antonia Scott nie jest zbyt rozsądną osobą. Argumenty spływają po niej jak woda po kaczce. A tym bardziej, gdy w grze jest odnalezienie człowieka, który doprowadził do tego, że jej mąż zapadł w śpiączkę. Człowieka, który – jak podejrzewa Antonia – stoi za Sandrą Fajardo. Żeby jakoś ją nazwać.
Tajemniczy, nieuchwytny, legendarny pan White.
Mentor nie chciał nic wiedzieć o śledztwie Antonii w sprawie White’a. Początkowo Jon sądził, że Mentor nie wierzy w jego istnienie, że myśli, iż ten cały White to tylko legenda. Albo jeszcze gorzej: obsesja Antonii, której nadała nazwisko. Ale przestrzeń, jaką zapewnił jej Mentor w ciągu tych siedmiu miesięcy, dowodziła czegoś innego.
No i jeszcze te szepty. Wystraszone spojrzenia. I enigmatyczne ostrzeżenie, jakie usłyszał od Aguado kilka dni temu. Cichym głosem, pospiesznie, na środku korytarza.
– Lepiej odpuścić.
Aguado zniknęła, zanim Jon mógłby o cokolwiek zapytać, zostawiając go wkurzonego jak indyk w Wigilię. I żadna z jego późniejszych prób wyciągnięcia od niej tego, co chciała powiedzieć, nie przyniosły rezultatu.
Mimo wszystko Jon schował swoje zastrzeżenia i pozwolił Antonii działać.
Teraz czas się skończył.
Jon wchodzi na most Arganzuela, gdzie noc nie istnieje. Gigantyczna struktura w kształcie spiralnej rury, ultrametalowa, ultranowoczesna i ultrakosztowna. Jest pełna mocnych świateł, których metaliczne błyski tworzą na powierzchni wody niemal idealne odbicie. Jon nigdy nie cenił współczesnej architektury. Jemu wystarczy, że mosty go utrzymują (nie żeby był gruby). Docenia jednak ilość światła – wystarczy, żeby przeprowadzić operację na otwartym sercu, a w połączeniu z odgłosem, jaki wydają jego kroki na drewnianych listwach, zapowiada jego nadejście.
„Może przestaniesz się w końcu wymykać, neska2”.
Antonia Scott siedzi w kucki na środku mostu. Trzydzieści kilka lat. Ma na sobie czarny płaszcz i czarne spodnie. Białe sportowe buty. Obok niej, na ziemi, leży zielona plastikowa torebka, z rodzaju tych, jakie dają u Chińczyka, nie doliczając pięciu centów.
Jon podchodzi, stawiając swoje wściekłe kroki trochę głośniej niż zwykle.
Antonia podnosi palec, co oznacza „nie przerywaj mi, to niegrzeczne”, zatrzymując nagle swojego partnera w odległości paru metrów.
– Mogłaś mi powiedzieć, że już tu jesteś – odzywa się Jon. – Albo przynajmniej wysłać…
W tym momencie wibruje mu kieszeń. Właśnie dostał wiadomość na WhatsAppie od Antonii. Odkąd odkryła naklejki, w większości przypadków komunikuje się za ich pomocą. Połowa z nich to pieski ze śmiesznymi pyszczkami. Jon się zastanawia, jaką informację usiłuje przekazać za pomocą naklejki z mopsem w kapeluszu.
– To niby ma oznaczać, że już jesteś?
– Tak to rozumiem – mówi Antonia.
– No to całe szczęście. Bo ja nie rozumiem niczego.
Antonia nie odpowiada. Grzebie w torebce, z której wyjmuje opakowanie przezroczystych plastikowych probówek i małą butelkę wody. Wylewa na listwy połowę zawartości, a ciecz skapuje z przerw między nimi i wpada do rzeki w dole. Bierze jeden z przezroczystych cylindrów i zgina go w palcach. Słychać delikatny trzask, gdy szklana kapsuła w środku pęka, uwalniając nadtlenek wodoru. Po zmieszaniu ze szczawianem difenylu probówka emanuje intensywnym pomarańczowym blaskiem.
„Ta kobieta przyszła badać sprawę morderstwa czy na imprezę?”, zastanawia się Jon.
– Przybliżony wiek ofiary?
– Aguado nie powiedziała. Właśnie zaczynała…
Antonia znowu unosi palec. Poirytowana.
Jon należy do tych osób, które, gdy się wkurzą, przechodzą do ataku. Prewencyjnie. Dla sportu. Dla swoich brązowych jaj. Jednak Antonia zachowuje się tej nocy bardzo dziwnie. A poziom dziwności u Antonii Scott jest bardzo wysoki.
Antonia wkłada świetlistą probówkę do na wpół pustej butelki. Zakręca nakrętkę, wstaje. Waha się przez chwilę, podnosi nos, sprawdzając wiatr. Kiedy ten zmniejsza się na moment, Antonia wrzuca butelkę do wody i obserwuje drogę, jaką pomarańczowy blask pokonuje w dół rzeki. Wielokrotnie mruga, niczym przysłona w aparacie fotograficznym.
Jon już wcześniej był tego świadkiem. Wie, że Antonia wykonuje mentalny rysunek. I teraz rozumie, dlaczego z różnych punktów wrzucała butelki do wody.
– Nie było bardziej ekologicznej metody?
Antonia, ze wzrokiem utkwionym w wodzie, ignoruje go.
Prąd wydaje się skręcać mniej więcej w połowie odległości, jaka dzieli ich od wysepki, jak gdyby chciał zabrać butelkę na północny brzeg. Ale mały kawałek plastiku zatrzymuje się w trzcinie.
– Potwierdzone, doktorko. Zrzucono ją z mostu. Prąd zmienia się w połowie drogi. Ciężar, jaki przytwierdzono jej do nogi, okazał się niewystarczający, by utrzymać ją pod wodą. W miarę jak puchła od gazów i nabierała wyporności, musiała ciągnąć ciężar po dnie, aż zatrzymała się przy wysepce.
Milczy przez kilka sekund. Potem dodaje:
– Sugeruję, żeby przyszła tu pani z luminolem. I niech pani poprosi Mentora, by nakazał zgaszenie świateł na moście, jeśli byłby tak uprzejmy.
Antonia zakłada za uszy włosy (czarne i gładkie, średniej długości), odsłaniając bezprzewodowe AirPods. Opuszką palca wskazującego uderza dwukrotnie jedną z nich, żeby zakończyć połączenie, po czym odwraca się do Jona.
– A więc to dlatego żadna z was nie zwracała na mnie uwagi – skarży się zbolały Jon. – Mogłaś mi przynajmniej powiedzieć, że rozmawiacie przez telefon. Usmażyłem sobie jaja, próbując wyciągnąć z wody te twoje zwłoki.
Antonia unosi brew, zaskoczona.
– Mentor mi powiedział, że w tym miejscu był radioaktywny zrzut – wyjaśnia Jon, wskazując przed siebie.
– To kompletna bzdura – odpowiada Antonia.
– Całe szczęście – wzdycha z ulgą Jon.
– Radioaktywny zrzut był tam – mówi Antonia, wskazując następną rurę, jeszcze bliżej miejsca, gdzie zanurzył się inspektor.
Jon znowu wzdycha. Tym razem inaczej.
– Muszę się pożegnać z płodnością.
– Nie przesadzaj. Ilość, jaką mogłeś wchłonąć, odpowiada siedmiu lub ośmiu prześwietleniom. Twoja sperma jest w porządku. Poza tym sądziłam, że nie chcesz mieć dzieci.
– Lubię zostawić sobie otwarte opcje.
– Dzieci przynoszą jedynie cierpienie.
W tym momencie gasną światła na moście, a oni nagle stają się dwiema sylwetkami w ciemności. Jedna, potężna, miota się niespokojnie. Druga, malutka, wyjmuje telefon z kieszeni i włącza latarkę.
– Widzę, że wizyta u syna nie przebiegła zbyt dobrze – mówi Jon, również wyciągając latarkę z kieszeni. Prawdziwą. – Czego szukamy?
– Śladów krwi. Zwłaszcza na metalowych krawędziach.
Paradoksalnie czasami łatwiej jest zobaczyć ślady krwi po ciemku. Bardzo pomaga luminol, cudowna substancja, która gdy spryskać nią miejsce zbrodni, sprawia, że krew i inne materiały organiczne błyszczą w ultrafioletowym świetle. Wobec braku luminolu, kiedy krew jest już stara, może przyjmować barwy od brązu po czerń, w zależności od powierzchni, na jaką spadła, czasu, jaki upłynął, i stopnia utleniania. W takich przypadkach Antonia i Jon wolą pracować w ciemności, koncentrując się tylko na małym kręgu światła, który znajduje się przed nimi, stopniowo przeczesując cały obszar. Widzieć mniej, żeby zobaczyć więcej.
– Dlaczego nie zeszłaś na dół? Czekaliśmy na ciebie – wyrzuca jej Jon, nie przestając omiatać latarką najbliższych miejsc. Usiłuje zrozumieć zachowanie Antonii. Co nigdy nie jest łatwe.
– Nie umiem pływać.
– Jest osiemdziesiąt centymetrów wody. Nawet ty byś się nie zanurzyła.
– Wystarczająco, żeby się utopić. Nawet ty się przewróciłeś.
Jon zaciska usta. Chciałby, żeby Czerwona Królowa nie widziała, jak jej Giermek ląduje na dupie, wszak to mężczyzna, który ma ją chronić. Chciałby też siedzieć teraz w domu przed talerzem flaków po baskijsku. I żeby ten dwudziestokilkulatek, z którym flirtował przez Grindra, wreszcie się z nim umówił. I żeby na świecie zapanował pokój.
„Jak mawia amatxo3, wytrzymaj i tańcz”.
I to właśnie musi zrobić z Antonią. Wyciągnąć ją na tańce. Nawet jeśli muzykę będzie słyszeć tylko ona.
– To do ciebie niepodobne, że zostajesz tak daleko od miejsca zbrodni.
– Czasami lepiej widzę z daleka – odpowiada Antonia.
Inspektor Gutiérrez kątem oka zauważa symptomy swojej partnerki, symptomy zdradzające, że jej wyjątkowy mózg pracuje szybciej, niż powinien. W ciągu ostatnich miesięcy nauczył się już rozpoznawać tę szczególną sztywność ramion i szyi. Przyspieszony oddech. Głos wyższy o oktawę. Palce, które się zginają i odginają, choć ona nie zdaje sobie z tego sprawy.
Jon wkłada rękę do kieszeni marynarki, gdzie czuje znajomy kwadratowy kształt pudełeczka z kapsułkami. Ale go nie wyjmuje. Zamiast tego przykuca i dalej powoli przygląda się balustradzie. Centymetr po centymetrze.
„Nie”.
„Nie, dopóki sama nie poprosi”.
Nie ma już więcej czasu, żeby o tym myśleć, ponieważ znalazł coś na krawędzi balustrady. Brązowa, zaschnięta plama.
– Spójrz tutaj.
Antonia się odwraca i podchodzi do niego. Teraz oboje siedzą w kucki przy balustradzie i spoglądają w górę.
– Tego szukasz? – pyta Jon.
Antonia mruga kilka razy. Kolejny sygnał, który Jon nauczył się odczytywać. To tak, jak wtedy, gdy słyszysz brzęczenie twardego dysku laptopa, podczas gdy głowica szuka informacji.
– Niewykluczone. Plama potwierdza, że zabójca zrzucił stąd ofiarę.
Na most przybywa Aguado z niezbędnymi narzędziami do kontynuowania pracy. Oboje wstają, żeby zrobić jej miejsce, i gaszą latarki.
– Nie chcesz się w to angażować, prawda? O to chodzi.
Antonia przytakuje w ciemności.
– Nie chcę jej widzieć. Nie chcę, jeśli to nie jest ona.
Jon wie – bo sam to przeżył – że oskarżycielskie spojrzenie martwych czasami wyciąga z człowieka obietnice, których nie da się spełnić. Antonia złożyła jedną pewnemu wykrwawionemu na śmierć nastolatkowi w pustej willi siedem miesięcy temu. Obietnicę, która kolidowała z tą złożoną Marcosowi, jej mężowi, że już nigdy nie zrobi niczego, co mogłoby narazić ich na niebezpieczeństwo. Złamała obie.
– Ja też wiem, co to znaczy patrzeć im w oczy, piękna. Ale tym razem nie musiałabyś się o to martwić. Wyjadły je ryby.
– Nie rozumiem, jak dzięki temu miałabym się przejmować mniej – mówi Antonia, która jest odporna na sarkazm tak jak Superman na kule. – Brak gałek ocznych zmniejsza możliwość identyfikacji.
Jon zwleka z odpowiedzią. Bo to, co musi teraz powiedzieć Antonii, to, co polecił mu powiedzieć jej Mentor, nie spodoba się jej ani trochę.
Centrum Handlowe Raj, Marbella
Lola Moreno ratuje swoje życie dzięki serii zbiegów okoliczności. Pierwszy jest taki, że wózek dziecięcy, który ogląda na wystawie sklepu Prenatal, jest granatowy. Gdyby był w jasnym kolorze, w szybie nie odbiłby się pistolet, który podniósł mężczyzna za jej plecami. Gdyby nie była żoną tego, kogo jest (i nie wiedziała, że morderstwo jest w jej życiu czymś całkiem możliwym), to mało prawdopodobne, że zareagowałaby prawidłowo.
Zamiast stać jak wryta, odwrócić się albo stawić czoło napastnikowi, Lola rzuca się na ziemię akurat w tym momencie, gdy trzy pierwsze kule z makarowa rozbijają szybę i rozrywają na strzępy daszek wózka.
Ratuje swoje życie… chwilowo. „Krótko trwa radość w domu biedaka”, powtarza jej zawsze matka. Lola Moreno, która ma na sobie dżinsy od Balmaina, miękki kaszmirowy sweter i torebkę od Prady, nie jest biedna.
Nie brakuje jej pieniędzy.
Brakuje jej czasu, a to już inna sprawa.
Trzydzieści kilogramów szkła z wystawy rozsypuje się na Lolę, która zakrywa sobie kark rękami, ufając, że Tole wszystkim się zajmie. W końcu za to mu płacą, i to bardzo dobrze.
(Lola krzyczy coś na ten temat, ale nie da się jej zrozumieć).
Anatolij Oleg Pastuszenko zarabia dobrze. Tak dobrze, że pozwolił sobie na uzależnienie się od kawy ze Starbucksa. Żeby zachować czujność. Kłopot w tym, że osiemnaście łyżeczek cukru do każdego frappuccino venti sprawiły, że stał się powolny i nieuważny. „Ma gruby refleks”, mówi Jurij, który czasami bardzo trafnie myli słowa po hiszpańsku.
Trzymanie ogromnego napoju w ręce, którą trzeba wyciągnąć broń, również jest przeszkodą dla ochroniarza, zwłaszcza gdy w drugiej ręce masz telefon i sprawdzasz, jak poprzedniego wieczoru poszło Spartakowi. Bez względu na to, jak prędko rzucisz na podłogę obie rzeczy, uzbrojony napastnik odwróci się szybciej, niż ty wyciągniesz pistolet.
W Tolego trafiają cztery z pięciu kul.
Jedna w nogę, kiedy zabójca po raz pierwszy pociąga za spust, niemal bez celowania. To bolało najbardziej.
Druga i trzecia przebijają czarną kurtkę, żeby zatrzymać się w lewym płucu i w ramieniu, które zostaje rozerwane. Tolemu będzie znacznie trudniej oddychać i zwalczać infekcje w ciągu sześciu sekund życia, jakie mu zostały. Te ostatnie dwie kule nie powodują jednak żadnego bólu. Adrenalina i ból po pierwszej kuli nie zostawiają miejsca na nic innego.
Tolemu udaje się wyciągnąć broń między trzecim a czwartym strzałem przeciwnika. Strzela raz, ale tylko muska ramię napastnika, powodując, że ten traci celność. Czwarta kula odbija się od szyldu na ścianie i toczy się niegroźnie, spadając przez szczelinę pod szklaną balustradą na niższy poziom. Skąd dochodzą krzyki i tupot biegających ludzi, którzy usłyszeli strzały. Gdzie znudzony pracownik sprzątający zamiecie ją jutro, nie zwracając na nią uwagi, razem z pozostałymi odpadkami.
Piąta kula – ta, która go zabiła – robi idealną dziurę w lewej brwi Tolego, wykopując bruzdę w jego mózgu, tracąc impet, w miarę jak wyhamowuje ją tkanka mózgowa, i zatrzymując się przed kością ciemieniową.
Upada.
Lola przestaje krzyczeć w samą porę, by zobaczyć twarz Tolego opadającą na podłogę, na kałużę frappuccino, kilka centymetrów od niej. Z jego ust wystaje szkarłatna bańka. Miłe i lojalne spojrzenie jej szofera i ochroniarza, które od sześciu lat widziała każdego poranka w lusterku, teraz wyraża zdumienie i niezrozumienie. Tole umiera w wieku czterdziestu siedmiu lat, nie dokonawszy w swoim życiu niczego wielkiego ani nie spełniwszy żadnego ze swoich marzeń.
Oczywiście ta myśl nie przemyka teraz przez głowę Loli. Ani nie przemknie później, kiedy bosa, z krwawiącymi stopami, przetnie parking centrum handlowego, starając się przeżyć. Przemknie dopiero tego wieczoru, kiedy zwinie się w łazience, żeby płakać (przykryta skradzioną kurtką, drżąc ze strachu), lecz łzy nie popłyną z jej oczu.
Bańka w ustach Tolego pęka, opryskując policzki Loli maleńkimi kroplami krwi i śliny. A to – bardziej niż strzały, bardziej niż potrzeba chronienia swojego nienarodzonego dziecka – wyzwala ostrą reakcję na stres. Ta bańka, która pękła wraz z ostatnim oddechem Tolego.
Gdy zazdrośnice mijają Lolę, kiedy ta wychodzi z drogich restauracji i modnych butików, szturchają się łokciami. Te szturchnięcia oznaczają tyle co „utrzymanka”, kiedy szturchają się Hiszpanki, i „żona trofeum”, kiedy robią to Brytyjki lub Rosjanki.
Prawda jest taka, że Lola ma więcej czasu niż inne kobiety po trzydziestce (według Loli pod trzydziestkę), żeby chodzić do siłowni. I to znowu ratuje jej życie, kiedy:
wykonuje burpee, opierając ręce na podłodze, strząsając z siebie szkło i wyskakując w górę eksplozywnym ruchem pośladków i mięśni prostych uda (zumba w środy od 11.00 do 11.45);przeskakuje nad ciałem Tolego, nie tracąc równowagi (body balance we wtorki od 12.15 do 13.00);wymierza podwójny cios łokciem w kość policzkową zabójcy (cardio box w poniedziałki i piątki o 10.00, jej ulubione zajęcia).Czystym przypadkiem (i dlatego że Lola nieco się potyka) podwójny cios łokciem trafia oba razy, choć niezbyt mocno. Lola jest wysoka. Metr siedemdziesiąt pięć. Ale w swoim życiu jeszcze nigdy nie wymierzyła prawdziwego ciosu, a cardio box jest dobry, żeby gospodyni domowa wzmocniła swój tyłek, a nie łamała kości policzkowe. Napastnik jednak cofa się odrobinę, zdezorientowany.
Poluźnia mu się też trochę chustka, którą zasłonił sobie twarz.
Rozpoznanie go zajmuje Loli pół sekundy.
A całą sekundę uświadomienie sobie, że ma przejebane.
„Niezły bajzel”, myśli.
Kiedy nasz mózg stawia czoło zagrożeniu, rdzeń nadnercza natychmiast wydziela adrenalinę, dostarczaną do krwiobiegu, błyskawicznie zapewniając nam energię niezbędną do walki albo ucieczki. Lola już walczyła – te dwa słabe ciosy łokciem były tego marnym rezultatem. Teraz strach nakazuje jej brać nogi za pas.
Podnosząc się, zgubiła jeden z sandałów od Miu Miu. Gdy odwraca się przerażona, poślizguje się na szkle i przewraca się twarzą na podłogę. Ale przypał, jak to się mówi. Traci drugi sandał, kiedy próbuje się podnieść, wbijając sobie odłamki szkła w bose stopy. Ignoruje ból, bo czuje zbyt duży strach, żeby mu się poddać, i znowu się podnosi, oferując swojemu napastnikowi doskonały cel, kiedy ucieka w stronę wyjścia awaryjnego na końcu korytarza.
Zabójca, który pozbierał się już po uderzeniach w twarz, podnosi pistolet i pociąga za spust. Różowy sweter jest łatwym celem z tak bliskiej odległości, ale żeby pistolet wystrzelił, w magazynku muszą być kule. W magazynku makarowa znajdowało się ich tylko osiem. Trzy w szybę, cztery w ciało Tolego, jedna spadła na niższe piętro. Tak więc wyczekiwane bam, bam, bam zamienia się w nieszkodliwe klik, klik, klik. Zabójca przeklina (jest przyzwyczajony do innych rodzajów broni z większą liczbą nabojów) i sięga do kurtki po drugi magazynek, choć nie spodziewał się, że będzie musiał z niego skorzystać. Walczy z zamkiem pistoletu i udaje mu się włożyć magazynek, nie ma jednak czasu, by strzelić do coraz bardziej oddalającego się różowego swetra, ponieważ za jego plecami rozlega się:
– Ręce do góry!
Zabójca unosi brwi (z pewnością myśli sobie: „Serio? Ręce do góry? Serio?”) i się odwraca. Ochroniarz ze sklepu jubilerskiego Chocrón (rewolwer w dłoni, wąsy, piwny brzuch) wyszedł na korytarz i właśnie w niego celuje.
Zabójca nie daje mu żadnych szans. Dwa strzały w klatkę piersiową, jeden w głowę. Zostało mu pięć kul. Odwraca się w stronę Loli, jeszcze zanim kolana ochroniarza dotykają podłogi. Oddaje strzał, ale czwarta kula trafia jedynie w futrynę drzwi ewakuacyjnych, które zamknęły się już za plecami Loli, zagłuszając krzyk frustracji zabójcy.
Ale nie, Lola nie jest bezpieczna, jeszcze nie.
Ani trochę.
Antonia jest w bardzo złym humorze i babcia Scott to widzi.
– Jesteś w bardzo złym humorze, dziecko. Widzę to – mówi.
Babcia właśnie jest w kuchni, smaruje sobie tosta masłem i dżemem przed kamerą swojego iPada. Dżem z czerwonych owoców, domowy i pełen cukru, wygląda tak, jakby wypływał z ekranu. Antonia się powstrzymuje i nie przypomina jej, że nie powinna jeść cukru ani tłuszczu. Babcia Scott przypomniałaby jej tylko, ile ma lat. Dziewięćdziesiąt trzy, w przyszłym miesiącu skończy dziewięćdziesiąt cztery. A wygląda kwitnąco.
Nie, Antonia nie mówi nic na temat tostów. Zrezygnowała już z kontrolowania poziomu cukru i cholesterolu swojej babci. Tak naprawdę przeszkadza jej to, że staruszka może się objadać, podczas gdy ona musi liczyć każdą kalorię. Mimo że bardzo słodkie smaki jako jedyne potrafią przedrzeć się przez mur jej anosmii, dla niej nie istnieją.
Kummerspeck.
Po niemiecku: bekon smutku. Kilogramy, które zyskujesz, kiedy jesz dla poprawy nastroju.
Odkąd siedem miesięcy temu wróciła do pracy, stara się nie zapuścić. Chce zrekompensować trzyletnie ekscesy, kiedy to jadła tylko przetworzone śmieciowe jedzenie. Taki tost jak ten poszedłby jej prosto w biodra.
Tak więc siedzi w kuchni swojego poddasza w dzielnicy Lavapiés, z kawą z kapsułki na śniadanie. Zielona z zazdrości.
– Nie miałam zbyt dobrej nocy – odpowiada krótko.
Babcia mruży oczy, przysuwa się do ekranu. Właśnie zdała sobie z czegoś sprawę.
– Dzwonisz do mnie z domu?
Antonia stawia iPad na stole, żeby móc ukryć twarz w dłoniach.
– Przyszłam tu spać. Nie było sensu jechać do szpitala o tak późnej porze.
Nie mówi jej, że to już czwarta noc z rzędu, gdy śpi w domu. Że przy łóżku Marcosa spędza coraz mniej czasu.
Nie mówi jej, że kupiła materac i że nadmuchuje go co wieczór i wypuszcza z niego powietrze każdego poranka. Że chowa go do szafy, żeby światło słoneczne nie było świadkiem jej wstydu.
Nie mówi jej, że coraz trudniej jest odwiedzać męża, brać go za rękę i przy nim zasypiać. Że jego sylwetka, coraz bardziej zmęczona i skurczona, skóra coraz bardziej szorstka i zimna, są dla niej nieznośnym oskarżeniem. Że współczucie, jakie wcześniej żywiła dla Marcosa, poczucie winy, żal, zamieniły się w niechęć.
Empatia dla czyjegoś niepowodzenia ma swoją granicę. Po której przekroczeniu zaczynasz czuć, że jego nieszczęście jest podłym czynem, którego ofiarą jesteś ty.
Tego też nie mówi. Możliwe, że Antonia Scott jest najinteligentniejszą osobą na świecie. Lecz nie daje jej to mądrości, by wiedzieć, co robić, ani siły, żeby stawić temu czoło.
Antonia nie mówi nic, ale babcia nie potrzebuje tego wszystkiego słyszeć.
Babcia wie.
– Wczoraj przyszedł ten od gazu, żeby zrobić przegląd. Przystojny chłopak.
Tylko babcia Scott potrafi nadać angielskiemu wyrażeniu nice ol’ chap lubieżnego zabarwienia, nawet ze swoją sztuczną szczęką.
– Na Boga, babciu, jesteś od niego starsza o czterdzieści lat.
– Trzydzieści osiem, dziecko. Ale gdybyś zobaczyła, jakie z niego ciacho – mówi, gryząc tosta. – I jest wdowcem, biedaczek. Może któregoś wieczoru zaproszę go na jagnięcinę w sosie miętowym.
Babcia Scott uważa, że jej jagnięcina w sosie miętowym ma niezaprzeczalne właściwości afrodyzjaku. Antonia się nie oburza, dobrze wie, że babcia będzie flirtować z grabarzem, kiedy ten będzie zrzucał ziemię na jej trumnę.
– Do czego to ja zmierzałam… – ciągnie babcia.
– Doskonale wiem, do czego zmierzałaś – przerywa jej Antonia. – Nie potrzebuję w moim życiu żadnego mężczyzny.
– Bzdury. Zobacz, co teraz czytam. To bardzo interesujący test.
Babcia podnosi jakąś gazetę. Antonia odczytuje dziewięć z dwunastu liter nagłówka. Czcionką Franklin Gothic w dyskretnym kolorze fuksji. Pozostałe litery zasłania czoło blondynki. Antonia nie rozumie, jak może się tak szeroko uśmiechać, skoro gryzie kciuk.
– „Czy to czas na znalezienie faceta? Przekonaj się, odpowiadając na pięćdziesiąt pytań”.
– Zamierzasz przeanalizować mnie tym prymitywnym narzędziem?
– Nie udawaj takiej niedostępnej, dziecko. Posłuchaj, pytanie trzecie…
Antonia pozwala jej chwilę mówić, aż babcia uzmysławia sobie, że jej nie słucha.
– W porządku. Co się z tobą dzieje?
Wnuczka zaczyna opowiadać.
Opowiada o swoim problemie braku komunikacji z Jorgem. O tym, jak nieznośny jest sposób, w jaki jej syn na nią patrzy, nie ufając jej do końca, udając, że jest to coś, co Antonia niezbyt dobrze rozumie, coś, do czego żadne z nich nie jest przyzwyczajone.
Babcia przytakuje i nic nie mówi.
Antonia opowiada, co czuje wobec swojego męża w śpiączce. Tutaj robi wiele uników. Ma czarny pas w okłamywaniu samej siebie i biało-żółty w wyrażaniu swoich emocji.
Babcia przytakuje i nic nie mówi.
Antonia się wkurza.
– Od dziesięciu minut mówię tylko ja.
– Od dziesięciu minut użalasz się nad sobą. Nie wychowałam cię, żebyś była jęczącą gąską. We mnie nie znajdziesz współczucia, dziecko. Jeśli chcesz płakać, wypłakuj się na ramieniu Jona. Płacą mu za to, żeby wspierał cię tym ogromnym umięśnionym ramieniem.
– No tak – mówi Antonia, kiedy udaje jej się dojść do siebie po złośliwym ataku babci, która swoją typową dla siebie szczerość owinęła papierem ściernym i podała jej, wbijając młotkiem. – Z Jonem też nie układa się najlepiej. Nie wspiera mnie zbytnio we współpracy z Mentorem. Wczoraj w nocy…
– Och, jesteś taka uparta – przerywa jej babcia. – Posłuchaj mnie, ale posłuchaj dobrze, Antonia. Istnieje tylko jedno rozwiązanie twoich problemów, wszystkich. Zostaw to.
Antonia mruga zdumiona. Staruszka mówi dalej.
– Popełniłaś błąd, lata temu. Marcos umarł z twojej winy.
– On nie umarł, babciu.
– Obie wiemy, co jest napisane w raportach medycznych. Obie wiemy, że trzymasz się go tylko dlatego, że przyznajesz się do swojego błędu. Ale twojego męża już nie ma. Zachorowałaś dlatego, że nie chcesz się do tego przyznać. Zachorowałaś z pychy i to oddaliło cię od Jorgego i zmusiło twojego ojca do odebrania ci go.
Babcia robi pauzę, żeby upić łyk z kieliszka, który stoi na stole. Wygląda na sok z porzeczki, ale znając babcię, to z pewnością sok innego rodzaju. Z tych, co dojrzewają w dębowej beczce.
– Ponieważ nie byłaś przy nim od narodzin, nie nauczyłaś się, jaka powinna być matka. A przede wszystkim nie odrobiłaś najważniejszej lekcji. Nigdy nie robimy niczego jak należy, dziecko. Cokolwiek zrobisz, będzie źle. A kiedy dorośnie, zrzuci na ciebie winę za wszystkie swoje problemy i wady. Tak już jest.
Antonia doskonale rozumie tę ostatnią część. Ostatecznie ona obwinia swojego ojca o wiele rzeczy.
– Tak trudno?
– Dopóki nie pozwolisz sobie na popełnianie błędów, będziesz uważała, że jesteś złą matką. Że zawodzisz swojego męża. Że jesteś kiepską śledczą, ponieważ nie znajdujesz kogoś, do kogo nikt wcześniej nie zdołał się zbliżyć. Pozostaniesz zablokowana i będziesz umierać ze strachu. Będziesz sama w królestwie osamotnienia i opuszczenia. Zostaw to.
Antonia potrzebuje kilku sekund, żeby sobie przypomnieć, gdzie już wcześniej słyszała to zdanie, aż odszukuje w pamięci, że to było pierwsze, o co poprosił ją Jorge, żeby obejrzeli, kiedy opieka społeczna pozwoliła jej znowu się z nim widywać. Niezrozumiały film z gadającymi bałwanami i księżniczką, która nie może wyjść z szafy. Dwie godziny z życia, których nigdy nie odzyska.
– Czy właśnie zacytowałaś Elsę, babciu?
– I to z dumą – odpowiada babcia, podnosząc kieliszek, który zdecydowanie nie zawiera soku porzeczkowego.
Antonia wzdycha niezadowolona, targając sobie grzywkę. Jej typowe krótkie włosy sięgają już za ramiona i wymagają cięcia. Nawet na to nie znalazła czasu.
– Chyba nie musisz się przejmować moją obsesją. Mam tylko kilka godzin, zanim Aguado przekaże oficjalny raport i potwierdzi Mentorowi to, co wszyscy wiemy. Że ciało z Manzanares nie należy do Sandry Fajardo.
– Jeszcze nawet nie znacie jej nazwiska, prawda?
Wciąż słyszy słowa Sandry w ciemnym tunelu. To zdanie, którego w dalszym ciągu nie może rozszyfrować.
„Ty, która pamiętasz wszystko, nie przypominasz sobie, komu wyrządziłaś krzywdę? Jakie skutki zostawiła twoja walka ze złem?”
– Nie mam nic, babciu. Wszystko, co wiązało się ze sprawą Ezequiela, było fałszywe. Religijne parafernalia, tak wyszukany modus operandi… to wszystko kłamstwa, zasłony dymne. A ja nadal nie rozumiem dlaczego. Wiem jedynie tyle, że ma to związek z White’em.
Babcia pociąga kolejny łyk, a na jej twarzy pojawia się błogi uśmiech, uśmiech z reklamy czekoladek. Ani trochę nie jest jej przykro, że Antonia musi porzucić swój cel.
– Ten człowiek to szaleniec, Antonia.
„Nie, babciu, nie jest szaleńcem. Jest kimś znacznie więcej. Dlaczego nikt nie może go zobaczyć?”, myśli Antonia.
Ale nie odpowiada.
Ma ochotę się rozłączyć.
Ma ochotę wrócić do salonu i usiąść w pozycji kwiatu lotosu, aby mieć swoje trzy minuty. Nigdy nie potrzebowała ich tak bardzo.
– Wiesz, co zleci ci teraz Mentor?
– Nie mam pojęcia – odpowiada Antonia, kręcąc głową. – Pewnie jakąś bzdurę.
– Uśmiechnij się, dziecko. Zobaczysz, że w końcu będziesz się dobrze bawić.
Lola biegnie schodami w dół, powtarzając sobie istotną informację.
„Zawsze jest dwóch, zawsze jest dwóch, kiedy chcą kogoś sprzątnąć, zawsze jest ich dwóch”.
Strzęp uchwycony w przelocie w salonie ich domu, kiedy podaje bliny z węgorzem i szklanki z kisielem i przeciera ścierką blat. Rozmowy, które im dalej w noc, tym głośniejsze się stają i zagłuszają nieustanny dźwięk telewizora ustawionego na Pierwyj kanał, odbierany dzięki antenie satelitarnej zainstalowanej na dachu willi. Niebezpieczni i mocni w gębie faceci, przechwalający się na jej oczach, jak gdyby nie istniała. Cipka Jurija. Która najwyraźniej ledwo mówi po rosyjsku. Jakie ma znaczenie, co usłyszy.
To prawda, że nie mówi zbyt dobrze po rosyjsku, mimo że uczy się od sześciu lat, ale rozumie prawie wszystko. A przynajmniej wystarczająco, żeby wychwycić, jak jeden z kumpli (czy wspólników, bo to jest tożsame, a przynajmniej w przypadku Jurija) opisywał metodę działania typową dla płatnych zabójców, nawet sobie nie wyobrażając, że sama stanie się ich celem.
„Motor albo samochód czeka na zewnątrz, w miejscu publicznym, i bam, bam. Potem zabójca biegnie do pojazdu, który czeka na zewnątrz, podczas gdy kierowca stoi na straży i kryje wyjście. Później brum, brum, przyspiesza i da swidania. Tyle go widziano”. To ostatnie zdanie powiedział po hiszpańsku. Rosjanie uwielbiają hiszpańskie wyrażenia.
Lola, która centrum handlowe zna jak własną kieszeń, wie, co sama by zrobiła. Zostawiłaby pojazd na parkingu z włączonym silnikiem, a potem wyszła drzwiami ewakuacyjnymi.
Co oznacza, że ucieka w niewłaściwym kierunku.
Hałas dwa piętra wyżej to potwierdza. Zabójca za nią biegnie. Chcąc się upewnić, Lola wychyla się i spogląda w górę. Strzał mija ją o kilka centymetrów. Huk wypełnia jej uszy, odbija się od betonowych ścian.
Lola przeklina samą siebie i wciąż biegnie na dół. Skończyły się schody, możliwości, miejsce. Stopnie kończą się drzwiami ewakuacyjnymi, które prowadzą na tyły centrum handlowego.
I na parking.
Za sobą słyszy kroki zabójcy, który zbiega najszybciej, jak może. Nie ma czasu do stracenia. Lola otwiera drzwi i od razu go widzi, w odległości dziesięciu metrów, w poprzek jezdni.
Samochód z włączonym silnikiem.
Lola nie zaprząta sobie głowy sprawdzaniem, kto siedzi za kierownicą (bo już to wie), tylko biegnie, żeby ukryć się między zaparkowanymi autami. Nie ma ich wiele o tak wczesnej porze (samo południe, kiedy zagraniczni turyści najpierw przyjeżdżają na obiad, a później czyszczą swoje karty kredytowe u Gucciego i Valentino). Tak więc Lola musi się schylić i biec między nimi, próbując się ukryć. Nieświadoma, że jej stopy zostawiają na asfalcie ślady krwi.
Za jej plecami słychać, jak otwierają się drzwi ewakuacyjne. Lola jest skulona za nowiutkim priusem, obok niej nie ma już żadnych samochodów, za którymi mogłaby się schować. Następny stoi w odległości trzech miejsc.
Zaczyna padać. Leje jak z cebra.
Lola jest sparaliżowana, trzęsie się ze strachu, nie wie, co robić, gdy nagle tylna szyba priusa rozpada się na tysiąc kawałków. Lola wydaje przerażony krzyk i pada na ziemię. Nie może widzieć zabójcy, nie może pobiec do drugiego samochodu, stoi zbyt daleko. Jedyne rozwiązanie to wpełznięcie pod priusa. Czołga się, na dłoniach i łokciach czuje lepką teksturę oleju silnikowego, który przedostaje się przez sweter za tysiąc dwieście euro.
Samochód przegrywa.
Lola też.
Rany na stopach sprawiły, że straciła sporo krwi, a tego ranka nie zjadła śniadania. Planowała pójść na kawę po zakupie wózka. Podobno kupowanie go tak wcześnie przynosi pecha. Lola jest dopiero w trzecim miesiącu ciąży. W luźnych ubraniach prawie nie widać. Ale ona tak bardzo chce mieć to dziecko. I jest tak niecierpliwa.
„To przynosi pecha”.
Lola czuje zawroty głowy, ma zamazany wzrok. Jej ramiona słabną, podłoże mocno ciągnie ją w dół, obiecując spokój.
„Nie, do cholery, nie mogę zemdleć”.
Jest w niej coś takiego, co docenia myśl o omdleniu, chce pozwolić, by ją zastrzelono, kiedy nie będzie tego świadoma. Zaciemnienie, koniec. Łatwo, bezboleśnie.
„Nie”.
Znowu się podnosi. Wymieszany z deszczem olej pozostawił na policzku opalizującą śliską plamę, która spływa do jej otwartych ust. Smak jest słodki.
Ale niedobry.
Wypluwa.
Czołga się dalej. Pełznie między samochodami i znajduje schronienie pod tym obok, w samą porę. Przed nią stoją czyjeś buty. Grube, czarne. Jeden z nich jest pobrudzony krwią.
Czubek prawej stopy znajduje się kilka centymetrów od jej twarzy.
„Jeśli trochę się ruszy, złapie mnie”.
„Jeśli się schyli, złapie mnie”.
Ktoś opłakuje Lolę, smutno i cicho. Ona sama, rzecz jasna. Nie robi żadnego hałasu, ledwie się rusza, ale płacze niepocieszona z powodu ogromnej niesprawiedliwości, jaką jest śmierć w takich okolicznościach, gdy Lola jest uwięziona pod samochodem, brudna i sama.
Wtedy rozlega się syrena. Nie w oddali, jak to bywa w filmach, lecz bardzo blisko, bardzo głośno. Co najwyżej przecznicę dalej.
Buty odchodzą.
Trzaśnięcie drzwiami, silnik samochodu przyspiesza i znika w oddali.
Lola znowu opada na ziemię (krótki odpoczynek, nie może się wszak zatrzymać, zagrożenie nie minęło) i płacze dalej.
Nie przestaje płakać nawet wtedy, kiedy telefon wibruje w kieszeni dżinsów.
Już nawet nie pamiętała, że go ma.
To wiadomość od Jurija.
Idą po mnie. Wiesz, co robić.
„Pieprzony idiota. Głupiec, skończony kretyn”, myśli Lola. Gdyby jej mąż tu był, wyrwałaby mu te włosy, które dopiero co przeszczepił sobie w Turcji.
„Teraz mnie ostrzegasz? Teraz?”
„Co jest najlepsze i najgorsze w Bilbao?”
Najgorsze w Bilbao jest to, że nie ma takiego miejsca jak Attack. Gdzie można poszukać przypadkowego partnera seksualnego i rozładować napięcie.
Najlepsze w Bilbao jest to, że nie ma takiego miejsca jak Attack, z którego Jon wychodzi z cierpiącą duszą, czując się jeszcze bardziej samotny niż wtedy, gdy tam wchodził.
„Ale lżejszy, trzeba uczciwie powiedzieć”.
Przede wszystkim chce, żeby odpowiedział mu chłopak z Grindra, ale wygląda na to, że po kilku czatach zapadł się pod ziemię. Choć wydawał się miły. A inspektor Gutiérrez, który jest seryjnym monogamistą, nie chce jeść jabłka dwa razy w tygodniu, mając przy tym ochotę płakać. Chce cywilizowanej miłości, tyle że jej nie znajduje.
Wychodząc, Jon zapina marynarkę, z włosów wciąż mu kapie po tej saunie w środku. Płaszcza nie wkłada, bo od domu dzieli go tylko sześć minut.
Jako wiecznie niepoprawny optymista, Jon włącza telefon. W Attacku komórki trzeba zostawić w szatni, razem z całą resztą, z oczywistych powodów. Może dopisze mu szczęście i pojawi się wiadomość od chłopaka.
Pojawia się pięć połączeń od Mentora.
Sześć, łącznie z tym, które przychodzi w tej chwili.
– Dochodzi druga w nocy – mówi Jon, odbierając.
– Mam nadzieję, że przygotował pan Scott, tak jak prosiłem.
– Ma pan już raport od Aguado – wzdycha Jon.
– Tego się obawialiśmy. Ta kobieta to nie jest Sandra Fajardo, więc zwalniam was z tej sprawy.
– A to nie mogło zaczekać do jutra?
– Nie, bo wyniknęło coś bardzo ważnego. Musicie pojechać do Marbelli.
– W porządku, jutro z same…
– Teraz, inspektorze. Proszę mi wierzyć, to bardzo pilna sprawa. I bardzo, bardzo gruba. Niech pan powiadomi Scott i ruszajcie. Po drodze przekażę wam szczegóły.
Jon otwiera szeroko usta. Albo ziewa, bo nie da się tego rozróżnić. To już druga noc z rzędu, gdy kładzie się późno. Poprzedniej wyławiał zwłoki. Dzisiejszej zajmował się swoimi gejowskimi sprawami. A człowiek jest już w pewnym wieku. Tak więc to polecenie nie jest mu na rękę.
– To sześć godzin jazdy.
– Tym samochodem, jeśli się porządnie depnie, cztery. I proszę uważać.
– Czy właśnie poprosił mnie pan, żebym jednocześnie depnął i uważał?
– To się nie wyklucza.
– Zasypiam na stojąco.
– Jeśli potrzebuje pan chemicznego wsparcia, w schowku coś pan znajdzie.
„Tylko tego brakowało. Dwoje ćpunów w ekipie, w cenie jednego”.
– Moje ciało jest jak świątynia, niech pan zapamięta.
– Nie da się tego powiedzieć przy cholesterolu na poziomie dwieście osiemdziesiąt trzy, inspektorze.
– Wydawało mi się, że wyniki badań lekarskich są poufne.
– Są dość poufne. Niech się pan nie rozbije – nakazuje Mentor. Rozłącza się.
Tak więc pół godziny później ma Antonię na siedzeniu pasażera w audi A8. Czarny metalik, przyciemniane szyby, aluminiowe felgi, ponad sto tysięcy euro. Jon ochrzcił go „Królowamobil”. Ksywka, która jest zabawna tylko dla niego.
– Jeśli jesteś zmęczony, mogę prowadzić – proponuje Antonia niewinnym głosem.
To trzeci samochód, jaki dał im Mentor, po tym jak Antonia rozbiła pierwszy podczas pościgu z prędkością przekraczającą dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Drugi Jon wbił w rolls royce’a sir Petera Scotta, ojca Antonii, niedługo potem. Ale zdaniem Jona to też była jej wina.
Z tego powodu Jon nie zamierza ustąpić jej miejsca za kierownicą aż do dwudziestego drugiego stulecia.
– Ty odpoczywaj, piękna. Odpoczywaj.
Rozczarowana Antonia odchyla się na oparcie. Zamyka oczy i udaje, że śpi.
Jon patrzy na zegarek i myśli o amatxo. O tym, jak się czuje. Bo ma już siedemdziesiąt jeden lat. A bingo Arizona jest zamknięte. Gdzie ona znajdzie rozrywkę. Biedaczka, jest taka samotna.
Taka samotna oczywiście dlatego, że tak jej się podoba. Bo wbrew wszystkiemu nie chciała opuścić swojego mieszkania w Bilbao, żeby przenieść się z synem do Madrytu. Gdzie ona niby ma się przeprowadzić na stare lata. Jedź sam, jeśli chcesz, jeśli nie obchodzi cię, że umrę tu samiuteńka. Nie, ama, rzecz w tym, że obowiązki wzywają i w ogóle. I że ona się nie przeprowadza, zostawiając mu zadanie prasowania własnych koszul po raz pierwszy od czterdziestu trzech lat. Tak się tylko mówi, bo teraz prasują je w pralniach. A tym bardziej z tą pensją, jaką co miesiąc wypłaca mu Mentor. Prawie pięciocyfrową. No ale tęskni za nią.
„Muszę do niej zadzwonić”.
Dzwoni jednak – kiedy jadą A czwórką na wysokości Valdemoro – Mentor. Na iPad Antonii. Przez FaceTime.
Ona umieszcza tablet na uchwycie na desce rozdzielczej i odbiera połączenie.
– Zastanawiacie się pewnie, dlaczego wysłałem was do Marbelli w środku nocy.
Kamera internetowa podkreśla Mentorowi zakola i worki pod oczami. Wygląda, jakby nagle postarzał się o dziesięć lat. I wciąż wapuje.
– Prawdę mówiąc, nie. Nie ma nic lepszego niż sześćset kilometrów, żeby rozprostować nogi.
– Pan niech patrzy na drogę, inspektorze.
– A pan niech nie dmucha parą w kamerę, bo nic nie widać.
– Było wiele spraw, w których domagano się Czerwonej Królowej, teraz, gdy zrezygnowaliśmy z poszukiwań Fajardo – mówi Mentor, ignorując go. – Musiałem odrzucić albo odwlec jej udział w nich. Teraz coś się pojawiło, szansa, jakiej nie mieliśmy od dawna.
Mentor podnosi wydrukowane zdjęcie. Wygląda jak wyciągnięte z paszportu. Młody śniady chłopak, jakieś trzydzieści pięć lat. Szeroki nos, krótkie włosy. Grube usta.
„Przeleciałbym go”, myśli Jon.
– Tak mniej więcej wyglądał Jurij Woronin jeszcze dwa dni temu.
Mentor podnosi drugie zdjęcie.
– A tak wygląda teraz.
To fotografia w dużej rozdzielczości, zrobiona z fleszem. W zbyt dużej rozdzielczości. Widać ramiona i podbródek Jurija. A nawet, gdyby zdobyć się na wysiłek, żeby odróżnić je od krwi i kości, da się dostrzec jego włosy. Nie widać natomiast nosa ani oczu, ani reszty twarzy Jurija, bo rozwalono mu ją strzelbą.
„Już bym go nie przeleciał”, myśli Jon. I odwraca wzrok.
– Kaliber dwanaście? Powiedziałabym, że z kulami ceramicznymi – zgaduje Antonia, przysuwając się nieco do ekranu.
– Jak dobrze zrobiliśmy, posyłając cię do prywatnej szkoły – potwierdza Mentor, pokazując więcej zdjęć.
Ciało leży na rozbitym szkle. Z daleka wygląda tak, jakby brakowało mu części głowy, ponieważ brakuje mu części głowy.
– Jurij Woronin był rosyjskim biznesmenem, legalnym pod każdym względem – ciągnie Mentor. – Miał firmę importową. Agrochemikalia, fitoregulatory, akarycydy. Sprowadzał je z Sankt Petersburga do Algeciras albo Malagi. A także żelazo, aluminium i inne surowce. W ostatnich miesiącach interesował go głównie funduk.
– Co to jest funduk?
– Po rosyjsku to orzech laskowy – mówi Antonia.
„Zna też rosyjski”, myśli Jon. „Jakżeby inaczej”.
– To rosyjska nutella – wyjaśnia Mentor. – Najwyraźniej robi furorę na Costa del Sol. Eksportują ją nawet do Francji.
– Nutella tuczy – dodaje Antonia, której burczy w brzuchu, gdy tylko wymawia tych siedem liter.
– A funduk jeszcze bardziej. Rosjanie nie ulegli nawoływaniom, żeby przestać używać oleju palmowego. Podobno właśnie dlatego cieszy się taką popularnością.
– Niech zgadnę – odzywa się Jon. – Nie zginął za sprzedawanie mleka, kakao, orzecha laskowego i cukru.
– Nie, obawiam się, że nie. Uważamy, że Jurij Woronin był skarbnikiem klanu Orłowa. Głównego przedstawiciela rosyjskiej mafii w Hiszpanii.
– Po co zabijać skarbnika? Nie zgadzała się tabelka w Excelu?
– To ważne pytanie, inspektorze. Proszę pozwolić, że zadam panu inne. Co pan wie na temat przestępczości zorganizowanej na Costa del Sol?
– Że to nie są żarty – odpowiada Jon.
Chociaż nie należało to do zakresu działalności Jona, kiedy pracował jako zwykły policjant, od wielu lat czytał wewnętrzne raporty. Wie o prawie cotygodniowych obławach. O skonfiskowanych milionach euro i kilogramów. Dziesiątkach zabitych, których liczba rośnie, a o których nigdy nie mówi się w mediach. Ponieważ przede wszystkim trzeba chronić to, co daje nam jeść. A w tym kraju jeść daje nam sprzedawanie słońca i plaży.
– Nie, to absolutnie nie są żarty. To jest chaos, inspektorze. Kolumbijczycy, Szwedzi, Algierczycy, Kosowianie, wszyscy walczą o kawałek tortu. A ponad nimi wszystkimi Rosjanie kroją ten tort. To jest wojna, którą przegrywamy.
– Przez to, co zawsze?
– Nie ma żadnych środków dla lokalnych organów. Utworzyły się obozy. UDYCO4 po jednej stronie, GRECO5 po drugiej. Gwardia Obywatelska działa na własną rękę. Zawiść.
– A więc przez to, co zawsze.
– I teraz wkraczacie wy, inspektorze.
Mentor pokazuje więcej fotografii. Kobieta o jasnokasztanowych włosach i niebieskich oczach. Owalna twarz. Nawet na zdjęciu z dowodu widać, że jest cholernie ładna. „A przecież na tych zdjęciach wychodzi się fatalnie”.
– Lola Moreno Fernández. Urodzona w Fuengiroli w osiemdziesiątym dziewiątym. Uczyła się w szkole dla sekretarek, próbowała sił w modelingu, podawała drinki, pracowała w klubie go-go. Nic ciekawego. Sześć lat temu wyszła za Jurija i teraz mieszka w willi za pięć milionów euro.
– Zbyt ładna, żeby nosić żałobę – mówi Jon. – Co zeznała?
– Nic. Tego samego dnia próbowali zabić ją w centrum handlowym, o tej samej godzinie co jej męża. Sprzątnęli szofera, a ona zniknęła.
– Policja pewnie jej szuka.
– I płatni zabójcy Orłowa też, więc w tej chwili trwa wyścig z czasem. Waszym zadaniem jest go wygrać. Dlatego wysłałem was do Marbelli w takim pośpiechu, zanim ślad się zatrze. Lola Moreno to wasze jedyne powiązanie z Jurijem Woroninem. Jeśli dowiecie się, dlaczego zabito jej męża, jeśli dowiecie się, dlaczego usiłowano zabić i ją, być może uda nam się zrobić szczelinę w pancerzu klanu Orłowa. Jakieś pytania?
Jon zaprzecza, pomrukując.
Antonia nie mówi nic.
Wszyscy wiedzą, że jest niezadowolona. Że chce jedynie zostać w Madrycie i szukać Sandry Fajardo. Czy jak się tam ona nazywa.
– Nie wyglądasz na zbyt zachwyconą – karci ją Mentor, który nie daje za wygraną.
– Mafiosi są nudni – mówi ona, wzruszając ramionami.
– Daj spokój. Będzie tak jak w Walencji.
– Ty i ja wspominamy Walencję w zupełnie inny sposób.
Mentor odchrząkuje.
– Taka chaotyczna sytuacja jak ta jest modelem, dla którego stworzono projekt Czerwona Królowa. Jeśli ktoś może zrobić z tym porządek, to właśnie ty, Antonia. Wszystkie zaktualizowane informacje zostawiłem wam na serwerze. Informujcie mnie na bieżąco – prosi Mentor i się rozłącza.
W samochodzie zalega cisza. Wzmocnione wnętrze audi A8 jest dziełem sztuki. Nie słychać nawet szmeru kół na asfalcie, w miarę jak potężny pojazd pożera kilometr po kilometrze.
– Ja zawsze ubieram się na czarno – odzywa się po chwili Antonia.
Jon spogląda na nią, zdziwiony.
– Powiedziałeś, że ta kobieta jest zbyt ładna, żeby nosić żałobę. A ja?
„A ty… a ty już powinnaś przestać nosić żałobę”, myśli Jon. Ale mówi:
– Jak by ci to wyjaśnić – zaczyna, poważniejąc. – Możliwe, że nie nadajesz się do modelingu. Ale kiedy się uśmiechasz, to nawet wszystkie Lole Moreno na świecie nie dorastają ci do pięt.
I tyle.
Antonia się uśmiecha.
Uśmiech o mocy dziesięciu tysięcy woltów, znak towarowy.
Jon uświadamia sobie, że po raz pierwszy od kilku miesięcy widzi ją uśmiechniętą, i to roztapia mu serce. W tej chwili na środku klatki piersiowej ma fondant czekoladowy.
„Aj, piękna. Jaka ty jesteś trudna i jak bardzo dajesz się lubić”.
Najpierw najważniejsze. A najważniejsze jest śniadanie.
Jon trąca Antonię łokciem, żeby ją obudzić. Delikatnie. Ona obrusza się, skrępowana. Nie znosi, gdy się jej dotyka, ale tym razem nic nie mówi.
Jon nie wie, czy to postęp. Chce wierzyć, że tak.
– Jesteśmy blisko. Zatrzymamy się tutaj.
Antonia przeciąga się na siedzeniu, trze oczy. Stoją przed kawiarnią. Jeszcze nie świta.
– To nie jest właściwy adres.
– A ja ci mówię, że tak. Jestem głodny jak wilk. Albo dasz mi kawę i kanapkę, albo miejsce zbrodni będziesz oglądać sama.
Ona sięga do schowka. Pod instrukcją obsługi samochodu leży czerwona koperta. Antonia ją otwiera i wyjmuje torebkę z białymi pigułkami. Pokazuje je partnerowi.
– Nie wiem, czy Mentor cię o tym uprzedził, ale…
– Posłuchaj, piękna, nie wkurzaj mnie. I tak mamy wystarczająco na głowie. Zachowaj je dla siebie.
– Difenylmetylsulfinylacetamid? Jeśli dasz mi taką jedną, eksploduje mi głowa.
– Ja miałbym dawać ci narkotyki? Oszalałaś? – mówi Jon, wysiadając. Trzaska drzwiami.
Antonia zastaje go w środku, siedzi na taborecie. Z tyłu wygląda jak szara oliwka nabita na wykałaczkę. Nie żeby był gruby.
– Ostatecznie wychodzi na twoje. To miejsce jest strasznie drogie – odzywa się Jon z pełnymi ustami. – Dziesięć euro za małą kanapkę z szynką i serem i kawę z mlekiem.
– Pitufo mixto i mitad – zamawia Antonia, gdy podchodzi kelner.
Krzyki w stronę kuchni. Kolba do ekspresu. Brzęk talerzyków, które po chwili lądują przed nią.
– Pięć euro – mówi kelner.
Antonia szturcha łokciem Jona, żeby zapłacił.
– Zaraz – mówi inspektor, podając mu szary banknot. – Ja zamówiłem to samo, a policzył mi pan podwójnie.
Kelner wskazuje tabliczkę za sobą. Małą. Specjalnie.
UWAGA: JEŚLI NIE ZAMAWIA SIĘ POPRAWNIE,
LICZYMY PODWÓJNIE.
A niżej tłumaczenie wszystkich dostępnych pozycji na lokalny dialekt. W ten sposób Jon się dowiaduje, co oznaczają largo, mitad i nube. I pozostałych sześć miejscowych odmian. W myślach klnie, na czym świat stoi, milczy, żeby nie narobić bałaganu, puszcza w niepamięć. Kolejny raz, jeśli chodzi o jego czarną historię związaną z kelnerami
– Niemożliwe, żebyś zobaczyła tę tabliczkę.
Antonia atakuje kanapkę. Nie powinna, ale…
– Wytrenowali mnie, żebym widziała wszystko.
– Wszystko? W każdym miejscu, do którego wchodzisz, w każdej sytuacji?
Ona wzrusza ramionami.
– Taka już jestem.
– Nie chodzi o to, jaka jesteś. Tylko o to, co robisz, piękna. Jeśli będziesz się uważała za kogoś innego, skończysz jako zoro. Szalona. – Upija łyk kawy. – To znaczy jeszcze bardziej szalona.
– To jest to samo.
– Nie. W przeciwnym razie nie miałabyś pozwolenia na popełnianie błędów.
– Bo go nie mam.
Jon dopija kawę.
– Tabernari6, szklankę wody poproszę. Za to może mi pan policzyć potrójnie.
Kelner piorunuje go wzrokiem, potem rzuca okiem na budowę ciała Jona i w końcu podaje mu szklankę wody. Możliwie najcieplejszej.
– Antonia… wiem, że jesteś zła na mnie, na Mentora, na cały świat. Ale nic się nie stanie, jeśli popełnisz błąd. Nie znaleźliśmy Sandry, nie ma ani śladu White’a. Trudno. Życie toczy się dalej.
Mijają sekundy, odmierzane dźwiękiem z telewizora i migotaniem automatów do gry. Antonia zwleka z odpowiedzią półtora tygodnia. Kiedy w końcu to robi, nie patrzy mu w oczy. Patrzy na pustą filiżankę i oskarżycielskie okruszki na talerzyku.
– Nawet nie wiesz, jak trudno jest być mną.
Jon się śmieje. Przez nos. Zły.