Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy ma swoje demony. Jedne można oswoić lub uśpić, inne odejdą same, a jeszcze inne trzeba… zabić. Demon, który osiedlił się w niewielkiej miejscowości pod Wrocławiem, zdołał przeciąć ścieżki kilkorga bohaterów. Każdy musiał uporać się z własną przeszłością, stając do konfrontacji z tym, co stawia pod wielkim znakiem zapytania słuszność podejmowanych wyborów.Poszukujący „chwytliwego” tematu pisarz, Tomasz Radwan,przyjeżdża do Zalesina, aby poznać okoliczności zaginięcia i śmierci jedenastoletniej Łucji Warskiej. Tam po raz pierwszy słyszy o beboku, lokalnym demonie, który wedle śląskich wierzeń porywał dzieci. Zagłębiając się w całą sprawę, Radwan powoli odkrywa, że w tej z pozoru niedorzecznej legendzie jest wiele prawdy, a sprowadzony do współczesności pogański bebok pozwala na uporanie się z innymi demonami - nie tylko tymi, z którymi sam przyjechał do Zalesina, ale także tymi, które tam zastał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
ZALESIN
WROCŁAW
ZALESIN
WROCŁAW
ZALESIN
WARSZAWA
ZALESIN
WROCŁAW
WARSZAWA
ZALESIN
EPILOG
Biogram
RedakcjaRobert Ratajczak
KorektaMonika Tomys
Fotografia na okładce© Kevin – stock.adobe.com© Francesco Chiesa – stock.adobe.com
© Copyright Aldona Reich© Wydawnictwo „Vectra”
Projekt okładkiNatalia Jargieło
Skład, łamanie, realizacja okładkiprzygotowanie publikacji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompART
Druk i oprawaWZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-65950-40-6(wydanie elektroniczne)
ISBN 978-83-65950-32-1(wydanie papierowe)
WydawcaWydawnictwo „Vectra”Czerwionka-Leszczyny 2020
www.arw-vectra.pl
Wszystkim,dzięki którym powstała ta książka.
Nie bać się.
Najważniejsze to się nie bać.
Wtedy nic złego się nie stanie, przecież nie może się nic stać…
To tak jak z psem – nie pokazywać strachu, to sam odejdzie, zostawi, nic złego nie zrobi.
Ja wiem, że to były takie głupie żarty, oni tylko żartowali, wiem to, zaraz ktoś odsłoni mi oczy i wszystko się wyjaśni…
Nie ma beboków, nigdy ich nie było, tu tylko starzy ludzie takie głupoty czasem gadają… Straszą, a potem się śmieją…
Niech się ktoś zaśmieje…
Proszę…
No niech się ktoś wreszcie zaśmieje!
Chcę już wrócić, muszę wrócić, będą mnie szukać, może już szukają?
Ktoś już chodzi wzdłuż brzegu i mnie woła, na pewno woła, tylko jeszcze tego nie słyszę, ale zaraz będzie blisko, to usłyszę… Niech tylko podejdą bliżej… Muszą podejść bliżej, bo w tej ciemności przecież nie wiem, w którą stronę mam uciekać… Zginę w tej ciemności, nie trafię…
Boli, jak tak mnie szarpie, po co tak szarpać…
Nie chcę płakać, nie mogę płakać, wiem, ale te łzy same tak płyną, nie chcę nikogo złościć, już będę grzeczna, będę grzeczna, przecież już nie płaczę…
Nie ma beboków, nie ma beboków…
Zabierz… mnie… stąd… proszę…
– Myślisz, że to… ona? – Stojący na brzegu zalewu mężczyzna skrzywił się z zimna i postawił kołnierz kurtki. Wiszącą na szyi odznakę policyjną przerzucił pod spód i zapiął zamek.
– Niech to szlag, zimno jak w psiarni! Przecież to dopiero początek września… Zapalisz? – Wyciągnął w kierunku partnera paczkę z papierosami.
– Nie – odpowiedział drugi policjant. – Z dwojga złego wolę, żeby to była ona. – Widząc zdziwiony wzrok tamtego, wzruszył ramionami i dodał: – Jeżeli to ona, mamy ciąg dalszy jednej sprawy. Jeżeli nie… – kucnął obok ciała i zdjął z niemal pozbawionej rysów twarzy przylepione do niej wodorosty – …to takich ciał możemy wyciągnąć jeszcze kilka.
Wszystko wskazywało na to, że woda oddała ciało jedenastoletniej dziewczynki, której zaginięcie zgłoszono prawie trzy tygodnie temu. Pozbawiona dolnej części odzieży, w którą powinna być ubrana zgodnie z zeznaniami rodziców, spuchnięta i zniekształcona, leżała na plastikowym worku, na którym położyli ją nurkowie.
– Skończyliście, to przykryjcie ją czymś, do kurwy nędzy! – krzyknął w stronę mężczyzn w białych kombinezonach stojący policjant. – Co za tępe woły… – sapnął i zgasił papierosa pod podeszwą swojego trapera, a peta wsunął do kartonika z zapałkami. – Ruszy się tu któryś?!
– Spokojnie, Piotruś… Szykuj energię na wykrycie sprawcy… – Drugi policjant podniósł się i zrobił miejsce zespołowi techników kryminalistyki, pracujących pod czujnym okiem lekarza.
Młody chłopak z ekipy ostrożnie podszedł do wyłowionych zwłok, a kiedy zobaczył stan ich rozkładu i doleciał go mdlący zapach butwiejącego ciała, zakrztusił się, szybko odbiegł parę kroków i zwymiotował.
– No proszę, jaki rozsądny – zakpił Piotr. – Nie chciał nam tu śladów zachlastać. Dobrze, kolego, bardzo dobrze! Nie rzygamy na materiał dowodowy! – krzyknął w stronę kaszlącego chłopaka.
Drugi policjant spojrzał z przyganą na partnera i pokręcił głową z dezaprobatą.
– Nowy? – zapytał chłopaka.
Ten kiwnął głową, z zawstydzeniem wycierając twarz.
– Zacznij się przyzwyczajać… – powiedział policjant, wyciągając z kieszeni cygaro. Odgryzł z wprawą końcówkę, włożył cygaro do ust i zapalił. Pyknął dwa razy i wokół rozszedł się charakterystyczny, duszący zapach tytoniowych liści. – Wciągnij dym – poradził chłopakowi. – Też cuchnie, ale czasem nawet jego smród może być zbawienny. Mnie pomaga – stwierdził i odwrócił się w stronę partnera. – Dobra, Pietia, zbieramy się do Wrocławia – zarządził. – Do widzenia, panowie! – krzyknął do ekipy w białych kombinezonach. A potem dodał półgłosem: – Oby nie za szybko…
Gdy obaj śledczy odeszli, chłopak spojrzał na szefa ekipy i zapytał półgłosem:
– To ten… Duńczyk?
– Duńczyk – nieuważnie odpowiedział lekarz, oceniając położenie ciała. – No, dosyć pogaduszek, ty chwyć za folię z tamtej strony – wskazał ręką jednego z członków zespołu. – Panowie, ostrożnie – ostrzegł. – Nie wiadomo, ile leżała w wodzie, a temperatura ostatnich tygodni nie ułatwi nam pracy… No – stęknął – postarajmy się niczego teraz nie spierdolić.
„Jeszcze nie, proszę, jeszcze nie…” – pomyślał Tomasz Radwan, z trudem rozchylając powieki.
Nieśmiałe, południowe słońce, które wreszcie dotarło do okna sypialni, bezpardonowo wbijało się w powieki, pod którymi Tomasz usiłował – bezskutecznie – jeszcze choć przez chwilę zatrzymać resztki błogostanu.
W błogostan ów wprowadziła go butelka wysokoprocentowego alkoholu, spożytego w doborowym towarzystwie lustra w postaci wygaszonego ekranu laptopa i chipsów o ohydnym, bekonowym smaku, które pozostały po ostatniej imprezie. Zaczynał się kolejny dzień, w którym Radwan miał wreszcie coś przedsięwziąć. I oby nie skończyło się, tak jak wczoraj, przedwczoraj, a w zasadzie – jak od kilku tygodni. Bo dziś już musiało być inaczej.
Do leżącego na podłodze, tuż przy łóżku, telefonu była przyklejona mała, żółta karteczka z nabazgrolonym jednym słowem: „Duńczyk”. Najwyraźniej, dopóki jeszcze gasnący mózg Radwana pracował na jako takich obrotach, przyszła mu do głowy ostatnia deska ratunku. Alleluja!
– Czas na mnie – z żalem powiedział Tomasz do poduszki i powoli uniósł głowę, za wszelką cenę próbując złagodzić hałas, jaki rozległ się w przestrzeni jeszcze kilka godzin temu wypełnionej mózgiem, teraz zastąpionym wiadrem śrub, gwoździ i innych metalowych przedmiotów, których jedynym zadaniem było rozsadzenie hukiem czaszki Radwana. – Możesz być pewna, że będę tęsknił.
Lustro w łazience uświadomiło Tomaszowi – kolejny raz – że musi wziąć się w garść, bo z „dobrze-zapowiadającego-się” pisarza za chwilę przeistoczy się w spadającą gwiazdę z literackiego nieba krajowego rynku wydawniczego.
Odprawiwszy poranną toaletę, wszedł do kuchni i włączył ekspres, a potem z wyczekiwaniem obserwował każdą kroplę kawy, irytująco powoli spływającą do kubka. Niedobór kofeiny stawał się niemal boleśnie odczuwalny i Tomasz się zniecierpliwił.
– Nooo! – krzyknął w desperacji i trzasnął dłonią w kuchenny blat, jakby to mogło cokolwiek przyspieszyć.
Po chwili, zdając sobie sprawę, że zachowuje się irracjonalnie, podszedł do leżącego na stole pod oknem laptopa i przywrócił go do gotowości. Na ekranie wyświetliła się lista google’a, dotycząca bulwersujących opinię publiczną przestępstw, odnotowanych na przestrzeni ostatnich miesięcy w Polsce. Lista była długa, a opisy przywoływały na myśl konieczność wprowadzenia kodeksu Hammurabiego. Radwan pamiętał, że minionego wieczoru niemal zalały go tytuły dotyczące zaginięć dzieci i zwykle tragicznych w skutkach rezultatów ich poszukiwań. Pod postami pojawiały się zdjęcia kilku- bądź kilkunastolatków, chłopców i dziewczynek, uśmiechniętych, kompletnie nieświadomych losu, jaki zgotował im – nierzadko – człowiek z najbliższego otoczenia. Z sobie tylko znanego powodu nie klikał w owe nagłówki, traktując je jako ostateczność.
Pierwsza i – jak na ten moment – ostatnia, mocno reporterska powieść Radwana opisywała wydarzenia sprzed kilku lat i dotyczyła historii pewnej rodziny z niewielkiej miejscowości pod Lublinem. Opisaną zbrodnię poprzedzało kilkanaście lat bestialstwa zwyrodnialca wobec żony i trójki dzieci, których dramat zakończył się w pewną zimową noc, kiedy to pijany oprawca, posługując się posiadanym i z pieczołowitością konserwowanym sprzętem myśliwskim, niemal odstrzelił im wszystkim głowy, najwyraźniej wychodząc z założenia, że polowanie na grubego zwierza akurat w tym przypadku nie będzie zakłócało kalendarza łowieckiego. Dzielny łowczy spod Lublina, zdawszy sobie sprawę z tego, co zrobił, chciał się po wszystkim powiesić, ale źle zawiązana pętla tylko pozbawiła go świadomości, a haczyk od żyrandola nie wytrzymał ciężaru bezwładnego ciała i planowany finał historii został przez życie zmodyfikowany. Dotychczasowy kat trafił do więzienia i tym razem powiesił się skutecznie, kończąc tym samym wielotygodniowe, bezwzględne cwelenie.
O wszystkim Tomasz dowiedział się właśnie od przyjaciela, Duńczyka, który swoją ksywę zawdzięczał szczególnemu upodobaniu do smrodliwych cygar, co z automatu powiązało go z pewną barwną postacią z filmów Machulskiego. Duńczyk, a właściwie inspektor Marcin Sawczuk, podrzucił mu tę historię podczas jednego ze spotkań, podając ją jako jeden z przykładów zbrodni nie tyle niedoskonałej, co po prostu głupiej, której zamknięcie zajęło ekipie śledczej mniej niż dobę.
W każdym razie temat chwycił i Radwan, z zamiarem napisania reportażu do jednego z miesięczników, odwiedził wioskę, w której rozegrała się tragedia. Kilka tygodni zbierał materiał, rozmawiał z ludźmi, fotografował okolicę, dom, landmarki uroczej skądinąd, niemal filmowej miejscowości. Materiału jednak było tyle i w tak dobrej jakości, że naczelny po namyśle zaproponował mu napisanie powieści, a następnie skontaktował go z zaprzyjaźnionym agentem, który błyskawicznie przejął Radwana i poprowadził sprawę.
Kończąc powieść, Tomasz był jak zalany trucizną, ale wiedział, że tak właśnie trzeba – opisać to ze wszystkimi ohydnymi szczegółami, żeby cały ten dramat nie przepadł w policyjnych i sądowych statystykach. Finisz, jaki spotkał zwyrodnialca, opisał nad wyraz szczegółowo.
Ale od tamtej pory minęło ponad półtora roku i agent zaczął się niecierpliwić, bezskutecznie wypatrując na swojej skrzynce zarysu kolejnej powieści Radwana. Niecierpliwość owa była podsycana świadomością, że skoro przy tamtej historii rynek nie mógł się nasycić, wołając o szybki dodruk, to i tym razem mogą liczyć na finansowy sukces.
Agent Radwana albo raczej „nazi agent”, jak nazywał go Tomasz, niejaki Tadeusz Kuriata, znany ze swojego nosa do nazwisk, które każde słowo potrafią zamienić w brzęczącą monetę, atakował go od kilku tygodni na tyle natarczywie, że Tomasz w końcu przestał odbierać od niego telefony. Zabieg był z góry skazany na porażkę, bo któregoś dnia Kuriata zawitał pod drzwi Radwana osobiście. Rozmowa była rzeczowa, ponieważ Kuriata, gdy chciał coś osiągnąć, po prostu to egzekwował, bez zbędnego – jak sam to nazywał – pierdolenia się w tańcu. Stanęło na tym, że w ciągu miesiąca Radwan ma przesłać szczegółowy konspekt nowej powieści, a co najmniej dwa rozdziały będą okolicznością łagodzącą, bo w przeciwnym wypadku współpraca skończy się definitywnie, a wszak – jak to wdzięcznie ujął – „żreć trzeba” i rachunki płacić, bo za darmo to można ewentualnie w pysk dostać. Tego samego dnia Kuriata wrócił do Warszawy, a Tomasz… do łóżka, gdzie zmarnował kolejne trzy dni.
Radwan podszedł do ekspresu i, widząc pełny dzbanek, z ulgą nalał sobie kawy do ulubionego, gigantycznego kubka. Posłodził ją i powoli wymieszał, drugą ręką sięgając po komórkę. Przesunął palcem po ekranie i wybrał numer Duńczyka. Po kilku sygnałach usłyszał znajomy głos:
– Mów!
Duńczyk, jak zwykle, dysponował ograniczoną ilością wolnego czasu i zarządzał nim w sposób imponujący, do niezbędnego minimum ograniczając swoją dostępność dla osób spoza „firmy”. Radwan musiał z kolei w maksymalny sposób ograniczyć swoją wypowiedź, aby – po pierwsze – zainteresować Duńczyka, a po drugie – uzyskać choć cień szansy powodzenia. Zasada „konkret za konkret” sprawdzała się zawsze bez zarzutu.
– Duńczyk, jak nie podrzucisz mi czegoś w ciągu tygodnia, to jestem w czarnej dupie. – Tomasz łyknął gorącej kawy i nieuważnie przebiegł wzrokiem po ekranie laptopa. Nic, no żadnej inspiracji, pomysłu, jakby świat stanął w miejscu i jedyne, co jest warte uwagi, to prognoza pogody. – Jeden ochłap, no cokolwiek, bo mi agent jaja urwie – pożalił się.
Duńczyk milczał chwilę, jakby chciał wyselekcjonować dla Radwana odpowiednią informację.
– Poczekaj. – Tomasz usłyszał w słuchawce dźwięk zamykanych drzwi i zdał sobie sprawę, że Duńczyk właśnie odizolował się w swoim biurze.
„Jest dobrze” – pomyślał Radwan z rosnącą nadzieją.
I nie pomylił się.
– Mamy tu taką sprawę… – zaczął powoli. – Zresztą… – Duńczyk zawiesił głos. – Moglibyśmy się spotkać, pogadać o kilku szczegółach, bo tak przez telefon… Sam rozumiesz.
Radwan w głowie przeleciał swój grafik na dziś: oprócz złorzeczenia na los i idiotyczny zawód oraz brak natchnienia to… w zasadzie nie miał żadnych planów.
– Dziś wieczorem u mnie? – zaproponował.
– Będę po dwudziestej – potwierdził Duńczyk i się wyłączył.
Niespełna kwadrans po dwudziestej w mieszkaniu Radwana rozległ się dzwonek domofonu.
Tomasz otworzył bez namysłu i od razu uchylił drzwi do mieszkania, w których po chwili stanął Duńczyk.
– A gdzie pytanie: „Kto tam?” – roześmiał się, wchodząc do przedpokoju. – Zobaczysz, kiedyś ktoś cię napadnie, jeszcze wspomnisz moje słowa!
– Nie ma opcji – twardo powiedział Radwan. – Tutejsza policja działa szybciej niż złoczyńcy, dzięki czemu ja i moi bliscy jesteśmy bezpieczni – zakończył z kretyńskim uśmiechem, rodem z reklamy. – Wbijaj szybciej, bo przeciąg robisz.
– A co to? Sami jesteśmy? – Gość pobieżnie rozejrzał się po pokoju. – Twoja panna gdzie?
Tomasz wzruszył ramionami.
– No tu jej nie ma.
– Tyle to ja widzę. – Duńczyk skierował wzrok na parapet, na którym do niedawna kłębiło się niemal wszystko, co współczesny przemysł kosmetyczny ma do zaoferowania kobiecie w wieku dwadzieścia pięć plus, wiernej rzeszom beauty guru. Teraz było tam pusto, czysto i ascetycznie, czyli tak, jak Tomasz lubił najbardziej.
Gospodarz wyszedł do kuchni i przyniósł dwie butelki piwa, kusząco skąpane w lodówkowej rosie.
– Myślę, że aktualnie z pasją i oddaniem układa życie komuś innemu – powiedział to takim tonem, jakby informował o nadchodzących tej nocy opadach: beznamiętnie, aż nienaturalnie lekko.
Duńczyk spojrzał na kumpla z mieszaniną współczucia, zrozumienia i kpiny.
– Ale wiesz, że ideałów nie ma? – Wprawnie otworzył podaną mu przez Radwana butelkę i ostrożnie upił kilka łyków. – I co? Jest już jakaś nowość na horyzoncie? Uważaj, bo w tym tempie nie obrobisz – mrugnął porozumiewawczo.
– Jak na nałogowego singla, to masz zadziwiająco dużo do powiedzenia w tej dyscyplinie – zaśmiał się Tomasz. – Było, minęło, po co drążysz?
– No… to jesteś rekonwalescent jakby. – Duńczyk wlał piwo do pokala, starając się, aby pianka była nie więcej niż na legendarne dwa palce. – Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia!
Radwan, przeciwnik wszelkich konwenansów, etykiety i kompletnie zbędnych ceregieli, pił wprost z butelki.
– A mógłbyś, z łaski swojej, stulić pysk? – zaproponował życzliwie.
– Czyli co? Wymówki się panu literatowi skończyły? – Duńczyk nawiązał do ich porannej rozmowy. – No dobra! – Uderzył się otwartą dłonią w udo i wzrokiem nakazał Tomaszowi usiąść naprzeciw. – Tylko wiesz… – zastrzegł. – To ma być temat do książki, a nie prywatne śledztwo.
– Tak, tak, wiem – roześmiał się Radwan. – Nie będę panu oficerowi chleba odbierał! Sprawa chyba i tak jest już zamknięta?
– No właśnie nie… – Policjant badawczo przyjrzał się Radwanowi i chwilę się zawahał.
– Nooo? – zniecierpliwił się Tomasz.
– Chodzi o… dziecko – wyjaśnił Duńczyk, nie odrywając wzroku od twarzy Tomasza.
Radwan nad wyraz ostrożnie i powoli odstawił swoje piwo na stół.
– Przemoc? – zapytał.
– Można powiedzieć, że mamy tu niezłe kombo.
– Kombo? – Tomasz uniósł w zdziwieniu brwi. – A konkretniej dasz radę?
– No więc po kolei: w połowie września z zalewu pod Zalesinem, jakieś czterdzieści kilometrów od Wrocławia, wyłowiono ciało jedenastolatki. Przyjechała z rodzicami na wakacje, zniknęła po trzech dniach. Znaleźli ją po niespełna trzech tygodniach od zniknięcia, wypłynęła po drugiej stronie zalewu. Patolog wskazał w raporcie ślady pobicia i gwałtu, ktoś się nad nią strasznie pastwił. – Mówiąc to, przyglądał się Tomaszowi badawczo. – No nie wiem, może być? Pojechałbyś tam, pogadał z ludźmi, sprawa wciąż jest świeża, to i ludzie będą bardziej rozmowni. W takich miejscach żyje się podobnymi historiami przez kilka tygodni. W sumie to nie rozumiem, jak mogło ci to umknąć. – Duńczyk rozsiadł się wygodnie na swoim ulubionym fotelu.
Jedynym, zresztą, normalnym meblu w mieszkaniu Radwana. Pozostałe elementy aranżacji przywodziły na myśl pokój w akademiku, bo choć gospodarz wciąż cierpliwie tłumaczył, że to trend minimalistyczny, to tak naprawdę charakter wnętrza wynikał z jego lenistwa.
– Media huczały o tym przez kilka tygodni – ciągnął Duńczyk. – Stary się darł, że nas wszystkich z roboty wypierdoli, bo nic się nie rusza z miejsca. Od momentu zaginięcia cisza. Potem jacyś wędkarze wypatrzyli ciało, okazało się, że to ta mała… i znów cisza. Zaginiona nazywała się… – Duńczyk zajrzał do swoich notatek – …Warska, Łucja Warska. – Odpiął jej zdjęcie i położył na stole, pomiędzy szklankami, butelkami i miskami z chipsami.
Z fotografii spoglądała poważna, wielkooka dziewczynka, z włosami opadającymi na ramiona, patrząca wprost w obiektyw.
– To zdjęcie zrobili właśnie podczas tego wyjazdu. – Duńczyk stuknął palcem w zdjęcie. – Chyba pierwszego albo drugiego dnia…
– Nie będziesz miał kłopotów? – zapytał Radwan. – No wiesz, z tym. – Wzrokiem wskazał fotografię.
– To zdjęcie było chyba we wszystkich mediach, z fejsem włącznie – uspokoił go Duńczyk. – Wiem, co mi wolno – przewrócił oczami z irytacją.
Przyglądając się fotografii, Radwan zastanawiał się, dlaczego to dziecko jest tak poważne. Z reguły dziewczynki w tym wieku starają się być w uroczy i równie nieumiejętny sposób zalotne, uśmiechają się, przekrzywiają głowę podczas zdjęć i robią infantylne – pewnie wzorem swoich idolek na Instagramie – a z pewnością idiotyczne dzióbki. A ta wyglądała, jakby miała co najmniej trzydzieści lat i sporo doświadczeń na koncie. Raczej tych nieprzyjemnych.
– Smutna jest… – wyrwało mu się. – Znaczy: była… – poprawił się. – A co ustalili wasi śledczy?
– Hmm, w zasadzie to… niewiele. – Duńczyk sięgnął po szklankę z piwem. – Biorąc pod uwagę odległość czasową pomiędzy zaginięciem i odnalezieniem ciała, okres wakacyjny i sporą migrację wczasowiczów, możliwości było niewiele. Coraz bardziej skłaniam się do tezy, że to był ktoś na gościnnych występach, bo do tamtej pory i później nic podobnego się w okolicy nie wydarzyło. A na pewno nie z udziałem dziecka.
– A miejscowi? – Radwan zapalił papierosa i wyciągnął paczkę w kierunku Duńczyka. Tamten zaprzeczył ruchem głowy i z uśmiechem satysfakcji wyciągnął z torby cygaro, które odpalił z całym należnym rytuałem. Po chwili pokój wypełnił duszący, lekko mdlący zapach tytoniu. Tomasz ostentacyjnie podszedł do okna i otworzył je niemal na oścież.
– Jedyną osobą, która nie miała na wieczór zaginięcia Łucji alibi, był ajent ośrodka, w którym Warscy wykupili pobyt. Ale potem okazało się, że tej nocy łamał z przyjemnością szóste przykazanie z szefową kuchni i nie chciał zamężnej kobiecie robić kłopotu. Jak zaczęło się robić gęsto, był bardziej skłonny do zwierzeń – roześmiał się Duńczyk. – W każdym razie dziewczynka wyszła z domku około dziewiętnastej trzydzieści, mówiąc matce, że idzie na plac zabaw. Tam, gdzie wynajmowali domek, jest spory teren z minisiłownią, torem przeszkód i innymi atrakcjami, złażą się dzieciaki nawet z kilku ośrodków i z agroturystyki. Było po dwudziestej drugiej, gdy matka zaczęła się za nią rozglądać. Po mniej więcej godzinie nawoływania dziecka wszczęła alarm. Przyjechali policjanci z tamtejszego posterunku, szukali jej do rana, a następnego dnia ogłoszono oficjalne poszukiwania i wezwano straż wodną.
– A gdzie byli jej rodzice, gdy ona poszła na plac? – Radwan wciąż przyglądał się zdjęciu Łucji. Na szyi miała charakterystyczny, koronkowy wisiorek, imitujący łapacz snów.
– Z kilkoma innymi wczasowiczami urządzili sobie w jednym z domków rozgrywki pokerowe. Od dwudziestej do dwudziestej drugiej żadne z nich nie opuściło towarzystwa i mają na to co najmniej ośmioro świadków. – Duńczyk wzruszył ramionami.
– Co miała na sobie w chwili wyłowienia? – zapytał Tomasz.
Duńczyk w zdziwieniu uniósł brwi, ale posłusznie zajrzał do swoich notatek.
– Błękitny t-shirt z napisem „love”, szara bluza z kapturem… – czytał powoli. – Nie miała bielizny, spodenek ani skarpet i butów.
Duńczyk napił się piwa i spojrzał pytająco na Radwana.
– Wszystkie te informacje podano w mediach? – zapytał Tomasz. A potem stwierdził, że praca dziennikarza to jednak nikczemne zajęcie: nie ma miejsca na szacunek dla ofiary czy jej bliskich, jest tylko gorący news. I chyba właśnie dlatego niekoniecznie było mu od jakiegoś czasu z tym zawodem po drodze.
– No nie we wszystkich… Przeciek był – skrzywił się Duńczyk. – Dwóch z wydziału ma postępowanie dyscyplinarne, pewnie wylecą z roboty.
– Jeszcze raz: przekazałeś mi dokładnie to, co i tak było już powszechnie wiadome? – upewnił się Radwan. – I nic ponadto?
– Tak – odparł policjant.
– No to o co chodzi?
– W jakim sensie? – zdziwił się Duńczyk.
– Jakie w tym wszystkim ma być moje zadanie?
– Zadanie?! – parsknął Duńczyk. – No chyba zgłupiałeś! Daję ci temat, doceń – roześmiał się. – Chyba nie muszę ci tłumaczyć definicji sformułowań „fikcja literacka” i „oparte na motywach”? Przecież możesz pojechać do tego cholernego Zalesina, pogadać z ludźmi, coś tam sobie umotasz. A nawet jak dowiesz się czegoś, co byłoby nam przydatne w śledztwie, to chyba nic złego się nie stanie, gdy uzupełnisz nam kilka luk?
– Kolaboranta ze mnie robisz… Do tego doszło. – Radwan udał, że się oburzył, ale jedno było pewne: temat go zaintrygował.
– No i co? Sprzedane? – zapytał Duńczyk, choć widząc znajomy wyraz twarzy u przyjaciela, mógł być pewien odpowiedzi.
– A gdzie jest haczyk? – Radwan czuł, że ta historia ma dla policjanta jakieś drugie dno.
– Bo ja wiem, czy haczyk? – zastanowił się Duńczyk. – Dotarliśmy do wszystkich zameldowanych w tym czasie w tej miejscowości, ale nie da rady złapać tych… hmm… – uśmiechnął się – … „nieoficjalnych” gości, no wiesz, bez meldunku. Każdy orze jak może i część dochodów nie jest przez tych z agroturystyki wykazywana. Rozmawialiśmy o tym z sołtyską Zalesina, ale na pytanie o kontrolę wynajmów tylko się zaśmiała. W sumie i tak dużo nam pomogła, choć nie na tyle, żebyśmy posunęli się o krok dalej. Ekipy w dwa dni przeryły każdą pieprzoną szopkę na drewno i psią budę. Przesłuchani zostali też mieszkańcy wioski, niestety bez efektu. Ale… – Duńczyk spojrzał na Radwana uważnie. – Mam coś jeszcze, tyle że to zaledwie… przeczucie.
– Mów… – Po plecach Radwana przeszedł dreszcz.
– W tej wiosce, trzydzieści parę lat temu, wyłowiono z tego samego zalewu i dokładnie w tym samym miejscu zwłoki kobiety. – Duńczyk znów zerknął do swoich notatek. – Teresa Hozer, lat pięćdziesiąt sześć, wdowa, miejscowa, ponoć alkoholiczka… Tyle tylko, że ona się nie utopiła. Martwą już wrzucono do wody. A sam wiesz, że…
– …że nie wierzysz w przypadki – skończył za niego Tomasz.
– No właśnie – z wyraźnym zrozumieniem pokiwał głową Duńczyk. – Jak dzieje się coś w tym samym miejscu dwa razy, to zawsze jest coś na rzeczy. No to jak?
– Zastanawiam się… Daj mi chwilę… – Radwan patrzył z namysłem na zdjęcie Łucji.
Skrzywdzone dziecko, obdarowane przez los ohydnym, trudnym do zrozumienia końcem życia, które nawet się jeszcze na dobre nie zaczęło.
Przez ciało Tomasza przeszła znajoma fala buntu i obrzydzenia, sprawiając, że na moment pociemniało mu w oczach. Jeżeli zabierze się za ten temat, będzie potrzebował detoksu, jak wtedy. A jeżeli się nie zabierze, sprawa stanie się zaledwie przypadkiem, jednym z wielu, skrupulatnie przykrywanym przez kolejne jemu podobne.
Jeszcze raz zerknął na oczy dziewczynki.
Smutna i poważna.
Starał się w pamięci przywołać swoje odbicie w lustrze, gdy też miał jedenaście lat. Pamiętał fryzurę, jakąś ulubioną koszulkę… Najlepiej pamiętał plamy na ciele. Dużo plam o różnym zabarwieniu, zmieniających miejsce i wielkość. Nie pamiętał tylko uśmiechu.
Sięgnął po kolejną butelkę piwa i szybko ją otworzył. Kilka łyków z mozołem przepchało rosnącą w gardle twardą kulę, utrudniającą oddychanie i powodującą niekontrolowanie łzawienie.
Pomogło…
W tym czasie Duńczyk dostrzegł na biurku zdjęcie matki Tomasza. Podszedł bliżej i wziął fotografię do ręki.
– Ile już lat? Sześć? – Odwrócił się w stronę Radwana.
– W styczniu minie siedem! – Radwan uniósł się gwałtownie i szybko podszedł do policjanta, niemal wyrywając mu zdjęcie z ręki.
– Spokojnie, przecież nie robię nic złego. – Duńczyk nieporadnie dotknął ramienia Tomasza. – Myślałem, że…
– Że co? – burknął Radwan, wpychając fotografię pod stos papierów. – Że posmarowałem i przestało boleć? – zakpił. – No to nie przestało, kurwa mać!
– Easy, chłopie! – Duńczyk rozsądnie odszedł w stronę okna. – Mógłbyś czasem odpuścić. – Wzruszył ramionami i udał, że patrzy w stronę parkingu pod blokiem, na którym dość brawurowo pozostawił swoje najnowsze cacko.
Z uwagi na przedłużające się milczenie Duńczyk poszukał tematu, na jaki jeszcze, ewentualnie, mogliby porozmawiać, skoro inne kwestie były przez Radwana kolejno ucinane. Odwrócił się i zapytał, jakby się w czymś upewniając:
– A u ojca… Bywasz u niego czasami?
– Nie – szybko i z mocą odpowiedział Tomasz.
– Dlaczego? – zdziwił się Duńczyk.
– Głównie z powodu: „gówno-cię-to-obchodzi”.
– Ja pierdolę, chłopie, wyślij mi mailem listę tematów do normalnej rozmowy, bo póki co to z wdziękiem niedźwiedzia pląsam po polu minowym! – szybko wycofał się Duńczyk, ale wiedziony rozsądkiem odpuścił.
Strategia natychmiastowego zaniechania dalszych pytań była najlepszą opcją. Znali się z Radwanem od szkoły średniej i przyjaciel doskonale wiedział, jaka sytuacja była w tamtym domu. Pomyślał tylko, że posiadana przez niego – dość rzadka – cecha definitywnego zamykania spraw wciąż nie leży w charakterze Tomasza i nic nie wskazuje na to, aby cokolwiek mogło ulec zmianie.
– Dobra, panie redaktorze – policjant spojrzał na zegarek – zaczyna się robić późno, będę się zwijał. Jutro zaczynamy u starego o ósmej, wolę być przytomny – wyjaśnił. – I jaka decyzja?
Pobita, zgwałcona i martwa jedenastolatka.
Tomasz znów poczuł na plecach znajomy, zimny dreszcz. Już wiedział, że to w jej „towarzystwie” upłyną mu kolejne tygodnie.
– Biorę – powiedział i spojrzał na Duńczyka. – W razie czego… pomożesz?
– Nie. Nie mogę już nic więcej… – Duńczyk podszedł do drzwi. – Ale… – zawiesił głos. – Trolla pamiętasz?
Radwan uśmiechnął się domyślnie: Trolla nie dało się nie pamiętać. Koleś z jednego podwórka, który dość wcześnie odkrył, że informacja daje władzę, a na dodatek za pewne informacje niektórzy potrafią słono zapłacić. O Trollu się mówiło, że jeżeli on czegoś nie wyszuka w sieci, to znaczy, że… to nie istnieje.
Duńczyk wyciągnął z tylnej kieszeni spodni niewielką karteczkę, na której zapisany był numer komórki.
– I nie powołuj się na mnie. Bo cię zapierdolę – uprzedził Tomasza, po czym uśmiechnął się ciepło i wyszedł.
Następnego dnia Radwan zadzwonił do Trolla.
– A co zdechło w lesie, że się pan redaktor ujawnił? – roześmiał się Troll. – Myślałem, że już cię nie ma dla kolesi z podwórka.
– No, jednak jestem. Ciebie za to od lat nikt na powietrzu chyba nie widział? – odciął się Tomasz. – Pewnie jesteś blady jak Nosferatu – zaśmiał się.
– Szlachta się nie opala. Co jest?
W pierwszej chwili Radwan chciał powiedzieć, że kontakt do Trolla dostał od Duńczyka, ale w porę przypomniał sobie, że taka deklaracja może okazać się niekorzystna dla jego zdrowia.
– Dalej czeszesz w sieci?
– A co to za sformułowanie w ogóle? Jestem cenionym specjalistą od pozyskiwania strategicznych informacji. W sieci czesze podstawówka – nadąsał się Troll. – Mogę cię skontaktować z moim siostrzeńcem, jakby co. Dla mnie only sky is the limit!
– Pan daruje, panie specjalisto buszujący w chmurze – zaśmiał się Radwan. – Mam kilka rozgrzebanych tematów. Czekam na adres.
– Dziś wieczorem – domyślił się Troll. – Dla chłopaków z podwórka wszystko. – Wyłączył się.
Około północy na adres, którego oczywiście Radwan mu nie podawał, Troll przesłał login i hasło mające posłużyć Tomaszowi do zalogowania się i wejścia na bezpieczny komunikator. Tam napisał wszystkie ewentualne pytania, na które odpowiedzią powinny być informacje znalezione przez Trolla.
Po pierwsze, musi jakoś dotrzeć do rodziców Łucji Warskiej i wszystkich materiałów prasowych, w których znalazły się ich wypowiedzi oraz informacje dotyczące całej sprawy na każdym jej etapie. Dobrze byłoby mieć choćby pobieżny dostęp do tego, czym dysponuje policja i prokuratura, a co najmniej – lokalny, średnio zabezpieczony posterunek. No i ta sprawa Teresy Hozer… Ale to już zadanie dla Trolla – ile znajdzie, o tyle Radwan będzie do przodu.
Już następnego dnia Tomasz znalazł na skrzynce nowy login i nowe hasło, więc domyślił się, że to będzie jedyna forma dostępu.
Troll był w swoim, dyskusyjnie etycznym, fachu rzeczywiście niezwykle skuteczny, dzięki czemu Radwan mógł rozpocząć robotę.
Radwan zadzwonił do matki Łucji tego samego dnia i umówił się na spotkanie.
Podczas rozmowy telefonicznej Warska sprawiała wrażenie, jakby nie docierało do niej zbyt wiele, mówiła powoli, z wyraźnym trudem zbierając myśli. Tomasz, zanim się wyłączył, co najmniej dwa razy powtórzył termin i godzinę spotkania. Warska, co prawda, wymamrotała adres, ale dość długo zastanawiała się nad numerem mieszkania, więc Radwan – patrząc na mail od Trolla z wszelkimi niezbędnymi danymi – pocieszył ją, że sobie poradzi.
Dorota i Krzysztof Warscy, zgodnie z adresem podanym przez Trolla, mieszkali na typowym osiedlu z wielkiej płyty, rodem z lat osiemdziesiątych. Kolejny raz można było się przekonać, że ówcześni architekci postarali się o wszystko, przeoczyli tylko fakt, że narodowi – może wreszcie zgodnie z socjalistycznymi hasłami – zacznie wieść się lepiej, czego skutkiem będzie gwałtowny przyrost liczby samochodów.
Radwan wjechał swoim leciwym i dymiącym jak grill volkswagenem na jeden z parkingów, wielkości chustki do nosa i nabitym do granic przyzwoitości, gdzie wyobraźnia i umiłowanie tetrisa pozwoliło zdeponować pojazdów więcej niż było standardowych miejsc. Okrążył osiedle kilka razy i wreszcie dostrzegł, że ktoś nieodpowiedzialnie rezygnuje ze swojej miejscówki. Zaparkował z fantazją i dopiero wtedy sprawdził w Google Maps, gdzie znajduje się blok o numerze, którego szukał.
Oczywiście, co było absolutnie do przewidzenia, był na drugim końcu osiedla, ale Tomasz nie miał zamiaru ryzykować kolejnego objazdu terenu i postanowił przemieścić się pieszo. Kiedy stanął przed mieszkaniem Warskich, musiał uspokoić oddech (czwarte piętro bez windy plus wypalony po drodze papieros zrobiły swoje) i dopiero po chwili zadzwonił.
W drzwiach ukazała się kobieta tak niewiarygodnie blada, że niemal przezroczysta. Miała kompletnie szklany wzrok, więc Tomasz musiał powtórzyć, kim jest i w jakiej sprawie do niej przychodzi.
Otępienie ustąpiło miejsca niejasnemu zainteresowaniu i Warska wpuściła go do niedużego mieszkania. Ciężko usiadła za stołem i wskazała mu miejsce naprzeciwko.