Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To nie będzie łatwy czas. Dla nikogo. Atmosfera świąt Bożego Narodzenia, ani tym bardziej zbliżającego się Nowego Roku nie pomoże w uporaniu się z tym, co wciąż jeszcze rodzi niepokój w związku Oli Chojnicz i Jana Bukowskiego. Czy powiedzieli sobie wszystko? Czy znają wzajemne oczekiwania, a ich plany i pomysł na wspólne życie mają punkty styczne? Niespodziewany spadek, który otrzymuje Ola, wbrew jej oczekiwaniom nie będzie zwykłą formalnością. Rozpocznie serię zdarzeń, których żadne z nich nie planowało. Ola zmuszona jest wrócić do opuszczonego przez nią miasta, by sprawdzić, czy uczucia i emocje, które wówczas starała się tam pozostawić, wciąż są żywe. Jak się okazuje nowi mieszkańcy wsi zdają się potwierdzać zasadę, że świat jest naprawdę zaskakująco mały, a przeszłość lubi o sobie przypomnieć w najmniej spodziewanym momencie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja i korekta
Monika Tomys
Współpraca
Robert Ratajczak
Projekt okładki, skład i łamanie
Natalia Jargieło
Fotografie
Wacław Wojtas
© Copyright by Aldona Reich
© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-67334-29-7
Wydawca
Wydawnictwo „Vectra”
Czerwionka-Leszczyny 2022
www.arw-vectra.pl
Myśl o przeszłości tylko wtedy,
kiedy może ci ona sprawić przyjemność.
Jane Austen
15 GRUDNIA, ŚRODA
1.
Nacisnęłam na ekranie smartfona ikonkę z czerwoną słuchawką i niepewnie spojrzałam na Bukowskiego.
— Spotkanie będzie we wtorek, dwudziestego ósmego, o dziesiątej. Pojadę dzień wcześniej, prześpię się w hotelu i następnego dnia po spotkaniu wracam — przekazałam mu ustalenia z zakończonej właśnie rozmowy.
Jasiek przyglądał mi się uważnie ze zmarszczonymi brwiami.
— No co jest?
— Mówiłem od początku: nie podoba mi się ten pomysł — powiedział z tłumionym napięciem.
Jeszcze kilka dni temu upierałam się, że Bukowski, oddając mi na ten ze wszech miar wariacki wyjazd swoje auto, znajdzie się w niezbyt komfortowej sytuacji, i szykowałam się na podróż pociągiem, niestety, z kilkoma uciążliwymi przesiadkami. Jasiek przekonał mnie, że te kilka dni pojeździ busem, a w razie czego ma do pomocy Andrzejka i jego wehikuł, który coraz słabiej opierał się zębom czasu, a dokładniej — rdzy. Wyszło na to, że teraz nawet co do tego rozwiązania miał coraz więcej zastrzeżeń i chyba żałował, że w ogóle wyskoczył propozycją. Ja w każdym razie nie widziałam zasadności powrotu do pielgrzymki pociągiem i kurczowo trzymałam się ustalonej opcji transportu.
— Jestem już więcej niż pewien, że nie powinnaś jechać tam sama, a dobrze wiesz, że ja mam teraz urwanie dupy.
— Nagle nie mogę? — zdziwiłam się. — A to dlaczego? Przecież dokładnie w ten sam sposób dotarłam tu w zeszłym roku...
— Olka, jest grudzień, a ty tę trasę wtedy pokonałaś jesienią. Nie masz pojęcia, jakie tu potrafią być skutki opadów i mrozu.
— Mam. Zresztą ostatnia zima nie była taka najgorsza... — próbowałam się bronić.
Jasiek patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby moja argumentacja świadczyła raczej przeciwko mnie.
— Serio? Bo jedyny odcinek, który przyszło ci tej „nie najgorszej zimy” — zamigał palcami — pokonać, to raptem kilkanaście kilometrów do miasteczka i z powrotem. W takim razie jakim sposobem wylądowałaś w stodole Budniaka? — sapnął. — Kobieto... Masz przed sobą kilka ładnych godzin jazdy, pod warunkiem że się w ogóle stąd wydostaniesz — tłumaczył mi jak upartemu dziecku.
Zaczynało mnie to irytować.
— Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego zagadnienie — pokręciłam głową. — Pojadę, podpiszę papiery i wrócę. Nawet nie zauważysz, że mnie nie ma. Zwłaszcza teraz, gdy wszyscy za chwilę będą się zjeżdżać na sylwestra.
Bukowski nadal nie wyglądał na przekonanego. Kręcił głową z dezaprobatą, a po chwili sięgnął po papierosy. Włożył jednego do ust, ale nie zapalił. Wyjął go nerwowym ruchem i ku mojemu zaskoczeniu... roztarł w palcach. Tytoń i podarta bibułka spadały na stół tuż obok jego ręki. Opanował się i zmiótł te nędzne resztki na leżący na stole talerz. Zmieszały się z jego niedojedzonym obiadem, podczas którego odebrałam telefon. Zdaje się, że o dalszym posiłku nie było już mowy.
— Co to za pomysł w ogóle? — powiedział po chwili.
— Jakby nie można było tego załatwić... nie wiem... — zastanowił się. — Mailem choćby. Zawracanie głowy!
— To sprawa notarialna, a nie zakupy przez internet — odparłam z ciężkim westchnieniem. — Najwidoczniej nie można inaczej, skoro notariusz tak się upierał.
I po co to całe biadolenie, skoro od początku było wiadomo, że pojechać muszę. Zwłaszcza że tu chodziło o coś innego niż zwykła fanaberia, taka dla zabicia czasu podczas świątecznej przerwy w szkole.
Nie było sensu kolejny raz mu tłumaczyć, że mnie również średnio pasował powrót do miasta, z którym — tak mi się przynajmniej wydawało — pożegnałam się już na zawsze. Na dodatek między świętami i Nowym Rokiem. Niestety, niespełna tydzień temu niespodziewany telefon wywrócił do góry nogami wszystkie nasze plany związane z tym dość specyficznym okresem. Wtedy właśnie zadzwonił do mnie mężczyzna, który przedstawił się jako Zenon Jabłoński, dodając, że jest notariuszem. Beznamiętnym głosem poinformował mnie, że z końcem listopada zmarła moja sąsiadka, pani Eugenia Sobańska. To w jej piwnicy wciąż czekały kartony z resztkami mojego dawnego życia, które tam zdeponowałam bez podania nawet najbardziej przybliżonego terminu ich odbioru.
Pierwotnie zrozumiałam, że mam się tym jak najszybciej zająć i zwolnić piwnicę. Taki tok rozumowania był najprostszy: cudze szpargały to tylko kłopot i ja się z tym absolutnie zgadzałam. Zanim notariusz wyłuszczył całą sprawę, pomyślałam, że powinnam od razu i bez wahania poprosić, aby cały ten majdan po prostu wyrzucono. Trudno, skoro te rzeczy nie były mi potrzebne w ciągu minionego roku, nie ma opcji, żebym w ogóle kiedykolwiek żałowała, że się ich pozbyłam. Ale tu akurat nie chodziło o te nieszczęsne kartony. Zgodnie z tym, co chwilę później powiedział Jabłoński na mocy udzielonych mu upoważnień, pani Eugenia Sobańska złożyła w jego kancelarii testament, a ja — czyli chyba najmniej sympatyczna osoba, na jaką miała okazję w swoim długim życiu trafić — zostałam... w nim ujęta! W pierwszej chwili sądziłam, że to jakiś niewybredny, a wręcz upiorny żart. Ale nie — rejent poinformował mnie, że mój udział w zaplanowanym na dwudziestego ósmego grudnia spotkaniu jest obowiązkowy. Mogłam, rzecz jasna, skorzystać ze wsparcia jakiegoś pełnomocnika, ale w okresie świąteczno-noworocznym jedyny w miasteczku prawnik miał w planach Dolomity, a nie sprawę z dziwnym i prawdopodobnie niewiele wartym spadkiem na drugim końcu Polski.
Naprawdę nie miałam wyjścia, musiałam tam się pojawić, bo nawet zrzeczenie się, czy wręcz odmowa przyjęcia, tego dobrodziejstwa wymagało dopięcia pewnych formalności, których realizację z miejsca zaoferował notariusz. Jednak gdy podał adres, pod jakim powinnam się zgłosić, poczułam lekki niepokój. Ta część miasta nie była mi szczególnie miła. Blizny na przedramionach zaswędziały niespodziewanie, jakby nagle poczuły kosmiczną i niewytłumaczalną więź z kimś, kto tam mieszkał, może nawet nadal mieszka, a kto był pośrednio ich sprawcą. Przeszło mi przez głowę, że być może ten wyjazd będzie dobrą okazją do definitywnego zamknięcia ostatniego etapu mojego życia „sprzed”; czy tego chcę, czy nie.
Przyjęłam jednak, że nie jest to kwestia, którą należy poddawać pod dyskusję, więc rozmowa, którą przed chwilą zakończyłam, miała za zadanie w zasadzie już tylko potwierdzić moją obecność. Z niejasnych dla mnie przyczyn Bukowski zareagował na całą tę sprawę niespodziewanym zdenerwowaniem.
— Ostatecznie mogliście to przełożyć na styczeń. Pojechałbym z tobą, zamiast w trzy dni, załatwilibyśmy w dwa — burczał. Wstał i kilka razy przeszedł się nerwowo po kuchni. — Nie musiałaś się zgadzać — dodał z wyrzutem. — Nie mieszkasz już ani tam, ani dwie ulice dalej. Już choćby fakt, że musisz na dojazd przeznaczyć jeden dzień, powinien być wzięty pod uwagę w pierwszej kolejności.
— Jasne — syknęłam, już mocno zirytowana jego dąsami. — Dla pani Chojnicz swoje plany zmieni kilku, a może nawet kilkunastu członków rodziny, o notariuszu nie wspominając! Przestań, bo zachowujesz się niedorzecznie i na dodatek robisz ze mnie jakąś totalną niedojdę.
— Oczywiście, zrobisz jak uważasz — stwierdził Bukowski. — Jak zawsze, prawda?
Wypuściłam ze świstem powietrze.
— Tak. Jak zawsze — przytaknęłam, nie kryjąc sarkazmu. — Jeszcze raz: jadę dwudziestego siódmego grudnia, wracam dwa dni później — powiedziałam, a raczej upewniłam go, że planów nie zmienię. — Nie rozumiem, po co takie gówno rozbijasz na atomy. Zaraz wigilia, potem chwilę mnie nie będzie i sylwester. Skup się na tym, bo jak sam stwierdziłeś, będziesz miał w hotelu urwanie dupy.
— Jesteś pewna, że zajmie ci to tylko trzy dni? — powątpiewał.
— A twoim zdaniem po co miałabym siedzieć tam dłużej?
— No... — zaczął z impetem Bukowski i równie gwałtownie zamilkł. Wbiłam w niego pytające spojrzenie, więc dokończył z wyraźną niechęcią: — Nie wiem. Może choćby po to, żeby z kimś znajomym się spotkać?
Olśniło mnie. Bukowski z jakiegoś powodu założył, że skoro tylko będzie możliwość, natychmiast dołożę wszelkich starań, aby zobaczyć się tam z kimś, kto popchnął mnie do czegoś, co — na szczęście — stało się zaledwie lekcją. Cenną... Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
— Znajomym? — zakpiłam. — Jestem pewna, że masz na myśli kogoś bardzo konkretnego. Nie rozumiem jednak dlaczego. Bo z tego, co kojarzę, przez ten czas ani ja za tym kimś, ani ten ktoś za mną nie tęsknił na tyle, żebyśmy się kiedykolwiek skontaktowali w celu ewentualnego podtrzymania czy odświeżenia znajomości. A sam musisz przyznać, że nie bez przyczyny, prawda? A może się mylę? — wbiłam w niego uważne spojrzenie. — O kim pomyślałeś w pierwszym odruchu?
— Dobrze wiesz.
— Wiem, ale chcę to usłyszeć od ciebie. — Ponieważ on milczał, odpowiedziałam: — Chodzi ci o niego, prawda? — Wyciągnęłam w stronę Jana ręce i odsłoniłam nadgarstki. — To powiem ci jedno: zwariowałeś, jeżeli uważasz, że taka opcja w ogóle przyszła mi do głowy.
Bukowski podszedł bliżej i spojrzał mi w oczy. Chwilę milczał, a potem powiedział:
— Nie mogę ci niczego zabronić. Zresztą nawet nie chcę. Ale... — zawahał się i zamilkł.
Być może zadziałała obawa przed wypowiedzeniem czegoś w złą godzinę. Przyciągnęłam go do siebie i pocałowałam.
— Tu nie ma żadnego „ale”. Przecież tamta sprawa została zamknięta ponad dziesięć lat temu.
— Ale nie przez ciebie — odparł. — A to całkowicie zmienia postać rzeczy.
— Jasiek... — westchnęłam ciężko. — Przecież już o tym rozmawialiśmy. Jestem tu z tobą. Poza tym z nas dwojga to jednak chyba ja mam podstawy do takiego zachowania.
— Jakiego niby?
— Urządzania scen zazdrości — wyjaśniłam. — Przecież tu po wsze czasy będzie pokutować dziwne przekonanie, że wyrwałam najlepszą partię we wsi, a może nawet w gminie — uśmiechnęłam się z przekąsem. — I to pod każdym niemal względem. W opinii wszystkich ty tu nadal za świętego uchodzisz — dodałam. — Ale ja tobie ufam w pełni... Dlaczego ciebie na to nie stać? Wydawało mi się, że z naszej próby ogniowej oboje wyszliśmy zwycięsko.
— Tak, wiem. — Jan bezradnie wzruszył ramionami. — Nic na to nie poradzę, taka... schiza — dodał, a ja domyśliłam się, że sposób, w jaki Joanna postanowiła wyswobodzić się z ich małżeństwa, trwale nadwątlił jego poczucie pewności co do deklaracji „wyjeżdżam, ale zaraz wracam”. — I obawiam się, że tak to już będzie zawsze wyglądało. Dobra, jedź — stwierdził nagle. — Tylko pamiętaj, jeżeli twój wyjazd wydłuży się choćby o kilka godzin, pojadę tam i siłą zapakuję cię do samochodu. Rozumiesz?
— Tak! — roześmiałam się z ulgą, bo ciągnięcie tego tematu zaczynało być nieprzyjemne. — A ja zapewniam, że podczas mojej nieobecności cała wieś z Jadzią Ratajową na czele nie spuści z ciebie oka. A ona nawet dwojga.
— Nie ma takiej potrzeby — stwierdził z mocą.
A to się dopiero okaże — pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno.
2.
Prawdę powiedziawszy, znając — mniej więcej — styl życia Bukowskiego przed naszym poznaniem, a tym bardziej po historii z Joanną, z którą wbrew optymistycznym założeniom wciąż jeszcze formalnie nie był rozwiedziony, powinnam być przygotowana na sytuacje, z którymi nie zawsze łatwo będzie mi się uporać. Teraz byłam go pewna, a raczej — bardzo chciałam wierzyć w to, że mogę być pewna jego miłości, lojalności i oddania. Przecież te wyłącznie moje podejrzenia i bezpodstawne oskarżenia kilka miesięcy temu mogły wszystko rozwalić. Problem w tym, że... nie do końca wiedziałam, na jakie próby Bukowski — będąc w związku ze mną — zostanie wystawiony i na ile wystarczy mu silnej woli. Zwłaszcza że jedna z takich potencjalnych pokus mieszkała kilkanaście numerów dalej.
Dom od Szymona Staneckiego kupiło młode małżeństwo z Krakowa, Marzena i Radek Tokarscy. Razem z dwiema córkami, pięcioletnią Olgą i trzyletnią Nataszką, oficjalnie stali się tutejszymi mieszkańcami z końcem października. Wtedy zjechały ich ostatnie rzeczy, a po wsi rozeszła się wieść, że wszystko postawili na jedną kartę, sprzedając to, co zostawili w Krakowie. Dziewczynki wylądowały w niewielkim oddziale przedszkolnym przy tutejszej szkole, Radek Tokarski otworzył pracownię ceramiki, która zapewniała mu zarobek, a jego żona, Marzena... No właśnie. Marzena była ewidentnym wytworem dzisiejszych czasów: zrezygnowała (podobno) z pracy zawodowej, żeby, jak to się ostatnio mówiło często i powszechnie, odnaleźć swoje „ja”. Innymi słowy była bezrobotna, bez planu na przyszłość, bez swojego zaplecza. Dokładnie tak, jak swego czasu... ja. Sama pośrodku pędzącego tuż obok życia, nastroszona i odpychająca.
Tokarski od razu, niemal tuż po przeprowadzce, zabrał się za odbudowę stodoły. Wydzielił jakąś część i stworzył stanowisko dla pieca do wypalania ceramiki. Obok urządził stałą ekspozycję swojego asortymentu i jednocześnie niewielkie studio, w którym organizował odpłatne warsztaty. Resztę przeznaczył zaś na magazyn i pakowalnię, bo lwia część jego prac była sprzedawana przez internet. Sama pewnego razu skorzystałam z jego zajęć. Ugniotłam — bo inaczej się tego nazwać nie dało — coś na kształt patery na owoce lub ciasto. Usiadłam na końcu długiego stołu, usiłując być wręcz niezauważalną dla pozostałych uczestników.
Chyba się wstydziłam, bo już w szkole podstawowej moje umiejętności plastyczne okazały się znikome, ale pocieszałam się myślą, że być może jest w tych bohomazach i bezkształtnych bryłach coś odkrywczego, ba, nowatorskiego nawet, tylko ta ograniczona baba od plastyki po prostu się nie zna. Niestety, z czasem zrozumiałam, że jednak się znała. Nawet bardzo dobrze się znała, co nie zmienia faktu, że tego rodzaju prace uczniów nie powinny w ogóle podlegać ocenie. Maluję, owszem, fatalnie, ale mam dobry słuch. Za to koleżanka z klasy, która poczucie rytmu dostała z odpadków, malowała jak Matejko.
Ostatecznie ceramiczna patera, a raczej jej nieudolna namiastka, została tuż po przyniesieniu do domu schowana w najodleglejszym zakamarku komody, co absolutnie nie miało przełożenia na to, że na zajęciach bawiłam się doskonale, a nawet skontaktowałam Radka ze szkolną plastyczką, żeby może coś wspólnie zorganizowali.
Co do Marzeny zaś miałam mieszane uczucia. Może dlatego, że kilka tygodni wcześniej, podczas zorganizowanego u nas czegoś w rodzaju powitalnego przyjęcia — ku zaskoczeniu Jana z mojej własnej inicjatywy — odrobinę za długo i zbyt intensywnie przyglądała się Bukowskiemu. A potem, niespecjalnie przejmując się obecnością swojego męża i dzieci, zaanektowała go niemal na cały wieczór. Nieustannie gadała, śmiała się gardłowo z najdurniejszego dowcipu, głaskała Jaśka po ramieniu i wpatrywała się w niego rozanielonym wzrokiem, szepcząc mu coś do ucha, albo na zmianę trzepała głową na prawo i lewo. Teatr jednej aktorki. Marny na dodatek. Uśmiechałam się wyrozumiale, udając, że w ogóle mnie to nie interesuje.
Gdy w pewnym momencie podchwyciłam wzrok Radka, który ze zmarszczonymi brwiami obserwował poczynania swojej żony, przyszło mi do głowy, że może tu nie o Bukowskiego chodzi. Odniosłam dziwne wrażenie, że cały ten żałosny spektakl był agresją Marzeny skierowaną przeciwko mężowi. Nie potrafiłam odgadnąć, w czym tkwi ich problem, ale, po pierwsze nie bardzo mnie to interesowało, a po drugie Jasiek, przynajmniej póki co, nie odwzajemniał okazywanego zainteresowania.
Gdy po ich wyjściu zapytałam go o opinię na temat naszych nowych sąsiadów, stwierdził sucho:
— Radek chyba jest w porządku.
— A Marzena?
— Marzena? — zawahał się. — Z Marzeną będą problemy.
Zdziwiłam się. Problemy? Czyżby i on stwierdził, że pani Tokarska jest nadto wylewna, i nieco go to męczyło?
— Co masz na myśli? — drążyłam.
— Na kilometr widać, że ona tu nie pasuje. Spierdoli przy najbliższej okazji.
— Bez przesady... Ma męża i dzieci. — Sama nie wiedziałam, po co próbowałam ją tłumaczyć. — Chyba jednak nie jest aż tak źle...
— A co to ma do rzeczy? Widziałaś, że sama wypiła połowę alkoholu? W obecności dzieci — skrzywił się z dezaprobatą. — Uważasz, że zależy jej na ich opinii?
Fakt. Marzena wyszła od nas na mocno chwiejnych nogach. Widziałam, jak Radek przyciągnął ją do siebie nerwowym, zdecydowanym ruchem. Uścisk musiał być bolesny, bo syknęła, ale nawet nie próbowała się wyswobodzić. Wyglądało to tak, jakby nie pierwszy raz przyszło im w ten sposób opuszczać czyjeś progi. Taki mały, acz znaczący małżeński rytuał.
— Mają swoje problemy. Ale pewnie jak każde małżeństwo... — Wzruszyłam ramionami. — W sumie to nie nasza sprawa.
Bukowski patrzył na mnie z dziwnym napięciem, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był pewien, czy to dobry pomysł.
— No, co jest? — ponagliłam go.
Przygryzł wargę, a po chwili uśmiechnął się z wysiłkiem.
— Pożyjemy, zobaczymy. Mówię ci, laska tu wybitnie nie pasuje.
— A ja tu... pasowałam? — prychnęłam, bo zaczęły mnie już wkurzać te ciągłe klasyfikacje, kto tu pasuje, kto nie, obcy, swój... Jakieś cholerne zaściankowe przesądy.
— Pasowałaś do mnie — podszedł i objął mnie w pasie. — Ty paskudna, złośliwa, bezczelna babo.
— Znakiem tego równowaga we wszechświecie została zachowana. — Patrzyłam na niego z lekko uniesioną głową i uśmiechałam się z przekąsem. — Święty Bukowski i Chojnicz z piekła rodem.
— No — potaknął. — Sama widzisz. Musieliśmy być razem, nawet gdyby nam nie bardzo to pasowało — roześmiał się.
— Ale jest bardzo ładna... — powiedziałam lekko, choć z odczuwalnym niepokojem czekałam na jego reakcję. — I chyba sporo ode mnie młodsza.
— Kto?
— Noo... Marzena.
— Po co mi to mówisz? — spoważniał. — Chyba nie...?
— Chyba nie zaczynam znowu świrować? — upewniłam się. Kiwnął potakująco głową. — Nie — stwierdziłam z mocą. — Mam gdzieś wszystkie takie „Marzenki”. Ważne jest dla mnie tylko to, co ty masz tutaj. — Palcem postukałam Bukowskiego w tors na wysokości serca. — I tutaj. — Dotknęłam jego skroni. — I jeżeli coś się zmieni albo... — nabrałam oddechu — ...już zmieniło, chcę to wiedzieć od razu, rozumiesz?
— Tak. Rozumiem. — Chwilę patrzył na mnie z napięciem, a potem dodał: — I vice versa... Bo zdaje się, że Radkowi też niczego nie brakuje? — uśmiechnął się kpiąco.
Z udawanym uznaniem pokiwałam głową.
— Pochlebiasz mi. Ale dobrze, dobrze, staraj się, a nagroda cię nie minie!
3.
Tego samego dnia, w którym odbyło się spotkanie powitalne Tokarskich, leżąc już w łóżku, wracałam pamięcią do minionego wieczoru. Wciąż przed oczami miałam Marzenę, która wlewała w siebie alkohol, twierdząc, że zamiast tego fikuśnego wina można było postawić choćby „białą”, bo strasznie się trzeba namordować, żeby ten sikacz zadziałał. Cmoknęłam z niezadowoleniem, bo ów „sikacz” jeszcze dwa tygodnie temu stał w delikatesach na jednej z najwyższych półek, niedostępnych dla żuli i koneserów jaboli. Ale okay, jak się chciała sponiewierać, trzeba było od razu przejść do rzeczy. Postanowiłam, że następnym razem, o ile w ogóle do niego dojdzie, postawię przed nią najtańsze pół litra śmierdzącego karbidem trunku, jaki uda mi się znaleźć w którymś dyskoncie. Byłam na nią zła, a raczej byłam zła na całą tę sytuację, w której kolejny raz okazało się, że bycie tym fajnym nie zawsze popłaca.
W związku z tym wciąż nie rozumiałam, dlaczego w przypływie niezrozumiałej życzliwości wyskoczyłam z propozycją zaproszenia Tokarskich do nas na wigilię. Gdy powiedziałam o tym Jaśkowi, dosłownie zmienił się na twarzy, ale nie skomentował tego w żaden sposób. Może dlatego, że gościem miała być także Jadzia Ratajowa. Sama Marzena była średnio zachwycona pomysłem i próbowała się wymówić ewentualnym wyjazdem do jej rodziców, ale Radek szybko uciął temat, podziękował i zaoferował się z upieczeniem jakiegoś ciasta jako wkładu we wspólną wieczerzę. Nawet w tak drobnej sprawie facet zaskoczył mnie pozytywnie, w przeciwieństwie do swojej naburmuszonej i zdystansowanej żony.
Właśnie z tego powodu dręczyło mnie pytanie, dlaczego podczas naszego pierwszego tego typu spotkania Marzena miała w nosie, jak będziemy ją postrzegać. I co było przyczyną takiego zachowania? Bo jeżeli faktycznie Radek — wycofany, milczący, introwertyczny — to dlaczego właśnie on?
Koniec wersji demonstracyjnej
22 GRUDNIA, ŚRODA
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
23 GRUDNIA, CZWARTEK
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
24 GRUDNIA, PIĄTEK
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
25 GRUDNIA, SOBOTA
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
26 GRUDNIA, NIEDZIELA
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
27 GRUDNIA, PONIEDZIAŁEK
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
28 GRUDNIA, WTOREK
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
29 GRUDNIA, ŚRODA
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
30 GRUDNIA, CZWARTEK
Niedostępne w wersji demonstracyjnej
31 GRUDNIA, PIĄTEK
Niedostępne w wersji demonstracyjnej