Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aleksandra Chojnicz rezygnuje z dotychczasowego życia. W poszukiwaniu swojej nowej drogi niespodziewanie wraca do miejsc, o których starała się zapomnieć. Odwiedzając rodzinną wieś ojca poznaje historię, w którą wplątane są nie tylko losy jej rodziny, ale także miejscowej społeczności. Tak oto staje przed trudnym egzaminem, w którym będzie musiała się opowiedzieć po stronie dobra lub zła. Wszystko, co do tej pory zdawało się być proste i oczywiste, wywraca jej świat do góry nogami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Robert Ratajczak
Korekta
Natalia Jargieło
Projekt okładki, skład, łamanie
Natalia Jargieło
Fotografie
Katarzyna Cieśla
© Copyright by Aldona Reich
© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-65950-85-7
Wydawca
Wydawnictwo „Vectra”
Czerwionka-Leszczyny 2021
www.arw-vectra.pl
Zawsze się wydaje, że w innym miejscu będzie lepiej.
Antoine de Saint-Exupéry
„Mały Książę”
PROLOG
Coś niespodziewanie skrzypnęło w spowitym już ciszą domu i Józef Gajczak przebudził się gwałtownie. Dźwięk się nie powtórzył, więc, nieznacznie uspokojony, znów przymknął oczy.
Była cicha, wrześniowa noc, podczas której czuło się już spokój nadchodzącej jesieni i powolnego odejścia lata. Ale, niestety, Gajczak żył już na tyle długo, żeby wiedzieć, że ten spokój jest tylko pozorny, stanowiąc zapowiedź tego, co zwykle za sobą niesie. I zwykle nie jest to nic dobrego.
Wiedziony jakimś impulsem szeroko otworzył oczy i tym razem dużo uważniej rozejrzał się wokół, stopniowo przyzwyczajając wzrok do panujących wokół ciemności. Już po chwili bardziej wyczuł niż zobaczył, że nie jest w pokoju sam: ktoś siedział na krześle pod oknem i spokojnie na niego patrzył, paląc papierosa.
— Więc jednak... — nagle zrozumiał Gajczak.
Nocny gość milczał, lecz Gajczak w nikłym świetle padającym z okna rozpoznał jednak twarz siedzącego naprzeciw niego mężczyzny.
— Myślałem, że odpuściliście — wzruszył szczupłymi ramionami i zakaszlał. — Że ty odpuściłeś. Tyle lat...
Postać powoli wyłoniła się z mroku i zbliżyła do łóżka.
— Tylko się nie ociągaj — syknął Gajczak. — My zrobiliśmy to szybko — zabrzmiało to jak odmeldowanie dobrze wykonanego zadania, z którego wciąż był dumny. Nawet teraz, w tych okolicznościach.
Uniósł głowę i dopiero teraz dostrzegł przedmiot trzymany w ręce tamtego. Pojął, że nie tak to miało wyglądać, ale to już nie miało żadnego znaczenia. Bo nagle zapanowała ciemność, która dziwnym ciepłem miękko otuliła ciało Gajczaka.
22 WRZEŚNIA, SOBOTA
1.
— Napędowy? — zapytał pracownik stacji benzynowej.
Drgnęłam, jakby wyrwał mnie z letargu.
— Pytam, czy lać olej napędowy? — powtórzył, dając mi jednocześnie do zrozumienia, że powinnam się ogarnąć, bo to nie najlepsze miejsce na bezczynne dumanie. Zerknęłam za siebie i zobaczyłam czekające w kolejce do dystrybutora dwa samochody.
— Tak, tak, napędowy proszę... — uśmiechnęłam się przepraszająco. — Pan będzie tankował? — zdziwiłam się, bo z przyzwyczajenia sięgałam już po pistolet.
— Skoro tu stoję... — odparł. — To ile lejemy? — drążył, ale już nie był taki zasadniczy.
— Pod korek poproszę. Ja już idę do kasy — powiedziałam i poszłam w kierunku budynku.
Po drodze wyciągnęłam karty i od razu ruszyłam po lurę z kawomatu. Obrzydliwość, ale zaczynałam czuć zmęczenie, a raczej unikam napojów energetycznych, zawierających wszystkie możliwe konserwanty. Chwilę jeszcze pokręciłam się między regałami, przymierzyłam przecenione już okulary przeciwsłoneczne, nieuważnie przeleciałam wzrokiem tytuły magazynów. Nic ciekawego.
— Który? — rzuciła zmęczonym głosem dziewczyna przy kasie, gdy już tamten pracownik skończył dokarmiać moje auto.
— Trójka — w lot pojęłam kontekst.
— Karta? Faktura? — kontynuowała ten pseudo-język, oparty na kodach znanych wszystkim przedstawicielom handlowym i maksymalnie oszczędzający jakże cenny czas. — Poproszę sto siedemdziesiąt dwa...
— Bez faktury — rzuciłam szybko i pokazałam kartę. Boże, dlaczego im wszystkim tak się spieszy? Do czego? — I bez potwierdzenia — uprzedziłam, przykładając plastik do czytnika, a potem wbiłam PIN. Dla czystego sumienia jeszcze rozejrzałam się po ladzie, żeby upewnić się co do ewentualnych zakupów: leciwe hot-dogi, podeschnięte i podgrzewane w nieskończoność bułki, obok batony i prezerwatywy, krótko mówiąc: artykuły pierwszej potrzeby, ale nic dla mnie. Z niechęcią odwróciłam głowę i wyszłam z budynku. Odebrałam od pracownika kluczyki i pod pręgierzem niechętnych spojrzeń kierowców oczekujących w kolejce wsiadłam do samochodu.
2.
Wyjechałam na drogę i włączyłam radio. Na jednej ze stacji nabrzmiały nienaturalnym entuzjazmem głos, pewnie należący do nieco wyleniałego, za to nałogowego mentalnie nastolatka, wbijał się w uszy z komentarzem: „To jak?! Słuchacie?! To słuchajcie! Mamy dla was kolejny konkurs! Wyślij SMS-a i...”. Wyłączyłam ten wrzask z narastającą irytacją. Do odtwarzacza wsunęłam płytę z kojącą muzyką, wręcz stworzoną do podróży: przed wyjazdem wpadłam jeszcze do Empiku i dzięki temu impulsowi podróżowałam z ciepło otulającym głosem Emeli Sandé, sączącym się z głośników.
Rozejrzałam się po wnętrzu samochodu i kolejny raz stwierdziłam, że wart był każdej cholernej, niewolniczo wypracowanej złotówki. Pachniał nowością i czymś, co wzbudzało we mnie spokój i długo oczekiwane poczucie bezpieczeństwa. My car is my castle... Pomyślałam, że jeszcze do niedawna podróż samochodem na południe, a dokładnie na drugi koniec Polski byłaby czystym szaleństwem. Najdalej wyjeżdżałam zwykle do granic województwa, bo strach przed idiotami na drodze dosłownie mnie paraliżował. Teraz taka droga paradoksalnie stała się prawdziwą przyjemnością i nawet debile za kółkiem mieli dziś u mnie taryfę ulgową.
3.
Było już grubo po północy, gdy w jednym z mijanych miast postanowiłam zrobić sobie krótki postój.
Wbiłam w nawigację nazwę całodobowej gastronomicznej sieciówki i po chwili pomarańczowa linia bezbłędnie doprowadziła mnie do centrum, o tej porze niemal wymarłego.
Zaparkowałam tuż pod witryną jednego z tych miejsc, które nigdy nie śpią, a wejście do tego nocnego świata równoległego zwykle pachnie kawą i szumi przyciszonymi rozmowami. Kiedy młody, ewidentnie niewyspany chłopak w niezbyt twarzowym daszku z logo sieci szykował moje zamówienie, rozejrzałam się po zaskakująco wypełnionej, choć cichej sali. Pomyślałam, że powinnam chwycić swoją porcję antysnu ze spienionym mlekiem i ruszyć dalej, ale... skusiła mnie powszechna anonimowość i poczucie, że cokolwiek zrobię, tu właśnie będzie mi odpuszczone. Bo tej nocy pasowałam do tego wszystkiego jak nigdy wcześniej. Przecież nic mnie nie goni, nikt mnie tu nie zna, a wszyscy o mnie zapomną, gdy tylko zamkną się za mną drzwi. Więc mogę usiąść i pomyśleć. Tyle i aż — jak wszyscy inni nocni goście, zanurzeni w męczącej bezsenności, samotni, a może właśnie samotności poszukujący?
Usiadłam obok faceta pogrążonego w ekranie laptopa. Przystojny, modnie ostrzyżony, z obowiązkową od kilku sezonów brodą. Lekko szpakowaty, może w moim wieku? Nawet na mnie nie spojrzał, nerwowo stukając w klawiaturę. To nawet lepiej: nie muszę nawiązywać żadnych znajomości, nie muszę rozmawiać, nawet nie chcę, ale tutaj to chyba zrozumiałe. Żaden z tych nocnych gości nie przychodzi tu na pogawędki, bo choć z pewnością ma swoją historię, to nikomu jej nie opowie. Ja też.
Sięgnęłam po swojego smartfona i wraz z innymi wpadłam w ten otępiały stan, zatopiona w ekranie. Fejs, insta, poczta i... od początku, i znów, i jeszcze raz, choć wiedziałam, że nie znajdę tam tego, czego w tej chwili potrzebowałam najbardziej.
Minęło niemal pół godziny, gdy dopiłam już zimną kawę i wstałam. Zbierając ze stolika swoje rzeczy, podchwyciłam spojrzenie brodacza, który nagle mnie zauważył, może nawet się zdziwił? Miał ładne, zielone oczy w ciemnej oprawie. Uśmiechnął się zachęcająco, pewnie nie pierwszy raz tu był i z powodzeniem ćwiczył ten sport. Nawet obrączki nie chciało mu się chować. Takie lekarstwo na ewentualne skrupuły: wabik na naiwniary, ilustrujący bezmiar nieszczęścia i uwikłanie w toksyczny związek, wymagający natychmiastowej terapii. Najlepiej na tylnej kanapie samochodu, bez wątpienia zaparkowanego nieopodal.
Wyszłam z kawiarni z ulgą, mocno wciągając w płuca rześkie, nocne powietrze. Wsiadłam do samochodu i włączyłam nawigację. Jeszcze kilka godzin i będę mogła zweryfikować zasadność tej wyprawy, a może raczej... ucieczki?
Zaczynało świtać. Był już pierwszy dzień jesieni.
23 WRZEŚNIA, NIEDZIELA
1.
Niemal instynktownie odnalazłam drogę do domu ciotki Janiny, najmłodszej siostry mojego ojca. Wydawało mi się, że już nic nie pamiętam, ale po wjechaniu do wioski w mojej głowie kawałki potłuczonej przez czas pamięci zaczęły się układać wręcz błyskawicznie, idealnie się dopasowując. Niejakim problemem było tylko odnalezienie drogi dla samochodu, bo zawsze szło się od prowizorycznej, przypominającej mikry kiosk stacyjki piechotą, szczytem wzniesienia, na którym stał — wtedy jeszcze zamieszkały — dom.
Okrążyłam plac przykościelny i skręciłam w stronę wzgórza z wieńczącą go ojcowizną. Zaskoczona, obok jednej z mijanych posesji, mocno zaniedbanej i wyglądającej na opuszczoną, dostrzegłam kilka radiowozów, wokół których kręcili się policjanci i ludzie w białych kombinezonach. Jeden z funkcjonariuszy zerknął na moją rejestrację, zakurzoną maskę i szybę z warstwą martwych owadów, a następnie kiwnął głową, jakby przyzwalając na mój przejazd. Wzruszyłam ramionami i pojechałam w górę, suchą szutrową drogą. Odkąd pamiętam, tą samą, którą schodziło się do wsi: do sklepu czy kościoła.
Dom ciotki dostrzegłam z daleka. Po chwili spokojnie wjechałam na nieduże podwórko, uważnie zakręciłam i zaparkowałam pod fragmentem dachu na wpół rozebranej stodoły. Zerknęłam na dom. Widok szczelnie pozamykanych okien, wszechobecna cisza i świadomość, że jestem tu kompletnie sama, na moment mnie zmroziły. Nagle nie wiedziałam, czy ta podróż była do końca przemyślanym krokiem.
Tę dziwną miejscówkę miałam dzięki życzliwości Grzegorza, mojego kuzyna ze strony ojca. Udostępnił mi dom na kilka dni, może tygodni. W zasadzie miał gdzieś, jak długo tam posiedzę i z jakiego powodu. Dom po śmierci ciotki z reguły stał pusty, więc nikomu nie wchodziłam w drogę i właśnie w tym momencie na tym zależało mi najbardziej. Wysiadłam z samochodu i rozejrzałam się wokół. Schodzący w dół wzniesienia sad, zdziczały krzak róży za kompletnie rozwalającym się mikrym płotkiem wokół zarośniętego ogródka, ścieżka od domu do stodoły... — wszystko wyglądało znajomo i zarazem tak przejmująco smutno.
Weszłam po niewielkich schodkach i odruchowo sięgnęłam do torby po klucze. No tak, nawyk! Najpierw, zgodnie z instrukcją od Grzegorza, musiałam przecież pójść do sąsiadki, niejakiej Bronisławy Wójtowiczowej, której dom stał u podnóża sadu. Zerknęłam w drugą stronę i jakby na nowo zobaczyłam wyłaniającą się zza sąsiedniego wzniesienia imponującą, ciemnozieloną ścianę lasu. Niemożliwe, żeby tu zawsze tak było. Bo jeżeli tak, to dlaczego nigdy tego nie widziałam?
Westchnęłam zrezygnowana i ostrożnie zeszłam stromą ścieżką w dół.
2.
Dom Wójtowiczowej był chyba jedynym, a z pewnością jednym z ostatnich już we wsi reliktów minionej epoki. Zewsząd otaczały go już na niemiecki, surowy styl utrzymane posesje, z rosłymi tujami i karnie przystrzyżonym trawnikiem poprzecinanym ścieżkami z polbruku. Wszystko to wyglądało oczywiście bardzo schludnie, ale ten ewidentny skansen wywołał u mnie dziwne uczucie ciepła i przytulności. Weszłam na podwórko, na którego centralnym miejscu w przedpołudniowym słońcu wygrzewał się wielki, stary i upasiony do nieprzyzwoitości kocur, mający w głębokim poważaniu równie leciwe kury, kręcące się wokół niego.
Chałupina była jak żywcem wyjęta z twórczości Prusa albo Żeromskiego — ciemnobrązowa, niemal czarna, drewniana, z zapadającym się miejscowo dachem. Nagrzane już wrześniowym słońcem ściany pachniały pokostem, a w oknach leniwie kołysały się niciane firanki. Po namyśle zapukałam energicznie i dość mocno w wielkie, zbite z litych desek drzwi.
Po chwili w wejściu ukazała się maleńka, krucha staruszka. Nie pamiętałam jej kompletnie, a przecież powinnam, bo musiałam ją tu — we wsi albo w domu ciotki — widywać. Ubrana była w granatową, dość długą sukienkę, na głowie miała ciasno zawiązaną chustkę w kwieciste wzory, spod której wystawała bieluteńka, równo przycięta grzywka. Patrzyła na mnie uważnie swoimi już niemal wyblakłymi oczami, co chwila w skupieniu mrugając. Uśmiechnęłam się do siebie, bo moje standardowe zaledwie metr siedemdziesiąt wzrostu w przypadku mieszkanki tej skansenowej posesji okazało się niebotyczne, więc musiała zdrowo zadrzeć głowę, żeby móc mi się przyjrzeć.
— Dzień dobry! — powiedziałam na wszelki wypadek dość głośno.
— Pochwalony... — odpowiedziała spokojnie, wciąż intensywnie mi się przyglądając. Zdjęłam przeciwsłoneczne okulary i staruszka drgnęła, jakby zakurzona pamięć otworzyła się niespodziewanie. — Wszelki duch! Toż to córka Michała! — zakrzyknęła radośnie.
— Wchodź, wchodź! Śmiało! Tylko głowa nisko...
— uprzedziła, a widząc moje zdziwione spojrzenie, dodała: — Tu wszystko nisko, po staremu... Mnie już starość pogięła, to mi nie przeszkadza, tylko młodzi jak tu przychodzą, to już trudno im pamiętać. Co i rusz głowy obijają — zachichotała.
Szła z widocznym wysiłkiem, mocno pochylona. Dzięki znoszonym kapciom na grubej, gumowej podeszwie, poruszała się niemal bezszelestnie, a ja dreptałam za nią posłusznie, z trudem przyzwyczajając wzrok do panujących w chłodnej sieni ciemności.
— Idziesz, dziecko? — upewniła się Wójtowiczowa i szeroko otworzyła kolejne drzwi.
Weszłyśmy do świeżo wybielonej izby połączonej z kuchnią. Jedyną ciemną plamą był tu piec z brązowo wypalanych kafli. Z kolei kredens, stół i krzesła, a nawet pokrycie leżanki stojącej pod oknem były wręcz jaskrawo białe.
— Ależ tu jasno! — Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie skomentować tego świetlnego dysonansu.
— Młody Bukowski mi wybiałkował — pochwaliła się gospodyni. — Dobry z niego chłopiec, dobry... Roboty tu było niedużo, ale to już nie na moje lata.
Siadłam przy stareńkim, z pewnością wielokrotnie malowanym stole, pokrytym ceratą nieudolnie imitującą koniakowskie koronki, i spojrzałam za okno. Doleciał mnie zapach pelargonii, trącanych kołyszącą się firanką. Dziwne, bo nie znoszę ich woni, a teraz jakoś mile mi się skojarzyły... Chyba z babciną kuchnią i doniczkami w oknie: obowiązkowo geranium, pelargonie i oczywiście szczypior, którego imponujący pióropusz wyrastał z gigantycznej, pękatej cebuli. Zapach, który można wręcz chłonąć.
— Grzesiek mnie uprzedził, że u pani jest klucz do domu — zaczęłam. — Właśnie przyjechałam i... — Zawiesiłam głos, bo dostrzegłam, że staruszka, nie pytając nawet, robiła nam herbatę. Do wielkich, grubych kubków wlała gorącą wodę z czajnika, który chyba nigdy nie schodził z ciepłego pieca i na chwilę zanurzyła w każdym z nich okrągły, całkowicie już zbrązowiały zaparzacz, a potem wsypała po dwie czubate łyżeczki cukru i chyba odruchowo także w moim kubku zamieszała. Typowa babcia! — pomyślałam z rozbawieniem i taktownie przemilczałam fakt, że tyle nie słodzę.
— Zmęczona i głodna jesteś pewnie, co? — zapytała Wójtowiczowa, a potem, nie czekając na moją odpowiedź, swoimi powykręcanymi, sękatymi rękami błyskawicznie przyrządziła mi grubaśną pajdę chleba z zacną warstwą niepokojąco tłustego sera. — Serek mam od młodego Bukowskiego, jedz, jedz! — Z krzepiącym uśmiechem postawiła przede mną talerz z posiłkiem, który normalnie zjadłabym na trzy podejścia.
Na samą myśl o tak słodkiej herbacie i tłustym serze zrobiło mi się słabo, ale nie byłam w stanie z tego wybrnąć. Okazało się, że to jeszcze nie koniec: staruszka nagle sięgnęła ponad moją głową i ściągnęła z półki miód, którym hojnie polała ser.
— Miód też od młodego Bukowskiego? — zapytałam kpiąco, choć nie miałam pojęcia, kto to ten „młody Bukowski”. Pewnie jakiś lokalny szczeniak chce sobie dorobić, a może rodzice w trosce o sąsiadkę kazali mu pomóc starowince?
— A nie... — Spojrzała zdziwiona. — Miód mam od Ratajów, z ich pasieki. No jedz, dziecko, jedz... — powtórzyła. — Taki szmat drogi za tobą! Herbata dobra?
Ostrożnie ugryzłam kanapkę. Ser w niczym nie przypominał tego, co w markecie szumnie nazywają twarogiem, czyli produktu bez tłuszczu, bez smaku i chyba nawet bez mleka. Ten był pachnący, aksamitny, a przede wszystkim miał smak.
Wójtowiczowa usiadła naprzeciw mnie.
— Podobna jesteś... — stwierdziła z namysłem, przyglądając mi się uważnie. — Wypisz-wymaluj Michał! — Uśmiechnęła się. — Wolne masz teraz? Urlop znaczy?
— Tak — ucięłam temat. — A pani sama tu mieszka?
— Rozejrzałam się po niewielkim i skromnie wyposażonym wnętrzu.
W głębi kuchni były szerokie, niskie, drewniane drzwi, prawdopodobnie prowadzące do jedynego pokoju, co wskazywało, że liczba lokatorów tego domostwa jest ograniczona.
— Sama, moje dziecko, sama — odparła, potwierdzając moje domysły. — Syn za granicą żyje, we Wiedniu, ale przychodzą tu do mnie sąsiedzi, dbają! — dodała szybko, jakby go usprawiedliwiając. — Antek, syn znaczy, dzwoni często. O, patrz, nawet taki zmyślny telefon mam! — Wstała i z niejakim trudem podeszła do śnieżnobiałego kredensu.
Otworzyła drzwiczki z kolorową szybką i wyciągnęła komórkę z dużymi klawiszami.
— Tak tu leży, bo się boję, że go gdzieś upuszczę i się zniszczy. Tylko syn mówi, że muszę go podłączać do prądu, bo się nie dodzwoni inaczej. — Rozejrzała się po kuchni i sięgnęła po ładowarkę. — To ja chyba od razu...
— Ja włączę! — zaoferowałam się, bo koniecznie chciałam z bliska obejrzeć umieszczone przy drzwiach gigantyczne gniazdko, do którego biegł po ścianie przewód grubości palca. Pamiętałam takie relikty z domu ciotki, ale teraz już pewnie wszystko powymieniali... W sumie to szkoda, bo klimacik jak złoto! Włączyłam komórkę i wróciłam do stołu.
— Pani nie je? — Mój kolejny kęs był już czystym łakomstwem, ale jakoś niespecjalnie mnie to obeszło. Okazało się, że posiłek może znów być przyjemnością, a żołądek nie musi być wciąż nerwowo skręcony.
— Dziecko, ja już niewiele potrzebuję. Nawet Ratajom powiedziałam, że tego ich miodu to na dwa żywoty wystarczy! Ale oni i tak przynoszą. A ser to od Bukowskiego mam — przypomniała mi. — Jak mi zakupy robi, to zawsze jakieś smakołyki doda, ot, tak od siebie. To dobry chłopak jest, dobry... — powtórzyła.
Patrzyła z widoczną przyjemnością, jak kończę przydzieloną mi kromkę.
— Łóżko masz pościelone, tam, w tym dużym pokoju, za kuchnią. Możesz się potem przenieść do gościnnego, a to już jak chcesz. Jak dziedziczka: izb do wyboru, do koloru! — cmoknęła. — Grzesiu, co i rusz, jak przyjeżdża, to coś tam robi. Ale i tak to chyba sprzeda. — Pokiwała głową z rezygnacją. — Szkoda będzie... Taki piękny dom...
Przyswojona przeze mnie porcja cukru wywołała silną falę zmęczenia i senności. Poczułam, że muszę się jak najszybciej położyć, bo zasnę tu, na krześle. Skończyłam jeść, dopiłam herbatę i grzecznie podziękowałam. Wójtowiczowa, dopiero gdy kontrolnie spojrzała na mój talerz i najwyraźniej zadowolona z tego, że zostały na nim tylko okruchy i drobne kropelki złocistego miodu, podała mi klucz, a potem odprowadziła do drzwi. Kiedy już odeszłam kilka kroków, usłyszałam:
— Ale jutro też przyjdź. Tylko odpocznij. A potem przyjdź! I nie pukaj, u mnie zawsze jest otwarte — zapewniła mnie staruszka, wpuściła kota do środka i zamknęła drzwi.
Dziwnie się czułam po tej wizycie, bo Wójtowiczowa — mimo lat i pewnie już kiepskiej pamięci — poznała mnie od razu. A może raczej zobaczyła we mnie Michała? Byłam ciekawa, kto jeszcze mnie tu rozpozna i skojarzy z kimś, kto na dobre wyjechał stąd kilkadziesiąt lat temu. Te nasze wspólne dwa albo trzy rodzinne przyjazdy, które jako tako pamiętałam, właściwie tylko potwierdzały, że ojciec należał już do innego świata.
Weszłam na ścieżkę i sadem wróciłam do domu ciotki. Gdy wtargałam do środka walizkę dotarło do mnie, że jestem wykończona. W pokoju faktycznie czekało na mnie łóżko z czystą pościelą, przykryte kolorową, nicianą kapą. Nie bawiąc się w ceregiele z rozbieraniem, dosłownie na nie padłam, pozwalając, by miękkość pierza szczelnie mnie otuliła.
Obudziłam się wieczorem, otumaniona i lekko zaskoczona miejscem, w którym właśnie byłam. W domu panowała już ciemność, a zza okien dolatywały do mnie dźwięki innej, kompletnie obcej mi rzeczywistości. Napiłam się wody z kranu, zaliczyłam pobieżną toaletę i z ulgą umościłam się w pachnącej i wykrochmalonej pościeli. Pomyślałam, że mój prawdopodobnie już rozładowany telefon spoczywa na dnie torebki od co najmniej kilkunastu godzin, a ja wcale za nim nie tęsknię. Boże... Jaki spokój...
24 WRZEŚNIA, PONIEDZIAŁEK
1.
Następnego dnia obudziły mnie koguty i szczekanie psów. Leżałam i wpatrywałam się w sufit, starając się zlokalizować źródło tego dawno zapomnianego alarmu, który mimo dość brutalnego wytrącenia mnie z błogiego letargu wywołał uśmiech rozrzewnienia.
Po chwili usłyszałam głośne i energiczne pukanie do drzwi. Zdziwiona pomyślałam, że to chyba Wójtowiczowa, choć przecież to ja miałam pójść do niej. A tak właściwie, to jak ona tu dotarła? No bo chyba nie tą stromą ścieżką? Niechętnie wstałam, na piżamę pośpiesznie narzuciłam bluzę i weszłam do sieni. Zanim podeszłam do drzwi, zapytałam głośno na wszelki wypadek:
— Kto tam?
— Dzień dobry! — usłyszałam zdecydowany głos. — Komisarz Jerzy Krasowski, Komenda Miejska Policji. Proszę otworzyć!
Zdębiałam.
Policja?
Podchodząc bliżej do wejścia, błyskawicznie przeleciałam w głowie całą swoją podróż, ale nic niepokojącego się przecież nie wydarzyło. A może źle zaparkowałam samochód? No jednak bez przesady... Żeby aż policja?
Szybko przekręciłam klucz w zamku i uchyliłam drzwi. W szparze ukazała się ręka z jakąś legitymacją i potężną odznaką.
— Niech pan sobie daruje — stwierdziłam, otwierając drzwi na całą szerokość. — Nigdy nie widziałam takiej na żywo, nawet nie wiem, na co patrzeć — wzruszyłam ramionami — więc równie dobrze może mi pan pokazać kartę biblioteczną i jakiś gadżet z plastiku.
W wejściu stał krępy, niewysoki facet około pięćdziesiątki, dziwnie znajomy. Po chwili dotarło do mnie, że to ten sam funkcjonariusz, którego widziałam wczoraj we wsi, przy tym dziwnym zamieszaniu, tyle że teraz był po cywilnemu.
— Kim pani jest? — zaczął bez zbędnych wstępów, bo najwyraźniej kogoś innego się spodziewał. O ile w ogóle mógł się kogoś spodziewać w domu, który stoi pusty praktycznie przez dziesięć miesięcy w roku.
Otuliłam się szczelniej bluzą i syknęłam:
— Mogę się jakoś... ubrać? Trochę mi niezręcznie.
— Znacząco zerknęłam na swoje bose stopy i dół od piżamy.
— Tak, oczywiście, przepraszam — zreflektował się policjant. — Poczekam.
Wprowadziłam go do kuchni, a sama zniknęłam w pokoju obok. Nałożyłam spodnie od dresu, na stopy wsunęłam skarpety i sięgnęłam do torby po portfel z dokumentami. Trzymając torebkę pod pachą, wróciłam do kuchni i podałam komisarzowi dowód.
— Aleksandra Chojnicz... — przeczytał, a potem kilka razy obrócił plastik w palcach. — Chojnicz? — powtórzył. — Pani jest krewną Grzegorza Zielińskiego?
— Kuzynką — uściśliłam. — A o co chodzi?
— Kiedy pani przyjechała? — Nie odpowiedział na pytanie, tylko podszedł do stołu i powoli spisywał z dowodu moje dane do niewielkiego notesu.
— Wczoraj. Widział mnie pan przecież... Tam, na drodze.
Minął mnie bez słowa i wskazał głową na okno kuchenne, za którym dokładnie widać było mój samochód.
— Ten nissan na podwórzu to pani własność? — Komisarz obrzucił mnie pełnym powątpiewania wzrokiem, jakby dla potwierdzenia, że to chyba niemożliwe.
— A mogę się jednak dowiedzieć, o co chodzi? — Zniecierpliwiona sięgnęłam do torby i podałam mu dokumenty auta. — Przyzna pan, że poranna wizyta policji może być nieco niepokojąca?
— Prowadzimy dochodzenie w sprawie... — wyraźnie się zawahał — pewnego zdarzenia, które miało miejsce wczoraj. — Zatopił wzrok w dowodzie rejestracyjnym, a potem znów coś napisał w swoim notesie.
— Zdarzenia? To znaczy wypadku? Drogowego? — dopytywałam, usiłując pojąć tok kojarzenia mnie z tą „sprawą”. — Ale ja przecież... Nie rozumiem...
— Nie, nie drogowego — uciął moje dociekania policjant. — Dziękuję. — Wyciągnął w moją stronę dokumenty, ale chwilę je przytrzymał, przyglądając mi się badawczo. — Niewykluczone, że jeszcze będę panią niepokoił — uprzedził mnie urzędowym tonem i podszedł do drzwi prowadzących do pokoju. — Przepraszam za tę pobudkę, ale widziałem samochód na podwórku i wolałem się pospieszyć.
— To i tak miał pan dużo szczęścia, bo przez większość roku dom stoi pusty.
— Wiem. Dlatego się zdziwiłem... Na długo pani przyjechała? — zapytał mnie, rozglądając się po kuchni. Po chwili bezceremonialnie otworzył drzwi do pokoju i wsadził tam głowę.
— Nie wiem jeszcze, bo... — zawahałam się. Byłam zdezorientowana jego dość zdecydowanym, a nawet wręcz bezpośrednim zachowaniem i chyba wyłącznie dlatego nie zareagowałam na ten nieformalny przegląd domu. — No, posiedzę tu może tydzień lub dwa.
— Taaa...? — Komisarz przeciągnął sylabę w irytujący sposób. — Myślałem, że Grzesiek wreszcie to sprzedał, bo mówił już jakiś czas temu, że szykuje dom. — Podchwycił mój zdziwiony wzrok i nagle zmienił temat: — Proszę mi podać swój numer telefonu, będzie łatwiej się kontaktować, gdybym miał jakieś pytania.
— Pan zna Grześka? — zapytałam zdziwiona, podając mu swoją wizytówkę.
— Proszę? A... tak... znamy się. — Spisał numer, ale znów, najwyraźniej celowo, nie pociągnął zaczętego wątku i stwierdził: — To chyba wszystko, więc... — Spojrzał w stronę drzwi, jakby zachęcając mnie, żebym odprowadziła go do wyjścia.
Razem wyszliśmy na ganek, a kiedy Krasowski zszedł po schodkach, rozejrzał się po podwórku i podszedł do mojego samochodu. Zastanowiło mnie, że przyglądał się nie masce czy tablicy rejestracyjnej, lecz... oponom. Pewnie szukają sprawcy — pomyślałam. — Tylko czego?
— To na pewno wszystko? — krzyknęłam w jego stronę.
— Tak, tak. Dziękuję i do widzenia! — Policjant wsiadł do zaparkowanego kilka metrów dalej nieoznakowanego volkswagena i odjechał w stronę wsi.
Wróciłam do kuchni i w totalnie zakamienionym i niepokojąco charczącym elektrycznym czajniku wstawiłam wodę na kawę. Zaśmiałam się nagle sama do siebie: mam rozpocząć nowy etap w życiu, a ja nawet nie wiem, gdzie i czy w ogóle jest kawa! Pół godziny potem, po dokładnym przeszukaniu szafek, na stole stanęło moje pierwsze śniadanie na terra incognita: czarna, gorzka kawa i znalezione za talerzami zapomniane, pokruszone herbatniki po terminie.
Resztę musiałam sobie dokupić.
2.
Ziejąca pustką lodówka i brak jakichkolwiek zapasów w kuchni, choćby paczki makaronu albo ryżu, zdeterminowały moje dzisiejsze plany. Jakoś nie miałam nastroju na rekonesans po wsi i sprawdzanie, czy prywatna inicjatywa handlowa oparła się twardym prawom rynku, wciąż oferując mieszkańcom jedynie artykuły pierwszej potrzeby. Postanowiłam więc podjechać do pobliskiego miasteczka w poszukiwaniu marketu i jakiejś przyzwoitej knajpki. Byłam potwornie głodna, a na samo wspomnienie posiłku u Wójtowiczowej mój żołądek tęsknie skręcał się dwa razy mocniej.
Wyjechałam z podwórka i od razu, zgodnie z nawigacją, skręciłam w kierunku przeciwnym niż ten, z którego tu przyjechałam. Droga — kręta, wąska i mocno piaszczysta — sukcesywnie pięła się w górę. Zabudowania stopniowo rzedły, aż w końcu zniknęły niemal zupełnie, przybywało za to otwartej przestrzeni, choć nie mogłam dostrzec żadnego znaku, który wskazałby mi, dokąd jadę. Rozglądałam się za pierwszym możliwym zjazdem na asfalt i już po chwili byłam pewna, że powinnam jak najszybciej zawrócić, bo nawigacja zatrzymała się, jakby i dla niej ta okolica oznaczała koniec cywilizacji. Szlag! No nic, jestem zdana na siebie.
Oderwałam wzrok od drogi dosłownie na sekundę i... wpakowanie się do rowu okazało się zwykłą formalnością. Mimo iż jechałam z minimalną prędkością, auto zanurkowało na tyle głęboko, żeby nie móc wyjechać o siłach własnego napędu. Zdziwiłam się, bo nawet niespecjalnie mnie to zdenerwowało. Po prostu dodałam to niefortunne zdarzenie do i tak już długiej listy niepowodzeń ostatnich miesięcy.
Ostrożnie wysiadłam z samochodu i zrezygnowana rozejrzałam się wokół.
Pustka...
Na oko byłam około dwóch kilometrów od wsi i nie miałam pojęcia, jak daleko od pierwszych zabudowań w miasteczku. W poszukiwaniu jakiegokolwiek sposobu na wydostanie się z tej pułapki z przyzwyczajenia wyciągnęłam z torby nieznacznie podładowaną komórkę. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że tak naprawdę to... nie mam do kogo zadzwonić. Ponad sto kontaktów i każdy był w tej sytuacji kompletnie bezużyteczny. Bezmyślnie przesuwałam palcem po ekranie. Nagle okazało się, że zapisane tam imiona i nazwiska przestały oznaczać ludzi, stając się dla mnie już tylko rekordami w bazie danych: nigdy tam nie wrócę i nikogo z nich już nie spotkam. Uśmiechnęłam się do siebie, bo o swoim wyjeździe nie powiadomiłam niemal nikogo. Właściciel wynajmowanego mieszkania odebrał klucze, a ja całe moje życie osobiste spakowałam do kilku kartonów, które wylądowały w piwnicy starszej pani z naprzeciwka. Ciekawe, kto pierwszy sobie o mnie przypomni: zniecierpliwiona sąsiadka, ludzie z pracy — przepraszam: z byłej pracy — czy może znajomi, z którymi przez ostatnie miesiące nijak było nam po drodze?
Ponownie rozejrzałam się dookoła, ale nic się nie zmieniło. Nie było sensu się szarpać, więc postanowiłam poczekać, bo a nuż komuś przyjdzie do głowy tędy jechać. I oby jak najszybciej. Usiadłam na brzegu feralnego rowu i z braku innego pożytecznego zajęcia spokojnie, beznamiętnie wymazywałam z listy kolejne numery telefonów. Jakbym powoli odcinała łączące mnie pozorne więzi z tym, co zostało w tyle. I było mi coraz lżej.
Po mniej więcej godzinie, coraz bardziej głodna i na dodatek na silnym niedoborze kofeiny, usłyszałam szum silnika. Wstałam gwałtownie i zobaczyłam na drodze dość szybko zbliżający się od strony miasteczka olbrzymi, czarny suv. W pierwszej chwili pomyślałam, że to ktoś tutejszy, bo obcy, zwłaszcza przy zdrowych zmysłach, nie pokusiłby się o taką prędkość i swobodę. Na szczęście, wypięty zad mojego auta zatrzymał go skutecznie.
Z potężnego volvo wysiadł wysoki, lekko szpakowaty mężczyzna, zdjął okulary przeciwsłoneczne i uważnie przyjrzał się zawalidrodze. Na jego widok kompletnie się uspokoiłam: pomijając absurdalną wartość jego samochodu, był za dobrze ubrany, żeby mnie okradać, i za stary, żeby mieć wobec mnie niecne zamiary. Tacy otaczają się z reguły dziewczynami w wieku, w którym ja byłam co najmniej dwadzieścia lat temu...
— Dzień dobry — przywitałam się uprzejmie.
Nawet się nie odwrócił, pochłonięty oględzinami.
Ja z kolei dokładniej przyjrzałam się jemu i nagle jakoś zwątpiłam, że to ktoś stąd, bo ani jego markowe ciuchy, ani dobrana fryzura i starannie przystrzyżona broda nie kwalifikowały go jako mieszkańca tej dość ubogiej okolicy. Lekka, pikowana granatowa kurtka i wystająca spod niej koszula wskazywały, że facet oprócz kasy także ma gust — taki zestaw, uzupełniony o rasowe denimy i skórzane, w modnym fasonie buty, był skompletowany doskonale. Ja z kolei wyglądałam jak wolny najmita: rozwleczona bluza, dżinsy pamiętające lepsze czasy i naprędce umotana kitka od razu uplasowały mnie w hierarchii społecznej co najmniej trzy klasy niżej niż właściciela volvo.
Podeszłam bliżej i dopiero wtedy facet spojrzał na mnie badawczo. Trwało to jakąś chwilę, a potem ruchem głowy wskazał moje auto i zapytał:
— To pani samochód?
A co? Że niby nie wyglądam na właściciela? Najpierw pytał o to policjant, teraz ten... Przytaknęłam. Nie bez satysfakcji.
— Zjechała pani z drogi — stwierdził niezaprzeczalny fakt.
— Dzień dobry — powtórzyłam, tym razem z większym naciskiem.
— Nie da się przejechać... Muszę wycofać i zawrócić tam dalej — powiedział to jakby do siebie i znów spojrzał na mnie.
Miał zielone oczy, jak ten brodacz z nocnej kawiarni. Ale nie uśmiechał się jak tamten.
— No, widzę, że uprzejmości mamy już za sobą — powiedziałam z wyraźną ironią, ale nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. — Halo! Pomoże mi pan czy tak po prostu odjedzie? — zapytałam wprost, bo facet nagle odwrócił się i podszedł do swojego samochodu.
— A jak mam pani pomóc? Stojąc obok? — Spojrzałam zaskoczona, więc dodał: — Będę musiał zrobić objazd do wsi, sprowadzę kogoś z ciągnikiem i może coś poradzimy.
— To pan jest... stąd? — Trochę mi to jednak nie pasowało do jego wizerunku.
— Inaczej miałbym kłopot, żeby kogoś tu ściągnąć, prawda? — zapytał tonem wskazującym, że niespecjalnie liczy na moje umiejętności logicznego myślenia. — No, chyba że ma pani numer do pomocy drogowej?
— A teraz pan nic nie może zrobić? — wystraszyłam się, że to tylko wymówka i facet za kilka minut bezpowrotnie zniknie z mojego życia, podczas gdy ja będę tkwić bezradnie w tym rowie do wieczora.
— Nie. Teraz nic nie mogę — powiedział spokojnie i wsiadł do samochodu. — Mam nadzieję, że nic nie będzie jechało w naszym kierunku — rzucił przez otwarte okno i odjechał na wstecznym, wprawnie prowadząc auto po krętej drodze.
Dotrzymał słowa i wrócił przed upływem trzydziestu minut, tym razem z drugiej strony drogi. Z kierunku wsi nadjechał z kolei ciągnik, a prowadzący go facet powitał mnie z takim uśmiechem, że miał niemal wypisane na twarzy pogardliwe: „Miastowa!”.
Akcja ratunkowa trwała około trzech kwadransów. Po wszystkim kierowca ciągnika zamienił z właścicielem volvo parę słów półgłosem, co chwilę patrząc w moją stronę. Ten od volvo pokręcił przecząco głową, coś odpowiedział, potem się pożegnali i ciągnik, pyrkocząc głośno, odjechał w kierunku wsi.
Podeszłam do swojego auta, żeby poczynić choćby pobieżny bilans strat. Nie było najgorzej — stłuczony prawy reflektor, kilo trawy za zderzakiem i błoto na tablicy rejestracyjnej. Jakoś to przeżyję...
Nagle poczułam na sobie wzrok tego zmotoryzowanego Samarytanina. Stał przy otwartym bagażniku swojego auta i wycierał dłonie w niewielką szmatkę.
— Tak? — zapytałam niepewnie, bo przyglądał mi się jakoś tak... twardo, niechętnie.
— Pani przyjezdna — raczej stwierdził niż zapytał mój „wybawiciel”.
Nadal tarł te ręce niemiłosiernie, zerkając na nie kontrolnie.
— Co za przenikliwość... — Uśmiechnęłam się kpiąco. — Poznał pan po akcencie czy tablicach rejestracyjnych? — Stanęłam tuż przed nim, zadarłam do góry głowę i zdjęłam swoje okulary.
Chwilę patrzył na mnie badawczo i odparł:
— Cóż, wyróżnia się pani. — Ostatni raz przyjrzał się już czystym dłoniom, zmiął szmatkę i niedbale wrzucił ją do bagażnika. — Pomóc w czymś jeszcze? — Zatrzasnął klapę, wciąż patrząc na mnie tym dziwnym, twardym wzrokiem.
Bez słowa pokręciłam przecząco głową, więc wsiadł do samochodu i włączył silnik.
Zachowując resztki przytomności, zawołałam:
— Chwileczkę! A komu mam podziękować? Macie tu jakieś imiona? Nazwiska choćby?
Facet wyglądał na kogoś, kto chciałby stąd jak najszybciej odjechać i kurtuazyjne pogawędki to w zasadzie ma gdzieś.
— Jan — rzucił. Patrzyłam wyczekująco, licząc na ciąg dalszy, więc dodał po chwili z ociąganiem: — Po prostu Jan.
— Bo ja przyjechałam tu na kilka dni i... — zawahałam się przez moment, a wtedy facet przerwał mi ze zniecierpliwieniem:
— Wiem, kim pani jest. Do widzenia! — Zamknął okno i odjechał w pośpiechu, wzbijając na drodze tuman kurzu.
Zdębiałam. Obcy mężczyzna mnie zna, choć nie wiem skąd. Nie przedstawia się i zostawia mnie na drodze bez słowa wyjaśnienia. To jakaś cholerna Transylwania!
— Dziękuję uprzejmie! — oburzona krzyknęłam za znikającym samochodem. — Banda popaprańców! — rzuciłam jeszcze na finał i wsiadłam do nissana.
Ruszyłam w stronę miasteczka, ale tym razem byłam już bardzo ostrożna. Co za pieprzony gbur! — pomyślałam ze złością. Zasada jest prosta: im lepszy samochód, tym niższa kultura osobista! W furii zapomniałam kompletnie, że i moje auto na biedne nie wygląda. Nie zapomniałam za to, że niejaki „Jan Poprostu”, pomimo braku ogłady, jest pedantem na granicy nerwicy natręctw. Przed oczami wciąż miałam ten gest, kiedy wycierał dłonie.
Długo i niezwykle starannie...
3.
Wyprawa do pobliskiego, niewielkiego miasteczka umocniła mnie w przekonaniu, że temat wykorzystania potencjału turystycznego jest tu wciąż jeszcze nie do końca zrozumiały.
Wśród charakterystycznej dla regionu sprzed co najmniej półtora wieku zabudowy pyszniły się ordynarne, plastikowe plomby w postaci mobilnych pawilonów z nachalnymi, krzykliwymi szyldami, najczęściej z obco brzmiącymi nazwami. Nawet szmateks kusił, że tu wiedzą, jaki jest „Your style”. Stwierdziłam z dziwnym żalem, że ten architektoniczny i designerski patchwork wyglądał zarazem smutno i groteskowo.
Naiwnie rozglądałam się za miejscem, które będzie zaprzeczeniem mody na kuchnię o zapachu frytury, za to zachwyci mnie swojskimi plackami ziemniaczanymi i żurkiem... Niestety. W pobliżu znalazłam tylko dwa kebaby, zamkniętą pierogarnię i co najmniej pięć pizzerii. Żadnego śladu lokalnej kuchni, najwyraźniej wstydliwie ukrywanej przed oczami przyjezdnych. Kompletne nieporozumienie.
Znaki informacyjne, w większości o wymiarach reklamowych billboardów, doprowadziły mnie do niewielkiego centrum. Bez trudu odnalazłam sieciowy market, nawet nieźle zaopatrzony. W anonimowym tłumie bezładnie zapełniałam koszyk wszystkim, co pomoże mi przetrwać najbliższe dni: kawa, cukier, bułki, do tego próżniowo pakowana wędlina, jakieś puszki. Oczywiście nie zapomniałam o winie. Dużo wina! Zapowiadały się długie, samotne wieczory, a coś trzeba robić...
Całość zapakowałam do bagażnika i po nieudanej próbie odnalezienia choćby najmniejszej perełki w tej kulinarnej tandecie weszłam do pierwszej z brzegu pizzerii o szumnej nazwie Donatello, wyklejonej niechlujnie na plastikowym szyldzie. Zaryzykowałam risotto, które z włoską kuchnią łączyło naprawdę niewiele. Zjadłam je bez apetytu, ale dość szybko, bo śmiechy, głośne rozmowy i bębniąca muzyka mocno mnie irytowały i męczyły. Nagle poczułam, że powinnam już wracać do tej ciszy, która kołysała mnie przez ostatnią dobę.
Szybko zapłaciłam i wróciłam do samochodu.
4.
Do wsi przyjechałam późnym popołudniem. Zaparkowałam na podwórku i od razu zeszłam do Wójtowiczowej. Kocur tym razem podszedł do mnie i nawet sprawiał wrażenie zainteresowanego moimi pieszczotami: dał się pogłaskać i lekko otarł się o moje nogi, ale potem olał mnie kompletnie i zaległ na koślawej ławeczce, przytulonej do ściany domu.
Zgodnie z poleceniem już nie pukałam, tylko od razu weszłam do sieni, a potem — niemal po omacku — znalazłam kuchenne drzwi.
— Dzień dobry! — powiedziałam dość głośno, bo usłyszałam, że gospodyni z kimś rozmawia. Wójtowiczowa odwróciła głowę w moją stronę i natychmiast się rozpromieniła:
— Wchodź, kochanieńka, wchodź! — powitała mnie dziwnie radośnie. — Jest u mnie młody Bukowski, no wiesz, który! Przywiózł mi ser — pochwaliła się. — Ten, co tak ci wczoraj smakował! — dodała na wypadek, gdybym zapomniała, o którym to serze mówi.
Weszłam do środka i mocno się zdziwiłam, bo młody Bukowski miał, lekko licząc, o ponad trzydzieści lat więcej niż wnosiłam po opowieściach Wójtowiczowej i... dziwnie przypominał mojego wybawiciela z porannej opresji. Na wpół klęcząc, wypakowywał coś z wielkiej torby i wkładał na dół kredensu. Odwrócił odruchowo głowę, a gdy nasze spojrzenia się spotkały, dosłownie poderwało go w pełen pion.
— Yyy... — wydusił z siebie i na ciąg dalszy chyba zabrakło mu konceptu, bo utknął na dobre.
— O, dzień dobry panu! — Aż mnie skręciło, żeby mu nawrzucać po porannym, raczej chamskim zakończeniu naszego spotkania. Ale kurtuazja ponad wszystko.
— To jest młody Bukowski. — Uszczęśliwiona staruszka obrzuciła go ciepłym spojrzeniem. — Przyniósł mi zakupy. I ser — powtórzyła z zachwytem newsa dnia.
— Bukowski? No proszę... A ja myślałam, że pan nazywa się „Poprostu” — powiedziałam z udawanym zdziwieniem i na moment nie odwracałam wzroku od jego twarzy.
Znów to twarde, jakby spod byka spojrzenie.
— Że jak? — nie zrozumiała Wójtowiczowa. — To młody Bukowski. Jan Bukowski — dokonała prezentacji i spojrzała na mnie. — A to Ola, córka Michała Chojnicza. Przyjechałaś tu na kilka dni, prawda? — Poszukała w moich oczach potwierdzenia. — No, właśnie... Odpocząć zawsze trzeba, ale jakoś nikomu się nie widzi siedzieć tu za długo.
Przemknęło mi przez głowę, że to jakiś podprogowy komunikat, tylko nie bardzo rozumiałam, do kogo miał być skierowany i w jakim celu.
— Pani Broniu, potrzeba pani coś jeszcze? Bo... muszę już... — Bukowski złożył torby, pedantycznym gestem wygładzając każdą ich krawędź, teraz dziwnie starannie unikając mojego wzroku.
Wójtowiczowa pogładziła Bukowskiego po ramieniu, jakby miało go to uspokoić.
— Tak, tak, idź już, Jasiek... No idź, pewnie się spieszysz! — Odprowadziła go do drzwi i niemal wypchnęła do sieni.
W progu kuchni Bukowski jeszcze raz na mnie spojrzał, a potem przytulił staruszkę w zaskakująco serdecznym geście i wyszedł.
— Do widzenia panu! — rzuciłam za nim, ale chyba mnie nie usłyszał. — Coś tu nie lubią się ludzie żegnać. Ciekawe, dlaczego... — dodałam, ściszając głos.
Po wyjściu Bukowskiego Wójtowiczowa wyjawiła mi powody mojego dzisiejszego zameldowania. Grzegorz, szykując dom na mój przyjazd, zostawił u niej kartkę z dokładną rozpiską, co i gdzie znajdę. Okazało się, że w sieni, za drzwiami kuchni była minispiżarenka, a w niej niewielkie, ale ratujące głód zapasy. Wcześniej jej nie widziałam, a poza tym jakoś nie miałam okazji pomyszkować po domu. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo może gdybym wiedziała, to wczoraj do mojej przygody z traktorem i gburem Bukowskim w ogóle by nie doszło. Sąsiadka przekazała mi też sporej grubości teczkę, informując, że w tej sprawie to już — jak go nazwała — Grzesiu będzie do mnie dzwonił, bo ona nic nie wie, a do cudzego nie zagląda.
Potem życzliwie, ale jakoś bez specjalnego przekonania zapraszała mnie na herbatę i chleb z serem („tym od Bukowskiego”), więc taktownie wymówiłam się zmęczeniem. Nie uszło mojej uwadze, że gospodyni kontrolnie zerknęła przez okno, jakby się w czymś upewniając, a widząc puste podwórko, nadspodziewanie szybko mnie pożegnała.