Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ALDONA REICH
DWUNASTY
Redakcja i korekta
Monika Tomys
Współpraca
Robert Ratajczak
Projekt okładki, skład, łamanie
Natalia Jargieło
© Copyright by Aldona Reich
© Copyright by Wydawnictwo Vectra
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-67334-64-8
Wydawca
Wydawnictwo Vectra
Czerwionka-Leszczyny 2023
www.arw-vectra.pl
Społeczności Tik Toka, bez której ta powieść by nie powstała.
Człowiek nie może bezkarnie zabrać innym drugiego człowieka.
Sándor Márai
PROLOG
Oszołomienie powoli mijało i dał radę unieść ołowiane powieki. Stopniowo przyzwyczajając oczy do panującego wokół mroku, odkrył, że znajduje się w pomieszczeniu przypominającym na wpół rozwalony budynek. Oprócz ciemności panowało tam potworne zimno. Chyba właśnie to zimno go ocuciło. Pozbawiony był płaszcza, szalika i rękawiczek, zabrano mu nawet marynarkę. Wciąż miał na sobie koszulę i spodnie, a po chwili bardziej wyczuł, niż zobaczył, że stopy nadal są w butach. Bolał go dziwnie zdrętwiały kark i gdy spróbował unieść rękę, żeby go rozmasować, zorientował się, że nie jest w stanie wykonać żadnego ruchu. Wystraszył się, że miał wypadek i jest sparaliżowany, ale szybko zrozumiał, że jego ręce i nogi są czymś mocno skrępowane i dodatkowo przytwierdzone do podłokietników krzesła, a przynajmniej do tego, na czym siedział.
Otworzył szerzej powieki i wtedy zobaczył przed sobą mężczyznę. W ciemności trudno było ocenić jego wiek, ale wyraźnie zmęczony wyraz twarzy i połyskująca co jakiś czas siwizna wskazywały, że młodość już od jakiegoś czasu ma za sobą.
– Żyjesz – powiedział mężczyzna ze spokojem, choć nie padło żadne pytanie. – Jesteś trochę oszołomiony, ale zaraz dojdziesz do siebie. Poczekam – dodał, uśmiechając się nieznacznie. – Musisz być świadomy.
Teraz go poznał. Raczej po głosie, bo rysy twarzy wciąż skrywał mrok. Spotkali się dziś rano, rozmawiali, potem on sam wrócił do samochodu, chyba chciał coś zrobić, ale… Ciąg dalszy tego wspomnienia się rozmył i zniknął.
– Gdzie… – Dziwna suchość w gardle utrudniała mówienie. Odchrząknął i spróbował ponownie: – Gdzie ja jestem?
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
– Jak to gdzie? W Zielonej Górze – odparł. – Można powiedzieć, że nawet w miarę blisko domu. Nie na tyle jednak, aby tam jeszcze dziś dotrzeć.
– Moja głowa… – Ból dosłownie rozsadzał mu czaszkę. Nie wiedział tylko, z jakiego powodu. Nie pamiętał uderzenia, upadku, w zasadzie to nie pamiętał niczego poza tamtą rozmową przy samochodzie.
– Spokojnie, nic ci nie będzie… – usłyszał. – Straciłeś tylko przytomność, bo najpierw nawdychałeś się chloroformu, a potem dostałeś zastrzyk na lepszy sen. Bałem się, że przesadziłem, ale… witamy, panie Dobiecki.
Spojrzał na mężczyznę z uwagą i narastającym strachem. Ten ktoś znał jego nazwisko, choć mógłby przysiąc, że – wliczając poranną sytuację – teraz widzieli się zaledwie drugi raz w życiu, a żadne z tych spotkań nie było okazją do wzajemnej prezentacji.
– My… My się skądś znamy? – zapytał niepewnie. – Bo zdaje się, że zaszło jakieś koszmarne nieporozumienie. Pan na pewno mnie z kimś pomylił, nie jestem osobą, której pan szuka…
– Czyżby? – Mężczyzna wciąż miał na ustach ten ledwie zauważalny uśmiech. – Mam na ten temat inne zdanie. Nie pomyliłem się, dobrze cię znam. A jesteś tu, bo otworzyłeś drzwi, które ja teraz muszę zamknąć.
– Jakie drzwi? – Dobiecki powoli przytomniał i zaczął do niego docierać sens rozmowy. Spróbował się oswobodzić mocnym szarpnięciem, ale ciasno zaciągnięte trytytki tylko głębiej wbiły się w jego ciało. Jęknął z bólu. – O czym ty, człowieku, mówisz?! I kim w ogóle jesteś?!
– No fakt, nie przedstawiłem się. – Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego własnym spostrzeżeniem. – Ale nie wydaje mi się, aby to, jak się nazywam i kim jestem, miało dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Dziś rano spotkaliśmy się pierwszy raz, a teraz z pewnością ostatni, ale… – zawahał się – ostatecznie możesz mówić do mnie Jerry. – Uśmiechnął się szerzej, jakby właśnie przypłynęło do niego jakieś miłe wspomnienie. Bez wątpienia Jerry w tej sytuacji brzmiało doskonale.
– Je… Jerry? – W głosie Dobieckiego było wyraźne powątpiewanie. Ponieważ mężczyzna potaknął przyzwalająco, ciągnął: – Posłuchaj, yyy… Jerry… ja naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego przetrzymujesz mnie w tym miejscu. Sam twierdzisz, że spotykamy się po raz pierwszy w życiu, więc nie było okazji, żebyśmy weszli sobie w drogę, prawda? – Starał się mówić spokojnie, ale głos dosłownie zamierał mu w gardle. Wzrok Jerry’ego nie wyrażał żadnych emocji, co zaczynało go przerażać. – Dlaczego więc tu jestem?
– Można powiedzieć, że między innymi dzięki tobie znalazłem się w sytuacji bez wyjścia… – Jerry pokręcił z niedowierzaniem głową. – Muszę zakończyć coś, czego przecież nie zacząłem. – Podszedł do Dobieckiego i chwycił go za włosy, a potem mocnym szarpnięciem odchylił jego głowę do tyłu. – Ciebie zostawiłem sobie na koniec – powiedział, patrząc Dobieckiemu w oczy.
– Na jaki… koniec? – Dobiecki poczuł, że w tym koszmarnym zimnie robi mu się nienaturalnie gorąco. Jakby w ułamku sekundy znalazł się w wannie z wrzątkiem. – Ja nic nie rozumiem…
Jerry cofnął dłoń i odszedł kilka kroków. Usiadł na fragmencie na wpół rozwalonej ściany. Sięgnął do stojącej obok swojej nogi torby i wyjął z niej butelkę i szklankę. Charakterystyczna etykieta nawet w tym marnym świetle wskazywała, że w butelce jest whisky.
– Nie musisz. – Jerry nalał alkoholu do szklanki i odstawił butelkę. – Najważniejsze, żebyś wiedział, że jesteś swego rodzaju ozdobą mojej kolekcji. Nie sądzisz, że to doskonała okazja do świętowania sukcesu?
– Ozdobą? Jaką ozdobą?!
– No, a jakże! Nie tylko dla ciebie Wigilię spędzam w taki sposób. – Mężczyzna roześmiał się i upił łyk alkoholu. – Wspaniała… – pochwalił trunek. – Ma dwanaście lat. Znamienna data, prawda?
– Boże, to jakieś potworne nieporozumienie… – Dobiecki naiwnie znów zaczął się nerwowo kręcić na krześle, jakby te niezborne ruchy miały mu umożliwić ucieczkę. – Jerry, ja naprawdę jestem nikim, nie mam pieniędzy, nie mam nic! Wypuść mnie, no!
– Niestety, nie mogę. – Jerry wzruszył ramionami z udawaną bezradnością. – Za dużo włożyłem w to wszystko wysiłku. Nie sądzisz przecież, że to jedynie kwestia impulsu. Poza tym uważam, że jednak coś masz. Coś, co stanowi dla mnie i dla ciebie kolosalną wartość. A mówiąc wprost: twoje życie.
Dobiecki szarpnął się ponownie, co wywołało wyraz politowania na twarzy Jerry’ego.
– Powiedz, o co ci chodzi, wyjaśnimy sytuację i przekonasz się, że popełniłeś koszmarny błąd. – Przez głowę Dobieckiego przelatywały tysiące myśli, ale żadna w tym momencie nie dawała rozwiązania. – Jestem pewien, że szukasz zupełnie innej osoby, nie wiem, może to tylko jakaś zbieżność nazwisk…
– Doprawdy? – Jerry znów upił łyk. Przymknął z lubością oczy i głęboko odetchnął. – Uważasz, że szykując się do tego przez ostatnich dwanaście, tak, właśnie dwanaście lat, nie sprawdziłem każdego detalu, najdrobniejszego szczegółu, daty, miejsca? Masz w ogóle pojęcie, jaka to benedyktyńska robota? Ile wymagała cierpliwości, dokładności? Ile musiałem uruchomić znajomości, ile wykorzystać źródeł informacji? Ile razy złamałem prawo? – wymieniał. – I te tony papierów, ślęczenie przy ekranie… Mówię ci, męka. Prawdziwa męka. I właśnie dlatego nie może być mowy o błędzie.
Jerry odstawił szklankę i wyjął z kieszeni przedmiot przypominający krótkofalówkę. Gdy go włączył, dobiegł ich odgłos jakichś rozmów. Sprzęt mocno charczał, przerywało dźwięk, ale i tak dało się zrozumieć, że aparat odbiera kanał policji. Urządzenie spoczęło na sporym odłamie muru leżącym na ziemi, dokładnie pomiędzy nimi.
Dobiecki krzyknął głośno w nadziei, że tam, po drugiej stronie, ktoś go usłyszy. Jerry z zaskakującą sprawnością znalazł się tuż przy nim. Szybkie i mocne uderzenie otwartą dłonią w twarz uspokoiło go natychmiast.
– Zamknij mordę – powiedział Jerry. – Oni cię nie słyszą. Nikt cię nie słyszy w promieniu kilku kilometrów. A mnie takie wrzaski tylko niepotrzebnie irytują. – Wrócił na swoje miejsce, sięgnął po szklankę i tym razem pociągnął spory łyk, który na moment odebrał mu oddech. – Wiesz, ile dziś, w ten piękny i magiczny wieczór – mówił po chwili takim tonem, jakby snuł jakąś opowieść – znaleziono w tym mieście ciał? – Ponieważ Dobiecki milczał posłusznie, odpowiedział sam sobie: – Dziesięć. I musisz wiedzieć, że łączy cię z nimi więcej, niż przypuszczasz. Bo mimowolnie tworzyliście swego rodzaju wspólnotę, jak tacy… partners in crime. A skoro jest zbrodnia, musi być kara, prawda?
– Pomiędzy nimi jest jeszcze proces… – Dobiecki usilnie starał się dostrzec jakąkolwiek analogię pomiędzy swoim życiem a ewidentną zemstą, na dodatek zemstą, która dosięgła dziesięć innych osób.
– Proces? No właśnie trwa. I raz wreszcie jestem prokuratorem i sędzią w jednym. – Jerry się roześmiał. – Ty możesz być swoim adwokatem, ale takim… z urzędu, wiecznie spóźnionym i niedoinformowanym – zakpił. – Słaba to będzie obrona, skoro sam twierdzisz, że nadal nie wiesz, dlaczego tu siedzisz i czekasz, żeby dołączyć do tamtych, prawda?
Dobiecki skinął głową, nie odrywając wzroku od tego – co było więcej niż pewne – szaleńca.
– Dlaczego właśnie ja jestem ozdobą w tej kolekcji? – zapytał cicho.
– Cóż… Chyba z uwagi na zaangażowanie w sprawę. Pomyśl tylko: tyle osób, ale jedynie ty odgrywasz kluczową rolę.
– Jerry, posłuchaj mnie… Jeśli powiesz mi, dlaczego mnie tu ściągnąłeś, naprawdę bardzo szybko się okaże, że na moim miejscu powinien siedzieć ktoś inny. – Dobiecki podjął kolejną rozpaczliwą próbę dogadania się. – Przywiozłeś tu kogoś, kto jest tak naprawdę nikim, nic nie znaczy, nie ma wpływów, znajomości… Jak w tej sytuacji mógłbym się wplątać w coś, w co zaangażowanych było tyle osób? Pracuję u dewelopera, sprzedajemy gówniane domki z dykty, więc jeżeli masz zastrzeżenia akurat do tego, twoim celem jest mój szef!
Mężczyzna znów podszedł do niego i pochylił się tuż nad jego głową. W niczym nie przypominał psycholi i zwyrodnialców znanych z oglądanych filmów. Był starannie ogolony, z krótko przystrzyżonymi włosami. Miał pewny, spokojny głos, który tylko wzmagał już i tak paraliżujące przerażenie. Dobiecki zaczął się trząść i już sam nie wiedział, czy to znów z zimna, czy ze strachu.
– Zmarnowałeś mi najlepsze lata życia – powiedział cicho Jerry takim tonem, jakim tłumaczy się coś dziecku. – Teraz tkwię tu z gównem, które nie zasługuje na miano człowieka, a miałem być gdzie indziej, z kimś innym, robić co innego. Pomyśl tylko, jakie życie byłoby piękne, gdybyśmy nie musieli zajmować się takimi sprawami.
– Jakimi?
– Szukaniem sprawiedliwości. – Odpowiedź okraszona była pełnym rezygnacji uśmiechem. – Wobec takich jak ty, którzy twierdzą, że są niewinni. I pewnie za takich się uważają… – Zdawać by się mogło, że w głosie Jerry’ego zabrzmiało coś na kształt współczucia, może nawet litości. – Ale się nie da. – Wzruszył ramionami. – Po prostu się nie da… – Każde słowo wypowiedział osobno, jakby musiał rozłożyć akcent równomiernie, bo tylko dzięki temu przekaz będzie czytelny. – Została nam tylko jedna mała formalność. Chcę być pewny, że jednak wiesz, dlaczego tu jesteś i o jaką sprawiedliwość mi chodzi. Tylko wtedy mogę cię ukarać. Bo to naprawdę nie jest żadna zemsta, Brunonie. Nie. To kara. Zresztą, co daje nam zemsta? – zapytał i od razu sam sobie odpowiedział: – Nic. Jest dowodem słabości, niepoczytalności, buty… Ale kara? O, to coś zupełnie innego. Jest, a przynajmniej powinna być, wychowawcza. I o to chyba chodzi: żeby kogoś czegoś nauczyć. A ja ukarałem dziś dziesięć osób, masz pojęcie? Dziesięć! – Roześmiał się z triumfem. – Twoja kara właśnie się zaczyna. I potrwa najdłużej – dodał. – Ale, jak mówiłem, ty wymagasz specjalnego traktowania.
Dobiecki zyskał już teraz pewność: ten mężczyzna był zdolny do wszystkiego.
– Ale ja naprawdę nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Nie wiem, o kim mówisz. Kim byli ci wszyscy ludzie, ci twoi winni? Przecież ich nie znam! Wypuść mnie, ja już o wszystkim zapomniałem… – powiedział błagalnie. – Przysięgam, że o niczym nikomu nie powiem…
– Mówię o tych, którzy mogli pomóc, a przynajmniej nie dopuścić do tego, co się stało. Ty najbardziej. – Wzrok Jerry’ego wyrażał chłód i pustkę. I chyba to było najgorsze: jakby wiedział, jaki będzie finał, żadnych nerwów, niepewności, tylko świadomość, że sprawa zaraz zostanie zakończona. – Dwanaście lat temu… To jak? Pamiętasz już?
Dobiecki spuścił głowę niemal na piersi i powoli pokręcił nią przecząco. Słychać było, że płacze.
– Ej, no… Psujesz mi zabawę. – Jerry zrobił grymas jak zawiedzione dziecko. – Taki wielki, mocny chłop, a maże się jak mała dziewczynka – dodał z dezaprobatą. – A wiesz, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze? Że tamci czuli się bezkarni. I głupi. Nie zrobili nic, żeby się od tej sprawy odciąć, zniknąć. Nie to, co ty. Ty się naprawdę napracowałeś, ale… niepotrzebnie. Nie masz pojęcia, do jak wielu szczegółów można dotrzeć, gdy dysponujesz czasem i możliwościami. A przede wszystkim: umiesz szukać. Musiałem, wiesz, tak dla samego siebie, zdążyć przed przedawnieniem. Na szczęście każdy rok przynosił mi nowe informacje, które właśnie dziś wykorzystałem. No… Bruno… – Brzmiało to niemal jak prośba. – Odrobina wysiłku i zamykamy temat.
Dwanaście lat… Wigilia, która sprawiła, że znienawidził święta. Ale ten mężczyzna nie mógł o tym wiedzieć, to niemożliwe! Przez dwanaście lat nic się nie działo, nikt go nie szukał, nie wzywał, nie kazał się z niczego tłumaczyć. Zdążył zmienić kilka razy pracę, samochód, nawet przeprowadził się do innej części miasta. To nie może dotyczyć tamtej sprawy, teraz tylko nastąpił fatalny, koszmarny zbieg okoliczności. Strzał adrenaliny wyeliminował strach i dotkliwe zimno. Dobiecki zrobił ruch, jakby próbował wstać.
– Wypuść mnie! Wypuść mnie! – Przy każdym wykrzyczanym słowie usiłował rozbujać krzesło, licząc, że to pomoże mu się jakoś oswobodzić. Gdyby upadł, któryś element mógłby się złamać, a on dałby radę uwolnić choć jedną rękę. Niestety, mebel był zadziwiająco stabilny. Zerknął na ziemię i w nikłym świetle dostrzegł, że dół obrotowego krzesła został zanurzony w pojemniku z cementem. I chyba wtedy tak naprawdę do niego dotarło, że jest bezbronny i skazany na łaskę i niełaskę stojącego przed nim mężczyzny. – Wypuść mnie, ty skurwysynu! – Krzyk przeszedł w skowyt.
– O, i teraz dużo lepiej! – Mężczyzna się roześmiał. – Właśnie na to liczyłem, brawo! – pochwalił. – No dobrze. – Spoważniał. – Nie przedłużajmy, bo w domu wszyscy czekają na mnie z wieczerzą wigilijną. – Wyjął zza poły kurtki pistolet. Odbezpieczył go i skierował lufą w górę. – Zapytam cię ostatni raz i radzę, żebyś naprawdę dobrze zastanowił się nad odpowiedzią. Rozumiesz?
Dobiecki kiwnął potakująco głową.
– Nie słyszę… – upomniał go Jerry.
– Tak! Rozumiem!
– Wiesz, dlaczego tu jesteś?
Dobiecki wbił w Jerry’ego błagalne spojrzenie i zaskamlał:
– Przecież ja tego nie chciałem… Nie chciałem… To nie była moja wina! To on, to tamten jest za to odpowiedzialny! Wypuść mnie, błagam… – Zaczął płakać.
– Wiesz czy nie?! – ryknął Jerry.
– Wiem… – niemal niesłyszalnie odparł Dobiecki.
Mężczyzna chwycił go za gardło i zmusił do odchylenia głowy, jakby chciał mu się lepiej przyjrzeć. Drugą ręką przystawił mu do skroni pistolet. Wystraszony Dobiecki przymknął powieki i mocno je zacisnął.
– Głośniej! – warknął mężczyzna, już mocno zniecierpliwiony.
– Wiem! Wiem!!! – krzyknął Dobiecki i zaczął szlochać.
Dwukrotne jowialne uderzenie w policzek miało być chyba potwierdzeniem, że dobrze się spisał. Jerry odszedł kilka kroków i znów na niego spojrzał.
– Widzisz, tak kończą tchórze. – Z niechęcią wskazał na powiększającą się na spodniach więźnia parującą, ciepłą plamę moczu. – Szczają ze strachu w gacie. Wtedy też się poszczałeś? – zapytał z kpiną. – Pewnie tak… – odpowiedział sam sobie. – Teraz już, mam nadzieję, rozumiesz, czemu cię tu ściągnąłem, zamiast zastrzelić jeszcze w samochodzie? – Ponieważ Dobiecki milczał, wyjaśnił: – Bo tak trzeba: skazany na karę śmierci musi mieć pełną świadomość tego, co zrobił, i dlaczego będzie mu właśnie taka kara wymierzona. Tu obyło się bez psychologa albo przewodnika duchowego, a nawet zwykłego klechy. Ty swoją karę właśnie zaczynasz.
Dobiecki pomyślał, że Jerry się jednak mylił: on swoją karę rozpoczął dokładnie dwanaście lat temu. Może dobrze się stało, że ten człowiek wreszcie go dopadł? Bo teraz, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, przestał się bać. A gdy uleciał strach, było mu już wszystko jedno.
Szesnaście godzin wcześniej
Zerknął na swoje odbicie w lustrze. Dobrze się prezentował: ubrany w ciemne spodnie i buty idealne do poruszania się piechotą po mieście przy dzisiejszej pogodzie. Mocne, na grubej podeszwie. Takie, w których wygodnie się chodzi i biega. Nie wyglądał nazbyt elegancko, ale z pewnością schludnie… Nawet uśmiech został wreszcie dopracowany do perfekcji. Nie za szeroki, ale i nie zdawkowy, dokładnie taki, który mówi o człowieku: „miły gość”. A „miły” znaczy „wzbudzający zaufanie”. I o to chodziło: już na wstępie rozwiać wszelkie wątpliwości i obawy.
Poprawił przylegający do ciała czarny golf i upewnił się, że szelki z kaburą na broń leżą bez zarzutu. Sięgnął po ulubione parabellum – prezent od przyjaciół z Birmingham – i wprawnym ruchem zwolnił magazynek, sprawdził, czy jest pełen, wsunął go i spodem dłoni wbił na swoje miejsce. Użycie broni będzie ostatecznością, hałas nie należał do sprzymierzeńców jego planu, jednak lepiej przewidzieć wszystkie możliwe scenariusze. Wczoraj zrobił to chyba ze trzy razy, ale już wtedy wiedział, że nie wystarczy, i rano przeanalizuje wszystko ponownie. Taki nawyk, wypracowany w nim przez ojca, którego uwielbiał i podziwiał. Z czasem zauważył, że lubi sprawdzać nawet siebie. To dawało mu poczucie władzy nad samym sobą, ale i odpowiedzialności, jakby był dwiema różnymi osobami i kontrolował kogoś, kto mu ufa bezgranicznie, dawał mu wręcz namacalną pewność, że wszystko jest, jak należy. Wieczorem zatankował samochód pod korek, a nawet uzupełnił płyn w spryskiwaczach: zima, co prawda, w tym roku nie była szczególnie dotkliwa, ale wołał niczego nie pozostawiać przypadkowi.
Podszedł do biurka, na którym leżała nieduża torba. Ostatni raz zinwentaryzował jej zawartość: wszystko było na swoim miejscu, ułożone w odpowiedniej kolejności, według planu, na który poświęcił ponad dekadę swojego życia, wyłącznie w ten sposób nadając mu jakikolwiek sens. W osobnej kieszonce schował opakowania z tabletkami, dla bezbłędnego rozpoznania ich zawartości nawet w kompletnej ciemności umieszczone we fiolkach różniących się wielkością i kształtem. Odłączony przed chwilą od ładowania taser wskazywał na pełną moc urządzenia. Jeszcze raz przyjrzał się dokładnie wielkiemu arkuszowi papieru przyklejonemu do ściany w gabinecie, pokrytemu zdjęciami i notatkami, nieustannie weryfikowanymi i aktualizowanymi. Aplikacja w telefonie przyjaźnie zamrugała, pokazując kilka miejsc w odległych częściach miasta.
Przymknął powieki i, oddychając głęboko, ostatni raz odtworzył w myślach kolejność działań. Był gotowy, i to co najmniej kwadrans przed wyznaczoną godziną. Zegarek na lewym przegubie wskazywał piątą dziesięć.
To będzie długi dzień. Może najdłuższy w jego życiu.
24 grudnia, Wigiliateraz
Ulica Grunwaldzka, wcześnie rano
– Przemek, a ty dokąd? – Monika zatrzymała go niemal w pół kroku. – Tak bez śniadania? Wiesz, że musisz najpierw coś zjeść… A poza tym wolałabym, żebyś dziś już nigdzie nie wychodził. Do warsztatu zwłaszcza.
Sawicki cofnął się w drzwiach i odwrócił niechętnie. Kurwa, jak mu jeszcze na dziś coś wymyśli, to chyba wyjdzie z siebie.
– Bo co? – odparł, tłumiąc zniecierpliwienie.
– Przecież wiesz. – Żona zerknęła niepewnie na zawaloną produktami i naczyniami kuchnię. – Rodzice przyjadą tym po szesnastej. – Miała na myśli pociąg z Nowej Soli. – To pierwsza taka duża wigilia, będzie w sumie prawie osiem osób. Twój brat… – zaczęła wymieniać, ale przerwał jej z irytacją.
– Wiem, kto ma być!
– Tym bardziej. – Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. – Nie wiem, czy się ze wszystkim wyrobię, a nie chcę przy nich nakrywać do stołu. Mógłbyś mi pomóc…
– W lepieniu pierogów? – warknął. – Wczoraj załatwiliśmy zakupy, wyszorowałem kibel, pozakładałem te debilne lampki, ale teraz już niech każdy pilnuje swojej roboty. Chyba że wolisz ujebana smarem grzebać w skrzyni biegów? – zakpił. – Ale oboje dobrze wiemy, że to dzięki mojej robocie stać cię na te fanaberie. – Omiótł wzrokiem kipiące od świątecznych ozdób wnętrze. – Więc?
Monika zacisnęła usta i odwróciła głowę.
Był więcej niż pewny, że zaraz zacznie płakać. Tyle z niej pożytku. Od wyprowadzki syna coraz gorzej znosił ich wspólne życie. Bytowanie raczej. Oboje doskonale wiedzieli, że nic już z tego nie będzie, ale żadne z nich nie chciało zrobić kolejnego kroku. Na rozwód nie mieli ani czasu, ani ochoty. Poza tym wciąż jeszcze żyli rodzice, nie było sensu im tego wszystkiego tłumaczyć. Każde funkcjonowało we własnym świecie. Spotykali się przy posiłkach. Nigdy w sypialni. Jak sublokatorzy starali się nie wchodzić drugiej osobie w drogę. Na zewnątrz się uśmiechać, wymieniać uprzejmości, odgrywać co najmniej poprawne małżeństwo. I tak właśnie będzie dziś. Tylko po to, żeby przetrwać te cholerne święta. Potem wszystko wróci do normy.
– Muszę iść. Wrócę najdalej za dwie, no… – zawahał się – trzy godziny. – Spojrzał wymownie w stronę warsztatu. – Skończę to, bo klient chce po dziesiątej swoim samochodem jechać na wigilię do rodziny. Do Wrocławia – dodał, choć nie było to konieczne. Żona stała odwrócona do niego tyłem i powoli porządkowała blat, żeby zająć się ciastem na pierogi. – Śniadanie zjem później. – Uniósł w górę rękę, w której trzymał smartfon, i odruchowo nią pomachał. – Jakby co, to dzwoń.
Nie zareagowała. Zaczęła coś pospiesznie kroić, a każde kolejne uderzenie noża o deskę zdawało się głośniejsze.
Pierdol się, pomyślał z niechęcią i może nieco zbyt szybko wyszedł z domu.
Do warsztatu miał dosłownie kilka kroków w poprzek podwórka, nawet nie założył kurtki. Zdziwiła go niedosunięta brama. Kontrolnie zerknął w kierunku furtki w ogrodzeniu posesji: zamknięta. Zresztą najmniejsza próba jej sforsowania bez wiedzy domowników skończyłaby się wyciem alarmu. Pewnie sam wczoraj nie dociągnął ciężkich metalowych drzwi do końca. Otworzył je szerzej, ale nie wszedł od razu do środka. Jakieś dziwne przeczucie kazało mu stanąć w progu i spokojnie zlustrować warsztat. Nic nadzwyczajnego: na kanale stało audi do zrobienia na dziś, obok – nissan na rozrząd, ale to dopiero na styczeń.
Wkroczył głębiej i zasunął za sobą bramę, a potem zapalił światło. Skierował się do niedużej kanciapy z zamiarem przygotowania sobie porządnej kawy, zanim zabierze się do roboty. Nie chciał pić jej w kuchni, z Moniką na karku. Zaraz zaczęłaby stękać, że za mocna, że po co tyle cukru, a pomiędzy tymi rewelacjami pewnie zaprzęgłaby go do roboty. Tak jest lepiej. Cisza. Spokój.
Uniósł koszmarnie brudny czajnik bezprzewodowy w górę, oceniając ilość znajdującej się w nim wody. Wystarczy. Cholera, musi go wreszcie umyć, bo jeszcze jakiejś choroby się nabawi. Nie zdążył jednak wcisnąć klawisza na urządzeniu, bo w tym momencie w warsztacie zrobiło się zupełnie ciemno.
Ulica Partyzantów, Komenda Miejska Policji
Ryszard Kmita odłożył telefon na biurko i, marszcząc brwi, zerknął za okno. No nie tak to miało wyglądać. Wychodząc rano z domu, zapewnił żonę, że nic nie stanie na przeszkodzie, żeby tuż po świętach mogli całą czwórką pojechać do Karpacza. Chłopcy tak się cieszyli, że choć przez te kilka dni będą mieli ojca na wyłączność. Nic z tego. Aspirant Jerzy Chotowski, kolega z wydziału kryminalnego, niespodziewanie poszedł na zwolnienie, automatycznie wciskając Kmitę w obowiązki ich obu na czas bliżej nieokreślony.
Kmita, trzydziestosześcioletni świeżo upieczony komisarz, westchnął ciężko i wbił wzrok w krajobraz za oknem. W sąsiadującym z komendą parku spacerowali psiarze, kilka osób przemierzało skwer z torbami, które w przedświątecznej gorączce wypełnili ostatnimi niezbędnymi produktami w pobliskim Lewiatanie. Z autentycznym żalem i poczuciem winy pomyślał o swojej żonie, kobiecie o anielskiej cierpliwości, bez słowa skargi wybaczającej kolejne odwołane urlopy. Powinien do niej zadzwonić, ale nie bardzo wiedział, co ma jej powiedzieć, a przede wszystkim: jak wyjaśnić całą tę sytuację synom.
Wiadomość o Chotowskim Kmita dostał z kadr, gdy tylko w systemie odczytano jego zwolnienie. Komisarz z miejsca do niego zadzwonił, żeby uzyskać nieco więcej informacji. Czym innym będzie zapalenie gardła czy oskrzeli, a czym innym otwarte złamanie z przemieszczeniem kości piszczelowej, bo to bezpośrednio przekłada się na czas rekonwalescencji i ewentualnej rehabilitacji. Jakkolwiek jednak nie licząc, Kmitę czekało co najmniej kilka dni samotnego trwania na posterunku. Niestety telefon Chotowskiego milczał jak zaklęty, pewnie został przezornie wyłączony. Kmita zmełł w ustach przekleństwo i ciężko siadł na fotelu.
– I co, panie komisarzu? Odebrał? – zapytał siedzący przy drugim biurku sierżant Andrzej Eliasz, któremu akurat nagłe zwolnienie Chotowskiego w niczym nie przeszkadzało. Jego partnerka pojechała na święta do rodziny w Skwierzynie, miała wrócić dopiero na sylwestra, a sam sierżant nie był szczególnie uszczęśliwiony wizją wyjazdu do, jak wielokrotnie zaznaczał, „ewentualnych” teściów i bez problemów już dużo wcześniej zadeklarował swoją obecność w opustoszałej w najbliższych dniach komendzie.
– Nie. Może oddzwoni – westchnął Kmita i z niedowierzaniem pokręcił głową. – Tak czy inaczej jestem udupiony.
– Przykro mi…
– Daj spokój, to nie wyrok śmierci – obruszył się. – Nie wiem tylko, jak mam o tym powiedzieć żonie… – Wciągnął mocno powietrze i po chwili wypuścił je ze świstem. – Dobra, melduj, co tam mamy.
– Nic – odparł sierżant. – Można powiedzieć: kryminalna flauta! – Roześmiał się, ale pod wpływem wzroku Kmity szybko spoważniał. – Od dyżurnego wiem, że komisariat przy osiedlu Pomorskim miał tylko nad ranem jakieś zgłoszenie o próbie wybicia szyby w witrynie Żabki, ale włamania nie było. Poza tym to spokój. – Wzruszył ramionami. – Chyba rzeczywiście w święta każdy chce zasłużyć na prezencik i co najwyżej kilku postara się jutro o mandat po „dmuchanku”. Panie komisarzu, przecież wie pan doskonale, że ruch w święta to domena pogotowia albo drogówki, u nas się może ruszy w sylwestra, jak się zacznie ludziom ze łbów nadmiernie dymić. Przykra sprawa z tym urlopem – dodał współczująco. – Może niech pan zaryzykuje „na żądanie”? Tu się przecież nic nie wydarzy…
Ulica Chopina
Bruno Dobiecki zaparkował pod biurowcem. Nie spieszył się, nie było do czego, zresztą dziś miał być w pracy jako jedyny. Westchnął kilka razy głęboko, jakby to mogło mu pomóc w przezwyciężeniu oporu przed wyjściem z samochodu. Bo już nie będzie odwrotu. Trzeba wjechać na swoje piętro, a potem wejść do ciasnego biura, w którym mieszały się zapachy kurzu, resztek kawy w nieumytych kubkach, śmieci, które ktoś powinien był wynieść już kilka dni temu, i nikotynowej mgły, bo wciąż tam palił, mimo iż szef wyraźnie mu tego zabraniał. Co z tego, skoro robota jest tak gówniana, że bez papierosa trudno by mu było wytrzymać.
Pomyślał z niechęcią, że chyba w styczniu znów będzie musiał rozejrzeć się za inną pracą, bliższą jego wykształceniu, choć ta biurowa banicja nadal dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Siedział jak w latarni, żadnych gości i wszystkie sprawy na telefon, bo spotkania w terenie brali na siebie agenci. W zasadzie o to właśnie chodziło: nie włazić nikomu w oczy.
Postanowił, że zanim wejdzie do opustoszałego tego dnia biurowca, jeszcze zapali papierosa i wciągnie do płuc kilka nerwowych wdechów. Potem przygotuje to, co powinno pójść z końcem miesiąca do księgowych, a po wszystkim najwyżej wejdzie na neta i trochę się odstresuje.
Musi wytrzymać do czternastej, ustalił to z szefem, tłumacząc się chęcią pomocy żonie przy przygotowaniach do wigilii. Ale tak naprawdę Asia wolała, żeby on trzymał się w tym czasie z dala od kuchni. Dziś rano dała mu jeszcze listę ostatnich zakupów, takich „na świeżo”, które miał zrobić, wracając do domu. Uśmiechnął się i zapewnił, że wszystko załatwi, choć czekało go krążenie po mieście, żeby dotrzeć do wskazanych przez nią sklepów. Nigdy jej nie powiedział, że od dwunastu lat nienawidzi Wigilii i tego akurat dnia wolałby w ogóle nie wychodzić z domu.
Na dworze było już jasno, zapowiadała się całkiem przyjemna – przynajmniej jak na tę porę roku – pogoda, ale widok niemal pustego parkingu wywarł na Dobieckim przygnębiające wrażenie. Jakby był on jedynym skazanym na tę niepotrzebną szopkę z pracą. Wysiadł, zamknął samochód i powoli zmierzał do wejścia, gdy usłyszał, że ktoś go woła. Odwrócił w tamtym kierunku głowę.
– Przepraszam! – Dostrzegł, że jakiś mężczyzna kiwa na niego ręką. – Może mi pan pomóc?
Dobiecki wzruszył ramionami i podszedł bliżej.
– Dobry – mruknął. – Coś z samochodem? – Zauważył, że na bokach auta, przy którym stoi tamten, jest logo wypożyczalni.
– Dzień dobry! – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i jakby z ulgą. Pewnie się obawiał, że jeszcze długo tu poczeka, zanim na parkingu pojawi się ktokolwiek. – Takie mi, za przeproszeniem, padło dali. Już wczoraj zaczęło się dziać z nim coś dziwnego, ale teraz w ogóle nie mogę go odpalić – wyjaśnił z tłumioną irytacją. – Nie wiem, cholera, może to akumulator? Mógłbym się podpiąć i trochę podładować? Sam pan wie, Wigilia, jeszcze kupa spraw do załatwienia przed świętami, a ja tkwię na parkingu…
Dobiecki zerknął na zegarek: była prawie ósma, ale przecież nie musi odbijać karty, a w razie czego telefon ma przy sobie.
– Ma pan przewody? – zapytał krótko. Gdy mężczyzna energicznie pokręcił przecząco głową, zadecydował: – Niech pan poczeka, ja coś chyba znajdę. Pokombinujemy.
Wrócił do swojego samochodu i otworzył drzwi. Wsiadł, odpalił silnik z zamiarem podjechania bliżej tamtego auta i w tym momencie na siedzeniu pasażera ktoś usiadł. To był ten mężczyzna, musiał przybiec za nim niemal w ostatniej chwili, bo gdy on sam szedł, nie słyszał za plecami żadnych kroków.
Dobiecki spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Co je… – Nie zdążył zapytać, bo intruz przytknął mu do twarzy jakąś szmatę nasączoną płynem o dziwnym zapachu. Szarpnął się, ale ramię mężczyzny dociśnięte do jego szyi niemal wbiło go w oparcie fotela. Zaczął się dusić, więc, chcąc nie chcąc, desperacko wciągnął spory haust powietrza, a potem długo spadał, lecąc głową w dół i nawet nie próbując się czegokolwiek złapać.
Nie czuł, jak mężczyzna rozłożył fotel i przerzucił jego bezwładne ciało na tylne siedzenie, a potem samochód ruszył.
Ulica Partyzantów, Komenda Miejska Policji
Podczas gdy Kmita bezmyślnie przekładał teczki z dokumentami, usiłując zaplanować pracę na następne dni, Eliasz skupiony był na rzetelnym sprawdzaniu najnowszych postów na Facebooku. Niestety, przerzucanie akt z lewej strony biurka na prawą i z powrotem nie tylko nie dawało konkretnych rezultatów, ale też dodatkowo podnosiło ciśnienie. Chotowski milczał, nie odbierał telefonów ani nie odpisywał na wiadomości, a w związku z tym sam Kmita nie bardzo wiedział, jak powinien poprowadzić rozmowę z żoną i synami, żeby przynajmniej spróbować przedstawić porażkę z urlopem w miarę korzystnym świetle. Z irytacją trzasnął kolejną teczką o blat biurka i wstał.
– Eliasz, na chwilę wychodzę, a gdy wrócę, wracamy do sprawy z Kisielina.
Sierżant westchnął ciężko, ale nie skomentował polecenia. Grzebali się z tym kolejny miesiąc, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, żeby temat zamknąć wnioskiem o umorzenie z tytułu niewykrycia winnego. Sprawa śmiertelnego potrącenia rowerzysty z początku września, którą dostali w niechcianym spadku po Jurku Chotowskim, nie ruszyła się ani o centymetr.
Chłopak jechał w stronę Zielonej Góry. Rower był wyposażony w światła i odblaski, a chłopak miał odpowiednią odzież, zapewniającą, że potencjalny kierowca zauważy rowerzystę od razu, gdy tylko dosięgną go światła reflektorów. Ale tym razem z jakiegoś powodu to nie zadziałało i siła uderzenia przez samochód wyrzuciła go kilka metrów w głąb rzadkiego lasku, który zaczynał się jeszcze przed tablicą informującą o zakończeniu strefy terenu zabudowanego. Chłopaka znaleziono dopiero następnego dnia, nie miał praktycznie żadnych widocznych obrażeń, dopiero sekcja wykazała rozległy wylew wewnętrzny. Analiza techników potwierdziła, że w zdarzeniu nie było przypadkowości: ktoś w niego wjechał celowo. Co najgorsze, gdyby ewentualni świadkowie w porę wezwali pogotowie, ofiarę by uratowano. Niestety, świadków nie było i kilkanaście godzin w temperaturze niespełna dziesięciu stopni spowodowało wychłodzenie ciała, przyspieszając zgon.
Naczelnik wydziału kryminalnego, podinspektor Olgierd Burszta, pieklił się o to każdego dnia, a ostatecznie odebrał sprawę Chotowskiemu i przekazał Kmicie, zapowiadając, że oczekuje szybkich i wymiernych wyników śledztwa. Kmita akta sprawy znał niemal na pamięć: przyswoił nazwiska, imiona i twarze przesłuchiwanych osób, z perfekcyjną dokładnością potrafił odtworzyć położenie ciała ofiary i zgniecionego roweru, pamiętał łacińskie nazwy, które patolog Klemens Cichocki wpisał w protokół sekcji. Ale nie to przecież interesowało Bursztę, a komisarz nie był w stanie sprostać jego wymaganiom. Nie miał świadków zdarzenia ani nagrań z monitoringu, a poszukiwania pojazdów z charakterystycznymi uszkodzeniami też spełzły na niczym.
Zrezygnowany Kmita wszedł do toalety i otworzył jedno z okien. Zapalił papierosa i łapczywie zaciągnął się dymem. Obiecał żonie, że z tym skończy, ale na szczęście nie podał żadnego konkretnego terminu. Poza tym w biurku wciąż miał otwartą paczkę, więc co niby miał z nią zrobić? Wywalić? Szkoda… Z uwagą patrzył na kłąb ciepłego dymu, który powoli, w pląsach mieszał się z zimnym powietrzem grudniowego poranka. Kmita przymknął powieki i pomyślał, że chyba powinien ponowić próbę swojego przeniesienia do wydziału przestępstw gospodarczych. Owszem, wcześniejsza robota w dochodzeniówce też miała swoje obciążenia, ale kryminalny to jednak nie dla niego… Za każdym razem, gdy wracał z pracy, patrzył na synów z narastającym niepokojem, że ich nie upilnuje, nie zapewni dostatecznej opieki i bezpieczeństwa, że…
– Kurwa! – powiedział półgłosem, zły na samego siebie.
Naprawdę, optykę codzienności miał już dostatecznie mocno skrzywioną, więc na cholerę jeszcze sobie sam do tego dokłada?! Ostatni raz zaciągnął się papierosowym dymem, a potem zgasił niedopałek pod strumieniem wody i wyrzucił go do kosza. Umył ręce, odetchnął kilka razy i wyszedł z łazienki. Koniec bezproduktywnego biadolenia, czas zająć się czymś konkretnym i po raz setny przyjrzeć się aktom tego rowerzysty. Może wreszcie zobaczy coś, co popchnie sprawę choć o krok do przodu.
Gdy kilka minut później wrócił do biura, zastał sierżanta trzymającego przy uchu telefon. Podchwycił jego dziwny wzrok i domyślił się, że czuć od niego nikotyną.
– Oj, daj spokój – sapnął półgłosem. – Jedna fajka, raptem kilka machów… – Wzruszył ramionami i usiadł za swoim biurkiem.
Eliasz nie skomentował wymówki Kmity, za to ściągnął w skupieniu brwi.
– Że co?! – dopytał po chwili rozmówcę, jakby się upewniał. – No rozumiem, prokurator… Ale akurat dziś? – Słowom towarzyszyło pełne niedowierzania kręcenie głową. – Dobra, zaraz będziemy – zapewnił i po chwili zakończył połączenie.
Kmita spojrzał na niego pytająco.
– Niech to szlag, chyba powiedziałem coś w złą godzinę… – mruknął sierżant. – Dzwonił dyżurny. Mamy trupa przy Grunwaldzkiej. Pogotowie wezwało patrol do mężczyzny, którego zgon lekarz stwierdził nawet bez badania pulsu. Żona nie potrafiła wyjaśnić im okoliczności powstania wielkiej rany na głowie, więc od razu wezwali policję.
– Trup w Wigilię? Lepiej być nie mogło. – Kmita z niechęcią wstał. – Prokurator, jak rozumiem, już tam jest?
– Jest. Wściekły, bo podobno Cichocki – miał na myśli patologa – uparł się, że to sprawa dla nas.
– No i w czym problem? Skoro to sprawa dla nas…
– Nie o to chodzi. – Mówiąc to, Eliasz miał tak dziwną minę, że komisarz dopytał:
– A o co?
– Pojechał ten cyborg, Gerard Śliwiński… Byłem pewny, że on też na urlopie, bo już dwa dni temu wszystko spychał na zastępców.
– Sam jaśnie nam panujący Gerard Śliwiński przejął stery? Dziś, w ten szczególnydzień? – Kmita gwizdnął z udawanym podziwem. – Świat się kończy. A dlaczego nie jeden z jego wicków?
– Nie wiem. – Eliasz wzruszył bezradnie ramionami. – I chyba się nie dowiem. Śliwiński jest nieprzenikniony jak, nie przymierzając, sfinks. – Zachichotał, rozbawiony własnym żartem.
Kmita nie podzielał dobrego humoru kolegi: jego nastrój i tak zaliczył solidny niż, gdy tylko padło nazwisko prokuratora.
– To cholerny nadgorliwiec – sapnął komisarz. – Dobra, zbieramy się.
Ulica Grunwaldzka
Na miejscu, przede wszystkim ze względu na niewielką odległość od budynku komendy, byli po niespełna kilku minutach. Wymienili z obecnym już prokuratorem Śliwińskim uściski dłoni, darując sobie dalszą kurtuazję przywitania.
– Pan, panie komisarzu? – skrzywił się Śliwiński.
– Bo? – odparł Kmita z niesmakiem. Domyślił się, że prokurator chyba wolałby zobaczyć tu kogoś innego.
– Dlaczego nie Chotowski?
– No, tak wyszło. – Kmita odwrócił się ostentacyjnie i zapytał obecnego przy oględzinach mundurowego z patrolu: – Jakieś małżeńskie rozgrywki? Przemoc domowa? I kto to w ogóle jest?
– Przemysław Sawicki, lat pięćdziesiąt sześć, właściciel warsztatu. Wezwali nas, bo denat ma rozbitą głowę – odparł tamten. – Wygląda to jak mocne uderzenie o posadzkę na skutek upadku, ale czekamy na ich ustalenia. – Ruchem głowy wskazał na kręcących się po warsztacie techników.
– I upadek, znaczy… ta rana na głowie prawdopodobnie przyczyniła się do śmierci? – Kmita zerknął na Cichockiego pochylonego nad ciałem, chyba już kończącego wstępne oględziny zwłok. – Patolog jest już w stanie coś w ogóle stwierdzić?
Śliwiński również popatrzył w kierunku lekarza.
– Cichocki uznał, że musi to sprawdzić u siebie, na stole – odparł pełnym powątpiewania tonem. – Według niego przyczyny śmierci są niejasne, a co najmniej nieoczywiste. Zabierają denata do zetemesu.
– Jak on się tu znalazł? – Kmita rozejrzał się po warsztacie. – Nawet dziś pracował? – zdziwił się. – No tak, prywaciarz… – odpowiedział sam sobie.
– Żona, Monika Sawicka, twierdzi, że miał rano jeszcze jakieś auto do pilnej naprawy. Tak przynajmniej powiedział jej mąż: że klient chce tym autem jechać na wigilię do Wrocławia, dlatego to takie „zapalenie płuc”. Sawicki wyszedł z domu krótko przed siódmą, a gdy ona zerknęła po jakimś czasie w stronę warsztatu, zorientowała się, że jest w nim ciemno. Twierdzi, że zwykle, nawet w lecie, pali się tam światło, więc…
– Po jakim czasie?
Śliwiński zerknął na zegarek.
– Wychodzi na to, że czterdzieści minut temu.
– Mogę z nią porozmawiać?
– Dziwne pytanie. – Prokurator popatrzył na niego z politowaniem. – A w jakim innym celu pan tu przyjechał? Zresztą to i tak strata czasu…
Niezrażony tym Kmita rzucił Eliaszowi znaczące spojrzenie. Sierżant podszedł do niego i razem skierowali się do tej części warsztatu, gdzie na zniszczonym taborecie siedziała jedyna w tym gronie kobieta. Patrzyła przed siebie otępiałym wzrokiem, jakby wciąż nie dowierzała temu, czego była przecież świadkiem.
– Dzień dobry, komisarz Ryszard Kmita, Komenda Miejska Policji w Zielonej Górze – przedstawił się. – To sierżant Andrzej Eliasz. – Wskazał na partnera. – Możemy chwilę z panią porozmawiać?
Kobieta podniosła na niego zdziwione spojrzenie.
– Słucham…
– Pani Sawicka, tak? – Kiwnęła potakująco głową. – Może pani opowiedzieć jeszcze raz, co tu się właściwie wydarzyło?
– Ja… – zaczęła z trudem. – Ja się zdziwiłam, że jest ciemno… Tu się zawsze światło świeci, nawet w lecie, bo wie pan, te okna są takie małe… – dodała wyjaśniająco. – Przemek, znaczy mąż, wyszedł rano, mówił, że ma jeszcze coś do zrobienia, tak na chwilę. Ale minęła jakaś godzina, a on jest cukrzykiem… był… znaczy cukrzycę miał – zaczęła się plątać. – Nie jadł śniadania i przyszłam, żeby go na to śniadanie zawołać, a on… – Zaniosła się płaczem. – On tak tu leżał!
– Ruszała go pani w ogóle czy od razu wezwała pogotowie?
– Myślałam, że to przez spadek cukru zasłabł, chciałam go podnieść jakoś… Ale potem ta krew… Zadzwoniłam po pogotowie, bo Przemek nie otwierał oczu. Wystraszyłam się… A pogotowie zawiadomiło policję… Dlaczego? – Spojrzała na nich pytająco.
– Musimy zbadać okoliczności śmierci pani męża – wyjaśnił Kmita. – Na przykład wykluczyć udział osób trzecich…
– Okoliczności? Jakie… okoliczności? – Wyraźnie się pogubiła. – Co to znaczy „osoby trzecie”? Tu przecież nikogo nie było. Boże, ja nic nie rozumiem…
– No i do tego właśnie zmierzamy. – Ponieważ kobieta wciąż wbijała w niego zdziwiony wzrok, dodał: – Musimy sprawdzić, czy ktoś pani męża czymś nie uderzył.
– Uderzył? Przemka? – zdziwiła się. – Ale po co ktoś miałby to robić?
– A to są właśnie te okoliczności – odparł łagodnie komisarz. – Może to była próba rabunku. – Mówiąc to, rozejrzał się po warsztacie. – Nie orientuje się pani, czy coś zginęło?
– Nie wiem, ja tu prawie nie zaglądałam. Mąż nie lubi… Nie lubił – poprawiła się. – Mówił, że warsztat to wyłącznie jego sprawa.
– A gdzie pani była w tym czasie, gdy mąż przebywał w warsztacie?
– Ja? – zdziwiła się. – W kuchni, przecież dziś Wigilia, mamy zapowiedzianych gości…
Kmita popatrzył na dom.
– Okna kuchni wychodzą na którą stronę?
– Na ogród.
– A ulicę też widać?
– Też… – Była coraz bardziej zdumiona zadawanymi pytaniami. – Trochę…
– To może widziała pani jakiegoś dziwnego przechodnia albo ktoś kręcił się przy bramie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Nikogo. W sumie nawet nie patrzyłam, tyle pracy, to i kiedy przez okno miałam wyglądać…
Zerknęła w kierunku ciała męża i aż ją zmroziło. Kmita powędrował wzrokiem w tę samą stronę: technicy pakowali już Sawickiego do worka.
– Co wy robicie?! – Kobieta zerwała się z miejsca i podbiegła do jednego z nich. – Gdzie go zabieracie?! Ja muszę zawiadomić zakład pogrzebowy!
Kmita podszedł do Sawickiej i delikatnie chwycił ją za ramię.
– Przykro mi, ale w zaistniałej sytuacji ciało pani męża musi zostać poddane bardziej szczegółowym oględzinom. Tutaj jest to niemożliwe, dlatego zabierają go do zakładu medycyny sądowej.
– Przecież on zasłabł, mówiłam panu i tym… tam! – Sawicka wskazała ręką na Cichockiego i Śliwińskiego. – To cukrzyk! Nie zjadł śniadania, pewnie cukier mu spadł… – Chyba zakręciło jej się w głowie, bo w popłochu rozejrzała się dookoła i wtedy Eliasz przytomnie podsunął jej stojący nieopodal podniszczony taboret. Usiadła na nim ciężko i znów zaczęła szlochać.
Kmita podszedł do patologa.
– Podobno strasznie się na nas uparłeś? – zapytał Cichockiego. – Cukrzycy chyba liczą się z tego rodzaju zagrożeniem? No wiesz, spadek poziomu cukru, zasłabnięcie czy nawet śpiączka.
– Po pierwsze, nasz denat ma podpiętą pompę insulinową. A to znaczy, że był cukrzycowym weteranem i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co dla niego oznacza obniżenie poziomu cukru. Oczywiście jest możliwe, że mimo to zasłabł, upadł i uderzył się paskudnie w głowę. Ale jest coś jeszcze… – Gdy Kmita spojrzał na niego pytająco, dodał: – Facet ma na szyi dwa świeże ślady po oparzeniu.
– Oparzeniu? – zdziwił się Kmita. – Papierosem?
– Nie. To mi raczej wygląda na taser.
Kmita uśmiechnął się z powątpiewaniem.
– Załatwiła go taserem, żeby tu poleżał, i spokojnie czekała, aż niski poziom cukru wprowadzi go w śpiączkę? Przecież to jakaś bzdura!
– Śliwiński też tak twierdzi. Że to bzdura. – Patolog zerknął w stronę wsiadającego już do samochodu prokuratora. – A ona nawet nie wiedziała, że Sawicki chodzi z pompą.
– Jak mogła nie wiedzieć? Przecież mieszkali razem…
– A co to ma do rzeczy? Była przekonana, że mąż robi sobie zastrzyki penem, ale on najwyraźniej wolał lub musiał mieć bardziej precyzyjne dozowanie, ale nie widział zasadności poinformowania o tym małżonki. I dlatego tym bardziej uparłem się na kwalifikację jako zabójstwo i mam zamiar przyjrzeć się temu bliżej. Poza tym… – zawahał się. – No znasz przecież Śliwińskiego.
– Ale w jakim sensie?
– Kmita, ja rozumiem, że jest Wigilia i nawet zwierzęta przemawiają ludzkim głosem, ale żeby Śliwiński dążył do szybkiego zamknięcia postępowania, to dla mnie kompletna nowość.
Kmita przeleciał w pamięci wszystkie sprawy, gdzie na rzeczywistym albo domniemanym miejscu zbrodni pojawiał się prokurator Gerard Śliwiński. Był wyniosły, opryskliwy, swoimi uwagami odnośnie posiadanych przez ludzi Kmity kompetencji balansował na granicy mobbingu. Czepiał się każdego szczegółu i wszystko podawał w wątpliwość. Cichocki miał rację: prokurator zaskakująco szybko chciał odpuścić.
– Pogadamy u mnie, na spokojnie. Panowie, zbieramy się! – krzyknął Cichocki w stronę ekipy techników kryminalistyki i po chwili w warsztacie zostali już tylko Kmita, Eliasz i dwóch mundurowych.
– Chodź, trzeba spisać jej zeznania – zadecydował Kmita, ruchem głowy wskazując na Sawicką.
– Nie weźmiemy jej do nas? – zdziwił się Eliasz.
– Nie. Załatwimy sprawę szybko i wracamy na komendę, trzeba nieco o tym Sawickim wiedzieć. I chyba powinienem zadzwonić do naczelnika…
Ulica Zyty, szpital
Jerry wszedł na oddział urazowy śmiałym krokiem. Idealnie wmieszał się w dość liczny tłum gości, którzy w tym szczególnym dniu przyszli odwiedzić swoich bliskich, złożyć życzenia i podzielić się opłatkiem. Dobrze pamiętał, jak jednego roku – miał wtedy chyba czternaście, może piętnaście lat – odwiedzili tak całą rodziną jakiegoś wujka. Oddział torakochirurgii śmierdział wtedy odrażająco, powodując silny odruch wymiotny, ale prawdziwe apogeum fetoru było w pokoju, do którego po chwili weszli on, rodzice, ciotka… Leżało w nim czterech pacjentów, wśród nich wujek. Najpierw go w ogóle nie poznał. Patrzyły na niego wielkie, jakby szklane i puste oczy, wciśnięte w niewyobrażalnie chudą twarz. Teraz już wiedział, że śmierdziało tam mieszaniną strachu i śmierci. Wujek zmarł przed Nowym Rokiem, a on wyleczył się z wizyt w tym miejscu na długie lata. Dopiero gdy Małgorzata…
Potrząsnął głową i wmaszerował do pierwszej mijanej sali, w której, jak zauważył przez otwarte na oścież drzwi, drzemali trzej mężczyźni. Podszedł do najbliższego łóżka i ukradkiem przeczytał dane umieszczone na karcie: Franciszek Wójcik, lat sześćdziesiąt siedem. Szybki rzut oka na wykres temperatury i nabazgroloną niedbale listę podawanych leków pozwolił mu odpowiednio zidentyfikować przyczynę pobytu chorego w szpitalu podczas świąt. A w tej sytuacji wypada przecież „podziękować” ofiarnemu personelowi szpitala.