Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Opowieść o człowieku, który dla odnalezienia zaginionego ucznia gotów był poświęcić wszystko, a zarazem przewrotna biografia Gliwic – miasta o dwóch tożsamościach, które dzieli czas.
Lato, 1932 rok. Do niemieckiego Gleiwitz w pogrążonej w kryzysie Rzeszy przyjeżdża młody nauczyciel. Martin Weber szybko zdobywa zaufanie dyrektora szkoły i sympatię uczniów, wśród których są synowie gliwickich fabrykantów i miejscowej śląsko-niemieckiej elity. Jednak gdy naziści dochodzą do władzy, konflikt w szkole jest nieuchronny. Następuje zderzenie etycznych postaw i idei, a stawką w walce o dusze młodych ludzi staje się życie…
Współczesne Gliwice. Ambitny nauczyciel Marcin Burdyga dostaje pracę w prestiżowym liceum. Jest lubiany przez uczniów, ale zarazem budzi zawiść współpracowników, którzy nie chcą w swoim gronie „mąciciela”. Pewnego dnia znika bez wieści jeden z jego uczniów. Marcin, działając wbrew policji i wbrew logice, podejmuje prywatne śledztwo, aby odnaleźć podopiecznego. Jego poszukiwania stają się początkiem podróży w czasie, a zarazem tworzą przewrotną opowieść o… Gliwicach? Gleiwitz? A może Glajwic?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Wojciech Dutka, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Joanna Fortuna
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © lynea, © Wiktor/
Adobestock.com
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67084-68-0 (EPUB); 978-83-67084-69-7 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Bo pisarze pamiętają wszystko, Paul. Zwłaszcza bolesne przeżycia. Rozbierz pisarza do naga, wskaż palcem jego blizny, a on zafunduje ci opowiastkę o najdrobniejszej z nich. O tych męskich napisze sporych rozmiarów powieść. Nie wymiga się amnezją. Dobrze jest mieć odrobinę talentu, jeżeli chcesz być pisarzem, ale tak naprawdę potrzebujesz zdolności przypominania sobie okoliczności, w jakich powstała każda z tych blizn.
Stephen King, Misery
Miasto Gleiwitz szykowało się na letnie wakacje. Nauczyciele porozjeżdżali się do domów, a uczniowie – szczęśliwi, że nie muszą już chodzić do szkoły – mogli wreszcie iść tam, gdzie chcą, palić papierosy i popijać piwo. Piekarze wypiekali chleb, górnicy zjeżdżali na szychtę, policjanci w charakterystycznych mundurach patrolowali ulice, a bezrobotni ustawiali się co rano w kolejkach do popularnych garkuchni, prowadzonych przez kościoły katolicki i protestancki, żeby zjeść jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia. Pod tym względem ów czerwiec był niespokojny – w Rzeszy blisko sześć milionów ludzi nie miało pracy. Szalał kryzys. Od trzech lat w całych Niemczech odmieniano rzeczownik głód przez wszystkie przypadki.
Z tego powodu mieszkańcy niemieckiego miasta Gleiwitz nie reagowali na stojących na rogach ulic oprychów w brunatnych mundurach SA, którzy rozdawali ulotki zachęcające do głosowania w lipcowych, przyspieszonych wyborach do Reichstagu na NSDAP, czyli partię nazistowską. Rząd kanclerza Brüninga, walczący nieudolnie (ale też bez pieniędzy) ze skutkami straszliwego kryzysu, który dławił Niemcy od ponad dwóch lat, upadł i gliwicka organizacja NSDAP rozpoczęła agitację. Jednak wielu mieszkańców Gleiwitz ignorowało to, udając, że polityka nic ich nie obchodzi. Dokładnie tak, jak w Operze za trzy grosze ujął to Bertolt Brecht: Denn erst kommt das Fressen, und dann kommt die Moral[1].
Jednak ów ranek był inny. Płynąca przez miasto rzeka Klodnitz była ulubionym miejscem relaksu mieszczuchów. Można było przyjść i usiąść nad jej brzegiem, napić się piwa lub powędkować. W rzece pływały klenie, ślizy, brzanki, krąpie, czasami pojawił się szczupak. Jej nurt był bystry i żwawy, ponieważ przed miastem do rzeki wpływała Beuthener Wasser[2], a kanał gliwicki zaczynał się odgałęzieniem w centrum Gleiwitz – tam, gdzie dziś biegnie droga średnicowa.
Tego dnia wody rzeki zabarwiły się na ciemny, niemal czarny kolor. Nikt tego nie zauważył, ani tego, że nad miasto nadciągała inna chmura. Ciemność nie spadła z nieba ani też nie wydostała się z mrocznych korytarzy kopalni i pyłu węglowego, ale gęstniała w całych Niemczech powoli, rok po roku, żniwa po żniwach, wzrastała w sercach ludzi i w pewnym momencie mieszkańcy Gleiwitz nie dostrzegli brudnej, ciemnej wody, która leniwie przelewała się przez ich szacowne miasto. Nie byli już w stanie jej zobaczyć.
Pociąg zatrzymał się z piskiem na dworcu. Schnellzug – pospieszny z Breslau przyjechał o czasie. Mężczyzna w szarym garniturze wysiadł z pociągu i zerknął na swój zegarek. Była jedenasta trzydzieści. Następnie spojrzał na zegar dworcowy – dokładnie ta sama godzina. Uznał, że zdąży na spotkanie. W liście, który odebrał od dyrektora szkoły, proszono go, by przybył „punktualnie o dwunastej”. Pomyślał, że dyrektor ten musi być służbistą i uwielbia punktualność.
Nigdy wcześniej nie był na Górnym Śląsku i to miasto było dla niego nowe. Prawdę mówiąc, obawiał się tej rozmowy. Od dwóch lat nie miał pracy. W Niemczech doby wielkiego kryzysu, który przywlókł się z plutokratycznej Ameryki, brak pracy stał się już tak powszechnym doświadczeniem, że nikogo to nie dziwiło. Jednak mężczyzna zapożyczył się u rodziców na podróż, zdeterminowany, żeby dostać tę posadę. Już kilka razy był blisko szczęścia. Dyrektorzy szkół w Leipzig odmawiali, ale nie z powodu braku umiejętności kandydata, lecz braku wakatów. Podobnie było w Breslau. Dopiero tam poradzono mu, że na Górnym Śląsku kryzys nie jest aż tak straszny jak w innych częściach Niemiec. Dlatego odczekał kilka dni w tanim hoteliku, gdzie wyblakłe tapety już dawno zamieniły swój kolor écru na brudny żółty, aż rodzice prześlą pieniądze na podróż do Gleiwitz. Gdy fundusze nadeszły, ruszył w drogę po swoje szczęście lub nieszczęście.
Mężczyzna wyszedł na plac przed dworcem. Na lewo znajdował się Germaniaplatz, natomiast od dworca w kierunku starówki biegła Wilhelmstrasse. Chcąc zorientować się w życiu miasta, kupił w kiosku gazetę „Gleiwitzer Blatt”. Sprawdził raz jeszcze w swoim notatniku adres szkoły – mieściła się na Breslauer Strasse. Nie miał czasu kupić planu miasta, zresztą był to wydatek zbędny, ponieważ mężczyzna musiał oszczędzać każdą markę i każdego feniga. Z Germaniaplatz przeszedł mostem nad kanałem Klodnitz. Z rzeki unosił się dziwny odór – przypominający rozkładającą się cebulę. Przybysz, zirytowany, odwrócił się i przeszedł kilka kroków w stronę wody. Nurt Kłodnicy był żywy, ale rzeka miała ciemny kolor. Nigdy czegoś takiego nie widział.
– Co za paskudztwo...
Zapytawszy na moście dwie osoby o drogę, znalazł bez trudu budynek szkoły, który znajdował się o dobre kilka minut pieszo od dworca, w pięknym parku otoczonym willami fabrykantów.
W razie porażki nie będę musiał jechać tramwajem – pomyślał smutno.
Przed wejściem do szkoły Martin Weber spojrzał raz jeszcze na swój znoszony, ale czysty garnitur. Uznał, że wygląda co najmniej poprawnie.
Odwrócił się w stronę budynku i wszedł po schodach. Nacisnął przycisk gongu. Po chwili drzwi otworzył woźny, rumiany typ w ciemnogranatowym mundurze przypominającym mundur listonosza.
– Ja w sprawie pracy.
– A pan dyrektor był z panem umówiony?
– A czy ja muszę się panu tłumaczyć? – Martin Weber postanowił odpowiedzieć pytaniem na pytanie, ponieważ jako żywo irytowała go rozmowa z owym jowialnym jegomościem.
– Nie, nie musi pan – odparł już innym tonem woźny. – Pierwsze piętro sekretariat i gabinet dyrektora.
– Dziękuję, trafię.
Weber wytarł buty o wycieraczkę, co sprawiło, że przynajmniej jedno oko woźnego spojrzało na niego nieco łaskawiej. Wszedł do budynku i rozejrzał się. Korytarz był schludny, a w gablotach wisiały szkolne gazetki. Podszedł do jednej z nich. Widniał na niej prezydent Rzeszy, sędziwy feldmarszałek, zwycięzca spod Tannenbergu i Jezior Mazurskich Paul von Hindenburg z dziećmi. Pod spodem widniał pompatyczny napis UNSERE HEIMAT, UNSER LAND[3]. Martin Weber pomyślał, że może uważać się za szczęśliwego człowieka. Kiedy kończyła się Wielka Wojna, on kończył szesnaście lat i z powodu młodocianego wieku nie poszedł do wojska. Ale trzech jego starszych o trzy lata sąsiadów zostało wcielonych do cesarskiej armii i żaden nie wrócił z frontu zachodniego. Spojrzał na swoje odbicie w gablocie. Poprawił nerwowo krawat. Czuł, że podskoczyło mu ciśnienie, choć w rozmowach o pracę wypadał dobrze. Przynajmniej tak mu się wydawało.
Poszedł po schodach na górę do sekretariatu. Sekretarka była starszą kobietą w okularach. Gdy Weber się przedstawił, odpowiedziała beznamiętnie:
– Herr Direktor czeka na pana.
Wskazała dłonią duże i rzeźbione drzwi z najlepszej dębiny. Podobne widywał Weber tylko na uniwersytecie w Leipzig, ale wiodły do gabinetu dziekana lub rektora. Widać dyrektor tej szkoły z Gleiwitz miał się za osobę co najmniej tak samo ważną. Martin nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie było duże i załadowane mapami, a pośrodku stał globus ogromnej wielkości, oprawiony w rzeźbioną drewnianą ramę.
– Witam pana, Herr Weber – rzekł dyrektor, wstając. – Pański list otrzymałem w poniedziałek.
– Czyli dostał pan moje podanie i papiery?
– Oczywiście.
Dyrektor wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Webera.
– Proszę, niech pan usiądzie.
W gabinecie znajdowały się dwa duże skórzane fotele oraz stolik, przy którym dyrektor, Herr Günther Fernhuber, przyjmował gości.
– Jestem niezmiernie dumny z mojej kolekcji map – powiedział, gładząc się po wąsach, eleganckich i wypielęgnowanych. – Studiowałem geografię w Leipzig u profesora Friedricha Ratzela.
– To wielkie nazwisko – odparł Weber.
– W istocie, osobowość profesora też wywarła na nas wrażenie. W ogóle to były wielkie czasy i wielkie Niemcy – westchnął Fernhuber. – Ten naród miał świadomość własnej wielkości i zadań, jakie przed nim stały. Studiowałem geografię w przekonaniu, że ma służyć ona narodowi niemieckiemu, określić i opisać na wszelkie sposoby potrzebną mu przestrzeń życiową.
Weber świetnie znał pojęcie lebensraumu, które stworzył mistrz jego potencjonalnego pracodawcy. Wiedział, kto teraz używa tego pojęcia, ale z uwagi na pragnienie otrzymania tej pracy nie chciał zdradzić, co w istocie sam o tym myśli. W Niemczech 1932 roku miało coraz większe znaczenie, kto ma jakie poglądy i jak ich używa. Weber wiedział też, że musi się pilnować.
– Nasz naród ma teraz inne sprawy niż przestrzeń życiowa – powiedział, mając nadzieję na zmianę kierunku rozmowy.
– Co prawda, to prawda – odparł dyrektor. – Pana dokonania, mimo tych trudnych czasów, w jakich przyszło nam żyć, robią wrażenie, szczególnie doktorat z historii starożytnej. Przeczytałem pańskie curriculum oraz wszystkie listy polecające, jakie otrzymałem z Leipzig w pańskiej sprawie.
Weber, starając się o pracę, poprosił o referencje kilka osobistości uniwersyteckich, które znał z czasów swego doktoratu. Listy te wysłano do Gleiwitz bez wglądu Webera. Takie były zasady.
– I czy pan dyrektor podjął decyzję?
– Jestem blisko jej podjęcia, ale chciałem z panem osobiście porozmawiać – rzekł Fernhuber. – Chcę zobaczyć, jakim pan jest człowiekiem. To ważne, jeśli miałby pan pracować z naszą młodzieżą.
Gimnazjum, do którego aplikował Weber, było szkołą męską. W Niemczech weimarskich, które nie były wyjątkiem w Europie, w tamtym czasie szkoły były z reguły rozdzielnopłciowe. Uważano to za zdrowy przejaw normalności ze względu na różnice w dojrzewaniu chłopców i dziewcząt.
– Proszę więc pytać. Postaram się odpowiedzieć wedle mojej najlepszej wiedzy i umiejętności.
Ta odpowiedź spodobała się dyrektorowi.
– Co to dla pana jest praca z młodzieżą? Jakby pan był uprzejmy opisać ją w trzech słowach.
Weber już teraz zupełnie się uspokoił. Bez namysłu odpowiedział:
– Pasja, wiedza i mądrość.
– Jest pan wielce oryginalny i lakoniczny.
– Pan dyrektor wymagał lakoniczności w tej odpowiedzi.
Fernhuber wstał i podszedł do eleganckiego drewnianego kredensu, otworzył go i zaproponował:
– Kropelka francuskiego koniaku?
– W pracy nigdy nie piję – odpowiedział Weber.
Wydawało się nauczycielowi, że przez usta Fernhubera przemknął delikatny uśmiech. Czuł, że punktuje.
– Jakich przedmiotów może pan u nas uczyć?
– Historii starożytnej, a także filozofii oraz języków klasycznych.
– Nauczyciela łaciny już mamy. Uczy jej pastor Brandt. Natomiast widzę możliwość dołożenia panu czterech godzin języka greckiego w klasie humanistycznej. Razem z historią starożytną i filozofią będzie pan mieć trzy czwarte etatu.
Weber bardzo się ucieszył. Tak bardzo pragnął znaleźć pracę w swoim zawodzie, a nie byle jaką chałturę za parę marek.
– Nie będzie pan żałować zatrudnienia mnie! – rzekł rozpromieniony.
– Bardzo nie chciałbym się zawieść, Herr Weber – odparł asekuracyjnie dyrektor. – W szczególny sposób zależy mi na kursie niemieckiej filozofii do matury. Chcę, żeby nasi uczniowie dobrze rozumieli Hegla, Fichtego i Schopenhauera, bo tych szczególnie cenię w naszej filozofii.
– To zrozumiałe. Jako dyrektor oczekuje pan dobrych wyników.
– Co pan sądzi o niemieckiej filozofii, Weber?
– Jest najlepsza na świecie.
Znów uśmiech na twarzy dyrektora szkoły. Dwa razy się uśmiechnąć z rana w szkole to już coś.
– Weber, dostaje pan tę posadę. Przekonuje mnie pański dorobek i listy polecające. Proszę teraz iść do kadr na parter, pokój siedem. Tam wszystkiego się pan dowie. Papiery pańskie zaraz do kadr przekaże sekretariat. Gratuluję angażu w najlepszym męskim gimnazjum w Gleiwitz!
Uścisnęli sobie dłonie.
To był dobry dzień dla Webera. Miał nową pracę.
Rok szkolny zaczął się pompatyczną uroczystością, którą z racji doskonałej i letniej wciąż aury zorganizowano na obszernym placu szkoły. Rosło tu sporo zieleni, więc młodzież schodząca się na uroczystość miała gdzie zażyć chłodu. Weber przyszedł do szkoły ze swojej kwatery, którą wynajmował na Leipziger Strasse na nowym osiedlu domów, niedaleko miejskiego lasu. Idąc do pracy, musiał okrążyć wielki kompleks huty oraz linię torów kolejowych, które przekraczał po wybudowanym nowym wiadukcie. Miał do gimnazjum dwadzieścia minut per pedes.
– Pan jest chyba nowy? – zagadnął go w pokoju nauczycielskim inny nauczyciel.
– Tak, zaczynam właśnie pracę.
– Miło mi poznać. Nazywam się Christoph Schneider.
– A ja Martin Weber. Czego pan uczy?
– Gimnastyki[4]. Chciałbym, aby gimnastyka była najważniejszym przedmiotem w szkole. Ma ona uczyć idealnego panowania nad ciałem, rycerskości i przysposobienia obronnego.
– O ile mi wiadomo, nasza armia liczy tylko sto tysięcy zawodowych żołnierzy.
– Już niedługo zmyjemy hańbę wersalską – odparł Schneider, a Herr Weber już po tej odpowiedzi wiedział, że jego rozmówca jest albo nacjonalistą ze Stahlhelmu[5], albo wielbicielem brunatnych koszul.
– To ciekawe – powiedział nie do końca przekonująco Weber, pamiętając, jakie męki sam przechodził w szkole na idiotycznych lekcjach gimnastyki prowadzonych w duchu militarystycznym. Skok przez kozioł był obowiązkiem, choćby uczeń miał skręcić kark.
– Cieszę się, że pan tak mówi, panie kolego – rzekł Schneider. – Niemiecka młodzież powinna być twarda jak stal, nieugięta jak hartowany w ogniu miecz.
– Tylko że kto mieczem wojuje, od miecza ginie – odparł Weber.
– Dlaczego pan tak mówi?
– Ewangelia Świętego Mateusza, rozdział dwudziesty szósty, wers pięćdziesiąty drugi.
– Pan jest katechetą? – zapytał podejrzliwie Schneider.
– Nie, uczę historii starożytnej, greki i filozofii.
– To dlaczego pan cytuje te żydowsko-chrześcijańskie brednie?
– To nie są brednie – zaoponował Weber.
– Mam nadzieję, że będzie pan uczył prawdziwej niemieckiej filozofii – rzekł Schneider.
Weber poczuł, że Schneider jest typem dawnego nauczyciela, biorącego wszystko na poważnie. Jednak w naturze Martina Webera nie leżało potakiwanie wszystkim i wszystkiemu, co słyszał.
– A co jest według pana prawdziwą niemiecką filozofią? – zapytał.
– Siła i moc! – odparł bez wahania Schneider. – Słyszałem to na wykładzie tutaj w Gleiwitz!
Weber mógł sobie tylko wyobrazić ów „wykład” – w jakiejś lokalnej śląskiej knajpie, gdzie do kromki czerstwego chleba z wątrobianką podawano ciemne piwo. Jego duszną atmosferę, zagrzybione ściany i jakiegoś lokalnego watażkę ze swastyką na ramieniu, wykrzykującego pseudointelektualne farmazony o wielkości narodu niemieckiego.
– Z pewnością będziemy mieli okazję do wymiany poglądów – odpowiedział Martin Weber. – Muszę iść do dyrektora.
I wyszedł z pokoju nauczycielskiego. Skierował się do sekretariatu, przez który trzeba było przejść, aby dotrzeć do dyrektora.
Fernhuber przywitał Webera.
– Rozumiem, że początek pana walki jest już za panem – powiedział z lekką ironią.
– Nie pojmuję świata w kategoriach walki. Chcę, żeby ci młodzi wyszli na mądrych ludzi – odparł nauczyciel, mając świadomość, że dyrektor rejestruje każde jego słowo, każdy gest.
Wciąż był homo novus.
Wszyscy uczniowie w mundurkach oraz ich nauczyciele w garniturach zebrali się na placu przed szkołą. Dyrektor wygłosił mowę, ale Weber od razu zauważył, że była pozbawiona nadętej, nacjonalistycznej atmosfery. Fernhuber może i był Prusakiem, lecz starał się zachować przede wszystkim klasę. Po uroczystości uczniowie mogli odejść jeszcze na jeden dzień do domów, a nauczyciele zebrali się w wielkiej sali chemicznej, pełnej menzurek i odczynników zamkniętych w szafach, do których klucze były pilnie strzeżone.
– Czeka nas, panowie, trudny rok szkolny ze względu na sytuację polityczną w naszym kraju – rzekł dyrektor. – Ale mam nadzieję, że przeprowadzimy przez niego naszą młodzież spokojnie i doprowadzimy kolejną klasę naszego męskiego gimnazjum[6] do matury.
Weber dopiero teraz mógł przyjrzeć się kolegom nauczycielom mającym tytuł profesora gimnazjum i utrzymującym się na powierzchni w tych niesłychanie trudnych czasach szalejącego od 1930 roku kryzysu. Krajem związkowym, który ich zatrudniał, były Prusy. W dobie kryzysu postanowiły one zawiesić wypłacanie wynagrodzenia bankowcom, urzędnikom i zmniejszyć je o połowę pracownikom fizycznym, ale utrzymać na dotychczasowym poziomie wynagrodzenia dla lekarzy, nauczycieli i policjantów. Państwo pruskie trwało na pozycjach nakreślonych w czasach Bismarcka. Weber przypatrywał się nauczycielom i zauważył, że wszyscy wyglądali sztampowo i bardzo poważnie – garnitury, kamizelki, ściśle dopasowane na sztywno krawaty. Byli elegancko ogoleni, niektórzy z binoklami. Stara gwardia dyrektora Fernhubera, pracująca wedle starych pruskich schematów, w oparciu o podręczniki drukowane jeszcze za kaisera.
Nagle dyrektor przedstawił nowego nauczyciela:
– Przedstawiam panom doktora Martina Webera, historyka starożytności i filologa klasycznego, który w naszej szkole poprowadzi kurs historii starożytnej, obowiązkowej do matury, oraz język grecki i filozofię niemiecką.
Nagle Weber poczuł na sobie świdrujące spojrzenia czterdziestu par oczu, które taksowały jego garnitur, uczesanie, krawat i stopień wykrochmalenia kołnierzyka. Stał przed nimi jako zagadka, a na twarzach kolegów malowało się zaciekawienie. Schneider posłał mu badawcze spojrzenie. Ale prezentacja zakończyła się szybko, bo dyrektorowi zależało na spotkaniu z wychowawcami.
W pokoju nauczycielskim, gdzie Weber otrzymał szafę na pomoce naukowe, papiery i swoje osobiste rzeczy, podszedł do niego Schneider.
– Dyrektor lubi cię, kolego.
– Nie wydaje mi się, żeby to okazywał, przyjmując mnie do pracy – odparł Weber.
– Ja się trochę jednak na tej szkole znam – rzekł Schneider swoim autorytarnym tonem. – I będę obserwować kolegę.
– Zdumiewa mnie, że jestem ciekawym obiektem do obserwacji.
– Ależ kolego! Oczywiście. Jak już się poznamy lepiej, zapraszam na nasze spotkania polityczno-filozoficzne.
– To jakieś szczególne towarzystwo?
– Paru dobrych ludzi, którzy chcą, żeby ten kraj był naprawdę niemiecki. Pogadamy jeszcze.
Schneider pozwolił sobie na nieco protekcjonalny ton i odchodząc, klepnął Webera po ramieniu. Martin poczuł się z tym niespecjalnie przyjemnie. Inni nauczyciele ucinali sobie pogawędki przy swoich stolikach, pogrupowani według podziałów, sympatii i antypatii, których proste i krzywe linie życia jeszcze nie stały się dla Webera czytelne, jasne i znajome. Pokój nauczycielski wciąż stanowił dla niego terra incognita[7]. Jednak tego pierwszego dnia nie zauważył, że z boku przypatrywał się mu jeden człowiek, śniady i dość elegancko ubrany. Nosił garnitur z najlepszej wełny szetlandzkiej i patrzył na nowego z irytacją, ponieważ owo poklepanie po ramieniu przez Schneidera nie uszło jego uwadze. Gdy Weber odchodził, ów nauczyciel odprowadził go wzrokiem do drzwi.
Martin Weber miał tego dnia poprowadzić pierwszą lekcję filozofii w klasie jedenastej, a więc maturalnej. Dyrektor Fernhuber powierzył mu ją celowo, ponieważ miał być to dla niego najpoważniejszy test. O poprzednika Weber nie pytał, nie chcąc być porównywanym. Dla młodego nauczyciela najtrudniejsze jest znalezienie własnej, niepowtarzalnej ścieżki pracy z młodymi ludźmi, jeśli zatem ktoś wzoruje się na innych – popełnia jeden z podstawowych błędów. Weber był jednak dość wiernym wyznawcą poglądów Ferdinanda Ebnera, wyrażonych w książce Słowo i miłość[8], w której ten ujmował filozofię w kontekście odpowiedzialności za słowo wygłaszane, wyrzucane pod wpływem emocji – jako środek komunikacji, który pomnaża dobro lub zło. Weber stał na stanowisku, że posługując się słowem, można zbudować relację z drugim człowiekiem, a w tym przypadku z uczniami. Obawiał się jednak pierwszej lekcji w klasie, której nie uczył wcześniej. Pewne znaczenie odgrywał też fakt, że w klasie maturalnej nie było łatwo wejść w buty po kimś innym. Zresztą – Weber nie miał takiej natury.
Wkroczył do sali pewnie, a w dłoni trzymał dziennik oprawiony w skórę. Dziennik jest w szkole najbardziej wyrywanym przedmiotem przez okrągły rok, a nauczyciele z dużym stażem wiedzą, kiedy go wziąć, żeby uzupełnić braki. Jednak Weber jako neofita miał wpojoną obowiązkowość i codziennie wpisywał tematy, które można było od linijki mierzyć. Gdy wszedł do klasy, zobaczył, że tym razem wpatruje się w niego szesnaście par oczu. Na twarzach jednych zauważył ciekawość, u innych była ona przemieszana z ledwo maskowaną pogardą, co zawsze towarzyszy przyjściu do szkoły nowego nauczyciela.
– Filozofii nie wyczytacie z podręcznika – rzekł Weber. – Z jakiego korzystaliście?
– Niemiecka filozofia dla gimnazjum Jurgena Prochnowa – odparł jeden z uczniów, przeraźliwie chudy i patykowaty chłopak o pokrytej trądzikiem twarzy.
– Możecie tę książkę schować do szafy. Przyda się wam dopiero przy powtórce do egzaminu.
– Przepraszam, co pan powiedział? – zapytał go chłopak w drugiej ławce, gładko wygolony blondyn.
– Powiedziałem, że możecie schować podręczniki do szafy. Tam jest ich miejsce. Podręczniki zwalniają z myślenia. Wy macie zacząć myśleć sami.
Słowa Webera ucieszyły klasę. Siedziało tam szesnastu młodych i mających naturalną potrzebę buntu ludzi, którym przez ostatnie dziesięć lat wkładano do głowy posłuszeństwo wobec reguł i zasad, a także traktowanie podręcznika jako prawdy objawionej.
– Filozofia to umiłowanie mądrości. To już z pewnością słyszeliście. Jednak jak możemy miłować mądrość, skoro się nie znamy i się nie przedstawiliśmy – rzekł nauczyciel. – Ja nazywam się Martin Weber i kocham filozofię, bo daje ona wolność. Chciałbym, żeby teraz każdy z was przedstawił się jednym zdaniem, które jest dla niego ważne. To może być cytat lub wasze własne przemyślenie.
Chłopcy, zdumieni, popatrzyli po sobie. Wszyscy wymagali od nich kucia, twardości jak stal na zajęciach gimnastyki Schneidera, a teraz ten nowy nauczyciel zachęcał ich do odrzucenia sztampowych reguł i wkroczenia na ścieżkę indywidualnego myślenia i rozwoju.
– Nikt tak z nami nie rozmawia – zauważył blondyn.
– To najwyższy czas, żeby zacząć coś nowego.
Każdy z chłopców przedstawił się i starał się powiedzieć jedno zdanie. Czasami tak banalne jak wykuty na sprawdzian z łaciny soczysty cytat z Cycerona, ale trzy wypowiedzi zrobiły wrażenie. Blondyn, Johanes Kampka, wyskoczył z Heglem, którego wpychają do głowy uczniom wraz z pojęciem ducha historii uosabiającego wielkość narodu niemieckiego. Chudzielec, Jonas Koperwas, przypomniał sobie coś z Heinego, lecz największe wrażenie zrobił cytat z Nietzschego, którego użył inny chłopak – o śniadej twarzy i nieco dłuższych włosach, Kurt Schneider:
– W synu staje się przekonaniem, co w ojcu jeszcze kłamstwem było.
Wtedy Weber zrozumiał, dlaczego nauczyciel kultury fizycznej tak bardzo się nim interesował.
– Tak, proszę pana, Herr Schneider to mój ojciec – przyznał odważnie chłopiec.
Cała klasa zamilkła.
– Powinieneś być więc dumny, że chodzisz do naszej szkoły – odparł Weber.
– Zabieram was na spacer do parku – oświadczył Weber.
Chłopcy radośnie na to przystali, a nauczyciel uznał, że po oświadczeniu młodego Schneidera trzeba rozładować w klasie sytuację. Mieli przed sobą teraz dwie godziny filozofii, więc profesor stwierdził, że najlepiej zrobić lekcję na łonie natury. Weber zerknął na biblioteczkę pełną pomocy naukowych, w tym przypadku tekstów filozoficznych. Wybrał bez wahania Obronę Sokratesa Platona. Doszedł do wniosku, że to ich wszystkich odblokuje. Postanowił zagrać wysokim tonem, odnosząc się bezpośrednio do etyki, a więc zakreślając najtrudniejsze, bo właśnie aksjologiczne wymagania, i chciał odnieść to do rzeczywistości, jaka ich otaczała.
Opuszczając szkołę, odnotował woźnemu godzinę w rejestrze wyjść. Wrzesień był piękny i ciepły. Poszli do parku. Weber kazał się rozłożyć na trawie między drzewami.
– Nie muszę was pytać, kim był Sokrates, ale chcę zapytać, czy oskarżenia, które doprowadziły do jego procesu, były słuszne?
Uczniowie podchwycili temat i od razu Weber zauważył, że ścierały się dwa sposoby myślenia. Pierwszy zakładał prymat państwa nad jednostką, a drugi nadawał jednostce prawo do decydowania o sobie. Jednak wszystkich zmroziła odpowiedź młodego Schneidera, który kłócąc się z kolegami o naturę zarzutów stawianych mędrcowi, rzekł im:
– Ja myślę, że Meletos oraz dwaj inni oskarżyciele, którzy stawiali zarzuty Sokratesowi, uosabiają zło, tkwiące nie w ludzkiej naturze, ale w społeczeństwie.
– Co masz na myśli, Herr Schneider?
Młody syn wuefisty popatrzył nauczycielowi w oczy.
– Mówię o złu, które tkwi w naszym narodzie.
Kilku uczniów popatrzyło po sobie, jak gdyby nie w pełni dowierzali swoim zmysłom. Młody Schneider przekroczył nieprzekraczalną granicę. Wszyscy przecież wiedzieli, jakim mrocznym bogom jego ojciec oddał serce i duszę. Jednak zdanie Kurta można było interpretować na dwa sposoby. Nie tylko dlatego, że młody Schneider miał najlepszą ocenę z logiki na sprawdzianie. Kto był złem? Czy plutokraci odpowiedzialni za wielki kryzys, który zepchnął sześć milionów mężczyzn w bezrobocie, a ich rodziny w nędzę i wystawanie w kolejkach po talerz zupy serwowanej przez jakąś kościelną lub świecką charytatywną kuchnię? A może socjaliści walczący o prawa robotnicze? A jeśli nie oni, to może partie nacjonalistyczne, w tym ostatnia – malarza z Monachium?
– Mówisz odważnie, Schneider – rzekł profesor Weber. – Co jednak masz na myśli, mówiąc o złu?
Schneider uśmiechnął się. Był zbyt inteligentny, by otwarcie mówić to, co myśli. Przecież w klasie znajdowali się różni chłopcy, wśród nich byli sympatycy Hitlerjugend, choć na razie nierozpoznani przez Webera, który ich uczył za krótko. Kurt zbyt dobrze znał rzemień swego ojca, którym stary Schneider, nazista i członek dawnych Freikorpsów, wbijał chłopakowi do głowy umiłowanie dla niemieckich cnót.
– Wolność polega też na tym, panie profesorze, że każdy może interpretować moje słowa tak, jak chce.
Weber zrozumiał, że czeka go walka o duszę tej klasy.
– Jak pan sobie radzi? – zapytał dyrektor Webera któregoś dnia jesienią, gdy ten stał na korytarzu przy oknie wychodzącym na obszerny plac wykorzystywany przez nauczycieli gimnastyki.
– Dziękuję, panie dyrektorze. Myślę, że początek jest dobry.
– Słyszałem, że wciąga pan uczniów w dyskusje.
– Wyłącznie filozoficzne.
Dyrektor Fernhuber uśmiechnął się pod nosem.
– Ma pan talent polemiczny.
Po czym odszedł spokojnym, flegmatycznym krokiem. Weber miał wrażenie, że dyrektor wysyła małe, zakodowane oznaki sympatii. W pewnej chwili profesor spojrzał na plac apelowy. Chłopcy stali w jednej kolumnie, prawie jak w wojsku. Wszyscy nosili takie same spodenki oraz białe podkoszulki na ramiączkach. Jakikolwiek inny strój był zakazany, a nauczyciele gimnastyki słynęli w niemieckiej szkole z bezwzględnej dyscypliny. Zresztą wielu z nich było weteranami Wielkiej Wojny, która zostawiła w nich niezabliźnione ukąszenia. Weber postanowił przyjrzeć się temu z bliska, zwłaszcza że dostrzegł chłopaków z klasy maturalnej, których uczył.
Pośrodku placu stał kozioł, przez który należało skoczyć. Nauczyciel kultury fizycznej przed wykonaniem tego ćwiczenia poczęstował uczniów oraz tych, którzy mimowolnie to mieli usłyszeć, jak Weber, patriotyczną tyradą:
– W szkole uczycie się różnych tak zwanych mądrości, ale ja wam mówię, że te mądrości są śmiechu warte! – krzyczał członek NSDAP i nauczyciel gimnastyki Christoph Schneider. – Ja wam mówię, że Niemiec musi wykazywać się żelaznym duchem! Ciałem twardym jak to żelazo!
– Panie profesorze – rzekł młody Schneider – ależ żelazo z natury jest kruche. Żeby zrobić stal, trzeba dodać równie kruchego węgla!
Klasa znieruchomiała. Jak gdyby tych chłopców poraził piorun. Stary Schneider zmierzył syna wściekłym wzrokiem i powoli, krok za krokiem, podszedł do niego, patrząc mu w oczy. Młody Schneider przyjął wyzwanie i cały czas patrzył we wściekłe oczy ojca.
– Jeśli jeszcze raz podważysz moje słowa, to popamiętasz...
Nie spodziewał się kontry syna, natychmiastowej i błyskotliwej.
– Jako uczeń spodziewam się od nauczycieli w naszej szkole odpowiedzi i zachęt zgodnych z logiką. Ja tylko uściślam, profesorze Schneider, pańską metaforę. To stal od Kruppa jest niemiecką marką twardości i niezawodności. Stal, a nie kruche żelazo.
Stary Schneider być może w domu potraktowałby syna pięścią, ale teraz przed frontem wszystkich chłopców w klasie nie mógł tego zrobić, choć zapewne bardzo żałował. Weber przypatrywał się tej scenie z uczuciem narastającego zdenerwowania. Zrozumiał, że młody Schneider toczy z ojcem realną wojnę, w której obie strony wierzą w to, co robią. I teraz patrzył na ten spektakl bez słowa, z posmakiem grozy.
Schneider dostrzegł Webera. Musiał zakończyć tę konfrontację.
– Masz skoczyć jak należy albo skopię ci tyłek w domu!
Kurt nabrał prędkości i skoczył przez kozioł bez problemu. Był proporcjonalnie zbudowany, dość szczupły, ale panował doskonale nad ciałem. Wykonaniu ćwiczenia nie można było zarzucić niczego. Jednak za nim stał syn rzeźnika Matthias Neudeck. Weber spojrzał na niego i wiedział od razu, że ten nie da rady. Przy wzroście metr siedemdziesiąt ważył może ze sto kilo. Potężny, kluchowaty, niezdarny, nikomu niewadzący i potulny jak baranek grubas, który od początku robił za klasowego głupka. Podobno do szkoły kilka lat wcześniej dyrektor Fernhuber przyjął go, bo ojciec Neudecka był właścicielem rzeźni, masarni i kilku sklepów z mięsem w Gleiwitz. A niepisaną zasadą szkoły było mieć w swych szeregach synów ludzi wpływowych w mieście.
– Herr Schneider, proszę, niech pan mnie zwolni z tego skakania – wychliptał Neudeck, ale jego prośba przyniosła skutek odwrotny od zamierzonego.
Stary Schneider nie znał takiego pojęcia jak litość.
– Za dużo nażarłeś się dziś wątrobianki, co?
– Nie lubię wątrobianki.
– Gówno mnie obchodzi, co jesz na śniadanie. Masz skoczyć – powiedział nauczyciel z naciskiem.
– Proszę pana, ja...
– Skoczysz albo przez tydzień zostajesz w kozie!
Kozą nazywano piwnicę pod szkołą, gdzie Schneider przetrzymywał krnąbrnych w jego pojęciu uczniów.
– Proszę pana, bardzo proszę...
Chłopcy z klasy podchwycili temat.
– Zobaczymy, jak trzęsie się słonina – syknął Kampka, ulubieniec nauczyciela. – Rusz dupsko, pieprzony spaślaku!
Neudeck musiał wykonać ćwiczenie. Schneider raz jeszcze wyjaśnił, co ma zrobić, ale wiedzieć a zrobić – to są dwie różne rzeczy. Niezdarnie rozpoczął nabieg i zamiast skoczyć, nadział się na kozioł. Weber patrzył z niesmakiem na salwy śmiechu, które wstrząsały chłopcami z klasy.
– Ty klucho!
– Ty pieprzona cioto!
– Twoje dupsko jest jak katafalk! – krzyknął Kampka, wybijając się w obelgach spośród szyderstw chłopaków z klasy.
Weber chciał zainterweniować. Myślał o tym. Ale nie znał do końca uczniów i nie docenił tego, że Neudeck już trochę przywykł do szkolnego okrucieństwa. Wrócił na miejsce i rozpoczął nabieg raz jeszcze. Zdążył się odbić, ale zamiast skoczyć przez kozioł, wpadł na niego i usiadł okrakiem jak na jakimś koniu na biegunach. Klasa dosłownie tarzała się ze śmiechu na placu. Schneider zaczerwienił się na twarzy z wściekłości.
– Ty gruba pizdo – syknął, nie zważając na to, że Weber stał już w pobliżu drzew i wszystko dokładnie słyszał.
Weber miał coś powiedzieć, gdy powstrzymał go silny głos z tyłu:
– Nawet niech pan się nie waży!
Profesor odwrócił się. Za jego plecami stał nauczyciel, który przypatrywał mu się w pokoju nauczycielskim podczas rozpoczęcia roku szkolnego. Szczupła twarz i duże, głęboko osadzone oczy nadawały mu jakiś niejednoznaczny i trudny do oceny powab smutku. Człowiek ten nosił starannie wyprasowaną koszulę oraz elegancką, choć nie ekstrawagancką marynarkę z tak delikatnej i cienkiej wełny, że można było od razu poznać bywalca sfer wyższych lub bardzo bogatego mieszczanina. Weber znał ten typ ludzi.
– A to z jakiego powodu?
– To nie jest najgorsze zło, jakie istnieje w tej szkole. Nie zdoła pan przeciwdziałać Schneiderowi, jeśli o to panu chodzi, skazując tego otyłego chłopaka na ostracyzm w klasie.
– To, co robi Schneider, jest niedopuszczalne.
Odpowiedź była błyskawiczna i zupełnie zaskoczyła Webera.
– To, co robi Schneider, jest powszechne w niemieckich szkołach. Czy pan zdaje sobie sprawę, kolego, z czasu, w jakim pan żyje?
– Staram się rozeznawać prawdę, gdy ją widzę. A tu... – Weber wskazał ręką na ucznia Neudecka – ...widzę, jak nauczyciel znęca się nad uczniem. To haniebne dla tych, którzy się z tego śmieją!
– Proszę nie podnosić głosu – rzekł twardo nieznajomy nauczyciel. – Neudeck poradzi sobie, bo jest dla tej społeczności szkolnej swoisty. Są inni uczniowie, którzy za chwilę mogą stać się uczniami trzeciej kategorii, tak jak setki tysięcy ludzi w tym kraju. Słyszę od uczniów, że prowadzi pan wciągające zajęcia. Proszę wykorzystać swój potencjał do tego, żeby pomóc im w byciu ludźmi.
– W byciu ludźmi?
– W obronie człowieczeństwa – rzekł ów drugi nauczyciel. – Miarą naszego czasu nie są subtelności Heideggera z jego Bycia i czasu[9], tylko książka austriackiego przybłędy, który ten kraj zniszczy. Dziwię się, że muszę mówić panu takie rzeczy otwarcie. Od filozofa wymagałbym więcej finezji w rozumieniu sensów między zdaniami.
Weber musiał przyznać, że ta argumentacja miała siłę.
– Nie wiedziałem. Myślałem, że dyrektor Fernhuber skutecznie przeciwstawia się NSDAP.
– Och, gołąbku, ciszej, na Boga! Nazwy są niebezpieczne. Ja mówię brunatna hołota.
– Też niezbyt subtelnie.
– Ale za to dosadnie – odparował nieznajomy. – Zapewniam kolegę, że Fernhuber nie kiwnie palcem, gdy przyjdzie czas. To stary pruski nacjonalista, który nie przyjmuje do szkoły Polaków, choć jak zapewne pan wie, w okolicach Gleiwitz oraz w samym mieście mieszka ich bardzo wielu. Granica obeszła się z nimi dość brutalnie w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku.
– Tak jak z naszymi po polskiej stronie – odparł Weber.
– Gwarantuję panu, że jest im lepiej w Polsce jako mniejszości niż Polakom u nas.
Nieznajomy zapewne długo jeszcze mógłby mówić o meandrach i złożoności Gleiwitz, ale do uszu wszystkich doszedł ryk starego Schneidera.
– Złaź, gamoniu, z tego kozła!!!
Zmęczony, spocony Neudeck powlókł się na miejsce, a Schneider pozwolił sobie na małą, wściekłą tyradę, jak to z powodu grubasa nie zdążył zrealizować wszystkich zaplanowanych na tę lekcję ćwiczeń. Zadzwonił dzwonek i chłopcy pomaszerowali do stojącej po lewej stronie i połączonej ze szkołą sali gimnastycznej.
– Nie zdążyłem się przedstawić – rzekł nieznajomy. – Nazywam się Joachim Klemper i uczę języka niemieckiego i historii Niemiec.
Weber natychmiast wyciągnął rękę. Klemper ją uścisnął. Miał delikatne i spocone dłonie. Weber nie lubił takich dłoni i żałował, że nie mógł wytrzeć swoich chusteczką.
– Cóż, nie we wszystkim zapewne się zgadzamy, ale będziemy razem uczyć w tej szkole i dbać o dobro młodzieży.
– Mamy walczyć o ich człowieczeństwo. Nim minie rok, przyzna mi pan rację – odparł Klemper.
Młody Schneider przyjaźnił się w klasie z Johanem Nemeczkiem, synem fabrykanta z Gleiwitz – szczupłym, niewysokim blondynem o wybitnych zdolnościach matematycznych. Gdy byli w klasach młodszych, Kurt Schneider korzystał czasem z pomocy Nemeczka na sprawdzianach z matmy. Istniała doprawdy dla nauczycieli w tej szkole zawstydzająca liczba sposobów ściągania, których uczniowie używali podczas sprawdzianów. Układ z Nemeczkiem był dwustronny, ponieważ syn fabrykanta nie miał talentu do łaciny i greki, a te języki starożytne uchodziły za nadzwyczaj trudne. Więc młody Schneider, któremu nauka owych przedmiotów przychodziła z łatwością, pomagał Nemeczkowi na łacinie. Obaj natomiast dość serdecznie, jako jedyni w klasie, kolegowali się – choć przyjaźnią nie można było tego nazwać – z grubym Neudeckiem. Ten zaś za pomoc w przedmiotach, z którymi sobie nie radził – a były nimi oczywiście matematyka, fizyka oraz języki klasyczne – rewanżował się wyrobami wędliniarskimi ze sklepu ojca. Można było się z tego śmiać, ale w Niemczech w dobie kryzysu – gdy życie codzienne setek tysięcy ludzi znaczyło odstawanie w kolejkach po darmową zupę gotowaną przez parafie, codzienne niedojadanie lub rozgrzebywanie śmietników w poszukiwaniu resztek z talerzy bogaczy – taka samopomoc uczniowska często sprawiała różnicę. Ojciec Schneidera rzadko bywał w domu. Szwendał się ze swoimi brunatnymi zakapiorami po Gleiwitz, i to w okresie gorącego kryzysu politycznego. Było jasne, że rząd kanclerza Brüninga nie utrzyma się do jesieni. Zresztą wszystkich jesienią 1932 roku zaprzątały wybory prezydenckie – kto wygra? Hitler czy Hindenburg?
Te wielkie pytania miały jednak dla uczniów znaczenie drugorzędne.
– Zachowałeś się odważnie, Kurt – zaczął Nemeczek, który znał przyjaciela i wiedział, że najpierw trzeba mu trochę pochlebić, żeby móc go potem bezpiecznie skrytykować.
– Dziękuję, stary – rzekł Kurt Schneider, upijając łuk oranżady z butelki z kapslem.
Lubili oranżadę. Zawsze zbierali drobne, żeby po szkole pójść razem na most nad torami kolejowymi Hindenburgbrücke i z góry patrzeć na przejeżdżające pociągi, powygłupiać się i pogadać o dziewczynach.
– Ale zgodnie z regułą złotego środka Arystotelesa odwaga to stan pośredni między głupią brawurą i tchórzostwem. Wydaje mi się, że twój dzisiejszy wyczyn – powiedział z flegmatycznym spokojem Nemeczek – jednak wychyla się w stronę brawury.
– Nie lubię być krytykowany – odparł natychmiast Kurt Schneider.
– Nikt nie lubi. Ale jesteśmy przyjaciółmi, a właśnie przyjaciele mogą mówić sobie czasem trudne rzeczy – oświadczył tonem poważnym, z nutą troski w głosie Nemeczek.
– Do czego się przyczepiasz?
– Przyczepiam? Nie, Kurt, ja się o ciebie troszczę.
– Troszczysz się?
– Tak, stary cię w domu kiedyś zabije przez te twoje prowokacje – rzekł Nemeczek.
Kurt westchnął. Znów upił łyk oranżady.
– Nienawidzę go – powiedział cicho.
– Twój stary jest jednak lubiany w klasie. Uczy sportu, jak być żołnierzem.
– Bo przyciąga do siebie takich samych debili jak on sam – odparował gniewnie Kurt. – Zawsze wygłasza te pieprzone slogany o narodzie. Jak gdybym słyszał tę świnię Goebbelsa.
– Leje cię?
– Tak, rzemieniem – odparł młody Schneider. – Kiedyś płakałem, bo sprawiał mi ból. Ale teraz, kiedy mnie leje, zachowuję spokój, żeby ten skurwiel nie pomyślał, że może mnie złamać. I wtedy bije jeszcze mocniej. Pokażę ci.
Kurt ściągnął marynarkę – wszyscy uczniowie chodzili do szkoły w mundurkach – podciągnął koszulę do góry i pokazał swoje umięśnione plecy. Wyraźnie odciskały się na nich fioletowe smugi krwawych wybroczyn. Jedne nie zdążyły się zagoić, gdy plecy Kurta rozpalały drugie, bo tatuś znów wychowywał swojego syna na dobrego Niemca i Ślązaka.
– O rany! – zapiszczał Nemeczek. – Dostajesz straszne baty od swojego starego. Ja bym tego nie wytrzymał.
– Ty nie – odparł Kurt i popatrzył przyjacielowi w twarz. – Ale ja muszę to wytrzymać, żeby w końcu kiedyś ojcu przypierdolić.
– Dlatego chodzisz na boks? Chcesz też przywalić staremu?
– Tak. Ale nie mam teraz czasu. Za osiem miesięcy matura.
– Niestety – westchnął Nemeczek, zabierając z ręki Kurta butelkę oranżady, z której tęgo pociągnął. – Jednak to nie zmienia faktu, że boję się o ciebie. Ja na przykład nie poruszam w ogóle z moim starym żadnych tematów politycznych. Nie chcę zostać ukarany i jest mi dobrze.
– To się nazywa oportunizm – odparł Kurt. – Jak szczerze, to szczerze.
– Pamiętaj, że zawsze możesz ze mną pogadać – przypomniał Nemeczek.
Oranżada się skończyła.
– Muszę lecieć. Widzimy się w szkole – pożegnał się Kurt, znikając w popołudniowym powietrzu na Hindenburgbrücke.
Pociąg Kolei Śląskich relacji Częstochowa – Gliwice zatrzymał się na peronie pierwszym. Drzwi pociągu otworzyły się i zaczęli wypływać z niego ludzie, oddalający się szybko do swoich własnych spraw. To nowy dworzec. Gliwice chcą się przeistoczyć jak larwa w coś nowego – w nowe ciało, nową duszę, lecz jak dotąd te powierzchowne zmiany zmiotły tylko wszystkie drzewa z centrum. Dzisiaj ludzie mają jakąś zadziwiającą pasję wycinania drzew w Gliwicach, a nieliczni mieszkańcy walczą o to, by uratować Wilcze Doły, jedno z ostatnich cudownych miejsc do spacerów. Ale to tylko pozory, ponieważ cielsko miasta wciąż przykrywa to, co stare. A tymczasem to, co stare, nie zawsze jest martwe, nie zawsze trąci naftaliną, nie zawsze jest godne pogardy. Nowe ma prymat nad starym tylko w umownym znaczeniu słów. Gdy je udręczyć, wycisnąć z nich nie tylko podstawowy sens, ale i to, co poza nim... Czasami stare, pozornie nieżywe miasta żyją wewnątrz własnym życiem, kryjąc w sobie to, co okrutne, złe i potworne. Gliwice mają wewnątrz swojej istoty takie drugie życie, którego nie naruszył wiatr historii, obchodzący się z tym miastem tak okrutnie.
Mężczyzna, który wysiadł z pociągu, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, był szatynem, krótko ostrzyżonym i nosił starannie wypielęgnowaną brodę. Marcin Burdyga ogłoszenie o pracy znalazł na stronie internetowej śląskiego kuratorium oświaty. Zobaczywszy przyjemny anons dyrektora liceum w Gliwicach, nie wahał się ani chwili. Od kilku miesięcy nie był nigdzie zatrudniony, a wcześniej pracował jako wolontariusz w Muzeum Auschwitz-Birkenau – w archiwum. Praca ta była na swój sposób fascynująca, ale wyczerpująca psychicznie. Burdyga nie sprawiał wrażenia człowieka delikatnego, lecz taki w istocie był. Uznał, że szkoła to coś nowego, a uczenie młodych ludzi historii, w tym tych tragicznych lat II wojny światowej, uważał za o wiele ciekawsze. Wysłał swoje CV bez większej nadziei na zdobycie etatu, ale miał nadzieję choć na kilka godzin w szkole. Nieoczekiwanie, w czasie wizyty Burdygi w Krakowie (robił doktorat z wolnej stopy na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Pedagogicznego), dyrektor szkoły w Gliwicach zadzwonił.
– Panie Marcinie – rzekł – potraktujmy tę rozmowę jako kwalifikacyjną. Przekonało mnie pańskie CV, zapraszam do mnie do Gliwic, omówimy szczegóły pańskich godzin.
Jak nie pojechać na taką rozmowę, zwłaszcza że miała dotyczyć konkretów? Dyrektor wydawał się miły. Marcin wybrał się do Gliwic następnego dnia rano. Nie znał miasta, nadłożył więc drogi, ale dotarł na czas na ulicę Wrocławską. Zatrzymał się przed budynkiem – starym, neogotyckim, o pięknie zarysowanych oknach korytarza przypominających okna średniowiecznych kościołów. Dach szkoły został wykonany z eleganckiej czerwonej dachówki, ale gzymsy, zdobienia i rzeźba potężnej głowy jakiegoś fantastycznego stwora, wzorowana na rzygaczach średniowiecznych katedr, sprawiały wrażenie wielkiej solidności. Burdyga mógł jedynie przypuszczać, z jakiego czasu ów budynek pochodzi. Nad wielkimi, masywnymi drzwiami, których zapewne nie powstydziłoby się niejedno ministerstwo w Warszawie, widniał napis:
LICEUM OGÓLNOKSZTAŁCĄCE
IMIENIA KSIĘCIA JÓZEFA PONIATOWSKIEGO.
Pewnie budynek poniemiecki, ale patron zobowiązuje – pomyślał Marcin, nie zastanawiając się nad tym, jakie dramaty ludzkie kryją się w dziwnych, występujących w języku polskim przymiotnikach „poniemiecki” i „pożydowski”.
Był już lipiec, a więc wakacje. Marcin nie chciał wyjść na sztywniaka, więc wsunął stopy w eleganckie sandały, oczywiście bez skarpetek, które noszone z sandałami podobno wyglądają idiotycznie, pretensjonalnie i świadczą o złym smaku. Do tego letnie, jasne bawełniane spodnie oraz markowa koszulka w kolorze czarnym.
Wszedł po schodach i nacisnął dzwonek. Drzwi zgrzytnęły i otworzyły się. Marcin znalazł się w ciemnym korytarzu, rzeczywiście zdradzającym starość szkoły. W gablotach wisiały gazetki, ale on nie miał teraz czasu, żeby na nie popatrzeć. Udał się na pierwsze piętro. Drzwi do sekretariatu były otwarte i przyblokowane, aby dawać przewiew powietrza. Było przecież upalnie tego dnia. Burdyga wszedł do środka. Sekretariat znajdował się w wąskim pomieszczeniu i ustawiono w nim dwa biurka, jedno za drugim, a z szeroko otwartego okna wpadało świeże powietrze. Sekretarka spojrzała na niego beznamiętnie.
– Czy pan w sprawie pracy?
– Tak, nazywam się Marcin Burdyga.
– Pan dyrektor Czesław Pawlak pana oczekuje. – Sekretarka wskazała ręką drzwi na końcu małego korytarza po prawej stronie.
Burdyga się tam skierował. Gabinet dyrektora był bardzo duży i Marcin od razu pomyślał sobie, że kiedyś musiała tu być sala wykładowa. Na ścianach widniało może ze dwadzieścia wielkoformatowych zdjęć z jakichś zawodów sportowych, oprawionych w tanie ramki, co można było poznać po wystających papierowych podkładach. Ale to był tylko jeden z detali, na które Marcin pilnie zwracał uwagę. Był zdenerwowany, bo zawsze w takich chwilach jego osobowość nie pozwalała mu zapomnieć, że porażki przychodzą szybko po zwycięstwach.
– Dzień dobry...
– Niech pan siada, panie Marcinie – rzekł pochylony nad laptopem dyrektor.
Burdyga nie przywykł do tak szybkiego spoufalania się, bo „panem Marcinem” to on był dla sąsiada, którego znał dziesięć lat, ale zagryzł wargi. Ważna była praca, a ta miała być pierwszą w jego życiu etatową i ze wszystkimi świadczeniami. Miał dwadzieścia siedem lat i dotąd w III RP pracował tylko na zlecenie lub umowę o dzieło.
Usiadł, a dyrektor jeszcze przez chwilę coś liczył.
– Dwa tysiące dwieście złotych.
– Co przepraszam?
– Tyle pan zarobi – rzekł dyrektor Pawlak i podniósł wzrok.
Dopiero teraz Burdyga, który lubił przypatrywać się ludzkim twarzom, mógł należycie przeanalizować twarz i ubiór dyrektora Pawlaka. Z pewnością nie wyglądał on jak profesor uniwersytecki – świadczył o tym zegarek Orient Star, bardzo ekskluzywny, za co najmniej kilka tysięcy. Marynarka polska, z Bytomia, szyta na miarę, koszula dobrej polskiej firmy, w kratkę, ale bez krawata, co zapewne miało sprawiać wrażenie bezpośredniości. Jednak na owalnej twarzy dyrektora malowała się jakaś pospolitość, której znaczenia Burdyga nie umiał jeszcze zrozumieć.
– Ja przychodzę do szkoły nie dlatego, żeby zarabiać... – Marcin poczuł się bardzo zmieszany. – Oczywiście za pracę jest konieczne wynagrodzenie, ale ja chcę pracować w szkole, ponieważ czuję, że mam do tego powołanie.
Dyrektor się uśmiechnął. Ilu on już widział takich żółtodziobów!
– To bardzo ładnie pan uważa. Wie pan, ilu ludzi w pana wieku jest na pana miejsce?
– Pewnie wielu. Jak pan zapewne wie... moje CV...
Dyrektor pokręcił głową.
– Pana CV jest w porządku, mówiliśmy o tym telefonicznie. Ilu? Niech pan zgaduje.
– Pięciu?
– Ani jednego.
– Co proszę?
– Ani jednego nauczyciela stażysty w pana wieku. Średnia wieku moich nauczycieli, a mówimy o wiodącym liceum w naszym mieście, wynosi powyżej pięćdziesiątki. Nauczyciele kończą się jako grupa zawodowa. Nikt nie chce przyjść do trudnej, odpowiedzialnej pracy z młodymi ludźmi za taką gównianą kasę, za przeproszeniem.
Burdyga nie wiedział, co ma odpowiedzieć. On chciał dostać tę posadę. Bardzo tego chciał.
– Czy pan wie, co pana czeka?
– Myślę, że rozumiem młodzież. Jestem z tego samego pokolenia, jeśli liczyć, że pokolenie to dwadzieścia lat. Mam wiedzę i potrafię snuć opowieści.
– Doprawdy? Tak w towarzystwie?
– Nie, nie zrozumiał pan, panie dyrektorze. Ja piszę.
– Co pan pisze? Listy?
Marcin nigdy nie należał do osób specjalnie odważnych w chwaleniu się tym, co robi.
– Piszę powieści.
– O, to niesamowite. Zatrudniam pisarza. – Dyrektor się uśmiechnął. – A jaki kierunek pan uważa za godny swego pióra?
– Piszę kryminały.
– O, to może pan o Gliwicach napisze?
– Niestety, nie znam miasta. Jestem tutaj po raz pierwszy w życiu. Ale z przyjemnością sprezentuję panu moją powieść.
– To miłe. – Czesław Pawlak znowu się uśmiechnął, po czym chwycił za słuchawkę telefonu i wybrał numer. – Edyta – odezwał się – chodź tutaj do nas. Poznasz pana Marcina.
Burdyga skonstatował, że dyrektor zwraca się do innych nauczycieli po imieniu, a to znaczy, że jest z nimi na przyjaznej i może nawet osobistej stopie. Jednak zastanowiło go – jako pilnego studenta ludzkich charakterów – kim jest człowiek, który ma być jego przełożonym. Na pewno jest elegancki, ale czy za tą wykreowaną posturą i drogim zegarkiem kryje się wizjoner, który chce tworzyć szkołę przyszłości, czy pozbawiony wyobraźni biurokrata? Na to pytanie Marcin Burdyga nie mógł jeszcze znać odpowiedzi.
Po chwili drzwi się otworzyły i do gabinetu dyrektorskiego weszła kobieta. Miała na oko czterdzieści kilka lat. Nosiła spodnie dżinsowe i lekki sweter w kolorze écru. Marcin spojrzał na jej twarz i wydawało mu się, że widział ją niezliczoną ilość razy na dworcach, w sklepach lub w kościele. Rysy bez wyrazu, bez żadnych osobistych cech piękna lub brzydoty – pomyślał. Przeciętna polska twarz, którą można spotkać wszędzie w naszym kraju.
– To pani Edyta Piołunowska, nauczycielka historii i WOS-u. Będzie opiekunem pańskiego stażu – rzekł dyrektor.
– Miło mi panią poznać. – Burdyga chciał powiedzieć coś sympatycznego.
Piołunowska przywitała się i usiadła na krześle, które sama sobie przystawiła do dyrektorskiego biurka. Marcin odczytał ów gest jako znak, że dyrektor pozwala tej nauczycielce na dużo.
– Mam nadzieję, że będziemy mieć wspólną pasję, jaką jest historia.
Na te słowa Burdygi nauczycielka też nie odpowiedziała, ale przypatrywała się nowemu stażyście bardzo uważnie. On czasami nie rozumiał reakcji innych ludzi. Zdawało mu się jednak, że Piołunowska robiła to, co kazał jej dyrektor i nie przyszła do gabinetu z własnej i nieprzymuszonej woli.
– Musi pan do dziesiątego dnia po nawiązaniu stosunku pracy oddać plan rozwoju zawodowego stażysty – powiedziała swoim cichym, pozornie miłym głosem. – Jak wspomniał już pan dyrektor, będę pana opiekunem stażu.
– Liczę zatem na rozwój wspólnych zainteresowań.
Marcin tego nie zauważył, ale dyrektor i Piołunowska wymienili po raz pierwszy spojrzenia. Pracowali razem zapewne już od lat i znali się świetnie. Burdyga nie mógł tego wiedzieć, ale Edyta Piołunowska dostała pracę w tej szkole z polecenia cioci, która pracowała w urzędzie miasta. Łapka łapkę myje w takich środowiskach. Marcinowi nikt jednak niczego nie dał nigdy za darmo. Do wszystkiego dochodził sam.
Dla niego mówienie o pasji historycznej, jeśli już jest się nauczycielem historii, było tak oczywiste jak oddychanie. Wyobrażał sobie, że historycy w szkole średniej trzymają się razem, bo łączy ich właśnie muza historii Klio – rozmawiają o najnowszych książkach, filmach, wystawach. Tak jego zdaniem powinna funkcjonować współpraca w każdej normalnej szkole. W ten sposób może narodzić się przyjaźń, a na jej bazie prawdziwa szkoła historyczna, czyli spór o historię, który może pociągnąć uczniów.
– Na razie mamy przed sobą pana staż i zobaczymy, jak pan sobie poradzi – zbyła go Piołunowska.
– Pani Edyta pożyczy panu podręczniki, jeśli ich pan nie ma – dodał dyrektor.
– A jak mógłbym zdobyć własne?
– Musi pan zarejestrować się na stronie internetowej wydawnictwa. Wówczas otrzyma pan egzemplarze pokazowe – odparła nauczycielka.
Włączył się dyrektor.
– Teraz à propos pana etatu. Tak się złożyło, że poszedł na emeryturę profesor Sekuła. Dostanie pan jego godziny. To będzie dla pana prawdziwe wyzwanie.
– W której klasie?
– Pierwszej po gimnazjum, drugiej i trzeciej dwujęzycznej i pierwszej mat-fiz. W klasach dwujęzycznych będzie mieć pan rozszerzenia. To trochę starsza młodzież. W tych klasach części materiału z historii, czyli historii powszechnej, uczymy po angielsku.
– Nie będę mieć z tym problemu.
– Na to liczymy – kontynuował dyrektor. – Uważamy, że język obcy jest po prostu narzędziem. Im bardziej młodzież się z nim osłucha na różnych przedmiotach, z tym lepszym skutkiem wejdzie w głęboką znajomość języka angielskiego. W klasie maturalnej chcemy, by uczniowie przystąpili do egzaminu Cambridge co najmniej na poziomie advanced.
Burdyga skinął głową na znak, że na to przystaje. Cóż zresztą zostało mu innego?
– Oczywiście, panie dyrektorze.
– Do końca wakacji proszę, aby dla klasy dwujęzycznej przygotował pan własny program.
– Oczywiście.
Burdyga nigdy wcześniej nie pisał programu szkolnego. Z tego, co się orientował, nauczyciele zazwyczaj korzystali z gotowych już programów przygotowywanych przez wydawnictwa, więc miało to być dla niego dodatkowe wyzwanie.
– Umowę podpiszemy od pierwszego września – dodał na zakończenie dyrektor. – Pani Edyta pokaże panu pokój nauczycielski. Jako opiekun stażu wyznaczy panu szafkę na pańskie rzeczy.
– Dziękuję.
Formalności stało się zadość. Burdyga chciał jakoś zagadać do nauczycielki, ale bez dyrektora była jeszcze mniej rozmowna. Pokazała mu pokój, który znajdował się za ścianą sekretariatu. Była to niegdyś duża sala wykładowa. Marcin miał wiele pytań i rad byłby zamienić kilka słów na temat historii szkoły i tego, jak się tutaj pracuje. Ale na próżno.
– Wybierze pan sobie którąś z szafek na dole.
Burdyga podszedł i zauważył, że wszystkie były otwarte. Znajdowały się w nich jakieś szpargały, kubki, kawy i herbaty w puszkach, kartki papieru, zaschły cukier. Zdumiał się. Czy tak ma wyglądać jego szafka? Od kogo ma wziąć klucz? Chciał zadać Piołunowskiej to pytanie, ale zauważył, że zajęła się sobą. Szukała czegoś w torebce.
– To ja już pójdę – powiedział.
Nie odpowiedziała.
– Do widzenia – rzekł na odchodne i usłyszał jakieś niewyraźne do zobaczenia czy coś w tym stylu.
Taki był jego pierwszy kontakt ze szkołą. Wychodząc, miał niejasne przeczucie, a potem wrażenie, że opiekunka jego stażu patrzyła na niego dziwnie. Nie jak na ucznia, młodego kolegę czy innego historyka, który może mieć ciekawą wiedzę, lecz jak na... wroga.
Ale Burdyga z natury ufał nowo poznanym osobom. Ludzie nie mogą się tak zachowywać na samym początku czyjejś pracy. Może była zmęczona, może miała zły dzień? Na pewno to ciekawa osoba, od której wiele się nauczy. Wrócił do domu i zaczął pisać plan rozwoju zawodowego stażysty oraz własny program. Już pracował, choć nie podpisał jeszcze swojej wymarzonej umowy.
Marcin musiał się częściowo przeprowadzić do Gliwic, ale z braku środków finansowych nie mógł wynająć mieszkania na rynku komercyjnym. Gliwice to miasto akademickie, a studencki popyt na kwatery wyśrubował ceny mieszkań. Znalazł zatem hotel pracowniczy przy gliwickim zespole szkół hotelarskich i tam zamieszkał w pokoju – z łazienką i ubikacją na korytarzu. Siedemset złotych. Jedna trzecia pensji na rękę nauczyciela stażysty.
Pierwszego września rzeczywiście podpisał umowę. Mimo strasznego deszczu, który nieustannie zalewał miasto w tym dniu, Burdyga w dobrym nastroju wybrał się na pierwszą w swoim życiu konferencję rady pedagogicznej. Została zorganizowana jak zwykle w jednej z sal wykładowych. Tej największej. Ale i tak trzeba było dostawić krzesła, ponieważ trudno było zmieścić razem przy wąskich stołach ponad pięćdziesiąt osób. Dyrektor spóźnił się piętnaście minut, więc zasada kwadransa akademickiego, jak widać, obowiązywała także w tym liceum. Po raz pierwszy Marcin mógł zobaczyć wszystkich nauczycieli. Nikogo nie znał, a on sam też był dla nich nieznajomym, homo novus. Po raz pierwszy mógł również doświadczyć nudy konferencji w szkole. Dyrektor czytał prezentację z laptopa. Przy przepisach prawa oświatowego Burdyga właściwie się zgubił, ale głupio mu było zapytać kogokolwiek. Pod koniec konferencji dyrektor go przedstawił:
– Pan Burdyga jest za profesora Sekułę. Będzie stażystą Edyty Piołunowskiej.
Dopiero wtedy wszystkie oczy spojrzały na niego. I choć Marcinowi wydawało się, że świdrują go na wylot, wcale tak nie było. Nauczyciele po prostu zobaczyli kogoś nowego. Kilku z nich pomyślało zapewne coś w stylu: zobaczymy, kiedy młodego pożre system. Bo system pożera wszystkich – jednych wcześniej, drugich później.
Z perspektywy konferencji rady pedagogicznej nauczyciele dzielą się na trzy rodzaje. Pierwszym z nich są ci, których system pożera natychmiast. Idealnie się podporządkowują, a przez to mają w szkole dość monotonne, acz niezmącone niczym życie, spokojnie wchodzą na niewysokie przecież szczeble kariery zawodowej. Cóż to bowiem za awans społeczny i zawodowy, kiedy stażysta zaczyna od dwa tysiące dwieście, a kończy – po dziesięciu bez mała latach – swój awans zawodowy tytułem nauczyciela dyplomowanego, co oznacza, bez żadnych dodatków, trzy tysiące dwieście netto. Nauczyciele pierwszego typu, szybko pożarci przez system szkolny, niczym szczególnym się nie wyróżniają przez całe życie zawodowe. Czasami mają wychowawstwo, czasami wpadnie im jakiś olimpijczyk (jeśli szkoła w ogóle ma takowych). Generalnie są podporządkowani, układni, dla dyrekcji – na zawołanie. Dyrektorzy lubią wybierać sobie spośród nich wice, ponieważ taki zastępca nigdy się nie buntuje, nigdy nie zdradza swojego pryncypała, nigdy nie kopie pod nim dołków. To idealny materiał na nijakiego nauczyciela. Nie pamięta się go, kończąc liceum. Gdy taki nauczyciel po wielu latach umiera, nie zjawia się zbyt wielu wychowanków na pogrzebie, a dyrekcja przysyła kolejnego wice. Ogólnie – ktoś taki kiedyś był, zaistniał w czasoprzestrzeni, ale niczego ciekawego o nim powiedzieć nie można.
Drugi typ nauczyciela w Polsce to typ opierający się systemowi przez jakiś czas. Zawiera przyjaźnie, przez kilka lat potrafi ciągnąć wychowawstwo, idiotyczną ewaluację wewnętrzną, której nikt realnie nie potrzebuje w szkole, czyli w przestrzeni, w której oddychają i przeżywają swoje małe dramaty nauczyciele. Taki typ organizuje wycieczki, konkursy, przygotowuje akademie, będące zmorą polonistów i historyków, plastyków oraz muzyków. Po kilku latach takiej pracy kilkanaście godzin na dobę, kosztem własnego życia, kosztem relacji z żoną lub mężem, chłopakiem lub dziewczyną, następuje nieunikniony kryzys. Wszystko się wypala, cały wewnętrzny żar przygasa, a człowiek zdaje sobie sprawę, że to, co robi ponad to, co musi robić, jest potrzebne dokładnie nikomu do niczego. Akademie w poważaniu mają i dyrekcja, i koledzy, a uczniowie totalnie je olewają. Konkursy nie sprawiają radości. Z czasem taki typ staje się swoim własnym przeciwieństwem, nauczycielem wypalonym przedwcześnie, pożartym przez rutynę, doskonale znającym układ sił w szkole – kto jest aktualnie w łasce jaśnie panującego, a kto właśnie z niej wypadł. Tacy nauczyciele stają się zgorzkniali, chodzą do pracy tylko z powodu wewnętrznego lenistwa. Im dłużej opierali się systemowi, tym później stają się ludźmi trwającymi przy przyzwyczajeniu, niechcącymi już nic zmieniać w swoim życiu. I robi się za późno na zmianę zawodu i zaczynanie wszystkiego od zera. Zazwyczaj taki etap następuje między czterdziestką a pięćdziesiątką. To cynicy, rozpoznający siebie nawzajem, tworzący czarcie koła w pokoju nauczycielskim, gdzie każdy gest, słowo – szczególnie młodych adeptów zawodu – jest na bieżąco analizowane i omawiane, oczywiście pod nieobecność obmawianych. Właśnie tacy ludzie, którzy we wczesnym stadium bycia nauczycielem dali z siebie wszystko, grzebią ten zawód. Im nic się już nie chce. Oczywiście w tym stadium można wykonywać obowiązki perfekcyjnie i mieć sukcesy pedagogiczne. Tylko że we wnętrzu takiego nauczyciela wszystko jest skończone. Wewnątrz jest już martwy.
I wreszcie trzeci typ – nigdy nie poddający się człowiek niepokorny, nie podporządkowujący się dyrekcji, nie traktujący uczniów jak kłopotu, z którym trzeba przemęczyć się pięć dni w tygodniu, dziesięć miesięcy w roku. Ten typ nauczyciela wyróżnia się w każdej szkole, w której pracuje. Jest nietuzinkowy, ma mocną i na swój sposób szaloną osobowość. Przedmiot, którego uczy, nigdy nie męczy i zawsze fascynuje. Tacy ludzie są z reguły najbardziej zapamiętywani przez uczniów, którzy w większości traktują swoich nauczycieli jako zło konieczne, ale potrafią zobaczyć i docenić prawdziwą pasję, ironię wobec samego siebie, autentyczność bycia. Ci nauczyciele mają w domu albo bardzo ułożone życie rodzinne, albo są samotni, bo szkoła stanowi dla nich osobliwy narkotyk, bez którego nie są w stanie żyć. Ciągną ją do przodu w każdych okolicznościach, bo układy, intrygi, podgryzanie się nie stanowią dla nich meritum istnienia. I właśnie tacy ludzie płacą za pracę w szkole cenę najwyższą. Są zazwyczaj nielubiani przez dyrekcję, ale jednak szanowani, bo dostarczają olimpijczyków i stanowią o duszy szkoły. Dobry dyrektor, choć może takiej osobowości nie lubić, wie, że to sól szkoły i nie pozwala nikomu owego nauczyciela tknąć. Dyrektor, który jest idiotą, pozwoli go jednak zadziobać typowi drugiemu. Nauczyciele drugiego typu nienawidzą takich szkolnych szaleńców najbardziej, bo przypominają im, kim sami kiedyś byli i kim teraz się stali.
Tych pięćdziesięciu kilku ludzi miało stanowić teraz świat pracy Marcina Burdygi, żółtodzioba i stażysty, który na razie nie zdawał sobie sprawy z zasad rządzących mikroświatem pokoju nauczycielskiego.
Mijał pierwszy tydzień pracy Marcina Burdygi. Oczywiście plan rozwoju zawodowego stażysty oddał wcześniej, niż musiał. Tak samo jak własny program, o który prosił dyrektor. Edyta Piołunowska na pytanie, czy przeczytała ten plan, powiedziała, że na wszystko przychodzi swój czas. Gdy Burdyga wyszedł na dyżur na korytarz, rzuciła do czarciego koła, w którym była gwiazdą:
– Ten nowy facet to mieszanina idioty i neofity.
Nauczyciele siedzący przy jej biurku, na którym jej papiery i jej filiżanka z Rosenthala, którą przyjaciółki ze szkoły kupiły jej na czterdziestkę, były zawsze najważniejsze i stanowiły rodzaj nieprzestawianej relikwii, rubasznie się zaśmiali. A przy stole Edytki siedzieli: biolog Michał Hruszewski, chemiczka Eulalia Pyszna, trzy polonistki – Genowefa Prażmowska, Aniela Jemiołuszka i Sabina Oczadło, a także geografka, Ksenia Fromm. Biolog i polonistki zaśmiali się rubasznie z kolejnego wspaniałego dowcipu Edytki. Z kolei Ksenia Fromm była cicha i nie miała nigdy własnego zdania. Siedziała przy tym stole, bo nikt nie zaprosił jej do innego.
– Och, Edytko, jaka ty jesteś mądra!
– Edyta, jesteś znów obciążana ponad miarę!
– Powinnaś dostać kasę za tego stażystę!
– Jaka ty jesteś genialna!
Klakierzy Edytki szczebiotali jej czułe słówka, ale dopiero biolog Michał Hruszewski użył dowcipu:
– Nie wiem, co gorsze... Podobno neofici są gorsi od faszystów.
Znów salwa śmiechu.
Jednak dokładnie naprzeciwko stołu Edytki znajdował się stół matematyczek. One trzymały się razem i z nikim nie zawierały znajomości dłuższej niż rozmowa na korytarzu. Grono to charakteryzowało się lojalnością wobec dyrekcji, obojętnie, kto aktualnie był dyrektorem. Matematyczki to przedziwna grupa w szkole, zwłaszcza jeśli jest to szkoła z nachyleniem mat-fiz – wówczas są niezastąpione i potrafią wspólnie wywalczyć sobie zupełnie niezależną pozycję. Nauczyciele tego przedmiotu, szczególnie ci zdolni, mogą mieć też ograniczoną inteligencję emocjonalną, ponieważ postrzegają świat w sposób algebraiczny. Jednak zdarzają się między nimi jednostki zupełnie normalne i szybko reagujące na zaistniałe sytuacje. Pitagoras taki właśnie był, gdy tworzył swoją filozofię życia opartą na liczbach, które stały się bóstwami.
Jedna z matematyczek wstała. Miała zamiar zmienić drugą na dyżurze na piętrze, ponieważ trwała właśnie długa, dwudziestominutowa przerwa. Nauczycielka ta odwróciła się i powiedziała do Michała Hruszewskiego:
– Aj, nieładnie tak obgadywać innych. A może tak ja bym się zaśmiała z pana trzydniowej koszuli przykrytej zapachem wody toaletowej?
Śmiechy natychmiast ucichły, a Hruszewski oblał się rumieńcem wstydu. Nagle wszyscy zmienili temat, jak gdyby kąśliwe uwagi Edytki o stażyście rozpadły się w proch. Edyta też ucichła, bo słowa ostre jak japoński miecz samurajski wypowiedziała najważniejsza matematyczka w szkole. Była to pani Michalina Schwarz, rodowita Ślązaczka z dziada pradziada. Gdyby była drzewem w lesie, to z pewnością czterystuletnim dębem. Jej nigdy nie należało wchodzić w drogę. A Edytka to wiedziała. Oj, jak ona dobrze to wiedziała! Michalina Schwarz zwróciła się teraz do niej:
– A może tak zajęłabyś się uczeniem, a nie plotkowaniem o swoim stażyście?
Edytka nic nie mogła zrobić. Dostała od razu czkawki i musiała popić ziołową herbatką ze swojej przesławnej i drogocennej porcelany.
Michalina Schwarz wyszła na przerwę z lekkością nimfy.
Marcin przez pierwszy tydzień był zmęczony. Plan lekcji, jak każdemu stażyście, ułożono mu nierównomiernie. Miał na przykład w środy siedem lekcji, ale tylko cztery z klasami, a pozostałe okienka, szczególnie znienawidzone przez starszych nauczycieli. Każdy, kto pracuje w szkole dłużej niż kilka lat, stara się tak ułożyć sobie godziny, aby mieć jak najmniej okienek. Oczywiście zależy to od układów z dyrekcją, konkretnie z jedną z wice – odpowiedzialną za układanie planu.
Była środa po południu, kiedy Burdyga pozbierał swoje rzeczy, w tym pierwsze kartkówki, jakie zrobił w dwóch klasach. Został w pokoju nauczycielskim sam, przynajmniej tak mu się zdawało.
– Czekałam na pana.
Usłyszawszy przyjemny, miękki kobiecy głos, Marcin Burdyga odwrócił się i ujrzał siedzącą na końcu długiego stołu (pokój nauczycielski dzielił się na dwie części – dużą z długim stołem oraz mniejszą, gdzie siedziały koterie) elegancką, starszą od niego panią z laseczką.
– Dzień dobry, nazywam się...
– Wiem, jak się pan nazywa – odparła kobieta. – Od początku roku szkolnego wszyscy odmieniają pana nazwisko przez wszystkie przypadki.
– Naprawdę? Nie mam tego świadomości.
– Podobnie jak wielu innych rzeczy, które rozgrywają się w tym pokoju. Ale ja naprawdę długo na pana czekałam. Proszę usiąść przy mnie i porozmawiamy.
Marcin zrobił, jak prosiła dama. Było to bowiem pierwsze słowo, jakie wpadło mu do głowy na określenie tej osoby.
– Nazywam się Wiktoryna Weissberg i uczę tutaj fizyki, a właściwie uczyłam kiedyś fizyki. Z powodu choroby musiałam zrezygnować z etatu, ale wciąż mam te kilka godzin, żeby nie wyjść z wprawy. Zadania z fizyki mają to, czego nie ma historia ani inne nauki humanistyczne. W czasie kiedy nasz mózg zaczyna się starzeć, zadania te są trochę jak wyższy rodzaj krzyżówki, która umożliwia higienę mózgu. Wiedział pan, że Napoleon na Wyspie Świętej Heleny zabawiał się wyciąganiem pierwiastków sześciennych?
– Nie, myślałem, że zajmował się tam głównie romansowaniem z panią de Montholon.
– Ach, to robił w nocy. – Pani Weissberg uśmiechnęła się. – Zapewne zastanawia pana, skąd mam takie nazwisko?
– Nie ukrywam, że w Krakowie czy w Lublinie byłoby czymś ekstrawaganckim.
– Ale nie tutaj. Jesteśmy w Gliwicach, cokolwiek to dla pana znaczy.
– Jeszcze nic. Jestem tutaj nowy. Dlaczego pani na mnie czekała?
Pani Weissberg uśmiechnęła się zagadkowo.
– Powody mojego oczekiwania są dwa. Pierwszy z nich to zwykła ludzka troska o bliźniego, której pan tutaj, w tym budynku nie doświadczy zbyt często. Otóż troszczę się o pana, ponieważ jest i będzie pan tutaj całkowicie sam. Proszę nie ufać nikomu, a już na pewno nie tym, którzy wydadzą się panu godni zaufania. W tym miejscu, panie Marcinie – mówiła z gracją – musi pan przeistoczyć się dokładnie tak, jak opisał to Machiavelli. Dovete essere vulpe e leone.
– Musicie być lisem i lwem – dopowiedział Marcin.
– Tak, ale nie tylko. Jak pana staż? Odbył już pan rozmowę ze swoją mistrzynią? – Tym razem głos Wiktoryny Weissberg zabrzmiał inaczej, bardziej ironicznie.
– Nie, i prawdę mówiąc, mam chyba problem.
– Nie tylko pan. Tutaj problem ma każdy, kto wchodzi w drogę Edycie Piołunowskiej.
Marcin zdumiał się na te słowa.
– Właściwie ja nic nie zrobiłem.
– Otóż zrobił pan. Po prostu pan tutaj jest. Pisze pan doktorat i powieści kryminalne, choć przyznaję, że jeszcze żadnej nie czytałam, a nade wszystko młodzież zaczyna pana lubić.
– Skąd pani może wiedzieć takie rzeczy po dwóch tygodniach?
– To widać od razu. Dziś akurat miałam fizykę w klasie, w której pan też uczy. Młodzież pół lekcji przegadała ze mną o pańskiej lekcji o demokracji ateńskiej. Dosłownie wykrzyczeli mi imiona Peryklesa, Alkibiadesa i Klejstenesa. Co znaczy, że zapamiętali to wszystko z pana lekcji. To sztuka. Jeśli pan myśli, że ptaszki nie śpiewają Edytce, co w trawie piszczy, to jest pan doprawdy naiwny.
Marcin nabrał pewności.
– Nie rozumiałem, dlaczego pani profesor Piołunowska tak się do mnie odnosi.
– Jaka profesor? Ja jestem jedynym profesorem oświaty w tej szkole. Ta modliszka wie, że jesteś od niej lepszy, młodszy, masz bardzo dobre podejście do młodzieży, jesteś indywidualistą, masz ciekawe lekcje.
– Ale przecież ona też uczy klasy dwujęzyczne.
– Ona nie zna języka angielskiego na poziomie, który umożliwiałby jej uczenie. Nie mówi w żadnym języku obcym. A pan w ilu?
Marcin zmieszał się. Po chwili odparł:
– W trzech. Po angielsku, niemiecku i włosku.
– Rozumiem, peszę pana. Taka już jestem, stara i bezpośrednia.
– Wcale nie jest pani stara – zauważył Marcin.
– Jest pan bardzo miły. Mówię prosto z mostu to, co myślę o ludziach. Pozwoli pan, że będę mu mówiła po imieniu?
– Tak, proszę.
Wiktoryna uśmiechnęła się i kontynuowała:
– Jest jednak drugi powód, dla którego na ciebie czekałam. Muszę cię przestrzec.
– Przed czym?
– Przed tym miejscem, które nie jest tym, czym wydaje się, że jest. To miasto nosi w sobie feler, że tak to ujmę z niemiecka. Ukąszenie, pewną rysę, która unaoczni ci się, w miarę jak będziesz zanurzał się w jego cielsko. Na przykład... Dlaczego woda w rzece, która przepływa przez to miasto, jest czarna?
– Bo chyba jest zanieczyszczona odpadami z kopalni.
– Teraz już tak, ale ona nagle stała się kiedyś czarna. Zresztą... Dojdziesz do tego sam. Chciałabym cię również przestrzec przed samym tobą.
– Co też pani?
Wiktoryna Weissberg położyła swoją dłoń na jego dłoni. Była zimna, ale spoglądały na niego jej miodowe, łagodne oczy.
– Nie daj się zwieść tej szkole. Porwać, żeby nie starczyło ci czasu na życie, na założenie rodziny, na dystans, który w tej pracy, a już w tej szkole zwłaszcza, jest konieczny, by przetrwać. Chciałabym cię namówić, żebyś pozwolił sobie samemu na dystans do uczniów, abyś nie żył ich problemami, bo to jest droga do zguby.
– Dlaczego pani mi to mówi?
Wiktoryna nagle przeszła na bardziej bezpośredni ton.
– Bo... znam cię. Czekałam na ciebie naprawdę długo, choć wiem, że i tak nie posłuchasz.
– Teraz naprawdę nie rozumiem.
– Zaczniesz rozumieć już niedługo. Po wielkiej burzy.
Marcin spojrzał w ciepłe oczy nauczycielki. Nie zobaczył w nich fałszu, ale troskę, taką niespotykanie matczyną. Jego rodzice już nie żyli, a on był singlem.
– Na dziś już dość tych ostrzeżeń starej, zrzędliwej baby – rzekła Wiktoryna Weissberg. – Jednak jeśli pozwolisz, poprowadzę cię przez tę burzę, która nadciąga.
Marcin popatrzył w okna. Piękny wrzesień. Słowa o burzy musiały być metaforą, jakiej jeszcze nie rozumiał.
Dwie licealistki stały w parku znajdującym się poza terenem szkoły, żeby nikt nie złapał ich na paleniu na jej terenie. To miejsce było kultowe, młodzież zawsze wymykała się tu na dużej przerwie na fajkę. Wszyscy to wiedzieli, w tym nauczyciele. Dziewczyny chodziły do klasy drugiej. Obie były ptaszkami Piołunowskiej i na zajęciach rozwijających uzdolnienia donosiły jej o wszystkim, co działo się w klasach: kto z kim chodził, kto się z kim przespał na prywatce, kto z nauczycieli opowiada na lekcjach pieprzne kawały, a kto przegaduje lekcje, nie realizując materiału. Ptaszki ćwierkały, a gdy tylko Piołunowska dowiedziała się czegoś nowego, natychmiast biegła do swojej kumy, wicedyrektorki Agnieszki Ruchały. W ten sposób, dzięki łańcuszkowi donosicielek, dyrekcja wiedziała o wszystkim lub prawie o wszystkim, co działo się na terenie szkoły.
– Masz fajki, Pati?
Patrycja wyciągnęła z torebki L&M-y Lighty i podała koleżance.
– Piołunowska poczuje od ciebie tytoń i ujebie cię w pytaniu z historii.
– Pierdolę ją i w ogóle pierdolę tę szkołę – odpowiedziała elokwentnie Monika. – Ale to, co się dziś wyprawiało na zajęciach Piołunowskiej, przechodzi, kurwa, moje pojęcie.
– Faktycznie, się popierdoliło – potwierdziła Pati.
Zza rogu szkoły wyłonił się chłopak z ich klasy, Łukasz Garbacz, zwany z powodu swoich rudych, kręconych włosów Rudzielcem.
– Ja też chcę zajarać.
– Wisisz mi fajki za zeszły tydzień, Rudzielcu.
– Pies ci mordę lizał – odparł chłopak. – Ale fajki mi dasz, bo mnie lubisz.
Pati dała się udobruchać. Palili sobie we trójkę. Ich myśli biegły ku temu, co stało się tego dnia w klasie na lekcji Piołunowskiej, kilka godzin wcześniej...
Edyta Piołunowska jak zwykle przyszła na lekcję spóźniona. Nie należało zadawać pytań dlaczego? Jak zwykle na lekcji panowała cisza, a uczeń lub uczennica ważący się zakwestionować cokolwiek: wiedzę, sposób prezentacji treści dydaktycznych, uporczywe pytanie tych samych osób, karne kartkówki, złośliwe docinki w stylu: Jesteście kupą bezmózgowia; Krowy się za wami obracają, kiedy was widzą lub Jesteście klasą wyrównawczą, bandą, która powinna kopać rowy czy Urodzeni debile – podpadali pani profesor. Gdy taka osoba wpadła w sidła, przed którymi przestrzegały starsze klasy, zaczynał się cyrk. Piołunowska potrafiła wówczas poświęcić całą lekcję na pytanie jednej osoby. Jeśli ta osoba nie umiała, była pytana dwa razy i za każdym razem otrzymywała ocenę niedostateczną. Jeśli jednak miała wiedzę historyczną, a w klasie humanistycznej są nie tylko lebiody matematyczne, ale często fantastycznie uzdolnieni humanistycznie ludzie, wówczas trafiała kosa na kamień. I tak się stało na tej lekcji.
Tomek Białogórski był ulubieńcem dziewczyn w szkole. Przystojny, ze świetnymi ocenami ze wszystkich przedmiotów, na dodatek – gwiazda szkolnej drużyny koszykówki. Do legendy przeszedł mecz, w którym Tomek rzucił dziesięć razy za trzy punkty przeciwko reprezentacji drugiego konkurencyjnego liceum w Gliwicach, z którym szkoła na Wrocławskiej zawsze miała spiny. Zdradzał nieprzeciętny talent do historii, czy też szerzej – nauk humanistycznych. Chodził teraz do drugiej klasy i miał na swoim koncie jeszcze jeden sukces, którego zazdrościli mu wszyscy w szkole. Otóż mówił prawie biegle po niemiecku, a w klasie pierwszej został finalistą olimpiady z tegoż języka, bardzo prestiżowej. Tajemnicą poliszynela było to, że do takiej biegłości językowej mogą dojść w realiach polskiej szkoły tylko ci, którzy mieszkali w Niemczech przez jakiś czas lub po prostu osoby należące do mniejszości niemieckiej. Jednak Tomek po prostu lubił się uczyć.
Gdy Piołunowska weszła do klasy, nic nie zapowiadało starcia. Weszła, nie przeprosiła za spóźnienie, usiadła za biurkiem. Włączyła laptopa i zalogowała się do dziennika elektronicznego.
– Który z was, baranów... i baranic, żeby była równość płci, chce być pytany lub pytana?
W klasie cisza. Uczniowie zaczynają nerwowo po sobie spoglądać. Piołunowska gardziła uczniami, których nie lubiła. I potrafiła to zamanifestować podczas pytania.
– Może ty, Górczewska?
Iza Górczewska była najsłabsza w klasie. Wszyscy to wiedzieli. Wychowywał ją ojciec, który miał ciężką rękę. Mama nie żyła od kilku lat. Edyta lubiła gnębić takie osoby. Dlaczego? Czy takie zachowanie nauczyciela było nieludzkie? Nic z tych rzeczy. Piołunowska wypełniała po prostu politykę dyrekcji, która nie mogła przecież oficjalnie powiedzieć, że uczniowie o słabszych możliwościach czy też biedniejsi powinni odejść do innej szkoły. Nauczycielka historii realizowała więc ów niewypowiedziany oficjalnie postulat dyrekcji, w praktyce zamęczając i doprowadzając do psychicznego załamania słabsze osoby, które nie radziły sobie z presją wyników panującą w szkole. W tym liceum normą było noszenie sweterków Rafa Simonsa, spodni Kiko Kostadinova, T-shirtów Niklo, butów Chrisa Colesa, plecaków MCM. Ubiór ucznia szkoły publicznej – za dziesięć tysięcy złotych. Kto nie nosił takich rzeczy, był śmieciem. Wszyscy kuli i wszyscy brali korki u innych gliwickich nauczycieli. Bo jedynym i faktycznie oddziałującym na dyrekcję mierzalnym wskaźnikiem były wyniki matur. I do tego obsesja rankingu Perspektyw, do którego dyrektor Pawlak miał stosunek bezkrytyczny.