Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sprawa katyńska, walka wywiadów i epicka opowieść o Polsce podczas II wojny światowej...
Hrabiemu Antoniemu Mokrzyckiemu, dyplomacie znanemu z powieści „Kurier z Toledo” nie dane było ułożyć sobie życia u boku żony. Powołany do wojska w stopniu podporucznika otrzymuje rozkaz jako agent Dwójki: ma wywieźć i schować dokumenty agentów polskiego wywiadu w ZSRR. Jednak kampania wrześniowa komplikuje te plany. Mokrzycki staje do walki z Armią Czerwoną w drodze do rumuńskiej granicy. Zaprowadzi go to do obozu kozielskiego. Cudem unika Katynia. Staje się świadkiem ponurej tajemnicy, która zaważy na losie Polski podczas wojny światowej...
Na swej drodze bohater styka się z niezwykłymi ludźmi: Józefem Czechowiczem, Tadeuszem Dołęgą-Mostowiczem, Józefem Retingerem, generałami Sikorskim i Andersem, ale także z katami z NKWD. Mokrzycki stanie oko w oko ze Stalinem, szachem Iranu oraz innymi postaciami z historii.
„Kurier z Teheranu” to doskonałe połączenie powieści historycznej z literaturą sensacyjno-szpiegowską, a zarazem przewrotna opowieść o drugiej wojnie światowej.
Autor książki, Wojciech Dutka, to urodzony w 1979 roku w Bielsku-Białej pisarz, nauczyciel i historyk. Człowiek spełniony, który uwielbia wędrówki po górach, dobry teatr, a także smak przygody i wytrawnego czerwonego wina. Jednak jego największą pasją jest pisanie. Czuje się dobrze zarówno w powieści historycznej, przygodowej, jak i sensacyjnej, ale z powodzeniem uprawia kolaż tych gatunków. Opublikował osiem powieści, w tym głośną „Czerń i purpurę” oraz „Kuriera z Toledo” – pierwszą z cyklu o Hrabim Mokrzyckim, polskim szpiegu i dyplomacie, wydaną nakładem Liry.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 582
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
© Copyright by Wojciech Dutka, 2020
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce: © cd123/123rf.com
Zdjęcie Wojciecha Dutki: © Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Marek Kowalik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: 978-83-66503-29-8 (EPUB); 978-83-66503-30-4 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
BEJRUT, LIBAN, 7 GRUDNIA 1943 ROKU
Porucznik Antoni Mokrzycki, lat trzydzieści pięć, spieszył się na statek. Minął tydzień od spotkania wielkiej trójki: Stalina, Roosevelta i Churchilla w Teheranie, a Mokrzycki był najprawdopodobniej pierwszym Polakiem, który poznał prawdę o ich ustaleniach w sprawie polskiej. Był bliski załamania, gdy tylko się o niej dowiedział. Ale zarazem poczuł wściekłość, która nie pozwalała się poddać – niewidzialna nić wzywała go znowu do kraju nad Wisłą. Może i kraj spływał krwią, przesiąkał biedą i zacofaniem, ale to był jego kraj.
W Teheranie Mokrzycki przebywał oficjalnie jako hiszpański dziennikarz bliski generałowi Franco. Jako jeden z niewielu przedwojennych pracowników Dwójki, polskiego kontrwywiadu wojskowego, ostał się w strukturze polskiego wywiadu, zachowując przedwojenne kontakty, w tym te z Hiszpanii z czasów wojny domowej. Jednak druga wojna światowa go nie oszczędziła – stracił wszystkich. Mokrzycki nie umiał już nikogo kochać, nauczył się za to nienawidzić. Przy czym zawsze uważał, że Polska miała dwóch wrogów: Niemcy i Związek Radziecki. I ten drugi był gorszy od Niemców, bo oni zabijali tylko ciało, a Sowieci i ciało, i duszę.
Mokrzycki poznał, czym jest NKWD, jeszcze w czasie wojny domowej w Hiszpanii. Zajrzał wtedy w paszczę potwora, kiedy wyciągał przyjaciela z łap bezpieki. Wiedział, że NKWD nie zna litości dla nikogo, kto mówi „NIE” Związkowi Radzieckiemu i Stalinowi. Nie miał więc złudzeń, że sprawa katyńska jest dla Sowietów kompromitująca, a dla Brytyjczyków szalenie niewygodna. Walcząc o prawdę, popełnił wiele zła. Nauczył się zabijać, aby samemu nie zostać zabitym.
Wojna zabrała mu wszystko. Wojna wszystko zniszczyła.
Ta wojna zdawała się nie mieć końca.
MAJĄTEK MOKRZYCKIEGO POD LUBLINEM,11 SIERPNIA 1939 ROKU
Antoni Mokrzycki ocknął się w swoim pokoju nad ranem po częściowo tylko przespanej nocy. Od przyjazdu do Polski wiosną 1939 roku nocami w snach wracał wciąż do Hiszpanii. Tamte dni i noce w Sewilli latem 1936 roku, kiedy kochał naprawdę i był kochany, miały się już nigdy nie powtórzyć. Nie chodziło jedynie o to, że jego Hefajstion nie żył, ale już nigdy nie miała się powtórzyć ta atmosfera przesycona upałem, zapachem kwitnącej lawendy i lepkiej miłości. Tęsknił za Teo, a jego tęsknota przybierała formę fizycznego bólu. Czasami zabity kochanek przychodził doń w nocy. Mokrzycki chciał go we śnie dotknąć i wtedy zawsze powtarzała się ta sama scena:
– Musisz się obudzić.
– Nie chcę się budzić. Chcę zostać z tobą.
– Przykro mi, ale to niemożliwe...
I Teo rozpływał się w powietrzu. Po obudzeniu Mokrzycki żałował, że to był tylko wytwór jego umysłu pogrążonego w rozpaczy. Cierpiał, ale zwlekał się z łóżka, narzucał na siebie szlafrok i starał się prowadzić codzienne życie. Nie dzielili z żoną sypialni, ale fikcja ich małżeństwa cały czas trwała. W lipcu tego roku Monika Mokrzycka-Skirmunt urodziła synka, którego ojcem nie był Antoni, tylko jej kochanek, kuzyn Leszek Piotrowski. Dziecku nadano imię Jaś, po dziadku Antoniego, który zginął w powstaniu styczniowym. W ten sposób Antoni uznawał dziecko za swoje, a żona była mu wdzięczna. Oboje się przecież nawzajem zdradzili, oboje się zranili i oboje potrafili przejść nad tym do porządku dziennego. Monika miała oczywiście Antoniemu za złe romans z hiszpańskim wagabundą, ale któregoś burzowego wieczora Mokrzycki po prostu rozpłakał się na jej kolanach. To wtedy Monika pojęła, jak bardzo mąż cierpi. Po urodzeniu dziecka przestała nienawidzić tego nieznanego z imienia Hiszpana, który tyle znaczył dla jej męża. Nie mówili więcej o tym, co ich podzieliło. Postanowili zacząć od nowa.
Mokrzycki próbował znaleźć pocieszenie w filozofii. W Lublinie zamówił w naukowej księgarni Gebethnera i Wolffa dwie ważne książki filozoficzne. Pierwsza, którą kupił owego lata, była w języku niemieckim, którym władał swobodnie. Bycie i czas Martina Heideggera było z pewnością lekturą poważną i dla nowego adepta filozofii fundamentalną, ale za autorem ciągnęła się nazistowska aura, więc Mokrzycki schował ją głęboko za pazuchę, wychodząc z lubelskiego antykwariatu.
Drugą książką był Traktat logiczno-filozoficzny Ludwiga Wittgensteina, wydany nie tak dawno, bo w 1929 roku. Jednak lektura tego tekstu wymagała ogromnego skupienia. Filozofia w ogóle wymaga czasu, uwagi i precyzji słowa. Dzięki tej książce Mokrzycki zrozumiał, że słowa mają znaczenie. Czy kochając Teo, użył wszystkich koniecznych słów? Czy powiedział Hiszpanowi, że stał się jego drugim oddechem, życiem na jawie, jego wypełnieniem, cierpieniem i radością? Mokrzycki nie był tego pewny, ale wiedział, że druga taka miłość już nigdy się w jego życiu nie powtórzy.
Bo prawdziwa miłość nigdy się nie powtarza, nie można jej kupić, zamówić u demiurga dziejów, wymarzyć i posiąść. Ona się przytrafia. Przychodzi i tylko od nas zależy, czy ją przyjmiemy, czy podepczemy. „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” – napisał Wittgenstein. Monika i Antoni postanowili objąć milczeniem to wszystko, co ich oddaliło od siebie. Ze względu na żonę i pragnienie ułożenia relacji z nią Mokrzycki postanowił nigdy więcej nie wspominać o zabitym Hiszpanie. Teo miał odtąd istnieć już tylko w pamięci hrabiego.
Nazajutrz, 12 sierpnia pod majątkiem Mokrzyckiego zjawił się samochód z Warszawy – citroën avant, ulubione auto sfer rządowych. Wysiadł z niego młody porucznik Wojska Polskiego w polowym mundurze. Kierowca, nie gasząc silnika, czekał w aucie. Oficer zażądał od służby, żeby natychmiast zaprowadziła go do hrabiego Mokrzyckiego. Służąca zaanonsowała przybysza państwu kończącym śniadanie.
Antoni zauważył, że młody oficer jest zdenerwowany, a to nie wróżyło niczego dobrego.
– Chorąży Jakub Kaliński, przyjeżdżam ze sztabu generalnego z rozkazem dla pana hrabiego! – Podoficer przepisowo stuknął obcasami.
Monika przypatrywała się temu z zaniepokojeniem. Z takim samym niepokojem Mokrzycki popatrzył na przesyłkę w szczelnie zalakowanej kopercie.
– Dla mnie?
– Nie inaczej! – Młody człowiek podał Mokrzyckiemu kopertę z pieczątką Drugiego Oddziału Sztabu Generalnego, czyli Dwójki. Kontrwywiad wojskowy przypomniał sobie o hrabim.
Mokrzycki wiedział, co jest w środku – powołanie do wojska i jednocześnie rozkaz wywiadowczy ścisłego przeznaczenia. Tylko do jego własnych oczu. Nie może go przeczytać przy Monice. Wskazał dłonią letnią werandę, dokąd natychmiast przeszedł z oficerem. Złamał pieczęć, otworzył kopertę i wyjął z niej złożoną na dwie kartkę. Wzrok mu spochmurniał.
– Wykonam rozkaz. Kiedy mam się stawić w Warszawie?
– Natychmiast.
– Rozumiem. Chcę powiedzieć żonie, że muszę wyjechać.
– Oczywiście.
Monika przyjęła to ze spokojem. Wiedziała, że znów dzieje się coś niedobrego. Podobnie silne uczucie niepokoju miała wtedy, kiedy żegnała Antoniego na dworcu kolejowym w Warszawie przed jego wyjazdem do Hiszpanii.
– Nie martw się o mnie – powiedziała, skrywając strach. – Wypełnij swój obowiązek.
Mokrzycki popatrzył na Monikę z wdzięcznością, po raz pierwszy od dawna. Źle ją oceniał. I teraz żałował, że nie powiedzieli sobie tylu rzeczy. Powinien był być z nią szczery, gdy oboje trwali w dziwacznym i pełnym konwenansów narzeczeństwie. Powinien był powiedzieć o swoich namiętnościach. Jednak teraz nie było już możliwości, żeby zawrócić czas z powrotem. Podszedł do żony i przytulił ją. Miał nadzieję, że ten wyjazd jest tylko na chwilę, że wróci z Warszawy i być może dane im będzie zaleczyć rany. Mokrzycki wiedział, że oboje się bardzo skrzywdzili. Oboje potrzebowali wybaczenia, ale na to trzeba było czasu.
Poszedł do siebie, by się przebrać. Było bardzo ciepło, więc wybrał spodnie i marynarkę z szarego bielskiego płótna i niebieską koszulę. Do tego ciemnogranatowy krawat w żółte prążki. Monika kupiła mu go kiedyś, ale dotąd go nie zakładał. Nie lubił krawatów od żony. Pożegnał się jeszcze z małym Jasiem i poszedł z oficerem do samochodu.
Mokrzycki, przeczytawszy jeszcze raz rozkaz w aucie, wiedział, że sytuacja zmierza w stronę najgorszą z możliwych. Wojna wydawała się nieuchronna, choć jeszcze wielu ludzi łudziło się, że pogłoski o niemieckiej koncentracji na granicy pozostaną w sferze plotek. Gdzieś na dnie serca on także miał nadzieję, że może interwencja wielkich mocarstw zmieni układ sił, a Hitler nie zaatakuje. Wszak po polskiej stronie znalazły się Francja z trzymilionową armią i Wielka Brytania z najpotężniejszą flotą wojenną w Europie. Polska prasa codzienna starała się utrzymywać wrażenie, że Hitler nie ośmieli się zaatakować. Mokrzycki czytał już wiele razy slogan: „Silni – zwarci – gotowi”, ale ta propaganda nie robiła na nim wrażenia. Był raczej przybity faktem, że polskie wojsko, szósta armia w Europie pod względem wielkości, zostało stworzone do walki z innym wrogiem niż niemiecki Wehrmacht, czyli z Armią Czerwoną. O tym, jak walczą Niemcy, Mokrzycki miał okazję przekonać się dobitnie w Hiszpanii. Mimo tlących się resztek nadziei nie wierzył w rządową propagandę mówiącą, że Anglia i Francja zrobią cokolwiek dla Polski. Dla Hiszpanii nic nie zrobiły. Dlaczego wobec Polski miałyby postąpić inaczej?
Pod wieczór tego samego dnia Mokrzycki spotkał się w centrali Drugiego Zarządu Sztabu Generalnego Wojska Polskiego w Warszawie z jego szefem, pułkownikiem Józefem Smoleńskim. Oficer ten, w randze pułkownika dyplomowanego, w lutym 1939 roku zastąpił na tym stanowisku generała Pełczyńskiego. Mokrzycki nie znał go zbyt dobrze, ale z uwagi na wojenną gorączkę, jaka udzielała się wszystkim, nie zdziwiło go, że został wezwany mimo wakacyjnej aury w sposób tak nagły.
Gabinet pułkownika był ciasny, a jego biurko niedbale zawalone papierami. Szef sprawiał wrażenie zestresowanego i przepracowanego. Mokrzycki zauważył, że pułkownik bardzo się pocił. Sierpień był tego roku upalny. Okno pozostawiono otwarte, ale do wnętrza dostawało się tylko rozgrzane, duszne powietrze.
– Pozwoliłem sobie wezwać pana na osobiste polecenie ministra Becka.
Jezu, znów Beck. Mokrzycki pomyślał, że ostatnim razem polecenie szefa naprawdę daleko go zawiodło. Był ciekawy, co teraz każą mu zrobić.
Pułkownik wskazał Mokrzyckiemu gestem, by usiadł. Sam wstał zza biurka i podszedł do hrabiego.
– Czy ukończył pan szkołę podchorążych? – zapytał znienacka pułkownik.
– Oczywiście. Jestem podchorążym rezerwy – odparł Mokrzycki.
– Został pan właśnie wcielony do sił zbrojnych. Z uwagi na pana zasługi dla naszego wywiadu w Hiszpanii prezydent Mościcki postanowił pana awansować do stopnia podporucznika. Patent oficerski i pasowanie z rąk prezydenta odbierze pan w Belwederze w Święto Wojska Polskiego.
– Kiedy? – zapytał zdumiony Mokrzycki.
– Za trzy dni.
Podporucznik to najniższy stopień oficerski w Wojsku Polskim.
– O niczym innym nie marzę – pozwolił sobie powiedzieć Mokrzycki, ledwie kryjąc ironię. – Właśnie niedawno żona urodziła dziecko. Mam syna. Na imię mu Jaś.
– Widzę, że się pan nie cieszy – westchnął pułkownik. – Ale dziś rodzina musi zejść na dalszy plan. Wezwaliśmy pana, ponieważ odegrał pan ważną rolę w pracach sekcji IIB[1]. Miał pan kontakty z tym pisarzem... Hemingwayem. Pana raporty o polskich komunistach, w tym Walterze-Świerczewskim, zrobiły na nas wrażenie. Przyznaję, że to głównie ja czytałem pana doniesienia. Ma pan u nas dobrą opinię.
– Dziękuję, panie pułkowniku.
– Otrzyma pan od nas zadanie – powiedział przełożony. – Bardzo ważne zadanie.
– Słucham.
– Jesteśmy zdania, że wojna z Niemcami jest nieunikniona. To wiedza operacyjna wywiadu. Niemcy od kwietnia na polecenie Hitlera przygotowali plan ataku na nasz kraj. Nazwali go Fall Weiss, czyli Wariant Biały. Niemcy zaatakują z kierunku Śląska, Prus Wschodnich oraz z byłego terytorium Czechosłowacji.
Mokrzycki nie chciał uwierzyć w to, co usłyszał. Wywiad polski o wszystkim wiedział, a władze nie robiły nic, aby temu zapobiec.
– Jak jest ustawiona nasza armia?
– Wzdłuż granic.
Mokrzycki zdawał sobie sprawę, że takie ustawienie nic nie da, jeśli Niemcy zastosują tę samą taktykę, co w Hiszpanii. Zmasowane uderzenie pancerne przy wsparciu artylerii i lotnictwa. Blitzkrieg. Wojna błyskawiczna.
– Co na to wódz naczelny? – Mokrzycki miał na myśli marszałka Rydza-Śmigłego.
– Nic.
– Jak to nic?
– Wódz naczelny wierzy w Anglię i Francję. Twierdzi, że one przyjdą nam z pomocą, gdy Hitler na nas napadnie.
– A pan?
Pułkownik Smoleński spojrzał wymownie na Mokrzyckiego. To było pytanie retoryczne.
– Uważam, że musimy zabezpieczyć nasze srebra rodowe, czyli dane wywiadu. Zbyt ciężko pracowaliśmy, aby nasze sukcesy miały teraz przepaść. Niemcy nie mogą trafić na spis naszych agentów w Związku Radzieckim, a zapewniam pana, że chętnie by się tego dowiedzieli. Pan ma opinię jednej z najlepiej poinformowanych w Dwójce osób na temat NKWD.
– Przecenia mnie pan pułkownik.
Mokrzycki popatrzył badawczo na przełożonego. Doświadczenia z Hiszpanii podpowiadały mu inne rozwiązanie. Należałoby zapytać, ile Sowieci wiedzieli o polskim wywiadzie, jak bardzo był on podatny na zagrożenie ze strony służb komunistycznych.
– Tym bardziej musimy uważać, żeby te dane nie wpadły w ręce Sowietów, panie pułkowniku.
Smoleński popatrzył na hrabiego ze zrozumieniem. Nikt w Polsce nie wiedział, jak w razie ataku niemieckiego zachowa się Związek Radziecki.
Obydwaj byli pracownikami wywiadu nie od dzisiaj, więc podejrzewali najgorsze. Stalin od początku lat trzydziestych prowadził przeciwko Polsce krwawą dywersję. Polacy musieli utworzyć Korpus Ochrony Pogranicza, ale były to siły zbyt słabe, aby zabezpieczyć całą wschodnią granicę.
– Ile wie o nas NKWD? – zapytał Mokrzycki.
– Dużo – odparł bez wahania pułkownik Smoleński. – O wiele za dużo. Nie mamy za wiele możliwości za wschodnią granicą, ale te, które nam pozostały, są na wagę złota.
Pułkownik wstał i podszedł do kasy pancernej. Wskazał na nią dłonią.
– Tu jest wszystko. Cała nasza praca. – Pokazał kilkanaście teczek osobowych. – Pana zadaniem jest zabezpieczyć listę naszych agentów u Sowietów przed Niemcami.
Po chwili zawahania pułkownik dodał:
– I nie tylko przed nimi. Przed każdym. Tego nikt nie może już zobaczyć. Pan jest ostatnim człowiekiem, który widzi te materiały jako „tajne specjalnego znaczenia”.
– Od kiedy mam zacząć?
– Od zaraz. Proszę zapoznawać się z tymi materiałami wyłącznie tutaj. Może pan to zrobić w moim gabinecie. Nie wolno ich kopiować i nie wolno o nich mówić z nikim nieupoważnionym.
I tak Mokrzycki zasiadł do lektury. Wszedł tego dnia w posiadanie największych tajemnic polskiego wywiadu w Związku Radzieckim. Kilka nazwisk polskich agentów było naprawdę zaskakujących. Stał się jednym z niewielu ludzi mających wiedzę tajną, specjalnego znaczenia, oddanych do dyspozycji naczelnego wodza. Po lekturze tych teczek Mokrzycki uznał, że polski wywiad naprawdę miał być z czego dumny. Postanowił nauczyć się na pamięć prawdziwych danych kontaktowych kilku osób w Moskwie, tych najważniejszych. Miał wrażenie, że mogą mu się przydać już wkrótce.
W dniu 15 sierpnia 1939 roku po południu w Belwederze odbyła się ostatnia[2] nadzwyczajna promocja oficerska, w której wziął udział sam prezydent Ignacy Mościcki. Promowano w trybie nadzwyczajnym kilku podoficerów rezerwy, już zmobilizowanych, w tym pilotów, kawalerzystów oraz podchorążego Mokrzyckiego.
Ceremoniał wzorowano na pasowaniu na rycerza, a po złożeniu przysięgi prezydent Rzeczypospolitej dotknął szablą ramienia każdego z pasowanych. Mokrzycki odebrał swój patent oficerski. W uroczystości wzięli udział minister Beck, pułkownik Smoleński oraz żona Antoniego wraz z synkiem i rodzicami. Był to jeden z najprzyjemniejszych dni, jakie razem przeżyli. Po uroczystości Mokrzycki zaprosił wszystkich znajomych na obiad do Hotelu Europejskiego, gdzie podawano znakomite cielęce zrazy. Beck wymówił się obowiązkami, ale w obiedzie wzięli udział pułkownik Smoleński i znajomi z Dwójki.
Teść, profesor Skirmunt, pękał z dumy, a Monika poczuła wielki szacunek do męża. Teraz dobitnie zdała sobie sprawę, że w wywiadzie był naprawdę kimś.
Mokrzycki jadł mało i pił niewiele. Później, gdy wspominał ten dzień, wspaniały obiad i swoją rodzinę, myślał: Jakie to miłe złudzenie.
Dwudziestego sierpnia Mokrzycki postanowił wyrwać się z domu. Monika nie zadawała pytań. Uczyła się kochać męża takim, jaki był. Mundur polskiego oficera budził powszechny szacunek i podziw. Wszyscy czuli, że wojna zbliża się szybkimi krokami, i ludzie chwytali się każdej iskry nadziei. Mokrzycki wiedział, gdzie znajdzie pocieszenie. Skierował się na ulicę Tłomackie, w okolice synagogi warszawskiej. Polscy Żydzi, widząc umundurowanego oficera, z szacunkiem się rozstąpili, ale Mokrzycki nie zwracał na nich uwagi – kierował się w jedno miejsce, do kobiety, która go kochała, a którą on porzucił.
Golda Cwajnblum teraz nazywała się Szaffer i pracowała w żydowskim teatrze. Jej pasją były współczesne sztuki teatralne pisane w języku jidysz dla publiczności żydowskiej. W II Rzeczypospolitej istniało kilkaset gazet i periodyków w języku jidysz lub hebrajskim; był to mikroświat, który za chwilę miał przestać istnieć. Mokrzycki już raz odczuł taką nostalgię – gdy w 1936 roku przechadzał się z Teo po ulicach Sewilli. Zawsze tęsknił za Goldą, którą na swój sposób kochał, choć inaczej niż Teo i żonę. Tę ostatnią zresztą dopiero uczył się szanować.
Nie miał kłopotu z odnalezieniem Goldy. Gdy go ujrzała, uśmiechnęła się. Przeprosiła osoby zgromadzone w teatrze i podeszła do niego.
– To ty – powiedziała, jak gdyby zakończyli rozmowę wczoraj, choć nie widzieli się od 1938 roku, od drugiego wyjazdu Mokrzyckiego do Hiszpanii.
– Musiałem cię zobaczyć.
Golda obdarzyła go smutnym uśmiechem.
– Wyglądasz w tym mundurze tak pociągająco, że mam ochotę cię pocałować, mój mesjaszu – powiedziała. – Ale nie wolno mi tego uczynić. Nam, Żydom, nie wolno okazywać miłości do polskiego hrabiego.
Mokrzycki wiedział, że nie należy do jej świata, wiedział też, że ona go na swój sposób miłuje, dlatego wybaczał jej dużo więcej niż innym. Polacy i Żydzi, choć żyli w jednym kraju, trwali obok siebie w coraz wyraźniejszej wrogości. Narzucona opinii publicznej przez obóz narodowy i sympatyzującą z nim część sanacji, z pułkownikiem Adamem Kocem na czele, antysemicka retoryka przybierała smutne, a czasem wręcz ohydne formy, jak numerus clausus na Uniwersytecie Warszawskim. Tu i ówdzie w gazetach pisano o przymusowej emigracji Żydów na Madagaskar. Ale Mokrzycki w mundurze oficera Wojska Polskiego miał w poważaniu te antysemickie nastroje polskiej ulicy.
– Chodźmy gdzieś – zaproponował.
Golda zgodziła się chętnie. Wziął ją pod rękę i polski oficer, ziemianin, oraz Żydówka ruszyli razem przed siebie, jak gdyby groźba zza zachodniej granicy wcale nie istniała. Oni dwoje rozumieli się doskonale i szanowali swoją inność.
– Bylibyśmy wspaniałym małżeństwem, nie sądzisz? – zapytał Goldę Mokrzycki, idąc w stronę Marszałkowskiej.
Golda uśmiechnęła się.
– To przyjemne złudzenie, nieprawdaż, mój mesjaszu?
– Nadzwyczaj przyjemne – odparł Mokrzycki.
– Ja gotowałabym koszerne jedzenie, a ty zabierałbyś mnie do kościoła, wywołując zgorszenie swoich bigotów.
Szli tak, przekomarzając się i nie zwracając uwagi na nikogo poza sobą nawzajem. W jeden z tych ostatnich sierpniowych dni jeszcze cieszącej się pokojem Warszawy Mokrzycki zabrał Goldę do najlepszej restauracji w mieście – Savoy na ulicy Nowy Świat, pod numerem pięćdziesiątym ósmym. Elegancki lokal przeznaczony dla bardzo dobrze sytuowanych. Mokrzycki zawsze miał ze sobą w gotówce dwieście złotych i to pozwoliło im spędzić razem ostatni przed wojną wieczór. Wybrali rosół z litewskimi kołdunami, na przystawkę karasie w śmietanie (zupełnie niekoszerne), a na główne danie sandacza z sosem miodowo-cytrynowym. I naturalnie butelkę przedniego miodu pitnego. Bo jeśli żyć, to ze smakiem! Zjedli pierwszorzędną wieczerzę.
Golda wyczuwała, że Antoni zabrał ją na kolację nieprzypadkowo.
– Czy znów wyjeżdżasz?
– Tak. Na razie do Lublina, ale nie wiem, kiedy znów się zobaczymy – odparł Mokrzycki.
Zabrzmiało to jak pożegnanie. Nie mógł jej powiedzieć niczego o swojej misji.
– Staram się zrozumieć. Od twojego powrotu z Hiszpanii nie rozmawialiśmy...
– To było i jest dla mnie bardzo trudne.
– Czy odnalazłeś go?
Mokrzycki westchnął i popatrzył jej w oczy. Nie mieli przed sobą tajemnic, jeśli chodziło o miłość. Pojęła bez słów.
– Przykro mi, kochanie. Naprawdę.
– To już przeszłość, Goldo, nieodwołalnie zamknięta – rzekł Mokrzycki i zmienił temat: – Zaprosiłem cię tu dziś wieczorem, żeby cię namówić do wyjazdu.
Golda była bardzo zaskoczona.
– Z jakiego powodu?
– Nie widzisz tego, co się dzieje?
– Ja się nie boję Niemców.
– Zdumiewasz mnie. Nie wiesz, co robią z Żydami w Niemczech?
– Mój mesjaszu – rzekła Golda swoim aksamitnym, miękkim głosem – nie będzie wojny. Nie wierzę w nią. Jest z nami Anglia i Francja, a cóż Hitler może przeciw nim uczynić?
Mokrzycki z kolei nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Chciał krzyczeć, ale przemógł się i uspokoił. Nie ważąc na obyczaje, położył swoją dłoń na jej dłoni. Nie uszło to uwadze kilku gości – oficer Wojska Polskiego faworyzował Żydówkę!
– Mylisz się. Wojna jest nieunikniona, przynajmniej tak mi się wydaje. Oni tutaj przyjdą, Goldo. – Mokrzycki powiedział to z całą mocą, na jaką było go stać. – I zniszczą to, co widzimy, i miasto, które oboje kochamy. Widziałem ich w akcji w Hiszpanii. To nie są już ci sami Niemcy, co z czasów wielkiej wojny dwadzieścia lat temu. Wiesz, czym jest SS?
– Nie.
– To formacja z trupimi główkami na czapkach. Na mundurach mają dwie runy. To mordercy. Oni zniszczą świat, jaki znamy.
– W prasie u nas mówią, że nie mamy się czego bać – zauważyła Golda.
– To propaganda. Spróbuj namówić męża na wyjazd do Ameryki albo przynajmniej do Anglii. Proszę, rozważ to.
Golda pokręciła głową.
– Moje miejsce jest tutaj, w Warszawie. Rozumiem, że masz doświadczenia z Niemcami z dalekiej Hiszpanii, ale nie wydaje mi się, żeby oni tutaj przyszli. Hitler się nie odważy.
Mokrzycki popatrzył na Goldę ze współczuciem. Nie wierzyła mu, mimo tego, że świat stał na krawędzi. Już kiedyś przeżył taką scenę, w Grenadzie latem 1936 roku, kiedy próbował namówić Federica Garcíę Lorcę do wyjazdu. Bezskutecznie. Zrozumiał, że i teraz nic nie wskóra.
Przez resztę wieczoru rozmawiali o teatrze, sztuce, o Prouście i jednym z najwybitniejszych pisarzy Polski, równie tajemniczym, co niepokojąco wybitnym – Brunonie Schulzu. Mokrzycki uwielbiał współczesną polską literaturę i Sklepy cynamonowe Schulza przeczytał jako jedną z pierwszych książek po powrocie z Hiszpanii. Wrażenie zrobiła na nim szczególnie oniryczna i klaustrofobiczna wyobraźnia pisarza. Jego styl był niespotykany.
– Wiesz, ostatnio spotkałam u nas w żydowskim teatrze wspaniałego poetę – zaczęła Golda.
Kolejny poeta, Chryste Panie! – pomyślał Mokrzycki. Ale był szalenie ciekawy, kogo miała na myśli jego znakomita przyjaciółka.
– To Józef Czechowicz, znasz go może?
– Nie, choć nazwisko obiło mi się o uszy.
– A ja zakochałam się w nim bez reszty – wyznała Golda. – Chcę, żebyś go poznał.
– Naprawdę? Znałem już kiedyś wielkiego poetę. Nazywał się Federico García Lorca – rzekł Mokrzycki. – Jego śmierć podczas wojny w Hiszpanii była dla mnie bolesna. Nie wiem, czy chcę poznawać kolejnych poetów, gdy znów mamy czas wojenny.
– Proszę cię tylko, żebyś mu pomógł – odrzekła Golda. – Wiele przeszedł. Nie ma nikogo, do tego zwolnili go z pracy.
– Za co?
– Za miłość niemożliwą – rzekła Golda, a Mokrzycki zrozumiał w mig.
Polski Lorca – pomyślał Mokrzycki z ironią, nie zdając sobie sprawy, jak blisko jest prawdy.
– Jestem zazdrosny o to, że zakochujesz się w poetach za moimi plecami.
– I słusznie! Bądź zazdrosny. Podarował mi tomik wierszy. Pomyślałam, że wyrecytuję ci jeden z nich, dokładnie oddaje to, co czułam, kiedy wyjeżdżałeś do Hiszpanii, mój mesjaszu.
Mokrzycki zrozumiał. Pamiętała mało wyszukany styl, w jakim ją zostawił. To nie on miał dyktować warunki, na jakich mieli przeżyć ów wieczór.
Golda zaczęła recytować z pamięci. Mówiła z taką dykcją i tak pięknie, że siedzący obok goście też się zasłuchali. Utwór Czechowicza nosił tytuł Urywki z podartego wiersza:
zaplecione ramiona...
walka ogromnych żądz...
a noc błyskiem gromów patrzy w nas pochmurna
a w domu zrąb – uderza młot fali jeziornej
ponad świat ponad gromy burzę i nad ciebie
rozszerza się jak tuman rozkosz przeogromna
i gdy ja się na twoich biódr łodzi kolebię
w domu szczęście króluje dusza ma bezdomna...[3]
Erotyk był śmiały obyczajowo, ale Mokrzycki zwrócił uwagę na niezwykłą melodyjność wiersza, na jego wewnętrzną spoistość i obrazowość. Cóż mamy własnego, jeśli nie miłość? Mokrzycki miał już pewne doświadczenia w tej kwestii i wiedział, że nie można jej pomylić z Erosem, bożkiem nadzwyczaj kapryśnym. Nie mógł odmówić prośbie Goldy.
– Dobrze. Daj mu, proszę, adres do mnie. Niech przyjdzie za kilka dni na Freta, do mieszkania moich teściów. Zatrzymałem się u nich na czas pobytu w Warszawie.
Żydówka pięknie się uśmiechnęła.
– Mój mąż wyjechał do Łodzi. Będzie najwcześniej za kilka dni. Zresztą, jak wiesz, nasz układ jest dość luźny. Nie chcę się z tobą żegnać jak wtedy, kiedy wyjeżdżałeś do Hiszpanii.
To było zaproszenie. Mokrzycki czuł się samotny, więc nie mógł pozostać obojętny na taką propozycję ukojenia. Tej nocy byli ze sobą jak za dawnych lat.
Kiedy Antoni obudził się rankiem następnego dnia, Goldy nie było obok niego w pokoju hotelowym. Nie zdziwił się jej. Wróciła do swojego żydowskiego świata, do którego on z oczywistych powodów nie mógł mieć wstępu. Zostawiła mu jednak prezent. Obok niego na łóżku leżał tomik poezji Józefa Czechowicza Nuta człowiecza, wydany w czerwcu 1939 roku. To było pożegnanie Goldy. Na stronie tytułowej napisała:
TOBIE JA – PRZYPROWADZĘ GO DO CIEBIE – GOLDA
[...]