Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
76 osób interesuje się tą książką
Rok 1670. Szlachcic i najemnik Michał Hieronim Dantyszek zaczyna żałować, że kiedykolwiek dla Rzeczypospolitej walczył i zabijał… Epicka opowieść o skazanej na niepamięć wojnie domowej.
Czy można opowiedzieć historię Rzeczypospolitej w wieku XVII inaczej, niż wtłoczył ją do głów i serc Polek i Polaków Henryk Sienkiewicz? Można. Bohater najnowszej powieści Wojciecha Dutki, szlachcic Michał Hieronim Dantyszek, to polski arianin, świetnie wykształcony w elitarnej szkole w Rakowie. Zostaje najemnikiem, walczy we Francji oraz w angielskiej wojnie domowej. Za granicą poznaje trzy osoby, z którymi bez reszty złączy się jego żywot: siedzącego w więzieniu pod zarzutem szpiegostwa Jana Kazimierza Wazę, arystokratkę Marię Ludwikę Gonzagę i polskiego magnata Jerzego Sebastiana Lubomirskiego. Dantyszek, zaplątawszy się w romans z francuską księżniczką, wraca po wielu latach do Polski jako człowiek Wazów do specjalnych poruczeń. Gdy polska szlachta po doświadczeniu niszczycielskiego najazdu szwedzkiego zwraca się przeciw innowiercom, Dantyszek zostaje postawiony przed wyborem – albo zostanie w kraju jako katolik, albo uda się na wygnanie.
Wojciech Dutka, autor bestsellerowych powieści o tematyce wojennej i sensacyjnej, w epicki sposób opisuje kluczowe dla państwa polsko-litewskiego konflikty. W finale ukazuje skazaną na niepamięć historyczną krwawą wojnę domową zwaną rokoszem Lubomirskiego. Tym samym odważnie rzuca wyzwanie Sienkiewiczowskiemu postrzeganiu polskiej historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Wojciech Dutka, 2025
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68342-24-6 (EPUB); 978-83-68342-25-3 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
W zamkowej kaplicy na katafalku, którego podpórki wyglądały jak cztery czarne anioły, leżała otwarta trumienka. W niej spoczywały zwłoki dziecka – małego chłopca, którego życie skończyło się po zaledwie kilku tygodniach. Obok trumny stała matka, cała ubrana w przepisaną zwyczajem i religią czerń. Jednak nie nałożyła na głowę czepka ani nawet czarnej przezroczystej woalki, którą utkały dla niej dwórki. To było wyzywające zachowanie – wszak kobiety podczas żałoby powinny chować włosy. Tak powszechnie uważano. Nie był to jednak pierwszy raz, gdy polska królowa rodem z Francji łamała zasady i konwenanse przyjęte w Rzeczypospolitej. Stała jak kamienny posąg z czasów średniowiecza, nieczuła, nieruchomo wpatrywała się w małe ciało otulone w pośmiertny całun. Nie uroniła ani jednej łzy. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Dziecko nie żyło i nic już nie można było zrobić. Nie da się cofnąć śmierci. Chłopczyk był martwy.
Za nią, w odległości metra, może dwóch, stał mężczyzna ubrany po cudzoziemsku, również odziany cały na czarno, w wytwornych spodniach typu rhingrave, szerokich i upstrzonych wstążkami. Lniana koszula skryła się pod żałobnym kaftanem wyszywanym w delikatny wzór srebrną nicią, na który narzucił płaszcz z aksamitu. Znakomicie dobrana peruka we francuskim stylu opadała mu na ramiona. Mężczyzna krył twarz w dłoniach. Bardzo przeżywał śmierć syna i dziedzica, któremu dali imiona Jan Zygmunt. Jeszcze wciąż pamiętał córkę, Marię Annę Teresę, która była przeznaczona Bogu – rodzice zamierzali ją oddać do zakonu karmelitańskiego, żeby rosła blisko Niego, ale On i tak sam zechciał ją zabrać, gdy ledwo rok ukończyła. A teraz stracili drugie dziecko. Nie pobłogosławił im Pan, tak jak nie błogosławi już Rzeczypospolitej.
W pewnej chwili mężczyzna podniósł umęczoną twarz. Nie spał od dwóch dni, od kiedy zaczęła się agonia syna. Jan II Kazimierz, król Polski, wielki książę litewski, pruski, żmudzki, mazowiecki, inflancki, czernichowski i kijowski, a także dziedziczny król Szwedów, Gotów i Wandalów, o czym świadczył gruby srebrny łańcuch noszony na ubraniu, z wyjącym wilkiem. Był to przecież Fenrir, krwawy wilk nordyckich bogów. Swego rodzinnego kraju, Szwecji, i jej korony Wazowie nigdy się nie wyrzekli. Nie śmiał się teraz odzywać do żony, królowej Polski – Ludwiki Marii Gonzagi, pochodzącej z najlepszego domu poza królewskim we Francji, matki, która chowała drugie swoje dziecko w ciągu roku. Jan Kazimierz znał dobrze swą małżonkę. Miała kamienne serce, liczyły się dla niej tylko jego tron w Polsce i uczynienie go dziedzicznym – jak trony wszystkich monarchów w Europie.
– Dantyszek, jesteś ze mną? – szepnął po polsku król.
Zza monarchy wyszedł, kryjący się dotąd w cieniu zamkowej kaplicy, ubrany z cudzoziemska, niczym sam król, dojrzały elegancki mężczyzna. Trzymał kapelusz w dłoni. W przeciwieństwie do polskiej szlachty, która kochała swoje krzywe szable, nosił szpadę. Jego kaftan, uszyty z angielskiej wełny tkanej w Antwerpii, ciemnoszary ze srebrnymi guzikami, świadczył o zamożności.
– Do usług Waszej Królewskiej Mości.
– Czy sejm się znów zebrał? – zapytał król.
– Tak, posłowie mają dyskutować nad sprawą Radziejowskiego.
Król westchnął. Ledwo co rok wcześniej zdołał częściowo zatrzymać rozszalałych Kozaków Chmielnickiego pod Beresteczkiem, dowodząc największą armią, jaką zdołała wystawić Rzeczpospolita. Po krwawej rozprawie, po której znów udało się przekupić chana tatarskiego, Polacy wywarli zemstę na Kozakach. Jan Kazimierz narzucił im ugodę w Białej Cerkwi, która ograniczała ich swawolę i rządy tylko do województwa kijowskiego. Tyle się działo, tyle spraw miał król na głowie. A teraz Hieronim Radziejowski, awanturnik, człowiek brutalny, domagał się od niego satysfakcji za uwiedzenie mu żony, Elżbiety ze Słuszków Radziejowskiej, i napadł był na pobliski pałac Kazanowskich, położony w sąsiedztwie zamku królewskiego, gdzie przybywała ciężarna królowa. Konflikt ten był jednak głębszy i trwał już kilka lat. Przez całą tę awanturę, która rozpętała się, gdy wyszedł na jaw romans króla, Ludwika Maria Gonzaga urodziła dziecko słabe i chorowite. Niestety – wkrótce potem zmarło.
– Mężu – powiedziała królowa po francusku.
Po polsku mówiła źle i nigdy podczas oficjalnych spotkań.
– Umiłowana – wyszeptał król.
– Zabij Radziejowskiego. Przyrzeknij mi to – rzekła spokojnie, jak gdyby była to rzecz najzwyklejsza w świecie.
– Zrobię to wedle prawa. Wyrok już jest na sejmie. – Król wciąż jeszcze wzdrygał się przed metodami żony.
Nagle zwrócił się do stojącego za nimi mężczyzny.
– Dantyszek, czy zdołałeś dopaść Radziejowskiego?
– Nie, Wasza Królewska Mość – odparł szlachcic. – On uciekł.
– To źle, to bardzo źle...
Nagle królowa odwróciła się od trumny. Utkwiła spojrzenie swoich jasnoniebieskich oczu w szlachcicu, którego tak dobrze znała. Michał Hieronim Dantyszek był jej najbliższym i najbardziej zaufanym człowiekiem, bezwzględnym, znakomitym żołnierzem. Jego szpada spłynęła krwią wiele razy podczas zakończonej niedawno wielkiej wojny w Europie, która trwała bez mała trzydzieści lat i obróciła większość terytorium Niemiec, Czech i Śląska w perzynę; nie próżnowała też podczas ostatnich walk z Kozactwem, kiedy powróciwszy do kraju, Dantyszek stanął po stronie króla i nie miał litości dla wrogów. Tych dwoje łączyła tajemnica, o której wiedzieli tylko oni.
Mężczyzna spojrzał jej w twarz. Zobaczył rozpacz.
– Teraz zostaw nas samych z naszym synem – powiedziała po francusku.
Dantyszek skłonił się głęboko i opuścił kaplicę zamkową, do której bezskutecznie próbowali wejść księża i sam arcybiskup warszawski. Jednak królowa nie chciała ich jeszcze wpuścić. Musiała się pogodzić z tym, że jej łono pozostanie już martwe. Dantyszek, wychodząc, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że oto i Rzeczpospolita wkroczyła na ścieżkę ku własnemu pogrzebowi.
W stolicy intelektualnej polskich arian, Rakowie koło Częstochowy, położonemu w niedalekim sąsiedztwie głównego ośrodka ludowego i zarazem szlacheckiego polskiego katolicyzmu, którym był klasztor Ojców Paulinów na Jasnej Górze, życie toczyło się utartym torem. Arianie polscy – taka sama szlachta – zagłębiali się w swoje subtelności teologiczne i filozoficzne, a byli w tym naprawdę dobrzy. Oczywiście dbali też o swoje majątki. Odrabianie pańszczyzny u arian albo u katolików to dla polskiego chłopa, trzymanego w ciemnocie i poddaństwie, doprawdy żadna różnica. Jednak dla Jerzego Wojciecha Dantyszka, szlachcica i potomka znakomitego ongiś Jana Dantyszka, protoplasty rodu, herb był równie ważną cząstką tożsamości jak gospodarowanie na niemałym, bo liczącym kilkanaście wsi majątku i realizowanie pasji wydawniczej. Na tej swojej ziemi stary Dantyszek pracował tak samo jak jego włościanie wyzwoleni z pańszczyzny. Herb Dantyszków przedstawiał białe skrzydło ptasie na czarnym polu oraz na lustrzanej części tarczy herbowej, czarne skrzydło na białym polu. Nie miało już znaczenia, że herb był nobilitacyjny, że ongiś, może za króla Jagiełły, Dantyszkowie byli rodem mieszczańskim z Gdańska, o korzeniach niemieckich.
Jerzy Wojciech Dantyszek był arianinem z urodzenia, choć sam wobec siebie używał bardziej precyzyjnej nazwy – brat polski. I nosił szablę z drewna. Dla braci polskich, wyrzekających się przemocy nawet w obronie swojego kraju, noszenie takiej szabli nie było niczym zdrożnym, ale dla większości szlachty stanowiło dziwactwo – kolejne już – które przechylało szalę niechęci wobec tej niezbyt licznej grupy wyznaniowej. Jej członkowie stanowili elitę i górowali nad innymi zarówno pod względem wykształcenia, jak i znajomości świata – często podróżowali do Anglii, Holandii oraz innych krajów protestanckich. Jednak dla Jerzego Wojciecha Dantyszka oczkiem w głowie był jego syn, Michał Hieronim, urodzony latem 1615 roku, w dwudziestym dziewiątym roku panowania Zygmunta III Wazy w Rzeczypospolitej, w małżeństwie z Joanną Rupniewską herbu Szreniawa, także pochodzącą z rodziny ariańskiej. Gdy chłopak dorósł i nie sposób było go dłużej trzymać pod spódnicą matki, zdecydowano, że czas go posłać na nauki.
Szkoła w Rakowie nie była uniwersytetem i nie miała uprawnień do nadawania stopnia bakałarza ani doktora, ale utrzymywała poziom zgoła najwyższy w całej Rzeczypospolitej. Rywalizować z nią mogły chyba tylko gimnazja prowadzone przez jezuitów sprowadzonych nad Wisłę przez prymasa Stanisława Hozjusza. To pięcioklasowe gimnazjum z wykładową łaciną, greką, językiem francuskim oferowało szeroki kurs ogólnokształcący jak na tamte czasy. Do Rakowa ściągnięto najlepszych nauczycieli z ówczesnej Europy, a uczniowie – tylko młodzież męska – przybywali z krajów habsburskich, w tym ze Śląska i z Czech, gdzie prześladowano protestantów, a także z Alzacji, z Niemiec ogarniętych szaleństwem wojny religijnej trwającej od 1618 roku. Wszystko to było możliwe dzięki właścicielowi Rakowa, Jakubowi Sienieńskiemu.
Choć prowadzona przez arian, szkoła ta przyjmowała młodzież bez różnicy wyznania, a zdarzało się, że nawet z Krakowa przyjeżdżali studenci, którzy porzucali tamtejszą uczelnię wyższą ze względu na bardzo niski poziom. W Rakowie wykładano politykę, matematykę, geografię oraz filozofię. Język łaciński i grecki były nauczane od klasy pierwszej, a po dwu latach intensywnej nauki, w klasie trzeciej, nauczyciele wymagali już pracy z pismami filozofów w oryginale. Najbardziej znanym tekstem, którego wszystkie pięć ksiąg omawiano, był traktat Andrzeja Frycza Modrzewskiego O naprawie Rzeczypospolitej, oficjalnie zakazany przez Kościół katolicki, ale w Rakowie jak najbardziej czytany i komentowany przez wszystkich uczniów, także katolików.
Ta otwartość szkoły coraz bardziej jednak przeszkadzała. Fanatyk religijny, bigot i niedawny rokoszanin Mikołaj Zebrzydowski, choć sam wydał majątek na klasztor w Kalwarii niedaleko Krakowa, płacił niemałe pieniądze za pisanie paszkwili na Akademię Rakowską. Nie mieściło się w głowie imć panu byłemu wojewodzie krakowskiemu, że młodzieńcy katolickiego wyznania mogą ławka w ławkę siedzieć w jednej klasie z młodzieńcami wyznania kalwińskiego, ariańskiego czy też z braćmi czeskimi, wygnanymi przez kataklizm wojenny z sąsiednich Czech. Ponoć miał powiedzieć, że prędzej już szablą po łbie zdzieliłby swojego syna, gdyby ten siadł w ławce szkolnej z heretykami. Jednak czy była to prawda, czy też nieprzychylni Zebrzydowskiemu ludzie opowiadali takie rzeczy – trudno dociec.
W szkole najbliższym kolegą młodego Dantyszka, ku radości jego rodziców, okazał się młody Andrzej Wiszowaty, wnuk Fausta Socyna, najwybitniejszego pośród braci polskich włoskiego humanisty, który w obawie przed prześladowaniami postanowił zamieszkać w tolerancyjnej wówczas Rzeczypospolitej. Chłopcy zaprzyjaźnili się i razem się uczyli. I choć Dantyszek nie ustępował Wiszowatemu pod względem zdolności językowych, to jednak Andrzej w jakiś sposób nad nim górował. Surowy regulamin zabraniał uczniom wychodzenia ze szkoły, posiadania pieniędzy, szwendania się po karczmach, szynkach i tym podobnych podejrzanych lokalach, co stanowiło poważną przeszkodę dla młodych ludzi pragnących zaznać choć trochę wolności. Któregoś dnia wiosną 1633 roku Wiszowaty oświadczył jednak Dantyszkowi:
– Zabieram cię na wycieczkę.
– Mieliśmy czytać Kronikę wszystkiego świata Bielskiego...
Cóż się dziwić tej odpowiedzi – w owej ariańskiej szkole klimat intelektualny górował nad wszystkim innym. Ale Wiszowaty, człowiek wielkiej pobożności, rzekł na to bez ogródek:
– Mam nadzieję, że obaczym świata choć trochę wokół nas.
Dantyszek poszedł zatem za przyjacielem. Mnóstwo czytał, ale budziła się w nim wielka tęsknota za tym, aby ujrzeć świat i udzielić sobie samemu odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście jest taki, jaki się wydaje.
– Gdzie idziemy? – zapytał tylko.
– Obaczysz.
Oczywiście, że wymknęli się obaj ze szkoły. Poszli do wioski nieopodal Rakowa. Kiedy ujrzały ich dzieci włościan, natychmiast uciekły do chat. Wiszowaty podprowadził Dantyszka dalej i weszli razem do jednej z nich.
Rodzina chłopska stała razem na środku izby. Chłop, z kołtunem ze zmierzwionych, tłustych włosów na głowie, patrzył na nich przestraszonymi oczyma, do jego boku tuliła się kobieta. Dzieci, które przed chwilą widzieli na podwórzu, teraz uczepiły się brudnej sukienki matki. Wszyscy byli boso. Młody Dantyszek rozejrzał się – zobaczył klepisko zamiast podłogi, sklecony byle jak z drewna stół; wyczuł w powietrzu przykry zapach zwierzęcy. Odgłosy nie pozostawiały wątpliwości – w sąsiedniej izbie znajdowała się krowa, jedyna żywicielka tych biedaków.
– Popatrz, Michale – rzekł Andrzej. – To są ludzie, nasi bliźni.
– Chłopi naszymi bliźnimi? – zapytał młody Dantyszek, jak gdyby nie dowierzał słowom młodszego kolegi.
– Skoro Jezus, syn Boga Najwyższego, jako doskonały człowiek, ale nie jako Bóg, którym nie był[1], odkupił wszystkich ludzi, to ich też. I w zbawieniu będziemy im równi. Tylko ja uważam, że oni poprzez swoją nędzę zasługują na zbawienie lepiej od nas.
– Masz na myśli braci i siostry szlachtę?
– To są nasi bracia i siostry – rzekł z naciskiem Wiszowaty. – A że o tym nie pamiętamy, to pierwsze źródło zła.
Chłopi najpewniej nic nie zrozumieli z tej wymiany zdań. Andrzej położył na stole srebrny grosz. Zaraz porwała go chłopka i jeszcze długo słyszeli jej głos rzewny, żeby im Przeczysta Dziewica pobłogosławiła. Ot, jaka sprawa – pan ich, pewnie arianin, siedzi we dworze, a chłopi, okazuje się, katolicy.
Poszli dalej, do karczmy żydowskiej.
– To jest drugie źródło zła na wsi – rzekł Andrzej Wiszowaty. – Okowita, którą tutaj sprytny Żyd przedaje naszym włościanom. Ich żywot ciężki, potworny, grzbiet spływa potem od bata, znoju i roboty, która się nie kończy. Religia, która winna być dla nich pocieszeniem, nie znajduje w ich duszach pożywki, bo jak mają wierzyć w Boga, który ich przeznaczył, wedle szlachty, do gnoju i pługa? Więc topią smutek w okowicie, za którą nie płacą, tylko zapożyczają się u starozakonnego, a ten z czasem przejmuje im dom i wyrzuca z niego całą rodzinę. Nie mówię już o ludziach starszych, których wystawia się na mróz, żeby poumierali szybciej.
– Co mi chcesz powiedzieć?
– Chcę ci rzec, bracie, że tak dalej w Polsce być nie może. Rzeczpospolita oparta jest na nędzy chłopskiej. Chłop nasz ma na gardle but szlachecki, lęka się go, ale i nienawidzi skrycie.
– W innych krajach jest podobnie – odparł Dantyszek.
– Otóż mylisz się. – Andrzej Wiszowaty potrząsnął głową. – Na Zachodzie relacja między panami i chłopami oparta jest na czynszu, a nie pańszczyźnie. Chłop umawia się z panem na czynsz i płaci go albo w zbożu, albo w gotowiźnie, albo w zwierzętach lub skórach. I więcej mu zostaje w kieszeni, choć nie powiem, żeby i tam byli zamożni. Bieda wszak, bracie, ma różne oblicza.
– A w Rzeszy?
– W Niemczech straszna wojna trwa od piętnastu lat.
Andrzej Wiszowaty miał polemiczny talent po dziadku Fauście Socynie i był oczytany, ale to nigdy nie przesłoniło mu prawdy o kraju, w którym się urodził. Widział nędzę Rzeczypospolitej i jego perspektywa sięgała dalej niż dwór szlachecki.
– Nie ma większego bielma na oczach szlachty niż strofy Pana z Czarnolasu – rzekł na koniec. – Gdy pisze fraszkę: „Wsi spokojna, wsi wesoła”, zaiste „gra w piszczałkę proste pieśni, a faunowie skaczą leśni”. Kochanowski jest przy tym okropnym bigotem i kłamcą.
Po raz pierwszy Dantyszek zastanowił się, czy Jan Kochanowski bił swoich chłopów. Arianie bowiem swoich włościan nie bili, ale często wyzwalali z poddaństwa, co wywoływało wściekłość katolickiej i kalwińskiej szlachty.
Z czasem te wypady potajemne stawały się coraz częstsze. W Dantyszku osłabła chęć zgłębiania religii, nudziły go psalmy. Któregoś dnia w owej karczmie, którą pokazał mu jego znakomity kolega ze szkoły, Michał Hieronim spotkał nadzwyczajnego gościa. Przekroczenie granicy i zerwanie owocu zakazanego, jakim było wymknięcie się z internatu szkoły i pójście go gospody, było może grzeszkiem idiotycznym, ale i takie sytuacje mają swoje konsekwencje.
– Młodziku, postawisz staremu żołnierzowi miodu? – zapytał Dantyszka siedzący w cieniu człowiek.
Gdy jego wzrok przywykł do mroku nie w pełni oświetlonego pomieszczenia, chłopak zauważył, że ów jegomość rzeczywiście wygląda jak jakiś stary wiarus. Szabla leżała na stole, odpięta – jak gdyby niechciana, co dla szlachcica stanowiło ujmę. Strój mężczyzny był przyniszczony, ale broń, w tym para pistoletów – w idealnym porządku.
– A jakże godność waćpana?
– Powiem ci, jak postawisz miodu.
– Nie za darmo. Chciałbym od pana szanownego w zamian opowieści – rzekł Dantyszek. – Z daleka podróżujecie?
– Z Niemiec, z wielkiej wojny, młody człowieku. – Wiarus westchnął. – Jak mnie uraczysz dobrym napitkiem, gardło porządnie przepłuczę trójniakiem, to powiem ci rzeczy, jakich w onej twojej heretyckiej szkole nie uczą – rzekł poważnie żołnierz.
– Słowo żołnierza?
– A jakże! Jednak muszę cię ostrzec, żółtodziobie, że znienawidzisz mnie za to, co usłyszysz.
Dantyszek przystał na to, gdyż po prostu pragnął prawdziwego świata, w jego mniemaniu wypełnionego wielkimi czynami rycerskimi i – tak też być mogło – krwią, rzeziami i okrucieństwem. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielkim był głupcem w owym dniu. Może gdyby nie poszedł akurat wtedy do gospody, nie postawił napitku owemu najemnikowi... Może jego życie wyglądałoby inaczej? Ale nie da przecież cofnąć czasu.
– Żydzie! – zakrzyknął. – Dajże najprzedniejszego miodu, trójniaka, dla tego tutaj żołnierza!
– Żeby on miał pieniądze! – żachnął się karczmarz.
– Ja płacę – rzekł młodzieniec.
Brzęknęła moneta. Po chwili Żyd przyniósł miód, pachnący jarzębiną trójniak w glinianym dzbanie. Dantyszek nalał do dwu kubków. W surowo prowadzonej szkole nauczyciele pozwalali tylko na spożywanie polewki piwnej – piwo w owych czasach było najpowszechniejszym napitkiem. Żołnierz chciwie pociągnął oba naczynia do siebie, jak widać – nie miał zamiaru się dzielić.
– Czego oczekujesz ode mnie, młokosie? – burknął.
– Chcę opowieści o wielkiej wojnie w Niemczech, o której słyszymy od lat – rzekł Dantyszek tonem, który wykluczał jakiekolwiek ustępstwa.
Mężczyzna opróżnił szybko pierwszy kubek.
– Takiś ciekawy?
– Jeśli mi opowiesz, postawię jeszcze przedniego węgrzyna.
Stary wiarus okazał się żołnierzem pułkownika Aleksandra Lisowskiego, któremu król jegomość Zygmunt III Waza pozwolił rekrutować przed laty najemników na pomoc cesarzowi toczącemu wojnę ze zbuntowanymi Czechami. W roku 1618, gdy w Rzeczypospolitej wciąż szlachta ględziła o koronowaniu królewicza Władysława, starszego syna Zygmunta III, na cara Rosji, w Czechach doszło do wypadków, które miały wszystkich zaskoczyć. Oto szlachta czeska wyrzuciła przez okno zamku na Hradczanach najbardziej znienawidzonych przedstawicieli cesarza – Martinica i Slavatę. Wybuchł bunt, który Habsburgowie musieli stłumić. Czesi wybrali jednak nowego króla, elektora Palatynatu, bogatego kraju Rzeszy Niemieckiej, spokrewnionego z królem Anglii. Jednak pod Białą Górą, na przedmieściach Pragi, skończyły się czeskie sny o niezależności. Mimo wsparcia protestantów z Niderlandów buntownicy ponieśli klęskę, a na kraj spadły okrutne represje. Habsburgowie wezwali na pomoc katolickiego monarchę, który wprawdzie realnej władzy w swoim państwie nie miał, ale pomoc dla nich zorganizował.
– To z woli jaśnie oświeconego króla Zygmunta Trzeciego poszliśmy na wojnę – mówił wiarus, tęgo pociągając miodu.
– Tak oficjalnie Rzeczpospolita poszła na wojnę? – zdziwił się młody człowiek, który wiedział, jak wielką władzę ma sejm.
– Nie, skądże. Pułkownik Lisowski dostał listy królewskie na zaciąg żołnierza na wojnę wedle naszego uznania. Zgłosiłem się bez wahania.
– Co robiliście?
Stary wiarus zaśmiał się szyderczo.
– A cóż można robić na wojnie? Wojna jest po to, młody człowieku, żeby zaspokoić głód krwi. Morduj, ile dusza zapragnie. I prawdę rzekłszy, podobało mi się to. Heretycy, tacy jak ty, jak nas na Śląsku widzieli, to już z życiem się żegnali, niebożęta.
Zarechotał i ostatnie krople miodu z pierwszego kubka zniknęły w jego przepastnej gębie. Dantyszkowi wydawało się to wszystko odrażające, ale mimo wszystko czuł jakąś niewytłumaczalną fascynację tym starym żołnierzem i jego losem. Chciał widzieć i wiedzieć to, co tamten zobaczył i przeżył, a tkwił w Rakowie – świetnym intelektualnie, ale jednak prowincjonalnym Rakowie – gdzie największymi budynkami były miejscowy zbór braci polskich i ich znakomita szkoła.
– Widziałem oblężenie Wiednia przez wojska siedmiogrodzkie, a potem pognaliśmy wojska siedmiogrodzkie aż na ich ziemie. Cesarz płacił, więc siła złego uczyniliśmy w imię Boga przeciw ludziom, którzy też czynili zło w imię tegoż Boga.
Tu żołnierz przerwał, znów napił się miodu – już z drugiego kubka – i zaczął snuć opowieść o wojnie, która przekraczała wielkie wyobrażenie o okrucieństwie, jakie jedni mogą zadać innym. Mówił więc, że w służbie Brabantczyka, hrabiego Tilly, wojska katolickie spaliły Magdeburg[2] i mordowały mieszkańców przez całą noc. Nie było niewiasty, która nie zostałaby zgwałcona przez żołdaków cesarskich, nie miało znaczenia, czy były to dziesięcioletnie pobożne dziewczynki, czy osiemdziesięcioletnie staruszki.
Dantyszek nie mógł tego znieść.
– Dlaczego to czyniliście?
– Bo to były heretyczki. – Żołdak wzruszył ramionami. – Jednak wskutek tego, co uczyniła armia cesarska, do wojny weszli Szwedzi, o czym również musiałeś, waszmość młodziku, słyszeć.
Jakże mógłby nie słyszeć! Zanim Szwedzi weszli do wojny na teren Niemiec, musieli zająć się Rzecząpospolitą, sojuszniczką habsburską wiernie podążającą wszędzie za rydwanem domu austriackiego. Zajęli więc miasta na polskim Pomorzu, w tym przebogaty i wspaniały Gdańsk, liczący w owym czasie sześćdziesiąt tysięcy dusz. Wprawdzie potem hetman Koniecpolski i jego husaria pokiereszowały króla szwedzkiego i jego rajtarię pod Trzcianą – jakiś polski husarz nawet o mały włos nie nabił Gustawa II Adolfa na koncerz! – ale Szwedzi zrobili swoje. Do wielkiej wojny w Rzeszy Rzeczpospolita, związana przez idiotyczny sejm i wpatrzona ślepo w sprawy rosyjskie albo tureckie, czyli na Wschód, nie weszła. Ale żołnierzy najemnych po cichu pozwalała wysyłać.
– Co było dalej?
– Szwedzi rozbili wojska cesarskie pod Breitenfeld w Bawarii i ci z nas, lisowczyków, co służyli pod bawarskim księciem Maksymilianem, dostali... dostaliśmy tam łupnia. Szwedzi mają straszną siłę ognia armat i piechoty, której używają inaczej od nas. Nasza chorągiew została na żołdzie cesarskim, ale przydzielono nas do jazdy pod generałem Pappenheimem. Był listopad, a takie mgły zalegały w Saksonii, że trudno było konie prowadzić. Wtedy to się wydarzyło.
– Co takiego? – zapytał zafascynowany i jednocześnie przerażony młody człowiek.
– Szwedzi dopadli wojska cesarskie pod Lützen w Saksonii. Nas, jazdy, nie było, bo poprzedniego dnia generał Pappenheim pozwolił nam szabrować w okolicznych wsiach i miasteczkach. Byliśmy głodni, potwornie zmęczeni. Jeśli ktoś nie dawał jedzenia i furażu dla koni, to się go przebijało szablą i brało, co chciała dusza. Ale popas nie trwał długo. Nad ranem przybyli gońcy od generała Wallensteina, wielkiego żołnierza, słowo daję, że zaskoczyli nas Szwedzi.
– Jak wyglądała bitwa?
– To była masakra. Wojska cesarskie i Szwedzi walczyli we mgle, nie widząc się nawzajem. Rzeź trwała do zapadnięcia zmierzchu.
– W tej bitwie zginął król szwedzki – rzekł podekscytowany młodzik. – Tak słyszałem.
Żołnierz łypnął na niego okiem.
– Postawisz jeszcze miodu, to ci opowiem jak.
– Nie – odparł twardo Dantyszek. – Dość się nasłuchałem i jestem ci wdzięczny za opowieść. Komu ją zawdzięczam? Przedstaw się, waćpan.
– Stanisław Strojnowski – powiedział żołnierz. – Dowódca chorągwi najemnej.
Dopiero teraz Dantyszek zrozumiał, z kim rozmawiał. Ale jak to się stało, że jeden z ostatnich dowódców lisowczyków znalazł się w Rakowie? Może był przejazdem? Mówiło się przecież wśród szlachty, że sejm ma zakazać lisowczykom ich procederu i ukrócić ich okrucieństwa. Bądź co bądź byli to jednak najlepsi najemnicy polscy, których Rzeczpospolita nie potrafiła albo nie chciała w pełni wykorzystać.
Dantyszek przez chwilę zawstydził się przebywania w brudzie żydowskiej karczmy. Jednak to właśnie wtedy powziął brzemienną w skutki decyzję.
Egzaminy po drugim roku gimnazjum potwierdziły, że Michał Hieronim Dantyszek posiadł już biegłą znajomość łaciny, francuskiego, literatury starożytnej i Biblii. Jednak nie chciał przyznać przed kolegami, choćby znakomitym i pochłaniającym wiedzę Andrzejem Wiszowatym, że nudzą go te nauki. Spotkanie z lisowczykiem obudziło w chłopaku jakąś nieokreśloną tęsknotę za przygodą, choćby krwawą i przerażającą. Pojechał zatem do Brzezin, gdzie mieszkała spora grupa unitarian, jednej z frakcji teologicznych braci polskich. Tam, we wspólnocie z chłopami wyzwolonymi z ucisku, mieszkała jego rodzina. Jerzy Wojciech Dantyszek wziął przykład ze szlachcica Jana Przypkowskiego, który już w 1572 roku, a zatem ponad pięćdziesiąt lat wcześniej wyzwolił swoich chłopów. Podobnie jak on ojciec Michała Hieronima uważał, że życie z pracy innych ludzi jest niemoralne i niechrześcijańskie.
Między ojcem i synem musiało dojść do zwarcia.
– Milczysz, synu, coś cię trapi – zaczął w końcu Jerzy Wojciech. – Tak uważamy z matką.
Jego żona Joanna była wielką nieobecną w domu. Wiecznie podporządkowana, zgodnie z wolą Boga. Milcząca, modląca się protestancka Madonna w czerni, w czepku na głowie. Michał Hieronim nigdy nie doznał od niej czułości. Za to jej dłoń potrafiła wymierzać siarczyste policzki.
– Masz rację, ojcze.
– Powiedz zatem prawdę, a znajdziemy rozwiązanie.
Młody Dantyszek już znał to rozwiązanie – czytanie Biblii, modlitwa, post i noszenie włosiennicy. Nie miał na to ochoty.
– Spotkałem w Rakowie niezwykłego człowieka, który powiedział mi wiele rzeczy o świecie. Chcę zaznać świata. Poznać go, poczuć na własnej skórze, czym jest.
Jerzy Wojciech Dantyszek brzydził się przemocą. Nie bił nigdy syna – zostawiał to żonie.
– Świat jest grzeszny i zły.
– Ale ciekawy, a ja chcę go poznać.
– Do czego zmierzasz, synu mój?
Matka przysłuchiwała się w milczeniu.
– Chcę wyjechać na studia za granicę.
– Przecież to do Rakowa przyjeżdżają z zagranicy!
– Nie o to chodzi. Chcę zobaczyć...
Wojciech Dantyszek przerwał mu gestem dłoni. Wiedział o naturze świata coś, czego syn zdawał się nie dostrzegać. Świat był okrutny i zły, stanowił królestwo demona, rządzącego wielkimi tego świata, królami, książętami i papieżem. Wielka wojna w Rzeszy Niemieckiej, szalejąca od 1618 roku, była przecież tego dowodem.
– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał.
– Nie dasz mi pieniędzy, bo nimi gardzisz. Pracujesz z chłopami na polu, choć szlachta się z ciebie śmieje, ojcze. Ale pozwól mi jechać za granicę. Wiem, że utrzymujesz kontakty z możnymi bibliotekarzami i uczonymi w Europie.
Ojciec wpatrywał się w syna, który po raz pierwszy tak wyraźnie artykułował swoje potrzeby. Stary Dantyszek po swojemu kochał chłopaka. Tego dnia zdał sobie sprawę z tego, że jeśli nie pozwoli mu poznać świata i zakosztować jego mroku, straci go na zawsze. Skaże go na bunt. Młody Michał Hieronim może zechcieć przejść na katolicyzm na złość ojcu i szukać zatrudnienia u wielkich magnatów, Koniecpolskich, Radziwiłłów czy wszystkich tych Wiśniowieckich, i innych wielkich książątek Rzeczypospolitej. Jego syn miałby utonąć w polskim, katolickim błocie intryg, kłamstw, przekupstwa i swawoli? Tego nie chciał.
– Muszę to przemyśleć, synu. A teraz idź do młyna i pomóż w przenoszeniu worków z mąką.
Michał Hieronim skłonił się ojcu i wyszedł. Pracował ciężko. Wieczorem ojciec zostawił mu w balii wodę ze swojej kąpieli. Chłopak bez słowa się umył, wciągnął koszulę nocną i położył się na posłaniu. Zasnął kamiennym snem.
Rano, po modlitwie, matka nawarzyła polewki piwnej na śniadanie. Zjedli w milczeniu. Należało szanować pożywienie, które dawał im Bóg, i nie kalać go rozmową o niczym.
Po śniadaniu ojciec wezwał go do siebie. Siedział w bibliotece – do południa pracował intelektualnie, a po popołudniu fizycznie.
– Przemyślałem to, synu.
Młody człowiek bardzo się niecierpliwił, choć próbował to maskować. Czuł, że ma spocone dłonie jak przyłapany na kradzieży uczniak.
– Słucham cię, ojcze.
– Uznałem, że jeśli się sprzeciwię, ulegniesz i wykonasz moją wolę, ale stracę twoje serce – rzekł Wojciech Dantyszek. – Musisz sam poznać, jak świat jest czarny, jak bardzo jest zły. Stawiam tylko jeden warunek.
– Jaki?
– Nie możesz przejść na katolicyzm.
– Tego chciałby Jego Miłość król Zygmunt, trzeci tego imienia, z rodu Wazów, miłościwie nam panujący – rzekł z przekąsem młody Dantyszek.
– Ale nie sądzę, bym ja tego chciał. Napiszę list polecający dla ciebie do mojego przyjaciela z lat młodości, znakomitego człowieka, pokrewnej nam wiary, praktykującego kalwina. To najemny żołnierz, chlubę przynoszący nam, protestantom polskim.
– Kto to taki?
– Krzysztof Arciszewski.
Michał Hieronim Dantyszek miał zatem wyjechać w miesiąc do Niderlandów, gdzie mieszkał najsłynniejszy polski kondotier na zachodzie Europy.
Padał gęsty deszcz, gdy Michał Hieronim Dantyszek stanął w Hadze, mieście należącym do walczącej z Hiszpanami Rzeczypospolitej Siedmiu Prowincji, przed domem słynnego kondotiera Krzysztofa Arciszewskiego. Stukał kilka razy w solidne drewniane drzwi kamienicy, aż w końcu otworzył je służący. Dantyszek przedstawił się i zakomunikował, że ma list polecający od ojca do pana Arciszewskiego.
– Przykro mi – rzekł służący. – Opiekuję się domem pana generała podczas jego nieobecności.
– Gdzie jest pan generał? – zapytał młody mężczyzna. Zdziwił się, że Holendrzy nadali panu Arciszewskiemu tak wysoką rangę, ale najwyraźniej był on wart swojej ceny.
– W Brazylii – padła odpowiedź.
Dantyszek poczuł, że ma problem. Jeśli rzeczywiście przyjaciel ojca miał być w onej dalekiej Brazylii, to znaczy, że nic tu po nim. Co za zawód po długiej i fatalnej podróży na holenderskim statku z Gdańska do Hagi! Statek przywiózł do Niderlandów polskie zboże i – jak widać – nieudacznika, któremu pozostaje wracać niechybnie do domu z podkulonym ogonem.
– Nie mogę pomóc – dodał służący. – Żegnam.
Wskazał dłonią przybyszowi drzwi. Dantyszek nie oponował, ponieważ jako sługa opiekujący się domem pana podczas jego nieobecności uczyniłby z pewnością to samo.
Tak więc młody Polak został ze swoim kuferkiem na ulicy na deszczu. Cóż za żałosna odmiana losu! Czy tego pragnął? Znaleźć się na haskiej ulicy, bez opiekuna, bez szans i do tego w obcym kraju? Miał trochę pieniędzy, ale na pewno nie na nocleg. Zresztą – dokąd mógłby pójść? Haga, podobnie jak reszta kraju, żyła w strachu przed wojną z Hiszpanami. Wojska księcia Alby stały niedaleko, w południowych Niderlandach, w większości katolickich. Dantyszek był obcy w tym mieście, a nieobecność protektora, słynnego polskiego kondotiera, w zasadzie przekreślała jego karierę. To był cios.
Zaszedł do jakiegoś zajazdu położonego w eleganckim budynku z cegły. Ludzie mówili tam po niderlandzku, a on nie znał tego języka, więc wstydził się odezwać, by kupić sobie coś do jedzenia. Nie chciał być posądzonym o to, że jest na przykład hiszpańskim szpiegiem. Zrezygnował i wyszedł na zewnątrz.
Dzień był chłodny i deszczowy. Różne myśli, posępne jak ten dzień, kołatały mu się po głowie. Wtem z naprzeciwka zajechał elegancki powóz ciągnięty przez dwie pary koni. O mały włos Dantyszek wpadłby pod kopyta. Na szczęście woźnica spostrzegł go i wyhamował, ale koło powozu wpadło w dużą kałużę spienionej, brązowej od nieczystości ulicy wody. Ta ochlapała chłopaka, którego ten wypadek jak gdyby zbudził z dziwnego stanu zawieszenia.
– A niech cię piekło pochłonie, ty kurwi synu! – wrzasnął Dantyszek po francusku.
Tę mowę akurat znał dość płynnie, gdyż nauczyciel w Rakowie, hugenota, był najprawdziwszym Francuzem. Drzwiczki karety otwarły się i wyszedł z nich dostojnie wyglądający mężczyzna, ubrany w czarne spodnie, długie skórzane eleganckie buty z cholewami. Nosił surdut w takim kolorze, ale był bez kapelusza, który z pewnością dodałby jego postaci rysu protestanckiej solidności. Długie włosy miał starannie naoliwione.
– Stanowczo protestuję przeciwko używaniu w odniesieniu do mojej matki nazwy starej profesji ulicznej. W ustach tak młodego człowieka, i zapewne cudzoziemca, zabrzmiało to strasznie – rzekł po francusku nieznajomy.
– Ochlapałeś mnie, panie, gównem, brudem i ohydną mazią z ulicy. To dostateczny powód, by cię spotwarzać.
– Woźnica nie miał zamiaru wyrządzić ci krzywdy ani ujmy na honorze, młody człowieku. Po prostu cię nie zauważył. W ramach przeprosin zapraszam do mnie.
– Do ciebie, panie? Nie rozumiem.
– Do mojego domu w Amsterdamie, gdzie mieszkam. Chyba że pasuje ci stać tak w owym brudzie ulicy, jak to dosadnie ująłeś.
– Mówisz, panie, po francusku, jak mój nauczyciel.
– A do jakiej szkoły chodziłeś?
– W Rakowie.
– To znakomita szkoła – rzekł nieznajomy. – Wyobraź sobie, że coś niecoś o niej słyszeliśmy w Niderlandach. Bądź zatem łaskaw wrzucić swój kuferek na miejsca na bagaż i zasiąść koło woźnicy. Nie zapraszam cię do karety, usiądziesz na niewygodnym koźle. To kara za przekleństwa, których nie znoszę.
Dantyszek nie dyskutował. W tym nieszczęściu uśmiechnęło się do niego szczęście.
Dom nieznajomego w Amsterdamie był obszerny. Miał dwa piętra, kilka izb i wielką bibliotekę, prawie tak wielką jak w Rakowie, z tą jedynie różnicą, że ta należała do jednego człowieka. Pierwszej nocy służąca, nadzwyczaj krzykliwa i nieprzyjemna, pozwoliła Dantyszkowi spać w izbie za kuchnią. Ale dopiero rano gospodarz wyjaśnił mu powód tej decyzji.
– Musisz się wykąpać. Śmierdzisz, mój młody przyjacielu.
– W Rakowie uczyli nas, że z wody są wszystkie niezdrowe choroby rasy ludzkiej.
– To akurat bzdury. Helene wstawi miedzianą wannę, do której naleje ciepłej wody, a ty użyjesz mydła do rozprawienia się z twoim smrodem.
Dantyszka nieco zdziwiło, że jego gospodarz użył imienia służącej, ale nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Rzeczywiście – nie mył się od wyjazdu z domu rodzinnego, czyli od miesiąca. Nic niezwykłego, ale najwyraźniej nie dla tego człowieka. Młody mężczyzna z obawą patrzył, jak służąca napełnia wannę gorącą wodą, a na koniec wlewa jeden garnek zimnej. Kobieta wyciągnęła też kawałek mydła w kolorze białym.
– To mydło kastylijskie, takiego samego używa pan. Doprawdy nie wiem, czym sobie zasłużyłeś na taki zaszczyt – rzekła.
– Ja też nie – wybąkał całkiem zdezorientowany Dantyszek.
– Ściągaj zatem ubranie, kimkolwiek jesteś. Upiorę je, gdyż po kąpieli nie możesz założyć śmierdzących gaci, w których tutaj przyjechałeś.
Zdumienie Dantyszka nie miało granic.
– Mam się rozbierać przy... tobie?
– Jaki wrażliwy, szlag by trafił – parsknęła służąca. – Odwrócę się, by nie uchybić przykazaniom Bożym.
Wkrótce, dziwiąc się sobie samemu, Dantyszek grzał tyłek w gorącej wodzie i używał pachnącego kastylijskiego mydła zrobionego z popiołu, oliwy i lawendy. Służąca przyniosła mu ubranie na zmianę, trochę za duże, ale na razie musiało wystarczyć. W tym czasie jego własne się suszyło.
Na wieczerzę podano smażony holenderski ser gouda z ciemnym piwem i dobrze wypieczonym chlebem. Przednie jadło, Dantyszek musiał to przyznać.
– Skoro teraz zjedliśmy, a ty wyglądasz i mówisz jak człowiek, możemy się sobie przedstawić – rzekł gospodarz, którego wykwintne maniery robiły dobre wrażenie na młodzieńcu. – Nazywam się René Descartes[3] i rzeczywiście jestem Francuzem, jak twój nauczyciel. Swoją drogą, to był chyba dobry nauczyciel.
– Bardzo dobry! Ja nazywam się Michał Hieronim Dantyszek i jestem Polakiem wyznania ariańskiego. Mam osiemnaście lat. Mój ojciec napisał list polecający do Krzysztofa Arciszewskiego, generała w niderlandzkich wojskach. Miałem u niego terminować, ale jego sługa mi powiedział, że wyjechał do Brazylii.
– Jesteś kalwinistą? – zainteresował się Descartes.
– Niezupełnie, nasz Kościół wywodzi się z nauki Kalwina, ale nie uznajemy Trójcy Świętej.
Descartes położył palec na ustach.
– Nie mów zatem nigdy, mój młody przyjacielu, żadnych słów, które pokazałyby prawdę o twoim wyznaniu. Niderlandy, a konkretnie Rzeczpospolita Siedmiu Prowincji, gdzie obecnie mieszkam, nie są krajem tolerancyjnym dla wszystkich poglądów. Z pewnością nie dla tych, które odrzucają Trójcę Świętą. W południowych Niderlandach panują wciąż Hiszpanie i ich inkwizycja. Czy wiesz, kim był Miguel Servet?
– Nie – odparł Dantyszek.
– To autor niezwykle ciekawego dzieła De Trinitatis erroribus libri septem.
– O błędach Trójcy ksiąg siedmioro. – Dantyszek bezbłędnie przełożył łacinę na francuski, w którym prowadzili rozmowę.
– Znasz łacinę, doskonale – rzekł Descartes. – Miguel Servet był wielkim naukowcem swojego czasu i w obawie przed inkwizycją hiszpańską uciekł do Genewy, pod władzę Jana Kalwina. Głosił odważnie to, w co wierzył. Tak jak ty.
– Co się z nim stało? – zapytał Dantyszek.
– Kalwin spalił go na stosie. A w Rzeczpospolitej Siedmiu Prowincji dominuje jego wyznanie.
Tak więc zasłona opadła. Zbrodnie religijne popełniali wszyscy, katolicy i protestanci wszelkich denominacji. Kiedy Dantyszek stawiał pierwsze kroki w dorosłość, istniało zbyt wiele religii w duszach zbyt wielu morderców. Czyżby zatem nie należało dowierzać religii jako takiej? – przemknęło Dantyszkowi przez głowę. Ale szybko pozbył się tej nazbyt bezczelnej myśli.
– Dziękuję za ostrzeżenie – rzekł.
– Skoro to sobie wyjaśniliśmy i coś o sobie wiemy, przedstawię moją ofertę. Jak mniemam, twój polski patron jest najemnikiem i mógł nauczyć cię żołnierstwa. To fach w naszych nikczemnych czasach, przyznaję, niezły. Sam go uprawiałem przez lata, służąc jako Francuz w armii niderlandzkiej. Ale moja propozycja jest inna.
– Jaka? – zainteresował się młody człowiek.
– Przygotowałem dla ciebie egzamin z matematyki i geometrii po łacinie. Jeśli zdasz osiem na dziesięć zadań, będziesz mógł u mnie zostać i terminować nauki wszelakie, choć mnie pasjonuje matematyka i filozofia, pomagać mi przy pisaniu dzieła i jak się sprawisz dobrze, młody Polaku, to tym razem ja polecę cię w słodkiej Francji, na przykład na dworze księcia Kondeusza.
Taka szansa! A przecież Dantyszek ledwo co przeklinał swój los, gdy kareta obryzgała go końskim łajnem zmieszanym z wodnistym błotem z haskiej ulicy.
– A jeśli zrobię sześć na dziesięć zadań? – zapytał.
– Wracasz do Polski na własny koszt – odparł Francuz.
I zaprosił Dantyszka do biurka, na którym leżały duże karty czerpanego papieru doskonałej jakości. Był gruby i nie rozmazywał się na nich atrament. Chłopak poczuł nagle, że to przepustka do innego życia, zakosztowania tego, czego zawsze pragnął.
Pierwsze zadanie – równanie – było proste. Jednak drugie podstawiało wartość pierwszego z dwiema następnymi niewiadomymi i pojawiły się w nim ułamki. Dantyszek, jak go uczyli w Rakowie, najpierw rozwiązał to, co znajdowało się w nawiasie, żeby wyznaczyć drugą niewiadomą, a gdy już się z nią uporał, pokonał też zasadniczą. Jego zapis matematyczny był staranny. Podobnie w innych zadaniach. Klasyką było twierdzenie Pitagorasa o trójkącie prostokątnym, ale i z tym nie miał kłopotu. Potem jednak zaczęły się bryły i geometria – w której Descartes się specjalizował, ale młody człowiek nie mógł o tym wiedzieć. Obliczył objętość prostych brył, a następnie tych bardziej skomplikowanych – poprzez zwielokrotnienie takich prostych, które się w nich mieściły. Wyznaczył promień, czyli połowę średnicy okręgu. Padł dopiero przy kuli, najdoskonalszej z brył, ale miał na swoją obronę to, że na zajęciach w Rakowie jeszcze do tego nie doszli. Sprawdzian oddał Francuzowi przed czasem.
– Zasłużyłem na pobyt czy nie, mój panie?
Francuz sprawdził dokładnie rozwiązania problemów matematycznych. Potwierdził wynik dziewięć na dziesięć, więc młody Polak mógł zostać na naukę, co było chyba lepsze niż terminowanie u najemnego żołnierza.
– Zezwalam – rzekł Kartezjusz. – Jednak w moim domu obowiązują zasady. Wstajemy rano o szóstej i razem idziemy na modlitwę. Potem jest proste śniadanie. Następnie praca i nauka. Będziesz mi pomagał w pisaniu dzieła, nad którym pracuję. Popołudnia masz wolne, ale zabraniam się uganiać za kurwami w burdelach. Szaleje choroba francuska, choć we Francji nazywamy ją chorobą hiszpańską, a najprościej zarazić się nią od kurwy.
– Nigdy nie byłem w takim miejscu.
Francuz parsknął śmiechem.
– Na żartach ci zbywa, młody Polaku, ale dobry jesteś w matematyce. To jest grunt pod naszą znajomość.
– Naprawdę nigdy nie byłem w burdelu – rzekł Dantyszek.
W gruncie rzeczy Kartezjusz się temu nie dziwił. Zdumiał się tylko, że są jeszcze tacy ludzie, którzy przedkładają matematykę nad spotkania z kurwami.
W pałacu Gonzagów w Nevers panowała od kilku lat przygnębiająca atmosfera, pogłębiona przez problemy finansowe wielkiego francuskiego rodu. Arystokraci mają bowiem jedną niezaprzeczalną cechę łączącą ich niezależnie od kraju, z którego pochodzą – życie ponad stan. Po śmierci ostatniego z linii Gonzagów z Mantui – Wincentego II – posiadłości włoskie rodu przypadły księciu Karolowi I Gonzadze, który wdał się we włoską awanturę prawie bez pieniędzy i bez armii. W Niemczech szalała wciąż wielka wojna i dobrych najemników nietrudno było znaleźć. Gorzej, kiedy trzeba było ich regularnie opłacać. Tak więc dobra francuskie Gonzagów poszły pod młotek – z wyjątkiem Nevers, w Burgundii nad Loarą, do którego to miasta wiedzie wspaniały rzeźbiony most.
Jedna osoba przebywająca w pałacu, córka księcia Karola I Gonzagi, Maria Ludwika, zwyczajnie się nudziła. Jej dwie starsze siostry już wstąpiły do klasztoru w Nevers, ale młodsza, Anna, marzyła o tym, by wyjść za mąż za jakiegoś „księcia krwi”.
– Nie jesz, moja droga – zauważyła Anna. – Od patrzenia w okno kandydat na męża się nie pojawi.
Maria Ludwika miała dwadzieścia dwa lata – rzeczywiście, czas najwyższy był, aby wyjść za mąż. Jednak dziewczyna nie zamierzała poświęcić się „jakiemuś tam” panu. Miała żywy temperament, choć pięknością nie była. Wysoka, postawna, bardziej podobna mężczyźnie niż nadobnej damie dworu Ludwika XIII prowadzonego przez jego dwulicową matkę Marię Medycejską.
– Za to ty, moja droga, zaczynasz robić się okrągła na buzi i w biodrach – odparowała siostrze. – Jeśli będzie tak dalej, trafisz na portret mistrza Rubensa, ale nie znajdzie się zacny, bogaty książę krwi, przed którym otworzysz nogi, moja droga. Nudzisz mnie, idę do lasu zbierać moje zioła.
Anna zawsze dziwiła się osobliwym zainteresowaniom starszej siostry, którą pasjonowały różne ziela, przeważnie te trujące.
– Dlaczego interesują cię trucizny?
Maria Ludwika odwróciła się do niej.
– Bo to najlepsza broń kobiety, mon cheri.
Wiedziała, że te słowa – „moja droga” – złoszczą Annę. Jednak potrzebowały się nawzajem. Kilka lat wcześniej, w 1627 roku, Maria Ludwika próbowała wyjść za mąż za brata królewskiego, księcia Gastona Orleańskiego, czemu sprzeciwili się król Ludwik XIII, a w zasadzie Maria Medycejska, jego matka, i wszechwładny kardynał Richelieu, pierwszy minister królewski. Zobaczyli oni, że młoda dziewczyna z rodu Gonzagów, którego etykieta dorównywała tej z Luwru, zbyt wysoko podniosła oczy. Nawet dla niej, księżniczki krwi (Gonzagowie szczycili się prawami do bizantyjskiego tronu cesarskiego, choć był to tylko tytuł, bez realnego znaczenia), brat królewski to była zbyt wysoka półka.
– Niech zna swe miejsce – rzekł kardynał Richelieu do Marii Medycejskiej.
To wystarczyło. Zamknęli ją na trzy lata w klasztorze. Surowa reguła, wstawanie rano, włosiennice, odmawianie różańca o drugiej w nocy po nagłym wyrwaniu ze snu – to wszystko miało ją złamać. Tak się jednak nie stało. Nikt nie wiedział, że Maria Ludwika jest silna i naprawdę chce być żoną króla i rodzić królów. Po trzech latach kardynał pozwolił jej wrócić do Nevers – z zastrzeżeniem, że nie powinna się pojawiać na dworze królewskim w Paryżu.
Maria Ludwika Gonzaga w zamyśleniu spoglądała przez okno pałacu. Miała wrażenie, że trwający od trzech lat koszmar zamknięcia uległ jedynie przemianie na mniej dokuczliwe więzienie we własnym rodzinnym domu. Z gorzkich wspomnień wyrwała ją siostra.
– Wybierz się ze mną na polowanie. Niech los zdecyduje, czy moje, czy twoje charty są lepsze.
Anna Gonzaga wiedziała, że jej siostra lubi rywalizację. Taka po prostu była. Teraz też nie będzie potrafiła odmówić, ponieważ pokusa była zbyt wielka. Poza tym zwyczajnie lubiła polowania i władała szpadą całkiem nieźle, wytrenowana przez nauczycieli ojca – choć to męskie zajęcia. Maria Ludwika poszła zatem się przebrać. Ku zdziwieniu wszystkich na polowania zawsze ubierała męskie, szerokie spodnie z wysokimi butami i na konia zawsze siadała po męsku. Nie znaczy to, że stroniła od damskich siodeł, ale uważała je za nieporęczne przy polowaniu. W lasach wokół Nevers żyło sporo jeleni, na które polować mogli tylko król i wielcy panowie Francji, a Gonzagowie byli właśnie takim rodem.
W dwie godziny zebrała się grupa naganiaczy, psiarzy z niespokojnymi chartami, służących na koniach.
– Widziano kilka dni temu w naszych lasach pięknego dwunastaka – rzekł jeden z naganiaczy do sióstr księżniczek Gonzaga, które przyszły przebrane w stroje do polowania.
– Będzie nasz! – Maria Ludwika nie lubiła wracać z polowania z niczym.
Ruszyli. Za nimi na wałachach podążali słudzy, którzy zdołali spakować z kuchni suchy prowiant na drogę, w tym dojrzewające sery, kilka butelek wina i chleb. Maria Ludwika poczuła w nozdrzach wiatr, gdyż dzień był jesienny, dżdżysty i chłodny, ale cieszyła się na tę przygodę i na spotkanie ze zwierzyną. Nie czyniła nigdy celebracji z zadawania śmierci zwierzęciu, ale była w tym bezbłędna – rękę miała pewną i nigdy się nie wahała.
Jakiś czas trwało, nim dotarli do ściany lasu. Maria Ludwika wzięła głęboki oddech. Powietrze pachniało deszczem, spadzią i mchem. Stare rozłożyste buki i wielkie jadalne kasztanowce tworzyły gęstwinę, w którą ruszyli spragnieni wrażeń myśliwi. Naganiacze szli pierwsi z ogarami, które gdy już poczują zwierzynę, na przykład jelenia – nie odpuszczą, nie zmęczą się i zagonią na śmierć. Psy złapały trop i polowanie szybko przyniosło pierwsze zdobycze – dwa dziki. Jednak to nie zadowalało Marii Ludwiki – chciała jelenia, pięknego rogacza, i miała zamiar powalić go osobiście. Tak więc pędzono dalej. Coraz szybciej.
Z jakiegoś powodu koń Marii Ludwiki wyraźnie opadł z sił, ale jej siostra popędziła dalej razem ze sługami, i to ona dopadła jelenia. Gdy już Anna cieszyła się, podnosząc łeb jelenia upstrzony pięknym porożem, Maria Ludwika dotarła na polanę.
– Odetnij szybko mosznę – powiedziała do siostry – bo mięso będzie niejadalne. Gratuluję!
Miała klasę – nawet gdy przegrywała. Nie dała po sobie poznać, jak bardzo bolało ją to, że rogacz nie zginął z jej ręki. Kolejna porażka! Wymknął się jej brat króla, a teraz w jakiś sposób umknął ten jeleń. Dlatego to, co się stało po przybyciu sióstr do Nevers, było tak znamienne i długo jeszcze opowiadano wszem i wobec wszystkim spragnionym plotek, co uczyniła Maria Ludwika Gonzaga, córka Karola I Gonzagi, księcia Nevers i Rethel, Montferratu i Mantui, i Katarzyny de Guise, spokrewnionej z panującymi Walezjuszami i Burbonami.
Na dziedziniec zamku w Nevers wyszedł do nich ojciec. Jednak nawet on nie odgadł, w jakim stanie jest starsza córka. Tymczasem Maria Ludwika poleciła jednemu ze służących, żeby przyniósł jej miecz – taki, jakim walczono na polach bitew dwieście lat temu, ciężki, ostry jak brzytwa, z idealnie wyważonym jelcem.
– Po cóż ci, córko, miecz? – zapytał książę, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Gdy sługa przyniósł miecz, Maria Ludwika wyciągnęła go z brzękiem z pochwy i kazała sługom przytrzymać siwą klacz, na której jechała podczas polowania.
– Gonzagów nie stać na złe konie! – krzyknęła.
Wzniosła miecz i jednym cięciem rozpłatała klaczy łeb. Koń zwalił się na ziemię, wierzgając nogami, a spod niego wypłynęła rzeka krwi.
– Niech psy ją zeżrą, bo dziś przez nią straciłam rogacza!
– Przecież twoja siostra go dopadła – zauważył ojciec.
– Otóż to! Ale nie ja! Przez tego przeklętego konia! Gonzagowie, ojcze, nie mogą mieć złych koni!
Wręczyła okrwawiony miecz osłupiałemu słudze. Ojciec i siostra odprowadzali ją wzrokiem, gdy – dopiero teraz otwarcie wściekła, upokorzona i władcza jak nigdy – Maria Ludwika Gonzaga z rozwianymi włosami ruszyła do swoich komnat.
Od przyjazdu młodego Dantyszka do Holandii minęły dwa lata. Przekonał się już, do kogo trafił, i musiał przyznać sam przed sobą, że dwuletnia nauka u Kartezjusza była największym doświadczeniem intelektualnym w jego życiu. Żył w domu Francuza skromnie, pomagał, czyszcząc konie i załatwiając różne sprawy, dzięki czemu poznał wielu wpływowych ludzi, bo jego gospodarz był w tym kraju szanowany. Dantyszka jednak przede wszystkim zajmowało to, co działo się w Niemczech, a działo się dużo. Początkowe wielkie zwycięstwa Szwedów w wojnie z cesarzem na terenie Niemiec, między innymi w bitwie pod Breitenfeld, przyczyniły się do tego, że szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę protestancką. Jednak śmierć ich króla Gustawa II Adolfa, bardzo zdolnego dowódcy, pod Lützen – o czym wspominał mu dowódca lisowczyków w karczmie w Rakowie – sprawiła, że wojska cesarskie odzyskały wigor. W roku 1634, kiedy Dantyszek zajmował się bryłami sześciennymi i filozofią u Kartezjusza, wojska cesarskie i wspomagające je oddziały hiszpańskie zadały Szwedom i ich protestanckim sojusznikom decydującą klęskę pod Nördlingen w Bawarii. To zmusiło protestantów do zawarcia pokoju w Pradze czeskiej we wrześniu 1635 roku. Wiadomości o bardzo niekorzystnym dla protestantów rozstrzygnięciu dotarły także do Holandii.
– Słyszałeś już, mistrzu? Herold opowiada ludziom na ulicach o pokoju w Pradze czeskiej.
– Jaki wynik? – spytał Kartezjusz. Uczynił to takim tonem, jak gdyby go to niewiele obchodziło. Wszak pracowali właśnie nad przepisaniem kolejnego rozdziału jego wielkiego dzieła.
Dantyszek wiedział już, że Kartezjusz żyje przede wszystkim subtelnościami matematycznymi i swoją filozofią i stara się zachowywać w sposób wyważony, a jako katolik w protestanckim kraju nie uzewnętrznia tego, co myśli naprawdę. Jednak zaskoczyło go to, co powiedział filozof:
– Tryumf cesarza, jak mniemam, pokazuje, że tej wojny nie sposób zakończyć bez udziału mojego kraju, Francji.
Dantyszek dzięki codziennej pracy z Kartezjuszem szlifował francuski i był już bliski biegłości, zupełnie dla młodego człowieka naturalnej. Jednak brakowało mu czegoś w tej monotonnej pracy z filozofem. Czuł, że potrzebuje zmiany.
– Czy ciebie, Michale – kontynuował Francuz – ciągnie do wojny? Naprawdę to cię tak nęci? Ja, wyobraź sobie, byłem pod Białą Górą – westchnął. – To była rzeźnia. Czesi stawali dzielnie, ale nie mieli szans wobec potęgi armii cesarskiej. Byłem oficerem inżynieryjnym i zaopatrywałem baterie artyleryjskie w czarny proch i kule. Jednak ta masakra miała dla mnie także dobre strony: mogłem odwiedzić w Pradze laboratorium Tycho Brahe’a i Johannesa Keplera.
Dantyszek wiedział, że mistrz mówi o dwóch wielkich astronomach pracujących na dworze szalonego cesarza Rudolfa II w Pradze. Nawet w takiej chwili Kartezjusz zachował się pragmatycznie. W wielu karczmach Amsterdamu Michał Hieronim słyszał od najemnych żołnierzy, którym stawiał wino w zamian za opowieść, że po bitwie całą Pragę „ozdobiono” wisielcami – czeską protestancką opozycją wobec Habsburgów. Czy jego mistrz Kartezjusz zachwycał się tylko modelami kosmicznymi? Czy spoglądał w lunetę, by zobaczyć słynne księżycowe kaniony, i nie zauważał tych wisielców? Podobno na rozkaz cesarza Macieja Habsburga zabroniono Czechom chować tych wisielców, dopóki pogoda, wiatr, deszcz, śniegi i słońce na przemian nie pozbawiły ich skóry, mięśni i tego wszystkiego, co czyniło ich ludźmi. Dantyszek nie śmiał o to spytać mistrza, ale czuł, że można być jednocześnie wielkim naukowcem i cynikiem. A on nie chciał się stać kimś takim. Od tej chwili marzył, aby wyrwać się z domu wielkiego Francuza, ale postanowił odczekać i odejść w odpowiednim momencie, by zapewnić sobie maksimum korzyści.
Wykład Kartezjusza o filozofii pierwszej, w którym Dantyszek uczestniczył jako sekretarz swego mistrza, był prawdziwym wydarzeniem na uniwersytecie w Lejdzie. Uczeni holenderscy mogli bez przeszkód wykładać na uczelniach, oczywiście biorąc pod uwagę obowiązujący paradygmat naukowy oparty na Biblii. Rzeczpospolita Siedmiu Prowincji, jak wciąż nazywały się Niderlandy, nie była pod tym względem wyjątkiem.
Kartezjusz rozpoczął rozważanie dotyczące wiedzy prawdziwej. Dowodził, że zmysły nas zwodzą, ponieważ mogą pokazywać nieprawdę. Trzeba zatem je odrzucić. Być może to rozum jest więc instancją gwarantującą prawdziwość poznania? Ale rozum może zostać również zwiedziony przez demona, a zatem – należy odrzucić także poznanie rozumowe.
– Co zostaje? – zapytał zebranych.
Studenci niderlandzcy różnie odpowiadali. Skoro nie rozum, może uczucia? Może Bóg daje człowiekowi pewność istnienia?
– Myśl – rzekł Kartezjusz. – Gdybym stracił rozum z jakiegoś powodu, to i tak będę myśleć. Więc to myśl daje mi pewność. Myślę, więc jestem.
Rozległy się brawa. Ale Dantyszek poczuł się z tym wszystkim dziwnie. Połowa Niemiec została zniszczona przez wojnę, tak jak Czechy i Śląsk, dawna piastowska dzielnica – teraz w koronie Świętego Wacława, a on w Niderlandach słucha wykładu o subtelnościach poznania!
– Żyjemy w epoce paradoksu – powiedział do swego mistrza, a jemu to się spodobało.
– Filozofia, jaką chciałbym stworzyć, jest paradoksalna. Zmierzam do obalenia scholastyki, bo jest sztywna.
– Niezwykle trafne określenie!
Kartezjusz spojrzał na Dantyszka nie jak na wyrobnika, który ciężko pracuje na utrzymanie u swego pana, ale jak na intelektualnego partnera.
– Wiem, że mogę ci zaufać – rzekł.
Dantyszek wiedział, że te słowa znaczą coś więcej.
– Czy wiesz, po co tutaj naprawdę przyjechałem? – zapytał Francuz.
– Nie, panie – odparł Dantyszek.
– Chodź zatem ze mną.
I Kartezjusz poprowadził Dantyszka do podziemi gmachu uniwersytetu. Jak zauważył młody uczeń, mistrz znany był naukowcom niderlandzkim, więc straż uniwersytecka strzegąca wejścia do niejawnej części laboratoriów naukowych uniwersytetu w Lejdzie bez problemów ich przepuściła. Dantyszek nie wiedział, dokąd zmierzają, ale był podekscytowany.
Weszli w długi korytarz. Na jego końcu Kartezjusz zapukał w zatrzaśnięte drzwi, jak gdyby przekazywał oznaczony szyfr: trzy stuknięcia, potem jedno słabe i znów dwa mocne. Ktoś otworzył drzwi. W ciemności Dantyszek dopiero teraz dostrzegł salę, a w niej kilku ludzi ubranych tak, jak zazwyczaj odziewali się uczeni mężowie – w czarnych kaftanach z koronkowymi kołnierzami białych koszul wyłożonymi na wierzch. Wszyscy nosili maski weneckie: jedni delikatne, jak gdyby wyjęte ze snu, a drudzy szpetne i demoniczne, na pół zwierzęce, na pół ludzkie. Pośrodku stał stół, a na nim leżało coś przykrytego białym płótnem.
– Kartezjuszu, kogo nam przyprowadziłeś? – zabrzmiało po łacinie.
– Jego możecie być pewni – odparł w tym samym języku Kartezjusz.
– Musi złożyć przysięgę.
Dantyszek nie mógł opanować podniecenia, pędu ku nieznanemu, pociągowi ku przygodzie, choćby była ona krwawa i straszna. Jeśli tylko mogła mu powiedzieć jakąś kolejną prawdę o naturze ludzkiej – zgadzał się bez wahania. Kartezjusz dał znak dłonią, że wyraża zgodę. Jednak to młody Polak musiał zdecydować, czy złoży przysięgę, czy nie.
A co jeśli za odmowę stracę życie? – przemknęła Dantyszkowi przez głowę myśl. Niepodobna!
– Przysięgnę – rzekł.
Podszedł do niego wysoki mężczyzna kryjący się za maską. Ta była cała biała, a żywe oczy człowieka spoglądały na niego z jej pustych oczodołów.
– Ta wiedza może przynieść szkodę twojej duszy. Czy jesteś na to gotowy?
– Tak.
– Uklęknij.
Dantyszek uczynił to.
– Czy przysięgasz na tarczę Salomona, na sztylet Dawida i na światło upadłych aniołów, że zachowasz w tajemnicy to, co tutaj zobaczysz?
– Przysięgam.
– Jeśli nie dotrzymasz słowa, jeden z naszych braci dopadnie się w miejscu i czasie, którego się nie spodziewasz. Przysięga musi być zapieczętowana krwią z twojej piersi.
Tego się nie spodziewał, ale nie protestował. Rozpiął surdut, potem koszulę, a nieznajomy delikatnie naciął mu skórę. Pojawiła się kropla krwi, czerwonej jak szkarłat. Mężczyzna uniósł sztylet.
– Pieczęć Salomona przyłożona!
Skaleczenie nie bolało, zresztą nieznajomy szybko nałożył na ranę grubą warstwę maści z żywokostu.
– Teraz wierzymy, że nie zdradzisz.
Mężczyźni ściągnęli maski. Dantyszek stwierdził, że chyba nigdy wcześniej ich nie spotkał. Byli to dojrzali mężowie, trzech w wieku Kartezjusza, a czwarty – młodszy. Ten właśnie, łysawy, bacznie mu się teraz przyglądał. Inny zaś wydał się dość dziwnym typem – był przysadzisty i miał kręcące się we wszystkie strony włosy. Ponieważ szkicował coś na papierze ołówkiem, Dantyszek pomyślał, że może być malarzem. Nie było to dalekie od prawdy.
– Doktorze Tulp, niech pan zaczyna w imię Boga! – rzekł po łacinie Kartezjusz.
Wówczas ten najmłodszy, zapewne student, zdjął biały całun. Dantyszek wydał okrzyk grozy. Oto leżał przed nimi trup młodego mężczyzny. W blasku pochodni oświetlających to miejsce ciało zdawało się blade. Obok stołu ustawiono dwa duże zwierciadła, które odbijały światło pochodni, tak że światła w tym pomieszczeniu jak gdyby przybyło w dwójnasób.
– Zbliżcie się wszyscy – rzekł doktor Tulp. – To morderca i złodziej, który został wczoraj powieszony z wyroku rady miasta Lejdy. Jego ciało posłuży dziś nauce. Uczono was, lub może czytaliście, że serce człowieka jest mieszkaniem duszy, źródłem jego charakteru. Pokażę wam, że to nieprawda. Czy jesteście gotowi na lekcję anatomii?
Było to pytanie retoryczne, gdyż wszyscy byli ciekawi, co człowiek zawiera w środku. Dantyszek zdał sobie sprawę z tego, że to, czego będzie świadkiem, jest zakazane. Doktor Tulp wziął się do pracy. Rozciął trupa piłą wzdłuż mostka, a następnie poniżej żeber powłoki brzucha. Wypłynęła krew, ale niezbyt wiele – co zaskoczyło patrzących – gdyż człowiek nieżyjący nie tłoczy przecież krwi. Tulp wskazywał i wyjmował poszczególne organy wewnętrzne – wątrobę, śledzionę. Beznamiętnym tonem zwrócił też ich uwagę na serce:
– Jest tu.
Twarz trupa wyrażała tylko spokój. Spojrzeli w czeluść rany. Dantyszek jako ostatni.
– To mięsień tłoczący krew, ale żadną miarą nie jest to mieszkanie duszy – oświadczył doktor Tulp.
– Mój Boże... – westchnął po polsku Dantyszek. Nie zauważył, że łysawy młodzieniec zerknął na niego z zaciekawieniem.
Dantyszek spojrzał zaraz potem na bok, gdzie nieznany mu z imienia i nazwiska Holender szkicował to, co oglądali. Chłopak utwierdził się w przekonaniu, że musi to być malarz. Cała ta scena, choć straszliwa w swej wymowie, miała w sobie mocno edukacyjny wydźwięk. Wszyscy zrozumieli, że człowiek w swoim wnętrzu skrywa takie same organy, jakie posiadają zwierzęta, więc jego życie musi mieć podobny charakter i rządzi się takimi samymi prawami. Wtedy Dantyszek przypomniał sobie to, co Kartezjusz głosił wielokrotnie o naturze życia oraz istot żywych – że działają jak żywe mechanizmy. Oto widział przed sobą dowód, że to prawda. Długo jednak nie mógł dojść do siebie po tym, co zobaczył.
Kartezjusz nie miał zamiaru prędko wracać do Amsterdamu, więc Dantyszek mógł poznać Lejdę oraz jej uniwersytet. Dziwnym trafem wpadł pewnego dnia na uczestnika makabrycznego spektaklu – owego łysiejącego młodzieńca, silnie zbudowanego, ubranego w stylu francuskiego szlachcica, z czarnym, jedwabnym wamsem przetykanym cudnie srebrną nicią i pludrami w takim kolorze. Uznał, że to człowiek, którego lubi pieniądz. On sam, wychowany w surowym ariańskim domu, zaklinał się, że to siła ducha decyduje o miejscu człowieka w społeczeństwie, a także jego urodzenie i wiedza. Jednak zderzał się coraz boleśniej z rzeczywistością.
– Doświadczyłeś, waćpan, nie lada zaszczytu – odezwał się młodzieniec w najżywszym języku polskim, jaki można usłyszeć w Piotrkowie Trybunalskim.
Dantyszek zdziwił się i zatrzymał, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że ktoś mówi do niego w Niderlandach po polsku.
– Nie rozumiem.
– Waćpan zostałeś członkiem loży i widziałeś to, czego prostacy nie dojrzą nigdy, choćby chcieli – rzekł ów człowiek. – Nazywam się Jerzy Sebastian Lubomirski, herbu Szreniawa bez Krzyża, obecnie jestem studentem uniwersytetu w Lejdzie. Kimże jesteś, na miłość boską?
A więc to syn jakiegoś polskiego magnata, których tak nie znosił jego wielbiący chłopów ojciec. Zawstydził się swego pochodzenia, ale odpowiedział:
– Michał Hieronim Dantyszek takiegoż herbu.
Lubomirski, biegły i uczulony na sztukę heraldyczną, od razu dostrzegł, na czym polega rzecz.
– Musieli przodkowie waćpana od szaraczków miejskich się wywodzić, ale nie mam zamiaru czynić przykrości. Stawiam wino najprzedniejsze reńskie.
Dantyszek nie kazał się prosić. Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Poszli zatem do gospody i rzeczywiście młody Lubomirski postawił przedni trunek.
– Opowiedz, waszmość, o sobie.
– Pracuję u mego mistrza Kartezjusza od dwu lat...
– Przecież to sławny na całe Niderlandy uczony! – zakrzyknął młody Lubomirski. – Musisz być zatem dobry w nauce.
– Nie najgorszy. Mówię po francusku, niderlandzku i łacinie – dodał Dantyszek.
– Cieszę się, że rodaka tak daleko od słodkiej ojczyzny poznać mogę – rzekł młody arystokrata. – Ja studiuję w Niderlandach, ale chcę pojechać do Francji i szukam towarzysza. Jak widać, mistrz Kartezjusz uczynił waćpanu wielki zaszczyt.
– Jeśli mogę zapytać, jak pan zasłużył na zaproszenie na tę straszną ceremonię? – zapytał Dantyszek.
Lubomirski położył na stole złotą monetę.
– Podłe złoto otwiera wszystkie drzwi, przyjacielu, i głupi ten, kto siły złota nie ceni. Tak się składa, że do słodkiej Francji jadę, zanim wojna się nie rozpęta na całego. Mówi się, iż kardynał Richelieu pchnie kraj do wojny z cesarzem.
– W imię protestantów niemieckich i Szwedów?
– W rzeczy samej – odparł Lubomirski.
– Przyznasz, waćpan, że to dość osobliwe – zauważył przytomnie Dantyszek.
– Nie przeczę. Wiedzę i pasję cenić umiem, do Francji jadę do wielkiego księcia Kondeusza, by w akademii królewskiej uczyć się sztuki fortyfikacji i artylerii. Jedź, waćpan, ze mną.
– Ja nie mam znajomości na miarę księcia Kondeusza.
– Ale terminujesz, waść, u Kartezjusza, a we Francji to nazwisko otwiera niejedne drzwi. Poproś, waść, o list polecający – przekonywał Lubomirski – ja szepnę słowo i jestem pewny, że znajdzie się miejsce i dla ciebie. Polak zazwyczaj Polakowi wilkiem, ale ja taki nie jestem. Szlachcicowi i Polakowi za granicą chcę i mogę pomóc.
Dantyszkowi, skromnemu chłopakowi, to się spodobało. Nie wiedział, czego mógłby się jeszcze nauczyć u Kartezjusza. A perspektywa słodkiej Francji była taka kusząca!
– Poproszę mistrza o zwolnienie ze służby. Chciałbym do waćpana dołączyć.
Kartezjusz przyjął jego prośbę ze spokojem. W gruncie rzeczy nawet mu to pasowało – w jego domu nie było już miejsca na ucznia, ponieważ gospodyni Helene Jans urodziła córkę. Jego nieślubne dziecko. Musiał zatem nająć kogoś do pomocy, a było przecież oczywiste, że Dantyszek się do tego nie nadawał.
– A co będziesz robić w mojej słodkiej Francji? – zapytał filozof z lekką nutą kpiny w głosie.
– Myślę, że chciałbym zobaczyć jakiś francuski dwór, na przykład księcia Kondeusza lub innego wielkiego domu. Pragnę kiedyś zostać żołnierzem.
To ostatnie zdanie wypowiedział Dantyszek z niepewnością w głosie. Kartezjusz uśmiechnął się.
– Każdy ma prawo do naiwności – szepnął do siebie. – Czy czegoś jeszcze ode mnie oczekujesz? Współpracę z tobą oceniam dobrze.
– Proszę o rekomendacje na dwór francuski.
Kartezjusz napisał mu zatem list polecający na pięknej kartce z czerpanego papieru, złożył ją na czworo, nalał wosku pszczelego i odcisnął w nim swój pierścień.
Dwa dni później Dantyszek dołączył do Jerzego Sebastiana Lubomirskiego, który konno ruszył do Francji. Michał Hieronim wyrzucał sobie, że tak łatwo pożegnał wielkiego Francuza. Jednak młodzi chłopcy wolą przygodę, wino, wesołe dziewczęta i zabawę, a nie obliczanie kątów brył i funkcji trygonometrycznych.
Przez kilka dni podróży mieli okazję lepiej się poznać. Jerzy Sebastian Lubomirski w niczym nie przypominał rozpuszczonego syna wielkiego polskiego magnata, którym przecież z racji pochodzenia był. Jawił się jako człek kapitalnie oczytany, o szerokich horyzontach myślowych. Dantyszek spotkał kogoś takiego tylko raz pośród swoich rówieśników – był to Andrzej Wiszowaty w Rakowie.
– Gdzie się uczyłeś? – zagadnął go podczas postoju w podróży młody Lubomirski. – Znasz francuski, łacinę. Pomagałeś Kartezjuszowi. On nie wziąłby na służbę kogoś mało zdolnego.
Dantyszek skrzętnie ukrywał dotąd swoje wyznanie. W Niderlandach nie musiał tego czynić, ale teraz jechali do słodkiej Francji, która była katolicka i gdzie miejscowi protestanci, zwani hugenotami, byli ledwie tolerowani. A on w sercu był wierny swojej religii. Nie chciał jednak kłamać w sprawie tak fundamentalnej.
– W Rakowie.
– To świetna szkoła – potwierdził Lubomirski. – Zanim przyjechałem do Lejdy, studiowałem trochę w Bawarii w Ingolstadt, ale przebywanie tam, przyjacielu, wierz mi, nie było najlepszym pomysłem. Od razu mnie zapytano, dlaczegom nie studiował w Rakowie. Taką sławę ma ta heretycka szkoła.
Na to Dantyszek nic nie odrzekł, ale milczenie jest czasem znakiem większym od słów.
– Jesteś bratem polskim? – Lubomirski domyślił się prawdy.
– Tak.
– Jesteśmy szlachta. Bracia, i basta – rzekł z pasją Lubomirski. – Ale radzę ci: nie uzewnętrzniaj, waszmość panie Dantyszek, swojej wiary we Francji. Heretycy nie są tam dopuszczani do żadnych urzędów, trochę jak u nas, zauważ, proszę. Król Zygmunt Trzeci, a teraz z Bożej łaski król Władysław Czwarty urzędy dają tylko katolikom.
Czas podczas tej podróży schodził im na rozmowach. Dantyszek opowiedział wiele o życiu intelektualnym arian, ale Lubomirski, człek przecież światły, odrzekł mu, że większość szlachty polskiej gardzi braćmi polskimi za te drewniane szable.
– Wojna jest zła sama w sobie – odparł Dantyszek.
– Powiedz to w Niemczech – rzekł Lubomirski. – Nawet gdyby ktoś miał pogląd taki jak ty, wałęsające się grupy żołnierstwa, najczęściej bez żołdu, sami biorą, co chcą. Kobiety, zwierzęta... To dla nich jedno i to samo, skaranie boskie, ale najczęściej ci ludzie tak zdziczeli, że potrafią już tylko zabijać.
– Przecież w Pradze podpisano pokój?
Lubomirski się nadąsał, gdy to usłyszał.
– Mądry jesteś, panie Dantyszek, ale tu o większą rzecz idzie. Europa się przebudowuje i za chwilę do wojny wkroczy Francja. Jedziemy właśnie dlatego, że droga przez południowe Niderlandy jeszcze nie jest zamknięta, choć stacjonują tam hiszpańskie wojska pomagające cesarzowi w Rzeszy.
Znajdowali się właśnie kilkanaście mil od miasta zwanego po flamandzku Leuven, a po łacinie – Leodium. Były tam wielka biblioteka i uniwersytet równie słynny jak paryska Sorbona. Jechali gościńcem, po obu stronach rosły wielkie kasztanowce dające w przeciwieństwie do tych polskich smaczny i słodki owoc, podobny orzechom, będący we Francji przysmakiem. Dantyszek przystanął pierwszy. Na rozłożystych gałęziach wielkiego drzewa kołysała się powieszona rodzina: ojciec, matka i troje dzieci, dyndali na wietrze niczym jakieś potworne owoce. Gdy Lubomirski to zobaczył, z miejsca się przeżegnał. Obok, niedaleko gościńca, stał wóz z pasącym się żywym koniem. Najwyraźniej jechali tędy do miasta i zostali zaskoczeni.
– Tu masz dowód na błędność tezy o waszej drewnianej szabli – rzucił Lubomirski. – Zgaduję, mój młody przyjacielu, że nie umiesz robić prawdziwą, jak wszyscy arianie zresztą.
– Nie, nie umiem – rzekł ze wstydem Dantyszek.
Spostrzegł, że Lubomirski miał szablę pod siodłem i w razie zagrożenia mógł po nią sięgnąć. W olstrach trzymał też dwa pistolety. Teraz, przeczuwając zasadzkę maruderów, wyciągnął jeden z pistoletów i wręczył go Dantyszkowi.
– Umiesz strzelać, na Boga żywego?
– Tak, ustrzeliłem kilka zajęcy fuzją ojca.
– Ładne pocieszenie w tej sytuacji – rzekł z przekąsem Lubomirski.
Na schowanie się, na zjazd z traktu nie mieli już czasu. Młody magnat zdołał jeszcze sięgnąć po szablę spod siodła – solidną polską broń, kutą we Lwowie u tamtejszych ormiańskich płatnerzy, w inkrustowanej srebrem pochwie. Uczynił to w ostatnim możliwym momencie, gdyż naraz zza makabrycznego drzewa wyszło dwu maruderów. Na głowach mieli charakterystyczne moriony łódkowe, których z niczym innym nie można było pomylić – takie nakrycia głowy nosiła hiszpańska piechota, tercios. Ale tamci żołnierze słynęli z karności. Ci tutaj to musieli być albo dezerterzy, albo na wojnie stało się, coś czego dwaj młodzi Polacy jeszcze nie rozumieli.
Nagle Dantyszek spostrzegł, że za nimi jest jeszcze dwu innych. Byli uzbrojeni w piki i pistolety. Polacy zrozumieli, że wpadli w zasadzkę.
– Kim jesteście, dobrzy ludzie? – zapytał po francusku Lubomirski, licząc, że ta mowa będzie dla napastników zrozumiała.
– Dobrzy ludzie są o, tu – odparł jeden z maruderów, szczerząc w uśmiechu spróchniałe, czarne zęby. – To była dobra, protestancka rodzina. Chuj wie skąd.
– Dlaczego, przyjacielu, uważasz ich za protestantów? Mieli to wypisane na twarzach? – zapytał Lubomirski.
– Bo prosiłem, żeby zmówili „Skład apostolski”, „Zdrowaś Maryjo” i modlitwę za papieża – rzekł żołdak. – Odmówili, gdyż, jak się wyraził ojciec tej rodzinki, nie godziło mu się modlić za papistów.
Mówiąc to, wskazał dłonią na trupa wiszącego na sznurze. Lubomirski zachował spokój i żelazne nerwy. Musieli ich zabić rano – pomyślał Dantyszek, który czuł, jak pocą się mu dłonie. Cudem nie zsikał się ze strachu. Teraz dopiero zauważył, na czym polegała różnica między światem uczonych ksiąg i filozofii a tym realnie istniejącym piekłem, w którym wszyscy żyli.
– A miałbyś ochotę sprawdzić, jakiego my jesteśmy wyznania? – kontynuował Lubomirski rozmówki francuskie.
– Panie, jeśli możesz zmówić te trzy modlitwy, to nie krępuj się – rzekł maruder. – Po prostu zabiliśmy ich jako protestantów, a ciebie i twego sługę – spojrzał spod hełmu na Dantyszka, bladego jak płótno – zabijemy jako katolików.
– Naprawdę?
– Tak, panie. Jesteśmy wielbicielami koni i wszelkiego rodzaju zbytku. Uważamy, że twoje konie ci się już nie przydadzą – powiedział żołdak i podszedł do konia Lubomirskiego – ale nam tak. Sprzedamy je w Leuven i będziemy dupczyć w burdelach przez kilka dni za złoto, jakie za nie dostaniemy.
Chwycił za uzdę. Lubomirski jak gdyby na to czekał. Nagle błysnęła polska szabla, zakrzywiona prawie jak osmański półksiężyc. Młody magnat wymierzył cios między głowę i ramię – w miejsce, gdzie pancerz półzbroi, którą nosił tamten, stykał się z szyją. To było straszne cięcie. W górę wzleciała strużka krwi z przeciętej tętnicy.
– Pal! – wrzasnął Lubomirski, dobywając drugą ręką pistoletu.
Wypalił w następnego żołdaka i trafił celnie w klatkę piersiową. Tamten nie nosił półzbroi, więc siła kuli posłanej z tak bliska go przewróciła. Wówczas Dantyszek odciągnął spust i odwróciwszy się na koniu, strzelił do trzeciego marudera, z piką, stojącego za nimi. Celnie! Czwarty zbir rzucił broń i zaczął uciekać, ale Lubomirski spiął konia i ruszył za nim. Zdołał go przewrócić.
– Poddaj się, psie!
Dantyszek ciężko oddychał i wpatrywał się w żołdaka, który jeszcze żył. Kula trafiła go w brzuch. Mężczyzna uciskał dłonią ranę i głośno jęczał w jakimś narzeczu – może brabanckim, a może w innym.
– Dobij go – rzekł Lubomirski, zsiadając z konia.
– Nigdy jeszcze nie zabiłem człowieka...
– Owszem, zabiłeś jego. Tylko że będzie się męczył cały dzień z tą raną. Naładowałem twój pistolet śrutem na kaczki, to i paskudnie wygląda.
Dantyszek popatrzył w oczy zbira. To wciąż były oczy człowieka, przerażone, mętne i błagające o litość. Przemógł się. Chwycił pikę. Drżała mu w dłoniach.
– Po gardle, wtedy szybko zejdzie – rzekł Lubomirski, jak gdyby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.
Jego towarzysz drżał, ale wyobrażał sobie, że sam nie chciałby być nigdy tak ranny. A gdyby jednak do tego doszło, życzyłby sobie, żeby ktoś się nad nim w takiej chwili zlitował. Wszystko, czego się uczył, te uczone księgi, które poznawał – nijak się to miało do sytuacji takiej jak ta. Czy Bóg mu wybaczy, czy też odwróci się od niego? Czy ześle mu karę przez swoje anielskie zastępy? Dlaczego milczy, widząc zło? Bo przecież zabicie złego człowieka też jest złem, tylko mniejszym. A może ich kara wymierzona oprychom była dowodem Jego sprawiedliwości? Te pytania mu towarzyszyły, kiedy wbijał pikę w gardło leżącego bandyty. Ten zacharczał krwią, wierzgnął nogami i po chwili dobrotliwa śmierć uspokoiła go na wieki wieków.
– Odetnij ich – nakazał po francusku Lubomirski ostatniemu zbirowi wziętemu przez nich do niewoli.
Bandyta musiał to zrobić. Ciała zamordowanej rodziny spadły na ziemię. Ich twarze, choć martwe, wciąż zdradzały przerażenie ostatnich chwil ich żywota na tym padole. Lubomirski ruszył do wałacha, wydobył z sakwy małą łopatę.
– Kop dół.
Mężczyzna coś bełkotał, ale na to akurat ani Dantyszek, ani Lubomirski nie zwracali uwagi. Przez resztę popołudnia kopał duży dół.
– Dość – rzekł w końcu Lubomirski.
Dantyszek od razu zauważył, że grób nie zmieści tych wszystkich ciał, ale jak się okazało – nie tego chciał jego towarzysz podróży.
– Wrzuć tam swoich przyjaciół – zwrócił się do bandyty Lubomirski, trzymając go na muszce pistoletu, który załadował czarnym prochem i kulą z ołowiu – a potem ułóż ciała tych ludzi, których zabiliście, na wozie.