Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paryż, rok 1889. Rozpoczyna się Wystawa Światowa. Młody, świetnie zapowiadający się architekt trafia do szpitala psychiatrycznego po tym, jak podpalił restaurację w wybudowanej niedawno wieży Eiffla.
Co go pchnęło do tego czynu? Czy naprawdę jest szalony? Mężczyzna, poddany hipnozie, próbuje odpowiedzieć sobie na te pytania, przeżywając od nowa historię romansu, przez który utracił wszystko. W miarę rozwoju opowieści wychodzą na jaw kolejne niewiadome. Nie wszystko okazuje się tym, na co wygląda…
„Cienie Paryża” to niesamowita, romantyczna opowieść grozy z czasów pary i elektryczności, z autentycznymi wydarzeniami i postaciami historycznymi w tle. Zanurz się w klimat la belle époque nad Sekwaną, a może dowiesz się, kim była tajemnicza nieznajoma i co tak naprawdę wydarzyło się w cieniu wieży Eiffla.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021
© Copyright by Paulina Kuzawińska, 2021
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Teresa Chylińska-Kur, KurkaStudio
Zdjęcie na okładce: © Clash_Gene/Shutterstock,
© kharchenkoirina/AdobeStock
Zdjęcie Pauliny Kuzawińskiej: © Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66730-99-1 (EPUB); 978-83-66966-00-0 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Między grubymi murami szpitala psychiatrycznego Salpêtrière nieustannie rozbrzmiewają wrzaski. Zmysły Victora, choć otępiałe po podaniu lekarstw, rejestrują tę kakofonię nieartykułowanych dźwięków. Wydają je podopieczni szpitala. Wielu z nich zakuto w łańcuchy w zimnych izolatkach. Chociaż świat zbliża się do początku nowego wieku, w miejscach takich jak to czas nie chce płynąć. Jest rozwleczony w nieskończoność, niczym dzień z życia skazańca. Metody leczenia nieszczęśników zamkniętych w szpitalu z powodu własnego obłędu, z mocy prawa, z dobrej lub złej woli rodziny, za przyczyną wyrodnych dzieci, zawistnych sąsiadów, podstępnych wspólników – jeśli już się zmieniają, to niezmiernie wolno, przytłoczone wielowiekowym marazmem. Pacjentów traktuje się nie jak ludzi, lecz jak bestie.
Ale nawet w tym ponurym przytułku strachu i nieszczęścia zdarzają się lekarze z powołania. Tacy, którzy naprawdę chcą pomóc.
Victorowi podano silny środek uspokajający, który zamazuje część jego najświeższych wspomnień. Tych z ostatnich godzin, a może tylko minut. Prowadzą go na koniec długiego korytarza w północnym skrzydle ponurej paryskiej budowli. Tutaj krzyki szalonych pacjentów dobiegają z mniejszą intensywnością – ale i tak je słyszy. Przypominają owadzi świergot szarańczy, głodny rój, przed którym nie sposób uciec. Mózg Victora uczy się go ignorować.
Gabinet, do którego wprowadzają pacjenta, okazuje się zaskakująco, nieprawdopodobnie wręcz wygodny. Ciężkie zasłony w jedynym oknie są zaciągnięte. Litościwie skrywają kratę, która odgradza szybę. W olbrzymim kominku zwieńczonym gzymsem ze spękanego marmuru szeleści ogień. Płomienie próbują rozproszyć przenikliwy ziąb. W wiekowych murach dawnej fabryki prochu, które zaadaptowano na szpital jeszcze w czasach Ludwika XIV, zawsze jest zimno...
Victora sadzają w podniszczonym fotelu w stylu czerpiącym z czasów tegoż właśnie króla. Zatapia się w nim z rozkoszą. Na nowo czuje, jak bardzo jest osłabiony. Głowa lekko opada mu na pierś – ma wrażenie, że jest nieproporcjonalnie ciężka, jak u źle wyważonej kukły. Równie mocno ciążą mu powieki. Kiedy jednak próbuje zamknąć oczy, jego umysł podrywa się, pobudzony gwałtownym wrażeniem – silnym porywem niemal zwierzęcego instynktu – że w żadnym razie nie może teraz zasnąć.
Mruga. Przed nim, na blacie ciężkiego, mahoniowego biurka materializuje się szklanka z wodą. Na jej widok natychmiast czuje suchość w ustach. Drżącą ręką sięga po naczynie. Chłodny płyn spływa przez przełyk i rozlewa się po jego klatce piersiowej niczym lodowate orzeźwienie.
– Lepiej, panie Argent? – Głos należy do jednego z trzech alienistów, którzy zajmują miejsca po drugiej stronie biurka, w skórzanych fotelach.
Viktor mruga i przygląda mu się z wytężoną uwagą.
– Przepraszam, wymieniłem pańskie nazwisko, ale nie powtórzyłem mojego. Wprawdzie pan i ja już się znamy, lecz w obecnej sytuacji... Niech wszystkim formalnościom stanie się zadość. Jestem doktor Vanrel. – Głos jest przyjemny, niski, nęcący, niemal aksamitny. W jego brzmieniu tkwi coś rozbrajającego. – Moi koledzy to doktor Maunier oraz doktor Duval. Wie pan, po co tu jesteśmy, prawda?
Victor kiwa głową. Przełyka ślinę.
– Chcecie mi pomóc.
Doktor Vanrel się uśmiecha, rad z odpowiedzi.
– Tak właśnie jest, Victorze. Czy mogę mówić panu po imieniu? To sprzyja zbudowaniu więzi, która pomaga w leczeniu. W ten sposób łatwiej trafić do pacjentów. A my musimy dokładnie ocenić pański stan.
Pacjent znów kiwa głową. Jego myśli zasnuwa jeszcze zasłona obojętności, która spłynęła nań po końskiej dawce medykamentów. W tej chwili naprawdę mało go obchodzi, jak będzie nazywał go doktor Vanrel. Jedyne, na czym mu zależy, to żeby go wysłuchali.
– Jesteśmy po tej samej stronie, Victorze – brzmi aksamitny baryton alienisty. – Dlatego chcemy bliżej się przyjrzeć twojemu przypadkowi. Zrozumieć, co tobą powodowało. Chcemy usłyszeć twoją historię. Musimy dowiedzieć się wszystkiego.
– Nie jestem szalony – zapewnia Victor.
Jednocześnie czuje żywsze bicie serca. Do gardła podpełza mu strach i zaciska na nim swoje lodowate szpony.
Czy na pewno? Czy na pewno nie jestem szalony?
– Zebraliśmy się tutaj we trzech, by to ocenić.
– Okazał się pan groźny dla otoczenia – odzywa się bez ostrzeżenia inny głos. Zimniejszy, ochrypły i trzeszczący, jak gdyby w gardle mówiącego grały uderzające o siebie kamyki. W połączeniu ze spiczastym nosem przygarbionego doktora Mauniera ów głos upodabnia psychiatrę do drapieżnego sępa.
Victor mruga nieprzytomnie.
– Ja?... Groźny?... – Z wolna zdaje sobie sprawę, że gapowato rozdziawia usta. To musi być efekt tych lekarstw...
Wciąga powietrze, próbując zebrać myśli. Spogląda po twarzach trzech mężczyzn, zdezorientowany.
Wyglądają młodo jak na lekarzy, a jednocześnie zdumiewająco, nieprawdopodobnie wręcz staro. W eleganckich, ciemnych garniturach przypominają grupę ponurych cmentarnych cieni. Trzy posępne Mojry, od których zależy jego los.
Doktor Vanrel chyba nie jest z nich najstarszy, ale wydaje się mieć największy autorytet. W odblasku kominka imponuje czupryną pofalowanych srebrzystych włosów. Przywodzi na myśl ekscentrycznego pianistę.
Alienista składa dłonie w piramidkę. Victor zauważa błysk sygnetu na jego małym palcu.
– Czy na pewno wiesz, czemu tutaj z nami jesteś, Victorze?
Młody mężczyzna znów czuje suchość w ustach. Nie odpowiada.
– Próbowałeś podpalić trzystumetrową wieżę wzniesioną na tegoroczną Wystawę Światową przez twojego pracodawcę, Gustawa Eiffela.
Victor czuje uderzenie gorąca, jak gdyby ogień pożaru, o którym mówi Vanrel, w tej właśnie chwili buchał mu prosto w twarz.
– To niemożliwe. Nigdy bym tego nie zrobił... Pan nie rozumie!
– Uspokój się, Victorze – przykazuje spokojny, ale stanowczy głos doktora. – Uważamy, że jesteś geniuszem. A z geniuszem zawsze łączy się jakiś rodzaj szaleństwa... oraz wysoka wrażliwość na własnym punkcie. Uznałeś, że spotkała cię rażąca niesprawiedliwość, w wyniku czego rozwinął się u ciebie rodzaj obsesji...
– Nie... Niemożliwe!
– ...który zawładnął twoim umysłem. W tych okolicznościach musimy...
– Nie! – woła Victor i podrywa się z fotela, by uderzyć otwartą dłonią w blat biurka. – Pan nie rozumie! To ja stworzyłem tę wieżę! Eiffel tylko odkupił mój projekt! A potem ochrzcił go własnym imieniem!
Chłodne oczy psychiatry zwężają się.
– A więc nie zaprzeczasz, że żywiłeś nienawiść do swojego pracodawcy?
Victor głośno sapie, raz i drugi. Poprzeczna zmarszczka zarysowuje mu się na czole.
– Nienawiść? Nie.
– Niektórzy mają na ten temat inne zdanie. Sam monsieur Eiffel wspomniał nam o pewnym incydencie z twoim udziałem, do którego doszło na przyjęciu z okazji ukończenia budowy. Przypominasz sobie, Victorze?
Przed oczyma przelatuje mu kalejdoskop zdarzeń. Przyjęcie... Orkiestra... Fajerwerki... W jego wspomnieniach rozbłyskują na tle nocnego nieba jak kolorowe, świetliste pająki wspinające się po żelaznej sieci.
– Tak... – mruczy niewyraźnie. – To wszystko... Wszystko zaczęło się na tamtym przyjęciu.
– Mogę zabrać cię tam za pomocą hipnozy – napływa kojący głos Vanrela. Psychiatra unosi na wysokość oczu jakiś połyskujący przedmiot. Kieszonkowy zegarek na kosztownym, złotym łańcuszku.
– Pan wie, na czym ona polega? – pyta ochrypłym głosem przypominający zgarbionego sępa doktor Maunier.
– Nie jestem pewien. Proszę mi wyjaśnić.
– Oczywiście. W hipnozie kluczowy jest przedmiot albo bodziec, który skupia uwagę pacjenta. Działa jak wytrych. Przy jego pomocy hipnotyzer otwiera drzwi do podświadomości. To właśnie zamierzamy dziś zrobić.
Zapada cisza.
– To niebezpieczne? – pyta beznamiętnie Victor.
– Jak każde narzędzie, może być niebezpieczne w rękach nieodpowiedniego człowieka. Lecz proszę się nie obawiać. W dziedzinie hipnozy doktor Vanrel jest znakomitym specjalistą. A doktor Duval i ja jesteśmy tu również po to, żeby czuwać nad prawidłowym przebiegiem badania.
Pacjent powoli, bez entuzjazmu kiwa głową.
– Jestem gotów.
– Policzę od trzech do jednego – oznajmia Vanrel, unosząc zegarek na łańcuszku. – Kiedy skończę, znowu znajdziesz się na przyjęciu. Spójrz mi w oczy. – Victor spełnia prośbę. – Trzy... Dwa... Jeden...
Znienacka przemożna, niewidzialna siła wciska Victora w głąb fotela.
Świat wypełnia się czarnymi jak noc źrenicami Vanrela.
Paryż zwykło się nazywać Miastem Świateł. To określenie nigdy nie pasowało do niego bardziej niż tamtego wieczora roku 1889 – sześćdziesiąt metrów nad ziemią, w restauracji na pierwszym poziomie trzystumetrowej wieży z prefabrykatów, którą wzniesiono na paryską Wystawę Światową.
To moja wieża... – pomyślał Victor z dumą, upiwszy łyk szampana, nad którego powierzchnią unosiła się musująca mgiełka. Jego duma była jednak zaprawiona goryczą. Prawdę mówiąc, w miarę upływu tamtego baśniowego wieczoru gorycz wzbierała w nim fala za falą. W ustach czuł jej nieprzyjemny posmak, jak gdyby zaszkodziła mu jedna z wybornych potraw serwowanych przez kelnerów w eleganckich frakach. Uwijali się oni między stolikami i grupkami gości z gracją baletowych tancerzy. Na srebrnych tacach zmieniały się zestawy maleńkich, misternie ułożonych przekąsek – w kieliszkach na wysokich nóżkach pienił się szampan Mercier. W powietrzu rozzłoconym od lamp gazowych unosił się zapach drogich perfum i wielkich pieniędzy. Trzepotały wachlarze dam i sączyły się harmonijne akordy wyczarowywane przez orkiestrę.
– Znów masz ponurą minę – rzuciła mu do ucha młoda dama uczepiona jego ramienia. Lisette niezmiennie potrafiła odczytywać jego nastroje. Był pewien, że wyczuła jego samopoczucie już poprzedniego popołudnia, kiedy odbierał ją z zatłoczonego dworca spowitego w kłęby pary i gęstego, węglowego pyłu. – Uśmiechnij się, proszę. To twój wielki dzień. Ludzie pomyślą, że wcale się nie cieszysz.
– Ludzie wcale na mnie nie patrzą, Lisette – mruknął z goryczą. – To Eiffel jest gwiazdą wieczoru, a właściwie to całej wystawy. To jego imię zapisze się w historii Paryża złotymi zgłoskami... Nie moje. Równie dobrze mogłoby mnie tu nie być.
– Ciebie czy mnie? – Lisette spojrzała mu w oczy i jej ciemne brwi zmarszczyły się delikatnie. W źrenicach kobiety przez moment zamigotała pytająca iskierka.
– Wybacz – zmieszał się Victor i szybko ucałował ją w czubek głowy. – Wiesz, jak się cieszę, że przyjechałaś do Paryża. Dla nas obojga to nie był łatwy rok. Naprawdę tęskniłem. Bardzo brakowało mi twojego towarzystwa.
– Nie wyglądasz, jakby ci go brakowało, Victorze – westchnęła i leciutko poklepała go po ramieniu. Jej dłoń spowita w cieniutką rękawiczkę, której kolor współgrał z odcieniem sukni, przypominała trzepocące skrzydło motyla. – Ale wybaczam ci to. Rozumiem, że nie jest ci łatwo patrzeć, jak twój pracodawca zbiera zewsząd laury za zrealizowanie projektu, którego pierwszym autorem byłeś ty.
– Ja i Maurice Koechlin – poprawił ją Victor. Nie chciał, by i o jego koledze zapomniano, tak jak w tej chwili o nim.
Westchnął cicho. Trzystumetrowa, ażurowa konstrukcja z żelaza, której budowa od kilku lat rozpalała serca i umysły paryżan, miała aż trzech konstruktorów. Pomysłodawcami wieży byli dwaj architekci zatrudnieni w biurze Eiffla – on, Victor Argent, i Maurice Koechlin. W połowie września 1884 roku zgłosili patent, który zarejestrowano pod numerem 164364. Od tamtej pory pozostał im tylko jeden palący problem: żaden z nich nie posiadał funduszy na realizację projektu. Ostatecznie pod koniec tamtego samego roku nie kto inny jak ich pracodawca, Gustaw Eiffel, odkupił prawo do własności intelektualnej wieży...
Budową aż do jej ukończenia kierował Victor.
Tego wieczoru hucznie świętowano wielki finał. Na zaproszenie Gustawa Eiffela w restauracji na pierwszym z trzech tarasów kontrowersyjnej budowli zebrała się śmietanka towarzyska Paryża. Składali się na nią przedstawiciele miejskiego magistratu, najbogatsi lokalni przedsiębiorcy i wydawcy gazet, muzycy, pisarze i artyści, nie wspominając oczywiście o architektach i ścisłym kierownictwie Wystawy Światowej, której otwarcie było coraz bliżej.
Lisette pragnęła bywać właśnie wśród takich ludzi – niepospolitych, wykwintnych i obytych w świecie. Tego wieczoru wyjątkowo pragnęła błyszczeć i olśniewać. Czyż nie była narzeczoną jednego z czołowych architektów, których sukces właśnie świętowano? Victor doskonale wiedział, że dziewczyna od dawna marzyła o Paryżu, o jego balach, literackich salonach, teatrach, wystawach i koncertach. Słowem – o tym wszystkim, co odróżniało stolicę od niewielkiego alzackiego miasteczka, z którego przyjechała. A raczej: z którego przyjechali oboje.
– Lisette... Tak ma na imię twoja narzeczona? – W głowie Victora rozbrzmiewa hipnotycznie wznoszący się i opadający głos doktora Vanrela. Victor zdaje sobie sprawę, że wszystko, co właśnie przeżywa, już się zdarzyło. Że po prostu odtwarza swoje wspomnienia, niczym czarno-biały widok ukazujący się z wolna na fotografii. Alienista go zahipnotyzował, a on bez słowa poddaje się jego przedziwnej mocy.
– Tak – odpowiada jak we śnie, niemal bez poruszania ustami. – Jest moją narzeczoną od trzech lat.
– Ale dopiero wczoraj przyjechała z prowincji, podczas gdy ty od dawna bawiłeś w Paryżu?
– Tak, dołączyła do mnie wczoraj. Bardzo chciała zdążyć na to przyjęcie.
– Przyjechałeś do Paryża trzy lata wcześniej?
– Tak. Żeby rozpocząć pracę. I oczywiście zarobić na nasz ślub. Rozumie pan, dom, przyszłe wspólne życie... Kiedy ogłoszono organizację Wystawy Światowej, zrozumiałem, że to moja wielka szansa. Na kilka lat cały Paryż zmieniał się w plac budowy. Pojawiło się zapotrzebowanie na zdolnych architektów.
– Jak twoja narzeczona zareagowała wówczas na tę rozłąkę?
Victor waha się.
– Myślę, że była ze mnie dumna. Cieszyła się, chociaż nie było jej lekko. W tym czasie opiekowała się swoim chorym ojcem. Nie mogła pozostawić go samego. Ale wiedziała, że ten wyjazd jest dla mnie szansą. Chciała, żebym w Paryżu rozwinął karierę. Byłem jej wdzięczny za jej wyrozumiałość.
– Wdzięczny? Ciekawe słowo... A teraz, kiedy stoisz obok narzeczonej w kącie gwarnej sali na przyjęciu... Jakie są twoje uczucia względem niej?
– Kocham ją. Jest dla mnie niemal jak siostra. Jest moją kuzynką i jako dzieci wychowywaliśmy się razem. Nigdy nie wyobrażałem sobie ślubu z inną kobietą... Lisette mnie zna. A ja znam ją. To chyba dobrze, prawda?
Głos Vanrela nie odpowiada.
– Co ci jest, kochany?
Victor przyłożył dłoń do pulsującej skroni.
– To nic takiego... – Zamrugał oczyma. – Nie czuję się najlepiej. Boli mnie głowa.
Lisette spojrzała na niego z zaskoczeniem i ze źle zamaskowanym wyrzutem.
Ilekroć tak na niego patrzyła, czuł się jak skończony łajdak. Dlaczego jej to robi? Dlaczego próbuje ją zawieść? To przyjęcie na zakończenie budowy jego wieży – to miał być moment ich wspólnego triumfu, ich wielka chwila. Tak długo na to czekali! Lisette czekała. Długie miesiące rozłąki i wyrzeczeń, jego szalonej pracy i jej opieki nad ojcem, który już nie wstawał z łóżka, doprowadziły ich do tego punktu. Znowu są razem, niebawem mają się pobrać. Świętują w gronie najwybitniejszych ludzi Francji.
To wszystko powinno wyglądać inaczej... – pomyślał Victor, znów upijając łyk szampana. To on zaprojektował wieżę nazwaną nazwiskiem Eiffela. Tak, wprawdzie sprzedał mu projekt, ale co to zmieniło? Dlaczego nikt nie pamiętał już o jego patencie, o idei, którą przez ostatnie lata z mozołem przeistaczał w rzeczywistość przy pomocy żelaza i gęstego potu ponad dwustu robotników, z których ośmiu straciło na budowie życie?... Owszem, to Gustaw Eiffel przecierał polityczne i towarzyskie szlaki, dzięki którym umożliwiono budowę – mierzył się ze zjadliwą prasą, odpowiadał na krytykę i na oficjalne protestacje pisarzy takich jak Maupassant, zranionych w swoim poczuciu miejskiej estetyki. Jednak to Victor czuwał nad budową, to on znał imiona swoich majstrów, to on rozwiązywał trudności w terenie. A teraz... pozostaje w cieniu Gustawa Eiffela. Czy doprawdy w takich przedsięwzięciach tylko pieniądze się liczą? Dlaczego ludzie tak szybko zapomnieli o tym, kto na tej sali jako p i e r w s z y odważył się wzbić myślą ponad przeciętność? Czemu z taką łatwością zapominają, kto jest p r a w d z i w y m geniuszem?
– Jesteś blady. – Głos Lisette zbudził go z zamyślenia i wzniecił w jego duszy niejasne ukłucie żalu. Delikatnie musnął kciukiem jej policzek. Spojrzał na nią i spróbował się uśmiechnąć. Była jego narzeczoną i była taka piękna, nic się nie zmieniła przez ostatnie miesiące. Jej kasztanowe, falujące włosy, jej prosty nos i zaróżowione policzki, wiotka kibić, drobne piersi i duże, ciemne oczy... Wszystko w niej współgrało w zachwycającej harmonii.
Doprawdy, miała prawo chcieć olśniewać. Więcej: miała prawo przyjmować hołdy paryżan.
Był szczęściarzem, że miał ją przy sobie.
– Victorze, czy ty się mnie wstydzisz? – rzuciła mu do ucha drżącym półszeptem.
To pytanie szczerze nim wstrząsnęło.
– Nie! – zaprotestował gorączkowo i mocniej ścisnął ją za rękę. Ujął jej dłoń i przycisnął do ust szczupłe palce. – Jak w ogóle możesz tak myśleć, głuptasie?
Spojrzała mu prosto w oczy i lekko się zarumieniła.
– Mam wrażenie, że wcale nic chcesz tu być... ze mną. Myślami jesteś gdzie indziej. W jakimś innym miejscu, w innym czasie. Tak chciałam poznać twoich paryskich znajomych, specjalnie kupiłam tę suknię... A przedstawiłeś mnie ledwie kilku osobom. Teraz czuję, że najchętniej byś stąd wyszedł. Wróć do mnie...
W tej samej chwili muzyka ucichła i odezwało się dzwonienie kryształowego kieliszka, o który ktoś delikatnie uderzał srebrnym sztućcem. Gustaw Eiffel miał zamiar przemówić do swoich gości. Ale to mer Paryża zaczął jako pierwszy. Niebawem władze zamierzały uhonorować Eiffela kolejnym odznaczeniem za jego zasługi dla miasta i kraju.
Victor rzucił Lisette szybkie spojrzenie.
– Ja... – Przełknął ślinę. – Nie czuję się najlepiej. Wybacz mi. Muszę się przewietrzyć. Zaraz wracam.
Ścisnął jej dłoń, nim zdążyła zaprotestować.
W drzwiach sali obrócił się i ujrzał, jak do Lisette podchodzi kilku jego znajomych – rozglądali się, szukając i jego. Podobnie jak sam słynny Gustaw Eiffel.
Ale Victor nie miał zamiaru uczestniczyć w kolejnej apologii swojego pracodawcy.
Poza tym naprawdę mocno bolała go głowa. Przez chwilę zdawało mu się, że w myślach słyszał dziwny głos...
Odwrócił się, rzuciwszy Eiffelowi nienawistne spojrzenie.
Wyszedł na taras, który okalał pawilony restauracji na żelaznej platformie – każdy z nich mógł pomieścić pięciuset gości. Twarz owionął mu chłodny wiatr – wiosenna noc była zaskakująco chłodna. Z bezgwiezdnego nieba siąpił deszcz. Nad głową Victora płonęły równym światłem lampy gazowe zamknięte w okrągłych kloszach. Odetchnął głęboko i bez lęku oparł się o szeroką barierkę z misternie kutych, żelaznych sztab. Uniósł wzrok. Zapragnął wspiąć się wyżej.
Cztery zakrzywione pylony stanowiły trzon cyklopowej konstrukcji wpisanej w kwadrat o boku stu dwudziestu pięciu metrów. Zainstalowano w nich jeden z wynalazków epoki – windy. Hydrauliczne wagoniki firmy Otis, z których każdy posiadał kilkanaście miejsc siedzących w drewnianych ławkach, lada dzień miały rozpocząć kursowanie pomiędzy poziomem Pól Marsowych a drugim piętrem wieży na wysokości stu piętnastu metrów. Stamtąd na najwyższy, trzeci poziom, na którym Eiffel urządził sobie prywatne biuro, można było wspiąć się wyłącznie krętymi schodami.
Victor i tak wolał schody. Przywykł do wędrówki tą drogą przez ostatnie dwa długie lata. Pokonywał ją niemal codziennie, tak samo jak zatrudnieni przez firmę Eiffela robotnicy.
W trakcie wspinaczki czuł, jak dręczący go żal i uraza stopniowo wyparowują. Wysiłek i chłód nocy działały kojąco. Jednocześnie odezwały się wyrzuty sumienia – zawiódł Lisette, zranił ją. Kiedy wróci, spróbuje jej to jakoś wynagrodzić. Zatańczą walca, przedstawi ją kilku znajomym... Postara się, żeby była zadowolona.
Na najwyższym poziomie wieży niebo zdawało się spadać człowiekowi wprost na głowę. Podmuch wiatru szarpnął marynarką Victora. Krople deszczu sypnęły mu się w twarz niczym garść żwiru. Cztery ażurowe, żelazne łuki na zwieńczeniu wieży podtrzymywały szklaną kopułę z soczewkami Fresnela, które upodabniały konstrukcję do morskiej latarni. Stamtąd kolorowe wiązki świateł spływały na pozornie uśpiony, lecz wiecznie tętniący życiem Paryż niczym świetliste spojrzenia cyklopa. Pajęcze nici blasku czepiały się monumentalnej kopuły Pałacu Sztuk Pięknych, która odpowiadała czerwonawym lśnieniem.
Patrząc w dół, Victor wciąż jeszcze myślał o swoim zachowaniu na przyjęciu. Co się z nim, u licha, dzieje?! Doprawdy, nie był dziś sobą. Nigdy dotąd nie czuł podobnej urazy, nigdy dotąd nie zabiegał o prestiż, o uznanie ani nagrody.
Czy to pobyt w Paryżu tak go odmienił?
Wiatr zawiał mocniej i Victora przeszył lodowaty ziąb.
To wszystko przez tę więżę – pomyślał nagle z odczuciem niejasnego lęku. Miał wrażenie, że doznał swoistego olśnienia. To ona tak na mnie oddziałuje... Dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej? Ta budowla wbija człowieka w pychę. Wznieca w nim najbardziej egoistyczne instynkty. Wywołuje wrażenie potęgi, niemalże nieśmiertelności. Budzi pragnienia, które nie mogą się spełnić. Oto jest współczesna wieża Babel!
Poczuł przemożne upojenie widokiem miasta. Cały Paryż leżał teraz u jego stóp. Pont d’Iéna przypominał cieniutką kreseczkę spinającą brzegi Sekwany, która migotała w świetle gazowych latarni niczym wąż o czarnej łusce. Za rzeką rozsiadł się na wzgórzu Pałac Trocadéro. Nocą przypominał ośmiornicę, z powodu dwóch wydłużonych, wygiętych skrzydeł, które wyglądały jak wąskie macki.
Wiatr wyraźnie się wzmagał i raz po raz chłostał wilgotnymi podmuchami. W powietrzu rozległ się jego wysoki, przenikliwy gwizd.
Na wysokości niemal trzystu metrów nad ziemią, pośród świstów wiatru, pod czarną jak obsydian kopułą nieba, Victor czuł się tak, jak gdyby był jedynym człowiekiem na Ziemi. Toteż widok ludzkiej sylwetki, którą jego wzrok znienacka wypatrzył w ciemności, dosłownie zmroził mu krew w żyłach.
Skamieniał w pół kroku i wstrzymał oddech.
Kobieta stała nieruchomo, zwrócona do niego plecami. Podczas gdy jej dłonie przytrzymywały się żelaznej barierki, która okalała taras widokowy, jej obie stopy znajdowały się na zewnątrz.
Samobójczyni! – Ta myśl była jak uderzenie obuchem. Ścisnęło mu się serce i chyba po raz pierwszy od dwóch lat w pełni zdał sobie sprawę, na jakiej wysokości się znajdują. Poczuł to każdą komórką swojego ciała.
Ciała, które upadek zamieniłby w rozbryzgniętą, mokrą papkę.
Przez kilka sekund potrafił myśleć tylko o tym, że jeżeli gwałtownie się poruszy albo nierozważnie się odezwie, to spłoszy kobietę i ona puści się barierki.
Jak się tutaj dostała? Wieża jest jeszcze zamknięta dla zwiedzających. Na litość boską, czyżbym miał halucynacje?!
Jak gdyby po to, by rozwiać jego wątpliwości, księżyc wychynął zza zasłony gęstych chmur i oświetlił sylwetkę kobiety.
Victor widział wszystko jak w zwolnionym tempie. Jak gdyby oglądał serię ruchomych obrazków podczas jednego z pokazów, jakie bracia Lumière mieli zacząć organizować kilka lat później. Czuł, jak mocno bije mu serce. Długi tren jasnej kobiecej sukni falował na wzmagającym się wietrze, pląsając niczym biały płomień w sercu nocy.
– Proszę się nie ruszać! – zawołał, przełknąwszy gulę, która tkwiła mu w gardle. Ostrożnie, niezmiernie powoli wyciągnął rękę w kierunku nieznajomej. Był to gest, który miał pokazać chęć pomocy, wciąż dzieliło ich od siebie kilka metrów. W tej chwili Victor nie byłby w stanie jej chwycić, żeby zapobiec tragedii.
Twarz dziewczyny odwróciła się ku niemu. Zdawała się przepuszczać światło jak oszlifowany alabaster. Rozpuszczone włosy miały kolor i połysk kości słoniowej. W blasku księżyca napotkał jej duże, przejrzyste oczy – źrenice były ogromne, rozszerzone jak u polującej kotki.
– Pomogę pani – wychrypiał. – Proszę nie patrzeć w dół. – Na samą myśl o tym zaczynało wirować mu w głowie.
– Nie może mi pan pomóc.
– Ależ mogę! – zaprotestował z całą mocą. – Cokolwiek pani planowała, proszę tego nie robić! Zaklinam panią! Śmierć nie jest rozwiązaniem! Jest pani taka młoda! Życie przed panią!
– Życie?... – Powtórzyła to słowo, jakby nie rozumiała, o czym on mówi. Wolno pokręciła głową. Jej jasne włosy zafalowały na wietrze. – Nie może mi pan pomóc – dodała raz jeszcze.
Miała taki wysoki i czysty głos...
– Mogę! Przysięgam! – Victor zbliżył się o krok. – Cokolwiek panią trapi, przysięgam! Przysięgam, że spróbuję pani pomóc! Tylko proszę nie skakać!
– Przysięga pan? – Przechyliła głowę jak zaciekawiony, drapieżny ptak.
– Tak! Proszę... Jak ma pani na imię?
– Elaine. Na imię mi Elaine.
– Ja jestem Victor. Elaine, jak się tu znalazłaś? – Była to próba wciągnięcia jej w rozmowę. Słowa potrzebują czasu, a czas był teraz na wagę złota...
– Nie wiem... Nie mogę... Nie mogę sobie przypomnieć! – Dopiero teraz w jej głosie zagrała rozpacz.
– To bez znaczenia – zapewnił pospiesznie. – Jestem przy tobie. Elaine, wejdź do środka.
– Obawiam się, że nie mam zaproszenia.
– Nie potrzebujesz go. Bądź moim gościem.
Po raz pierwszy w trakcie tej wymiany zdań oderwał wzrok od jej przejrzystych oczu. Popatrzył na jej stopy. Nie były obute. Stała na wąskim żelaznym pręcie po drugiej stronie barierki. Boso. Musiało być jej przeraźliwie zimno, ale zdawała się nie zwracać na to uwagi. Victor wyczuwał wagę przytłaczającej ją melancholii. Roztaczała ją wokół siebie niczym piżmowe nuty ciężkich, zmysłowych perfum.
– Teraz podejdę. Zbliżę się i złapię cię za rękę. Wciągnę cię na platformę tarasu.
Nie odpowiedziała, a on chwycił jej przegub.
– Trzymam cię, Elaine. Proszę, podaj mi drugą rękę.
– Jest takie piękne – usłyszał w odpowiedzi jej przeszywający szept. – Takie piękne miasto. Zdaje mi się, że je sobie wyśniłam. Proszę spojrzeć. – Nagle oderwała jedną dłoń od barierki, wskazując coś w dali.
Na ten gest syknął przeciągle, jak gdyby przyłożyła mu do piersi rozpalone żelazo.
– Na litość boską, podaj mi rękę!
Niespodziewanie odwróciła się ku niemu, prędko niczym wytrawna akrobatka. Ich ciała dzieliła od siebie żelazna barierka, ich twarze – ledwie kilka centymetrów.
Wtedy poczuł na ustach smak jej pocałunku.
Nagłe, nieopisane pożądanie i lęk wysokości przez kilka chwil doprowadziły go niemal do obłędu, powodując czysty zawrót głowy.
– Pamiętaj o swojej przysiędze, Victorze.
W jednej sekundzie miał ją w ramionach, a w następnej już jej nie było.
Victor zdążył tylko ujrzeć długi tren sukni, który zafalował na tle nocy.
– Nie!!!
Ryzykownie wychylił się za barierkę, lecz jego dłonie ścigały tylko cienie. Ludzki kształt ześlizgiwał się po stromiźnie spiętrzonego mroku i nieprzebytych, księżycowych półcieni. Jasna suknia rozpostarła się szeroko niczym śnieżnobiałe, szumiące skrzydła.
Dziewczyna rozpłynęła się w blasku księżyca. Zniknęła cicho jak duch, jak zjawa, która istniała wyłącznie w jego wyobraźni. I tylko słodki smak jej pocałunku przypominał mu, że tej nocy ów duch naprawdę go odwiedził.
Z gardła Victora wciąż wydobywał się jęk.
Wszedł na zalaną złocistym światłem salę w trakcie kolejnego toastu – w rozchełstanej marynarce, pomiętej koszuli, ze zmierzwionymi włosami, bladą twarzą i obłędem w oczach.
Kryształowe kieliszki zamarły na krawędzi ust. Rozmowy zmieniły się w szepty, szepty w szmery, aż w końcu salę okryła złowieszcza cisza.
– Pod wieżą leży trup – oznajmił Victor. – Młoda kobieta... właśnie skoczyła. Ze szczytu wieży. Nie zdołałem jej pomóc.
– Szok spowodowany tamtym wypadkiem niewątpliwie naruszył twoją równowagę psychiczną, Victorze. Przypuszczam, że się ze mną zgadzasz. – Doktor Vanrel najwyraźniej oczekuje uprzejmego potwierdzenia.
– Tak. Wszystko się zaczęło od tamtego spotkania.
– „Wszystko się zaczęło”... Czy masz na myśli twoje nieporozumienia z Gustawem Eiffelem?
Victor milczy.
– Tamten incydent z twoim udziałem na przyjęciu... Ta informacja o rzekomej samobójczyni... Odbiło się to echem w niektórych kręgach Paryża. Wielu świadków uważało, że świadomie próbowałeś zaszkodzić pracodawcy i wizerunkowi jego wieży. Że działałeś na szkodę Wystawy Światowej. Mówi się, że powodowała tobą zazdrość.
Zapada cisza.
– Czy czułeś zazdrość, Victorze?
Victor marszczy brwi.
– W tamtej chwili? Nie. Jakże mógłbym? Jak mógłbym zazdrościć komukolwiek i czegokolwiek, kiedy właśnie zobaczyłem śmierć? To niemożliwe. Przez cały czas myślałem wyłącznie o Elaine.
– Czy nie zdziwiło cię, co powiedziała?
– Co na przykład?
– Na przykład ta wzmianka o zaproszeniu. Powiedziała, że nie ma zaproszenia.
Victor potrząsa głową.
– Zaproszenie?... – powtarza pytająco. Czuje gwałtownie wzbierającą w nim irytację. Czemu ma niby służyć to pytanie? – Czy mnie to zdziwiło? Łatwiej byłoby spytać, co wówczas nie było dziwne. Pan wybaczy, doktorze... Czy może być cokolwiek zwyczajnego w zachowaniu młodej samobójczyni trzysta metrów nad poziomem Paryża?! – Przełyka ślinę. – Na litość boską, przecież ona skoczyła! Który samobójca myśli i mówi logicznie?!
– Ale nigdy nie odnaleziono jej ciała – odzywa się cichym, skrzypiącym głosem doktor Maunier.
Victor zaciska i rozluźnia dłonie.
– To prawda. Dlatego obecnie myślę, że tak naprawdę to nie jej skok najbardziej mną wstrząsnął.
– A co takiego, Victorze? – Ciemne oczy doktora Vanrela zwężają się. Przypominają czarne szczeliny skryte za okrągłymi szkłami binokli.
Victor wzdycha.
– Nasze ponowne spotkanie.
– Pamiętaj o twojej przysiędze, Victorze. – Głos dziewczyny napływał wprost z mroku. Victor znów poczuł na karku gęsią skórkę, a na ustach jej namiętny pocałunek. Kąsała i ssała jego wargi, żeby po chwili wepchnąć między nie wąski język. – Pamiętaj...
Ocknął się i otworzył oczy. To był tylko sen. Obudził się w eleganckim, dwupiętrowym mieszkaniu przy Rue de la Paix, które wynajął przed przyjazdem Lisette.
Przekręcił głowę na poduszce i spojrzał w wysokie okno. Było uchylone – zakurzone światło miejskiego poranka wsączało się do środka wraz z przytłumionym turkotem dorożek, głosami gazeciarzy oraz gruchaniem gołębi. Victor z natury był energicznym człowiekiem czynu, początek nowego dnia zachęcał go do działania. Poczuł, jak wzbiera w nim chęć, żeby pospiesznie wyjść z domu, wmieszać się w tłum paryskich przechodniów i raźnym krokiem ruszyć do pracowni Eiffela. Ale w następnej chwili przypomniał sobie, że obecnie nie ma tam nic do roboty.
Od trzech dni, to znaczy od incydentu na przyjęciu, właściwie nie wychodził z łóżka. Deszcz i lodowaty wiatr, które wychłostały go tamtej okropnej nocy, w połączeniu z napięciem nerwowym, wywołały przeziębienie. Wprawdzie nie uważał, by było groźne, ale Lisette zmusiła go do wezwania lekarza, a teraz równie skutecznie zmuszała go do odpoczynku. To było najlepsze rozwiązanie – zwłaszcza dla jego kariery i reputacji. Ta ostatnia została nadszarpnięta incydentem na przyjęciu. Victor przypuszczał, że tylko wpływy jego pracodawcy oraz przychylność członków zarządu Wystawy, w tym głównego inżyniera, monsieur Contamina, uchroniły go przed wybuchem skandalu. Na szczęcie dla niego uwaga brukowej prasy skupiała się całkowicie na nadchodzącym wielkim otwarciu.
Od tygodni Paryż przeżywał prawdziwe oblężenie. Hotele i zajazdy dosłownie pękały w szwach. Nawet tutaj, w niewielkiej sypialni na piętrze, dzięki gazetom, plotkom przynoszonym przez gosposię i nowinkom zasłyszanym przez Lisette do Victora docierały płynące ulicami miasta potoki niecierpliwego wyczekiwania oraz powszechnego entuzjazmu.
Tymczasem lekarz, który zbadał Victora, uznał, że halucynacja wystąpiła wskutek chronicznego przepracowania, spożytego na przyjęciu alkoholu, a przede wszystkim z powodu zbyt długiego przebywania na wysokości, do której w naturalny sposób nie mógł być przystosowany organizm żadnego człowieka. To było racjonalne wytłumaczenie omamów, których doświadczył – i powinno go ostatecznie uspokoić.
Bo przecież nie znaleziono żadnego ciała. Nie usłyszano krzyku. Wszystko świadczyło o tym, że tajemnicza kobieta, która rzuciła się w mrok z tarasu widokowego, istniała wyłącznie w jego przepracowanej, pobudzonej alkoholem wyobraźni.
Monsieur Gustaw Eiffel odwiedził go w jego mieszkaniu nazajutrz po incydencie.
Kiedy wszedł, Victor leżał w łóżku i próbował czytać – z nikłym powodzeniem. Odruchowo wyprostował się na odgłos kroków. Drzwi jego sypialni były uchylone.
– Ma pan gościa – oznajmiła gosposia o imieniu Louise. Gustaw Eiffel wszedł do środka tuż za nią. Na tle trzyczęściowego garnituru spod rozchylonej marynarki błyskała dewizka kieszonkowego zegarka, który nakręcał dwa razy dziennie. Ten rytuał był dla Victora symbolem precyzji, do której Eiffel niezłomnie dążył w każdej dziedzinie swojego życia.
– Nie wstawaj, Victorze – zadudnił głęboki głos przedsiębiorcy. Charyzma Eiffela biła z całej jego postury. Szeroka twarz, starannie przystrzyżony zarost oprószony platynową siwizną, tembr głosu, pewna ociężałość gestów... To wszystko stanowiło wyjątkową mieszankę, w obliczu której człowiek sam sobie zdawał się jakby mniejszy i tak nieznośnie, niemiłosiernie zwyczajny.
– To nadzwyczaj uprzejme, że pan przyszedł.
– Jak się czujesz? – zapytał Eiffel.
– Proszę spocząć – odparł Victor wymijająco, wskazując na krzesło stojące przy biurku pod oknem.
Współpracowali od kilku lat, cenili się nawzajem i dzięki temu również głęboko szanowali. Victor wiedział, że Eiffel ma wysokie mniemanie o jego pracy – inaczej znalazłby do jej wykonywania kogoś innego. Nic jednak nie mógł poradzić na to, że jego relacje z pracodawcą uległy pogorszeniu, od kiedy ów odkupił prawa intelektualne do projektu wieży. W ich stosunki wkradła się nieufność, a przede wszystkim niezdrowa rywalizacja. Ta ostatnia działała na obu mężczyzn tyleż niszcząco, co motywująco – niczym konkurencja na rynku przedsiębiorczych kapitalistów.
– Chcę, żebyś wiedział, że uznaję moją odpowiedzialność.
– Co takiego?
– Ten cały incydent na przyjęciu... to moja wina. Ostatnio zawalałem cię dodatkową pracą. Oczy całej Francji, i nie tylko Francji, ale całego cywilizowanego świata, od ogłoszenia organizacji wystawy są zwrócone na nas. Niełatwo pracować pod taką presją. Chyba zapomniałem, jak to jest być młodym i ambitnym. Człowiek nie zauważa, kiedy przekracza własne granice, kiedy praca staje się obsesją, a stres i nerwy nadwyrężają zdrowie. – Gustaw Eiffel pogładził się po oprószonej siwizną brodzie. – Rozmawiałem z twoim lekarzem. Twierdzi, że potrzebujesz odpoczynku.
Młodszy mężczyzna zamilkł na chwilę.
– Co pan rozumie przez „odpoczynek”?
Przedsiębiorca oparł dłonie na swoich udach.
– Płatny urlop. W okresie najbliższych dwóch miesięcy. Począwszy od teraz.
– Dwa miesiące? – Victor mocno wciągnął powietrze. – To szmat czasu! – Nie był zadowolony z tej wiadomości. Przez dłuższą chwilę zastanawiał, co jeszcze mógłby powiedzieć. W ustach znowu miał znajomy posmak goryczy.
Czy właśnie zepchnięto go na boczny tor?
– Dwa miesiące pełnopłatnego odpoczynku. Nalegam, żebyś przyjął tę propozycję.
– Jest bardzo hojna. – Victor zmarszczył brwi.
– Jestem ci to winien. Uważam, że to najlepsza decyzja dla dobra naszej pracowni, a także... twojego własnego. Ciesz się uroczą narzeczoną i korzystaj z atrakcji wystawy, na której sukces obaj tyle pracowaliśmy. To czas, kiedy cała Europa celebruje dokonania ostatniego stulecia. Coś takiego nieprędko się powtórzy. Masz szansę zapamiętać to na zawsze.
Gustaw Eiffel wstał z krzesła i skinął Victorowi głową.
– Sam znajdę drogę do wyjścia. Życzę ci szybkiego powrotu do zdrowia, Victorze. Liczę, że jesienią, kiedy cały ten szum wokół wystawy ucichnie, wykażesz się przy kolejnym projekcie. Masz talent. Masz zmysł architekta. Ale każdy musi czasem odpocząć.
Victor powinien cieszyć się z takiego obrotu sprawy, lecz poczuł tylko gorycz rozczarowania.
Czy to już wszystko?
Tylko tyle Eiffel miał mu do powiedzenia?
– Dziękuję, monsieur. Za to... i za pańskie odwiedziny. – Uścisnęli sobie dłonie, po czym Eiffel wyszedł.
Od tamtej rozmowy minęły dwa długie dni.
Dwa dni, w trakcie których Victor popadał w nieznośny marazm. Czuł się pozbawiony tożsamości. Oddalony od własnego żywiołu. Bezużyteczny. Nawet troska Lisette, jej delikatne napomnienia i chęć dotrzymywania mu towarzystwa podczas choroby zaczynały uwierać jakiś nerw w jego duszy. Toteż odetchnął z ulgą, kiedy przy śniadaniu oznajmiła mu, że tego dnia wychodzi spotkać się z przyjaciółką, która przyjechała do Paryża. Dopóki Lisette nie wypiła ostatniej kropli kawy i nie zjadła ostatniego kawałka brioszki, Victor musiał zapewniać ją, że doskonale sobie sam poradzi, że czuje się już całkiem dobrze, że przecież jest gosposia i że Lisette nie ma najmniejszego powodu, by odczuwać wyrzuty sumienia, że zostawia go samego.
– Przyjechałaś do Paryża, żeby dobrze się bawić – mruknął i ucałował jej czoło.
– Przyjechałam dla ciebie – odparła, po czym uśmiech rozciągnął jej usta. – Ale Paryż był na drugim miejscu. – Ścisnęła go za rękę, po czym podniosła rzucone na oparcie fotela cieniutkie rękawiczki. – Odpoczywaj, Victorze. Louise przygotowuje dziś na obiad twoje ulubione danie – dodała, znikając za uchylonymi drzwiami.
Po niespełna kwadransie od jej wyjścia Victor usłyszał hałas na parterze. Westchnął cicho. Czyżby Lisette czegoś zapomniała? Może tego małego bukieciku konwalii, który zamierzała przypiąć do kapelusza?
Po chwili w samotni chorego zjawiła się gosposia.
– Za pozwoleniem... Ktoś chce z panem rozmawiać.
– Kto taki? – zapytał Victor z irytacją.
– Z tego wszystkiego zapomniałam nazwiska... Powiedział, że jest z policji.
Victor zmarszczył brwi.
– Niech zaczeka. Powiedz, że zaraz przyjmę go na dole. Podaj mi, proszę, szlafrok.
Zarzucił sobie okrycie na ramiona i w pośpiechu ogolił się nad miednicą przy wiszącym lusterku. Rzucił jeszcze swemu odbiciu krytyczne spojrzenie, wsunął stopy w miękkie kapcie, w których we własnym mniemaniu wyglądał śmiesznie, i nie zwlekając dłużej, zszedł po schodach na spotkanie nieznajomego.
Niewysoki, wąsaty mężczyzna o czarnych włosach przyprószonych siwizną trzymał w jednej ręce podniszczony melonik. Jego wzrok wędrował po ścianie naprzeciw okna, gdzie wisiały architektoniczne szkice Victora. Były to na wpół fantazyjne wizje budowli ze szkła i z żelaza, o niezwykłej geometrii, jakie snuł dla przyjemności podczas studiów, kiedy marzył o karierze architekta. Budynki, w jakich ludzie mogliby w dalekiej przyszłości zasiedlać odległe planety – niektóre z rysunków mogłyby służyć za inspirację powieści Juliusza Verne’a... Lisette namówiła narzeczonego, żeby je oprawił i powiesił w salonie. Rysowanie od zawsze stanowiło jego pasję, nawet kiedy nie dotyczyło budynków. Victorowi nic nie sprawiało więcej przyjemności niż przelewanie na papier własnych wizji.
– To pańskie prace, panie Argent? Szalenie ciekawe! – rzucił przybysz zamiast powitania, po czym wyciągnął rękę. – Zawsze fascynowali mnie ludzie z silnie rozwiniętą wyobraźnią.
– Ale nie przyszedł pan podziwiać moje rysunki – wtrącił Victor, przeciągając uścisk dłoni.
– Nie. – Mężczyzna lekko się skłonił. – Nazywam się Henri Mancini i jestem agentem policji. Nasze władze oddelegowały znaczne siły dla zapewnienia bezpieczeństwa w trakcie nadchodzącej Wystawy Światowej. Przyszedłem, ponieważ chciałbym porozmawiać o pewnym zdarzeniu sprzed trzech dni... – Oczy policjanta się zwęziły. – Chodzi mi o martwą dziewczynę, o której poinformował pan gości podczas przyjęcia w restauracji, kiedy...
Victor poczuł na karku chłodny dreszcz.
– ...wiem, o czym pan mówi – przerwał, być może nieco zbyt gwałtownie. Odetchnął głęboko. – Usiądźmy, panie Mancini. – Wskazał dwa ludwikowskie fotele stojące przy stoliku kawowym, opodal kominka. – Napije się pan czegoś? – spytał, wskazując na barek.
– Nie. Jestem na służbie.
Zatopili się w miękkich siedziskach. Victor ułożył przedramiona na podłokietnikach. Chciał wyjaśnić wszystko jak najszybciej i mieć tę rozmowę za sobą.
Zaczerpnął powietrza.
– Obawiam się, że doznałem silnej halucynacji – przyznał z niechęcią, lekko się rumieniąc. – Ostatnie miesiące były dla mnie niezmiernie pracowite, a przez to również stresujące. Lekarz orzekł, że to przebywanie na nienaturalnie dużej wysokości skutkowało wystąpieniem tych majaków. Prawdopodobnie przyczynił się też alkohol.
– Był pan pijany?
– Wypiłem kilka kieliszków szampana.
– Rozumiem. Nie wypił pan jednak bardzo dużo, skoro podjął wspinaczkę na platformę widokową na wysokość niemalże trzystu metrów...
Victor rzucił mu bystre spojrzenie.
Mancini lekko wzruszył ramionami.
– Człowiekowi pijanemu trudno byłoby wspiąć się bez szwanku po tych wszystkich żelaznych stopniach. A pan, jak widzę, nie nosi śladów siniaków ani innych ran. No i, rzecz jasna, po drodze nie runął pan w dół. Na szczęście, inaczej byśmy nie rozmawiali.
– Do czego pan zmierza?
– Czy tamtej nocy na pewno był pan na najwyższym tarasie widokowym? A może jednak... gdzieś indziej? – Henri Mancini uśmiechnął się, lecz jego ciemne oczy pozostały poważne i czujne. – Proszę darować mi te pytania. To część mojej pracy. Muszę zakładać różne scenariusze. Węszę, żeby sprawdzić każdy trop – odetchnął i zniżył głos. – Przedwczoraj na terenie Pól Marsowych znaleziono zwłoki młodej dziewczyny...
Victor drgnął. Krew zatętniła mu w uszach. Przed oczyma stanęła mu zalana księżycową poświatą, naznaczona przeszywającą melancholią twarz Elaine.
Elaine...
Czemu w jego myślach wciąż wybrzmiewało jej imię? Niemal czuł zimny dotyk jej dłoni i jedwabistą gładkość jej miękkiej skóry.
– ...wezwany na miejsce lekarz orzekł, że zginęła tamtej nocy, kiedy goście monsieur Gustawa Eiffela świętowali w restauracji na pańskiej wieży.
Victor mocniej wciągnął powietrze.
– Samobójczyni? – zapytał z napięciem.
Henri Mancini spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie. Bez wątpienia ktoś ją zamordował. Teren Wystawy Światowej jest jeszcze zamknięty dla zwiedzających. Prócz strażników jedynymi osobami, które tamtej nocy znajdowały się na terenie Pól Marsowych, byli goście zaproszeni przez Eiffela. Ci zaś zeznali wyraźnie, że pan jako jedyny opuścił ich towarzystwo na dłuższy czas. Nie było pana ponad godzinę... Nikt, łącznie z pańską narzeczoną, nie potrafi powiedzieć, co się z panem wówczas działo.
Victor przełknął ślinę. Wiedział, że to prawda. Kiedy Elaine skoczyła, kompletnie stracił poczucie czasu. Z początku nie był pewien, czy tkwił na wieży kilka godzin, czy kilka chwil.
– A zatem, jeżeli rzeczywiście przez ten czas znajdował się pan na wieży, obojętnie, w którym jej punkcie, to czy kogoś pan stamtąd widział? – Pytanie zostało zadane ze znaczącym naciskiem.
– Nie.