Czarownica - Paulina Kuzawińska - ebook + audiobook + książka

Czarownica ebook i audiobook

Paulina Kuzawińska

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W sennym miasteczku na zachodnim wybrzeżu Irlandii, gdzie wciąż pobrzmiewają echa Wielkiego Głodu, mieszkańcy skrzętnie strzegą swoich sekretów… Kiedy Liam Flynn, młody ksiądz z Dublina, przekracza próg zrujnowanego kościoła, budzi demony przeszłości, które cierpliwie czekały na swój moment. Między mglistymi bagnami a szemrzącymi falami morza dawna tragedia splata się z przerażającymi zbrodniami teraźniejszości, prowadząc Liama w labirynt intryg, grzechu i odkupienia. W tym labiryncie jego przewodniczką może stać się Maeve, rudowłosa zielarka…

 

Czy prawda, którą chce odkryć Liam, otworzy ranę, która już nigdy się nie zagoi? Czy mieszkańcy miasteczka są gotowi stanąć twarzą w twarz z własną przeszłością? I czy naprawdę poluje na nich czarownica?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 48 min

Lektor: Donata Cieślik
Oceny
3,9 (57 ocen)
21
17
12
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GGonia74

Całkiem niezła

Można przeczytać z przyjemnością.
00
sania74

Całkiem niezła

Fajna fabuła, ale książka nie wciąga tak jakby się chciało. Pomysł,.osadzenie w czasie obiecujące, ale całość średnia
00
bucht

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Paulina Kuzawińska, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Boiko Olha/Shutterstock,

© Eddie Cloud/123rf

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67915-43-4 (EPUB); 978-83-67915-44-1 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

PROLOG

Coś wisiało w powietrzu.

Maeve wyczuwała to całą sobą.

Nie chodziło o coraz silniejszy wiatr od morza ani o eteryczny posmak nadciągającej burzy, którą zapowiadała krwista czerwień słońca, lecz o wieczorny niepokój – przejście ze światła w ciemność, które od dziecka wywoływało w niej dreszcz i ekscytację. Kiedy tarcza słońca znikała za horyzontem długich, oceanicznych fal, świat się zmieniał, a Maeve razem z nim. Żyła zgodnie z rytmem natury, tak jak jej babka i matka – dlatego była wyczulona na zachodzące w niej zmiany...

Coś się zbliżało. Coś... albo ktoś.

I po tej nocy nic nie będzie takie samo.

Młoda kobieta stała przed dolmenem – pradawnym głazem, który ktoś przed wiekami umieścił tu w jakimś celu. Wiatr pędził coraz ciemniejsze fale po oceanie poniżej zielonego wzgórza, nadymał jej szeroką czarną spódnicę i plątał rude włosy. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w dolmen, którego czepiały się ostatnie promienie słońca. Czekała, aż dzienna gwiazda zajdzie zupełnie.

Wtedy, szepcąc słowa modlitwy, położyła dłoń na powierzchni dolmenu.

W irlandzkim folklorze wciąż żywa była wiara w istnienie „kamieni opowieści”. Stara ciotka Maeve, Muriel, uważała, że niektóre kamienie mają zdolność do przechowywania historii i legend z przeszłości. Według tych wierzeń osoba, która dotknie kamienia opowieści, może odczytać przechowywaną przez niego historię albo otrzymać wgląd w przeszłość.

Właśnie tego chciała Maeve. Tego pragnęła z całych sił.

– Proszę cię... Pomóż mi ją odnaleźć... Pokaż mi... Pokaż, gdzie jest ukryta... – wyszeptała żarliwie, wpatrując się w dolmen.

Zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, próbując usłyszeć szept z przeszłości.

Wówczas szum fal zmienił się w trzask płomieni, krzyk mew w żałobny lament, a tchnienie wiatru w piekące jęzory ognia. Kiedy oplotły jej ciało, z ust Maeve wystrzelił wrzask, który stopił się z pierwszym tego wieczoru grzmotem burzy.

1.

Tej nocy wiatr od morza niósł z ciemności upiorne wspomnienia.

Burza zaatakowała ponownie z wściekłością, wypełniając przestrzeń szumem ulewy. Lazare z niepokojem myślał o dachu kościoła. Budynek przeszedł wiele – i chociaż stare kamienne mury trwały niewzruszenie, to więźba dachowa ledwie zipała. Westchnienia i jęki drewnianych belek mieszały się z zawodzeniem i wyciem wichury, z hukiem fal rozbijających się o skaliste klify, z syczeniem piasku mielonego przez bałwany na wąskiej plaży – a także ze słowami łacińskiej modlitwy księdza.

Czarna sutanna spowijająca ciało kapłana przypominała skrzydła umierającego kruka. Lazare leżał krzyżem na zimnej posadzce, na którą przez dziury w dachu kapał deszcz. Prawy policzek i ucho mężczyzny dotykały kamiennej podłogi.

Wyglądał, jakby nasłuchiwał.

– Domine, ignosce mihi peccata mea... Domine, libera me – powtarzał cicho, niemal nie poruszając ustami. – Panie, przebacz mi moje grzechy... Panie, uwolnij mnie...

Na zewnątrz rozległ się kolejny grzmot.

Światło błyskawicy gwałtownie wypełniło sklepioną nawę, zalewając ją na moment jaskrawą poświatą. Wodne bicze zalśniły jak węże pełznące po witrażowych oknach. Wilgoć oblepiała każdy zakątek kościoła.

Grzmot, który nastąpił po błyskawicy, stopniowo przeszedł w głuche kołatanie do drzwi kościoła.

Domine, ignosce mihi peccata mea... Domine, libera me.

Blade i wąskie usta księdza poruszały się jeszcze szybciej. Powieki zacisnęły się, podkreślając sieć zmarszczek wokół oczu. Lazare podniósł się wolno i wyprostował.

Kołatanie do drzwi kościoła się powtórzyło, a jego przeniknął lodowaty dreszcz.

Dobrze wiedział, że lada chwila ciężkie wrota świątyni ustąpią pod naporem mroku z przeszłości.

Miał tylko jedno wyjście.

2.

Ciało wisielca zataczało nad kamienną posadzką ledwie dostrzegalne, powtarzające się kręgi – niczym poruszane niewidzialną siłą wahadło Foucaulta, mające być dowodem na ruch obrotowy Ziemi. Gruba żeglarska lina zaciśnięta wokół szyi starca przypominała jadowitego węża z ogrodu Eden.

Scena, która ukazała się moim oczom po wejściu do kościoła, stanowiła obraz niczym z najgorszego sennego koszmaru.

Przeczyła wszystkiemu, w co wierzyłem.

Stary proboszcz, którego poznałem zaledwie parę godzin wcześniej, unosił się nad kamiennym ołtarzem w zrujnowanym średniowiecznym kościele – jak podczas wniebowstąpienia. Czarna sutanna falowała od przeciągu, który przesuwał się wzdłuż głównej nawy niczym duch.

Wpatrywałem się w niego z niedowierzaniem i czułem, jak rozpadam się od środka. Moje wczorajsze przekonania i moja wiedza o świecie rozsypały się jak domek z kart. Kolejne elementy myślowych konstrukcji, które wznosiłem przez lata, obracały się w ruinę.

Nic nie mogłem na to poradzić.

Po prostu patrzyłem – jak żona Lota obrócona w kamienny słup soli, gdy zobaczyła zagładę biblijnej Sodomy.

Po jakimś czasie zacząłem budzić się z letargu. Dobiegły mnie odgłosy wody kapiącej z dziurawego dachu. Słyszałem coraz głośniejsze westchnienia i szepty mieszkańców miasteczka, którzy stopniowo gromadzili się w swojej świątyni. Wciąż nadchodzili kolejni. Wynurzali się z porannej mgły jak cienie. Klękali w progu lub w kruchcie i zaczynali się modlić. Przypominali mi teraz pokutujące w czyśćcu dusze ze ściennego malowidła, które widziałem w pewnym kościele w Rzymie w tym krótkim okresie mojego życia, kiedy moi przełożeni wierzyli we mnie równie mocno, jak ja wierzyłem wówczas w siebie.

Teraz miałem ochotę ukryć się przed ludzkimi spojrzeniami.

Ale nie mogłem.

Całkowicie obcy ludzie spoglądali w ciszy kościoła prosto na mnie. Wzrok każdego z nich – mężczyzn, kobiet i dzieci – zdawał się przeszywać mnie na wylot. Ich wymizerowane, ściągnięte, blade twarze wyrażały ból i przerażenie. Ich jasne oczy pełne były strachu, ale również nadziei.

Nadziei, której szukali teraz we mnie.

Poczułem, jak wraz z tymi przenikliwymi, ostrymi jak noże spojrzeniami spływa na moje barki niewidzialny ciężar.

A jednocześnie doświadczyłem niespodziewanego przypływu wewnętrznej siły.

Byłem dla nich całkowicie obcym człowiekiem.

Ale Kościół, który reprezentowałem, nie był obcy.

Uosabiał władzę, niezachwiany spokój i siłę.

To dlatego zwracali się w moim kierunku.

Musiałem okazać się pasterzem godnym własnego stada...

To było jak chrzest.

Nagle musiałem narodzić się na nowo.

Z chwili na chwilę czułem, że staję się innym człowiekiem.

Że nic nie będzie już takie samo jak wcześniej.

– Księże Flynn... Proszę księdza... – rozległ się obok mnie kobiecy szept.

Odwróciłem głowę – głos należał do właścicielki gospody. Lazare skierował mnie do niej na tę burzową noc, w trakcie której zakończył życie. Nora Dawson miała szerokie ramiona, obfite piersi, wąską twarz, jasne włosy i przejrzyste oczy. Dawno temu musiała być piękna, choć niewiele już zostało w niej z młodzieńczej subtelności...

– Proszę księdza, trzeba będzie go pochować...

W milczeniu skinąłem głową.

Po chwili przeszyło mnie zimno, bo dopiero teraz w pełni zdałem sobie sprawę z tego, co to oznacza. Jeżeli ksiądz Lazare popełnił samobójstwo, to dopuścił się grzechu śmiertelnego.

Zgodnie ze starą kościelną tradycją samobójca nie mógł po śmierci spocząć na katolickim cmentarzu. Nawet jeżeli był księdzem... Długoletnim proboszczem, dobrze znanym i szanowanym przez swoich parafian.

Mimowolnie zacisnąłem dłonie.

Czekały mnie niezwykle trudne decyzje.

A przecież to był zaledwie mój pierwszy poranek w tym zapomnianym przez świat nadmorskim miasteczku...

– Czy coś mówił? To ksiądz rozmawiał z nim jako ostatni, prawda? – wyszeptała pytająco właścicielka gospody.

W odpowiedzi tylko skinąłem głową. Mimo szoku, jaki niewątpliwie przeżywałem, próbowałem cofnąć się w myślach do minionej nocy. Do czasu mego pierwszego spotkania z księdzem Lazare.

3.

Tak, to ja byłem ostatnią osobą, która rozmawiała ze starym proboszczem. A teraz on wisiał martwy w ponurym średniowiecznym kościele niemal w tym samym miejscu, w którym spotkaliśmy się poprzedniego wieczora.

Przybyłem do miasteczka po długiej podróży z Dublina. Najpierw podróżowałem pociągiem, potem furmanką, a na końcu szedłem pieszo. Furman, który zostawił mnie i mój podróżny worek przy ubitej drodze, przepowiadał, że niebawem zacznie padać. Być może to dlatego odjechał z pośpiechem, poganiając wychudłego konika. Spoglądałem za nim przez krótką chwilę, gdy znikał w rytmie terkotu kół i skrzypienia nienaoliwionych osi. Miałem wrażenie, że wraz z nim oddala się ode mnie moja przeszłość.

Zwróciłem spojrzenie przed siebie. Furman miał rację. Zanosiło się na deszcz. Niebo na zachodzie wyglądało jak skąpane we krwi. Kiedy szedłem, czerwone łuny ponad oceanem szybko gasły, niczym żar przysypany popiołem burzowych chmur. Wiatr omiatał soczyście zielone trawiaste wzgórza coraz mocniej, coraz bardziej natarczywie. Byłem dobrym piechurem, wędrowałem szybko, ale na nic się to zdało. Miasteczko było położone od głównej drogi dalej, niż początkowo sądziłem. Spoglądając na nie ze szczytu kolejnego wzniesienia, uległem wrażeniu, że to ciemniejące fale morza raz przybliżały je ku mnie, a raz oddalały – przenosząc kryte łupkiem domy to w jedną, to w drugą stronę, tak jak fala młóci drobne kamyki.

Kiedy dotarłem do pierwszych zabudowań miasteczka, siekł już gęsty deszcz. Wraz z nim na świat spadała gęsta ciemność, coraz częściej przetykana łunami błyskawic. Tymczasem w oknach kamiennych domów położonych najbliżej głównej drogi nie dostrzegłem choćby światełka. Nie dziwiło mnie to zbyt mocno. Po burzliwym okresie wielkiej plagi ziemniaczanej, która nawiedziła Irlandię w połowie stulecia i zakończyła się zaledwie dziesięć lat temu, wiele domostw zostało opuszczonych na zawsze. Jeżeli ich mieszkańcy mieli szczęście i przeżyli klęskę Wielkiego Głodu oraz zabójczych chorób, prawdopodobnie wyemigrowali do Ameryki. Za oceanem szukali szans na godne życie, z dala od znienawidzonych Anglików i pamiątek okrutnej przeszłości. Irlandia była dla nich ziemią przeklętą, wyspą szkieletów... Ci, którzy mimo przeciwności zostali w miasteczku albo powrócili do niego po latach, musieli na nowo, z mozołem budować swój świat pośród śladów niedawnych tragedii. To zadanie wymagało ogromnej siły – takiej, jaką mogła dać wyłącznie niezachwiana wiara w boski plan i w boską sprawiedliwość.

Dlatego biskup uznał, że potrzebują księdza.

Głosu Boga na tej nadmorskiej pustyni.

Deszcz siekł coraz mocniej. Słone, zimne krople spadały na moją twarz, wiatr chłostał mój podróżny worek i czarną sutannę. Czułem się niczym duch – samotny i wykluczony ze świata ludzi, których nigdzie nie mogłem dostrzec. Miasteczko wyglądało albo na wymarłe, albo na pogrążone we śnie. Kamienne domy o łupkowych dachach pochylały się nisko ku ziemi. Wcześniej czułem się brudny i zmęczony, woniało ode mnie węglowym dymem. Teraz płaszcz podróżny i sutanna kleiły mi się do ciała, podobnie jak kosmyki mokrych włosów, które wiatr próbował wyswobodzić spod kaptura. Byłem już skłonny poszukać schronienia w pierwszym lepszym budynku, kiedy powietrze przede mną rozdarła błyskawica. Jej lodowate, świetliste palce ukazały mi zarys wieży kościoła na tle pędzonych wiatrem burzowych chmur.

Pospiesznie ruszyłem w jej kierunku, kuląc się na wietrze i przyciskając do ciała worek podróżny.

Dotarłem do kamiennego średniowiecznego kościoła o grubych gotyckich murach z przyporami. Przez sklepione witrażowe okno dostrzegłem w środku światełko. Wraz z nim spłynęło na mnie niepewne uczucie ulgi.

Masywne drewniane drzwi kościoła nie były zamknięte na zamek. W ciemności wymacałem żelazne okucia i ciężką klamkę. Drzwi ustąpiły z metalicznym skowytem. Zamknąłem je za sobą, walcząc z naporem wiatru, który niósł przenikający wszystko zapach oceanu.

Odrzuciłem na plecy przemoczony kaptur. Przeżegnałem się zamaszystym gestem.

W porównaniu z hukiem burzy szalejącej na zewnątrz – w środku panowała niemal zupełna cisza. Przez chwilę z natężeniem nasłuchiwałem zawodzenia wiatru, szumu deszczu i huku fal, który dobiegał aż tutaj. Na ich tle odgłos moich własnych kroków na kamiennej posadzce wydał mi się dziwnie obcy i nie na miejscu.

Chociaż byłem w kościele, w domu bożym, czułem się jak intruz.

Na pewno dlatego, że ta świątynia była tak przeraźliwie pusta.

Podszedłem do ołtarza i uniosłem stojącą na nim zapaloną lampę naftową. Żółty poblask ożywił cienie na ścianach, które rozbiegły się we wszystkich kierunkach. W miarę jak moje oczy przyzwyczajały się do mroku, moje myśli stawały się coraz bardziej ponure.

Kościół wyglądał na straszliwie zaniedbany, wręcz zrujnowany. Dach przeciekał jak olbrzymie sito, o podłogę nieprzerwanie dzwoniły strużki wody. Witrażowe okna pokryły się pajęczyną pęknięć. Kamienne mury były oślizłe od wilgoci – pod ścianami zbierały się kałuże.

Pomyślałem, że skala prac, które należałoby tutaj wykonać, byłaby ogromna.

– Kto tu jest?! – rozległ się nagle przejmujący, niski głos.

Zdawało mi się, że dobiega z głębi murów.

A może i z mego własnego wnętrza...

Kto tu jest?!

To pytanie rzucone w ciemność i pustkę było niczym głos Boga na górze Tabor.

Sprawiło, że przeszył mi dreszcz grozy.

Szybko odwróciłem się ku drzwiom.

Stała w nich zakapturzona postać z przeszkloną latarnią w dłoni.

– Ksiądz Liam Flynn! – zawołałem. Chciałem ruszyć ku nieznajomemu, ale stałem w miejscu jak sparaliżowany. Mięśnie miałem zesztywniałe od chłodu, a moje zęby cicho o siebie dzwoniły. Mimo to mój głos, jak niemal zawsze, brzmiał spokojnie: – Mam list polecający od księdza biskupa.

Podmuch wichury omiótł płaszcz nieznajomego i pokrył moją twarz śliską wilgocią.

W blasku kolejnej błyskawicy oczy obcego zamigotały jak ślepia lisa.

– Jestem ksiądz Lazare. Chodź za mną.

4.

Salonik w budynku plebanii był zapełniony książkami. Mnóstwo większych i mniejszych tomów rozmaitych autorów piętrzyło się na regałach rozmieszczonych wzdłuż dwóch z czterech ścian pokrytych białym tynkiem. Skórzane okładki, złocone litery na niektórych grzbietach i pożółkłe papiery zgromadzone w rogu małego biurka pod oknem zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Odetchnąłem głęboko, pełną piersią, z upodobaniem chłonąc ciepło ognia płonącego w kominku. Jeden rzut oka na biblioteczkę zapewnił mnie, że ksiądz Lazare jest człowiekiem o szerokich zainteresowaniach i lotnym umyśle. To stanowiło dla mnie sporą ulgę. Od dzieciństwa traktowałem książki jak najlepszych przyjaciół, których – prawdę mówiąc – nie miałem zbyt wielu. Jadąc tu z Dublina z jednym podróżnym workiem, obawiałem się, że zostanę na dłuższy czas pozbawiony ich pouczającego towarzystwa.

Gospodarz zdjął przemoczoną pelerynę i kazał mi uczynić to samo. Potem powiedział, żebym zagrzał się przy ogniu, podczas gdy on zaparzy mi w kuchni herbaty.

Nie musiał powtarzać dwa razy swojego zaproszenia. Nie śmiałem usiąść w wiklinowym fotelu, wyłożonym kilkoma poduszkami ogryzionymi przez mole, lecz stałem przy kominku, wyciągając ku niemu zgrabiałe dłonie. Złociste płomienie były zaczesywane przez podmuchy wiatru w kominie to w jedną, to w drugą stronę. Taniec ognia hipnotyzował. Przyjemne ciepło zaczęło rozlewać się po moim ciele. Wraz z nim poczułem opadające na moje barki mordercze zmęczenie podróżą. Zawodzenie burzy za oknami domu proboszcza tworzyło przyjemny kontrast z przytulnym wnętrzem. W mojej głowie zaczynały kłębić się pytania, które pragnąłem zadać proboszczowi Lazare. Dobrze rozumiałem jednak, że większość z nich będzie musiała zaczekać na odpowiednią chwilę.

Nie mogłem wówczas przypuszczać, że ta chwila nigdy nie nadejdzie.

Ksiądz Lazare powrócił z dwoma kubkami parującej herbaty. Gestem wskazał mi jedno z dwóch krzeseł przy wąskim stole naprzeciw kominka. Zaczekałem, aż usiądzie, i zająłem miejsce naprzeciwko.

W blasku ognia obrzuciłem mojego dobroczyńcę badawczym spojrzeniem. Bez wątpienia był mocno posunięty w latach. Miał zaokrąglone, zgarbione ramiona, ale i tak wydawał się bardzo krzepki. Przypominał powyginane wiatrami stare drzewo. W młodości musiał być jednym z tych silnych, zawziętych, irlandzkich mężczyzn, których energia zdaje się wręcz niewyczerpana. W jego twarzy dominowały okrągłe, jasne oczy. Były zimne i przejrzyste jak woda. Głowę proboszcz Lazare miał niemal całkiem łysą. Tylko za uszami i na skroniach kryły się ostatnie kępki kręconych siwych włosów – niczym biały mech obrastający gładki kamień.

Przez chwilę obaj w milczeniu siorbaliśmy mocną herbatę. W ciemności na zewnątrz szalała burza. Nieduże okno ociekało wodą, jak gdyby ktoś co chwila chlustał na nie wiadrem.

Nie śmiałem przerwać ciszy pierwszy. Wydawało mi się to nie na miejscu. Lazare miał być moim zwierzchnikiem – nie chciałem, żeby stary ksiądz choćby przez moment podejrzewał, że mógłbym próbować umniejszyć jego rolę. Zależało mi na tym, żeby nasze stosunki ułożyły się od początku jak najlepiej.

Tym bardziej że w przeszłości jako ksiądz nie zawsze wykazywałem się należytą pokorą.

W drodze do tego miasteczka przysiągłem sobie, że będę unikał dawnych błędów.

– Więc przysyła księdza biskup. – Proboszcz Lazare odchrząknął. Od dłuższej chwili przyglądał mi się z uwagą, chociaż najwyraźniej jednocześnie silił się, żeby jego spojrzenie nie było zbyt natrętne.

Skwapliwie skinąłem głową.

– Najwyraźniej ksiądz biskup uważa, że przyda się księdzu pomoc.

– To prawda. Nie mam już tyle sił, co kiedyś – zgodził się natychmiast Lazare. – Z każdym dniem trudniej przeciwstawiać mi się złu. Trudno toczyć ten bój w swoim sercu... – Odchrząknął i upił spory łyk herbaty. – Ksiądz jest bardzo młody... Liam Flynn... – powtórzył moje imię i nazwisko, jak gdyby próbował sobie coś przypomnieć. – Liam Flynn... – jeszcze raz obrócił moje imię w ustach, jak gdyby smakował gorzkie lekarstwo. – Mogę spytać, które seminarium ksiądz ukończył?

– All Hallows College w Dublinie.

– Kształcą tam przede wszystkim misjonarzy, prawda? – Lazare pokiwał głową. – Dublin... Wielkie miasto. Tutaj jest inny świat. Czasem będzie się księdzu wydawać, że znalazł się na krańcu ziemi. Z dala od cywilizacji. Czas płynie tutaj inaczej. Dużo wolniej.

– Sądzę, że będzie mi to odpowiadać.

– A jak ocenia ksiądz All Hallows College? Ja ukończyłem Seminarium Świętego Kierana w Kilkenny... Stara szkoła ze starą, irlandzką tradycją... Ale to było dawno, dawno temu... – W głosie księdza zabrzmiała nuta smutku.

– Wiem, że Święty Kieran to wyjątkowo szacowna szkoła. Ja sam nie mam porównania z innymi uczelniami. Dlatego trudno mi wyrazić bezstronnie zdanie o All Hallows – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Studiowałem tam sześć lat. Później sam zostałem wykładowcą. – Być może nie powinienem był o tym wspominać, ale słowa już padły.

– O! – zainteresował się natychmiast Lazare. – Musiał więc ksiądz wykazywać wyjątkowe predyspozycje... Przypuszczam, że nawet talent oratorski. Czego ksiądz nauczał?

– Teologii i języków klasycznych.

– I mimo to wysłali księdza tutaj? – W głosie księdza Lazare nie dosłyszałem ani krzty podejrzliwości. Wyłącznie bezmierne zdziwienie.

– Każdy z nas ma w życiu wiele zadań – odpowiedziałem cicho. – Biskup stwierdził, że już czas, żebym podjął się nowego.

Lazare pokiwał głową.

– To prawda. Jest ksiądz młody. Młody człowiek nie może tkwić zbyt długo w jednym miejscu. Przed księdzem jeszcze tak wiele wyzwań. Wiele misji. Liczne dzieła ku chwale Pana... I dużo, dużo pracy... – zamruczał proboszcz.

Kiedy wspomniał o dużej ilości pracy, pomyślałem, że być może nawiązuje do opłakanego stanu, w jakim znajdowała się świątynia w miasteczku. Widok zaniedbanego, zatopionego w zimnym mroku wnętrza kościoła głęboko zapadł mi w pamięć. Teraz, kiedy kolejne błyskawice za oknem przecinały niebo, ów obraz raz po raz stawał mi przed oczyma.

Postanowiłem poruszyć ten temat.

– Zauważyłem, że dach kościoła mocno przecieka. Jeżeli ksiądz się zgodzi, chętnie zajmę się jego remontem. To średniowieczny budynek, prawda?

– O tak – potwierdził proboszcz Lazare, wolno kiwając głową. – Powstanie kościoła datowane jest na końcówkę trzynastego wieku. Zapiski historyków mówią, że wcześniej w tym miejscu znajdowała się pogańska świątynia. Prawdopodobnie kościół wzniesiono dawnym zwyczajem na jej ruinach.

– Interesuje się ksiądz historią tego obszaru? – spytałem, przebiegając wzrokiem po grzbietach książek zgromadzonych na regałach z ciemnego drewna. Sądziłem, że sprawię mu przyjemność tym pytaniem. Zazwyczaj nawet małomówny człowiek chętnie opowiada o swojej pasji.

– O tak... Okolica pełna jest wspomnień przeszłości. Niestety najczęściej smutnych i złych. Jeżeli to księdza ciekawi, na bagnach znajdują się głazy z dawnych wieków... Dolmeny. Robią niesamowite wrażenie. Koniecznie będzie je ksiądz musiał zobaczyć.

Niektórzy nazywają dolmeny diabelskimi kamieniami. Jako dziecko sam słyszałem legendy o diabłach, które dźwigały głazy, żeby zmiażdżyć nimi budynek kościoła. W opowieści wschód słońca niweczył plan diabła, który musiał powrócić do piekieł, ponieważ nie mógł znieść światła dnia. Wówczas porzucony przez diabła głaz zostawał w tym miejscu, w którym upadł, gdy demon wracał do piekła.

Prawdę mówiąc, byłem ogromnie ciekaw okolicznych dolmenów. Miałem ochotę kontynuować ten temat, ale Lazare pospiesznie zerknął na zegarek na łańcuszku, który nagle zmaterializował się w jego dłoni.

– Wypił ksiądz herbatę? – raczej stwierdził, niż zadał pytanie. W każdym razie nie zaczekał na odpowiedź. Być może zamierzał się jeszcze dziś modlić i pragnął oddać się wieczornym rozmyślaniom w ciszy i w samotności. – W takim razie odprowadzę księdza. Tutaj nie miałbym gdzie księdza przenocować. Sąsiedni pokoik nie jest jeszcze gotowy. Ale niedaleko jest mała gospoda.

– Pewnie obudzimy właścicieli... – zmartwiłem się, podnosząc się z krzesła ze zbolałą miną.

– W taką noc na pewno nie śpią – uciął proboszcz z przekonaniem.

5.

Co mi umknęło w trakcie tamtej rozmowy, kiedy burza przewalała się z łoskotem ponad dachem plebanii?

Byłem wyczerpany po długiej podróży, senny i niespokojny...

Musiałem przeoczyć coś istotnego.

Ta myśl nie dawała mi spokoju.

Przecież każdy, kto myśli o odebraniu sobie życia, na pewno dogłębnie rozważa tę decyzję. W głębi duszy nikt nie chce rozstać się z tym światem. Próbuje w jakiś sposób wołać o pomoc.

Ja nie zauważyłem żadnego bezgłośnego krzyku starego proboszcza.

A powinienem był go usłyszeć. Przecież ja również byłem księdzem – naszym zadaniem było chronić innych przed popełnieniem grzechu.

Bo tym właśnie było samobójstwo.

Grzechem śmiertelnym.

Czy naprawdę byłem tak naiwny, żeby sądzić, iż sutanna stanowi zbroję zdolną osłonić tego, kto ją nosi, od wszystkich targających nim pokus?

Rozejrzałem się wolno po wnętrzu kościoła, w którym zalegały długie cienie. Po nocnej burzy świat na zewnątrz tchnął świeżością i chłodem. Lazare, zanim się powiesił, otworzył na oścież drzwi kościoła, wpuszczając do środka deszcz i wiatr. Tak przynajmniej powiedzieli mi parafianie, którzy obudzili mnie o świcie. Wrota świątyni były otwarte – a ksiądz wisiał na linie nad ołtarzem.

Wzdrygnąłem się, bo nagle zdałem sobie sprawę, że ksiądz Lazare musiał stanąć na nim obiema nogami, żeby założyć pętlę na szyję, a następnie skoczyć. Po prostu nie istniała inna możliwość – w pobliżu nie było taboretu, krzesła ani drabiny...

To oznaczało, że w ostatniej chwili swojego ziemskiego życia Lazare dokonał symbolicznej profanacji. Podeptał ołtarz, przy którym od lat sprawował nabożeństwa i dokonywał przemiany chleba i wina w ciało i krew Chrystusa.

Poczułem na skórze lodowaty dreszcz, który na moment uniósł drobne włoski na moim karku. Po raz kolejny odniosłem wrażenie, że tkwię w sennym koszmarze. Ale to nie był sen, a ja nie znajdowałem się już w pokoiku na poddaszu gospody.

Ten koszmar stanowił moją nową rzeczywistość.

Jako kapłan musiałem stawić jej czoła.

Jeszcze przez chwilę stałem nieruchomo naprzeciw gęstniejącego tłumu mieszkańców miasteczka. Większość stanowiły kobiety, ale nadchodziło coraz więcej mężczyzn. Z pewnością byli to ci lepiej sytuowani – o tej porze trudno by się wśród nich doszukać rybaków czy tych, którzy pracowali w porcie w sąsiedniej miejscowości. Wpatrywali się we mnie z natężeniem, raz po raz z niedowierzaniem i wyrazem przerażenia w oczach spoglądając na wiszące nad kamiennym ołtarzem ciało starego proboszcza.

Wszyscy czekali, aż przemówię. Walczyłem z palącym uściskiem, który rozdzierał mi gardło. Stałem tam jak sparaliżowany, nie będąc w stanie nawet poruszyć wargami.

– Trzeba będzie go pochować, księże Flynn. – Nora Dawson powtórzyła swoje słowa. Najwyraźniej kurczowo trzymała się tej myśli. Jak gdyby pochówek mógł w prosty sposób rozwiązać całą sprawę. Ukryć ją. Przysypać na wieki warstwą ziemi.

We mnie natomiast każdy nerw domagał się wyjaśnienia.

Dlaczego stary proboszcz po spotkaniu ze mną zakończył swoje życie?!

– Ale nie na katolickim cmentarzu – kontynuowała właścicielka gospody ściszonym głosem, wzmocnionym przez kościelne echo.

Pomimo dziurawego dachu stare gotyckie mury wciąż zapewniały świątyni zachwycającą akustykę. Byłem pewien, że okoliczni mieszkańcy nie uronią ani jednego słowa spośród wszystkich, które padną z ust Nory Dawson albo moich.

– Bo przecież ksiądz Lazare... popełnił samobójstwo. Prawda? – Kobieta spojrzała mi prosto w oczy w taki sposób, jak gdyby sama nie potrafiła w to uwierzyć. Oczekiwała mojego potwierdzenia. Kiedy go nie otrzymała, dodała szeptem: – To ciężki grzech.

Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Wiedziałem tylko, że kobieta ma rację.

Ksiądz Lazare nie mógł spocząć na katolickim cmentarzu, wśród bogobojnych katolików.

Nie po tym, jak sam zakończył swoje życie.

Upiorna cisza przeciągała się w nieskończoność. Nikt nie rwał się do tego, żeby odciąć wisielca. Ksiądz Lazare unosił się obok nas niczym zmaterializowana zjawa. Jakby stanowił nadal część zgromadzenia wiernych. Jak gdyby w spokojnym milczeniu czekał na to, co powiem.

I rzucał mi nieme wyzwanie.

Ku memu zaskoczeniu mój głos w tamtej chwili zabrzmiał stanowczo, głośno i wyraźnie.

– Czy w miasteczku jest lekarz? Potrzebuję lekarza!

Trudno wyrazić, w jaki sposób spojrzeli na mnie wówczas zebrani w kościele mieszkańcy. Wpatrywali się w moją twarz ze zgrozą pomieszaną z niezrozumieniem. Musieli pomyśleć, że podczas gdy ich stary ksiądz popełnił samobójstwo, nowy kapłan najwyraźniej oszalał.

– Mamy lekarza w miasteczku. Zaprowadzę księdza. – Z tłumu wynurzył się młody chłopak w zszarganym kaszkiecie. Miał rudawe włosy i odstające uszy.

– Jak ci na imię?

– Robin, proszę księdza – odparł, szybko zdejmując z głowy czapkę.

– Dziękuję, Robinie.

– Źle się ksiądz czuje? Potrzebuje ksiądz doktora? – spytała zatroskana właścicielka gospody, wbijając we mnie zdruzgotane spojrzenie.

Zaczerpnąłem głębszy haust powietrza.

– Chcę go poprosić, żeby zbadał ciało księdza Lazare.

Wśród zgromadzonych przebiegł ledwie wyczuwalny szmer. Przypominał odległy pomruk burzowej chmury.

– Tak jest. Lepiej pobiegnę do niego i uprzedzę, że ksiądz przyjdzie. Zaraz wrócę – rzucił Robin i już go nie było.

Przez chwilę jeszcze słyszałem odgłos jego prędkich kroków na błotnistej drodze pełnej szerokich kałuż, w których zażywały kąpieli stadka burych wróbli.

– Proszę... Trzeba odciąć ciało – zwróciłem się do kilku mężczyzn stojących w kruchcie.

– Idę po drabinę, księże Flynn – odpowiedział prędko wysoki drągal w średnim wieku.

Rozejrzałem się po twarzach pozostałych.

– Odmówmy teraz modlitwę za księdza Lazare. Wieczorem odprawię tutaj mszę za jego duszę.

6.

Na masywnym nosie osadzonym w szczupłej twarzy zaszkliły się okrągłe binokle. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że mężczyzna założył je specjalnie po to, żeby móc dokładniej mi się przyjrzeć – z takim zainteresowaniem spojrzał na mnie, kiedy wszedłem do jego przestronnego gabinetu.

Pod ścianami stały częściowo przeszklone gabloty, wypełnione mnóstwem drobnych wypchanych zwierząt różnych gatunków. Zające, ptaki, lisy i liczne drobne stworzenia składały się na dosyć przerażającą menażerię, mogącą jednak zaciekawić niejednego miłośnika przyrody.

– Doktor Francis Moran? – Wyciągnąłem do niego dłoń już od progu.

Wyszedł zza masywnego biurka, na którym w promieniach porannego słońca lśniła złociście butelka whisky. W myślach zadałem sobie pytanie, czy doktor Moran sięgnął po nią na wieść o śmierci proboszcza, czy też popijanie whisky wczesnym rankiem było jego codziennym nawykiem. Być może to dlatego Robin nalegał, żeby mnie zapowiedzieć.

– Ksiądz Flynn, jak mniemam. – Francis Moran miał mocny uścisk dłoni jak na tak szczupłego, niezbyt wysokiego człowieka. – Wieści szybko się roznoszą w miasteczku takim jak nasze. Zwłaszcza te najgorsze. Zapraszam. – Wskazał mi proste drewniane krzesło, a sam sięgnął do szuflady biurka, żeby wyciągnąć z niej parę niskich szklanek. Postawił je przede mną.

– Napije się ksiądz? – zapytał, sięgając po butelkę.

– Nie sądzę, żeby... – spróbowałem zaprotestować, ale bez przekonania. Moje słowa ucichły, zastąpiło je bulgotanie złocistego płynu, który wypełniał przejrzyste dno szklanki. – Proszę nalać.

– Obu nam dobrze to zrobi. Może to ksiądz potraktować jako zalecenie lekarza. Nie codziennie znajduje się martwego człowieka w kościele.

Zwłaszcza kiedy ten martwy człowiek jest proboszczem – pomyślałem, obrzucając doktora Morana badawczym spojrzeniem.

Był niski i szczupły, z półdługimi ciemnymi włosami związanymi na karku w luźną kitkę. Jego twarz była smagła od słońca i wiatru, pobrużdżona. Na skroniach skrzyły się cienkie pasemka siwizny. Ubrany był w ciemny garnitur i w białą koszulę, świeżą, lecz wygniecioną – jak gdyby doktor zakładał ją w wielkim pośpiechu. Półdługie włosy oraz jedwabny wzorzysty fular zawiązany pod szyją w fantazyjny węzeł sprawiły, iż odniosłem wrażenie, że mam przed sobą raczej ekscentrycznego artystę niż lekarza.

Ta myśl trwała jednak krócej niż mgnienie oka.

Jako lekarz był członkiem społeczności miasteczka, podczas gdy ja byłem zaledwie wczorajszym przybyszem. Jeden fałszywy krok mógł oznaczać, że zacznę być postrzegany jako intruz. A wówczas, mimo najlepszych chęci, nie będę w stanie pomóc zdruzgotanym wiernym. Nie będę w stanie należycie wypełniać mojej posługi.

W obecnej sytuacji to mnie powinno zależeć na zrobieniu jak najlepszego pierwszego wrażenia.

Upiłem łyk whisky. Musiała pochodzić z tych okolic. Wyraźnie wyczuwałem mocne dymne nuty, powstałe w procesie spalania torfu podczas osuszania skiełkowanego jęczmienia. Chociaż suszenie jęczmienia stanowiło jeden z pierwszych etapów produkcji whisky, to posmak torfowego dymu pozostawał tak silny, że można go było wyczuć również po tym, gdy alkohol trafił do beczek i do butelek, a ostatecznie – do szklanki tkwiącej w mojej dłoni.

Bursztynowy płyn przyjemnie zapiekł mnie w gardle. Gdy spłynął do żołądka, już nie myślałem o historii jego powstania.

– Jest ksiądz bardzo blady. Dobrze się ksiądz czuje?

– Tak, dziękuję – odparłem. – Jestem po prostu zmęczony.

– Przypuszczam, że pozostaje ksiądz pod wpływem szoku – skwitował lekarz ze zrozumieniem.

Skinąłem głową.

– Przyszedłem porozmawiać... o sekcji zwłok. Chyba tak to się poprawnie nazywa. Czy może pan zbadać ciało proboszcza Lazare?

– Żeby dokładnie określić przyczynę śmierci?

Spojrzeliśmy sobie w oczy i bez słowa skinąłem głową.

– Jak ksiądz na pewno zauważył – doktor Moran odwrócił się ku przeszklonym gablotom – interesuję się żywo taksydermią... Proces wypychania zwierząt polega na odpowiednim przygotowaniu skóry, nadaniu jej trwałej formy i umieszczeniu jej na szkielecie lub wypełnieniu specjalnym materiałem. Posiadam zatem doświadczenie w drobiazgowym badaniu organizmów. Dokonywałem również badania zwłok ludzkich, to jasne. Ale ksiądz jest pierwszą osobą, która pyta mnie o tę usługę – powiedział lekarz, kiwając głową. – Szkoda starego proboszcza Lazare. To niebywała tragedia... Sytuacja, w jakiej ksiądz się przez to znalazł, jest nie do pozazdroszczenia. – Wyczułem, że doktor Moran ma ochotę powiedzieć coś więcej, ale się powstrzymał.

– Mogę spytać, czy ksiądz Lazare na coś chorował?

Lekarz spojrzał na mnie przenikliwie.

– Pyta ksiądz, czy proboszcz cierpiał na śmiertelną chorobę, z powodu której mógł chcieć skrócić sobie życie?

– Tak. Dokładnie o to mi chodzi. Szukam... jakichś okoliczności, które mogłyby złagodzić ciężar jego grzechu.

Doktor Moran dopił swoją whisky.

– Wie ksiądz, że obowiązuje mnie tajemnica lekarska.

Byłem przygotowany na to stwierdzenie.

– Doskonale rozumiem. Mnie jako kapłana obowiązuje tajemnica spowiedzi.

Doktor Moran posłał mi smutny, zagadkowy uśmiech.

– Mam potraktować tę rozmowę jak spowiedź? Przykro mi, ale nie jestem zbyt religijny. O ile wiem, proboszcz cieszył się dobrym zdrowiem. Na planie fizycznym był silny jak tur. Uważam, że to nie ciało sprawiało mu ból.

– A więc co?

Lekarz posłał mi smutne spojrzenie.

– Może dusza?...

Pozostawiłem te słowa bez komentarza, choć głęboko zapadły mi w pamięć. W ciszy panującej w gabinecie doktora rozbrzmiewało miarowe tykanie zegara.

Zmarkotniały, potrząsnąłem głową.

– Wygląda na to, że to ja rozmawiałem z proboszczem Lazare jako ostatni. Nie zauważyłem nic podejrzanego. W jego zachowaniu, w jego słowach... Czy mogłem zrobić coś, by go powstrzymać? Pewnie już zawsze będę zadawał sobie to pytanie. Sądziłem, że Lazare wprowadzi mnie w życie parafii. Znałem go zaledwie chwilę, a jednak... jego zniknięcie oznacza dla mnie wielką stratę.

– Rozumiem – zapewnił lekarz z powagą. – Lepiej jednak, żeby zamiast mnie opowiedział ksiądz wszystko policji. Wysłałem Robina do sąsiedniej miejscowości. Tam znajduje się posterunek. Słyszałem, że burza zwaliła na drogę kilka starych drzew. Musimy czekać. W międzyczasie zbadam ciało. Czy będzie mi ksiądz towarzyszyć?

– Oczywiście.

7.

Maeve zbudziła się w środku nocy z upiornym krzykiem. Jego echo wibrowało w jej uszach jeszcze długo po tym, jak się ocknęła i złapała oddech. Ściany drewnianej chaty zdawały się drżeć jak szkło, ale to musiała być tylko gra księżyca. Gdzieś w oddali, na gałęzi uschniętego drzewa zahukała niespokojnie sowa błotna. Jak gdyby w odpowiedzi na bagnach odezwał się krwawodziób, wydając swoje ostrzegawcze „dyib dyi”.

– To był tylko zły sen, prawda? – wyszeptała Maeve w kierunku księżyca.

Jego tarcza od dzieciństwa przypominała jej kobiecą twarz, która uśmiechała się do niej z łagodną wyrozumiałością. Maeve westchnęła, bo znała odpowiedź na swoje pytanie.

We śnie wszystko wydawało się rzeczywiste, jakby kiedyś miało miejsce naprawdę.

Było wspomnieniem. Odbiciem czyjejś przeszłości.

– Krzyczałaś, Maeve.

Drzwi izdebki uchyliły się ze skrzypnięciem. Stanęła w nich starowinka o twarzy pomarszczonej jak kora drzewa. Trzymała przed sobą zapalony kaganek. Płomyk odbijał się w jej wyblakłych, niedowidzących oczach i podkreślał głębokie zmarszczki na twarzy. Długi, lekko rozwichrzony warkocz na jej ramieniu przypominał białego węża.

– To nic, babciu. – Maeve poderwała się z posłania i zdjęła wiszącą na gwoździu wełnianą chustę, żeby otulić nią przygarbione ramiona babki. – Połóż się i nie kłopocz się tym. – Delikatnie pokierowała ją do drzwi. Dopilnowała, żeby kobieta położyła się do łóżka.

– Czasem sny chcą nam coś powiedzieć – wymamrotała babka. Oczy miała już zamknięte.

Maeve nie odpowiedziała. Zdmuchnęła kaganek i po ciemku wróciła do siebie. Już po chwili usłyszała pochrapywanie babki.

Maeve położyła się i wzięła kilka głębokich wdechów. Zamknęła oczy i spróbowała się skoncentrować na świeżych jeszcze obrazach, które natychmiast napłynęły pod jej powieki.

8.
WIELE LAT WCZEŚNIEJ

Gdzie jesteś?

Fiona McGrath zadawała sobie to pytanie raz po raz, stojąc w cieniu starego dolmenu, który przypominał wędrowca zastygłego na wzgórzu na tle ciemniejących fal oceanu. Czas zdawał się rozciągać w nieskończoność. Pozostawał w doskonałym bezruchu, tak samo jak te ułożone na sobie szare kamienne bloki. Martwe i nieporuszone na tle gęstej szmaragdowej trawy...

Kiedy była młodsza, Fiona nie lubiła tego miejsca. W miasteczku mówiono, że trawa wokół dolmenu jest niedobra do wypasu owiec. Rzeczywiście, zwierzęta nigdy się tu nie zapędzały. Podobnie jak większość mieszkańców, skrycie wierzących, że prastare skały na skraju bagien są nawiedzone.

To właśnie dlatego ona i Patrick je wybrali. Albo raczej: to miejsce wybrało ich.

Położone u podstawy wzgórza, które oddzielało teren wokół dolmenu od miasteczka, leżało dość blisko oceanu oraz graniczących z nim bagien, by dać im schronienie przed nienawistnymi spojrzeniami. W dodatku dolmen był doskonałym punktem orientacyjnym. Tak samo jak latarnia morska, która również stanowiła ich kryjówkę. Patrickowi udało się jakoś namówić jednego z dwóch zmieniających się latarników, by pozwolił im przesyłać sobie sygnały świetlne. Fiona używała małego lusterka, błyskając w stronę miasteczka ze szczytu latarni. Patrick odpowiadał jej tak samo, tyle że ze starej wieży dzwonniczej w pobliżu kościoła. Pojedynczy błysk oznaczał: „Kocham cię”. Trzy krótkie błyski: „Spotkajmy się wieczorem tam, gdzie zawsze”.

I się spotykali.

Tylko ostatnio Patrick kazał na siebie coraz dłużej czekać.

A więc czekała.

Chyba nie wiedział, ile cierpienia i niepewności przynosił jej za każdym razem upływający czas.

Fiona usłyszała szelest traw. Serce zatrzepotało jej w piersi i już miała odetchnąć z ulgą. Odwróciła się natychmiast, ale tam, gdzie przed ułamkiem chwili rozbrzmiały na kamienistej ziemi kroki, nikogo nie było.

Dziwne...

Lekko się wzdrygnęła. Czuła się coraz bardziej nieswojo. Słońce stoczyło się już za horyzont i tylko jego czerwonawe błyski igrały na ciemniejącym niebie ponad oceanem. Od strony bagien napływały chłód i mgła. Dziewczyna w jednej chwili przypomniała sobie wszystkie miejscowe legendy krążące wokół dolmenu. Siostra jej zmarłej matki, Muriel, twierdziła, że to w istocie jeden z Kamieni Opowieści, które były rozsiane po całej Irlandii. Wystarczyło tylko przyłożyć do niego dłoń albo ucho w odpowiednim czasie, żeby usłyszeć dobiegające z wnętrza szepty. Całą przeszłość albo przyszłość zapisane w fakturze tych starych skał... Były jak korzenie wyspy – korzenie, które wciąż się rozrastały, i to w obu kierunkach: zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość.

Fiona nie chciała wierzyć w takie rzeczy. Były zbyt straszne, zbyt niezrozumiałe, zbyt niebezpieczne... Bała się ich jako dziecko, bała się i teraz. Tym bardziej że sami mieszkańcy obawiali się jej ciotki, która znała dziesiątki takich historii i gdyby tylko mogła, opowiadałaby je całymi wieczorami. Tak zresztą w istocie robiła, kiedy Fiona była jeszcze dzieckiem. Aż pewnego dnia po prostu przestała.

Wówczas Fiona odetchnęła z ulgą.

Teraz jednak powróciła w myślach do opowieści o kamieniach, które znają przyszłość. Czy tkwi w tym ziarno prawdy? Była skłonna wierzyć, że tak. To właśnie dlatego się bała. Dlatego, że skrycie wierzyła. Jej strach był obawą przed nieznanym, którego nie rozumiała.

Czy ona i Patrick naprawdę są sobie pisani?

Jak potoczy się dalej ich związek?

Są skazani na przegraną?

A może czeka ich niełatwa, ale wspólna przyszłość?

Fiona chciała wiedzieć. Jej młodziutkie, niespokojne, zakochane serce tłukło się w ciemności i chłodzie wieczoru jak szalone. Ta miłość spadła na nią jak grom z jasnego nieba i otworzyła na zupełnie nowe perspektywy. Z całej duszy pragnęła uzyskać potwierdzenie, że los zechce złączyć ją z Patrickiem na zawsze.

Skupiona na tej myśli, powoli zbliżyła się do dolmenu. Wyciągnęła ku niemu bladą dłoń. Dotknęła skały samymi opuszkami palców. Silniejszy podmuch wiatru mknącego od oceanu zaczesał w tył jej jasne włosy i szeroką spódnicę. Przeszył ją dreszcz, zimno wniknęło w nią aż do szpiku kości... Zamknęła oczy, nasłuchując z natężeniem tajemniczego szeptu, o którym kiedyś mówiła jej ciotka. Ale zewsząd dochodził do niej jedynie szum wiatru i fal.

Aż nagle usłyszała swoje imię. Rozbrzmiało tuż przy jej uchu.

– Fiono...

Dziewczyna odwróciła się ku mężczyźnie, który stanął tuż za nią i ostrożnie zakrył jej oczy dłońmi. Uśmiechnęła się uszczęśliwiona.

– Patrick...

Cały ciężar oczekiwania nagle opadł jej z ramion, cały chłód wieczoru gdzieś wyparował. Już nie musiała o nic pytać przeznaczenia ani wierzyć w gusła ciotki Muriel. Odpowiedzi na wszystkie pytania były tuż obok. Jej serce je znało – było niczym kompas. Nie potrzebowała nawet słów. Widziała w oczach Patricka tęsknotę i niepewność, które tak doskonale rozumiała. Byli sobie przeznaczeni, choćby cały świat nie mógł tego zaakceptować.

– O czym myślałaś? Wyglądałaś pięknie... jakbyś śniła.

– Sekret za sekret. Co chowasz za plecami?

– Klucz do nieba. – Patrick się uśmiechnął, pokazując jej tradycyjny irlandzki modlitewnik.

Kiedy za przyzwoleniem latarnika mogli spędzić razem wieczór w latarni morskiej, w świetle lampy uczył ją czytać. Uwielbiała to i szło jej coraz lepiej. Patrick wciąż nie mógł się nadziwić, jak wielki potencjał drzemie w tej dziewczynie. Gdyby tylko miała szansę... Gdyby oboje ją mieli... Jej życie mogłoby wyglądać całkiem inaczej. Fiona w pełni zasługiwała na wszystko, co najlepsze.

– Teraz ty. O czym śniłaś?

W pogłębiającym się półmroku zdało mu się, że dziewczyna się rumieni. Jej oczy błyszczały jak dwie gwiazdy, jej jasne włosy o rudawym połysku przypominały zarysowaną wokół twarzy aureolę.

– O innym świecie. Za oceanem. Daleko stąd. Myślałam, że moglibyśmy popłynąć statkiem aż do Ameryki...

Patrick popatrzył na nią z uwielbieniem, ale i ze smutkiem. Miała w sobie tyle odwagi. Nie przejmowała się tym, co pomyślą inni. W miasteczku takim jak to podobne marzenia graniczyły z szaleństwem. Ale taka właśnie była Fiona i to, co do niej czuł – zupełnie szalone...

– Chodź. – Delikatnie ujął ją za rękę. Tylko na chwilę.

Rzadko pozwalali sobie na taką bliskość. Wystarczyło mu, że mogli przebywać obok siebie, rozmawiać, cieszyć się swoim widokiem... Wyznaczał sobie samemu granice, których nie mógł przekroczyć.

Ruszyli razem w kierunku latarni morskiej, na której szczycie właśnie rozbłysło światło. Wieczór im sprzyjał. Mgła otulała ich jak kokon, ciemność chroniła przed gromiącymi spojrzeniami. Latarnia morska dziś znowu miała stać się ich azylem. W jej kamiennych murach, wysoko nad ziemią, ponad falami niezmordowanego oceanu byli bliżej nieba. Tam nie liczyła się przeszłość ani przyszłość, ludzkie osądy ani kościelne prawo. Była tylko chwila.

Tu i teraz.

9.

Cmentarz grzeszników...

Czy stary ksiądz Lazare naprawdę zasłużył sobie na taki los po śmierci?

Dlaczego jednym, ostatnim czynem postanowił przekreślić długie lata pobożnego życia i wytrwałej kapłańskiej posługi?

Te pytania powracały do mnie raz po raz niczym głos żałobnego dzwonu. Zwłaszcza teraz, kiedy pomocny chłopak imieniem Robin prowadził mnie wąską ścieżką wiodącą do miejsca, gdzie zgodnie z miejscową tradycją grzebano samobójców, morderców, gwałcicieli i innych zatwardziałych odstępców od czci i wiary.

Smutne i zarazem straszne myśli przelatywały przez moją głowę, nie do ucieszenia – jak wiatr od oceanu, tego dnia ozdabiający białymi grzywami morskie fale. Robin i ja zatrzymaliśmy się na grzbiecie zielonego wzgórza, skąd ocean był doskonale widoczny. Na zboczu pasło się stado owiec – ich wełna miała odcień mgły i chmur, które tego dnia płynęły nisko nad ziemią. Ten typowy irlandzki krajobraz – owce i bezkres zielonej przestrzeni, przechodzącej w przestwór malachitowego morza – znienacka urzekł mnie swoim pięknem. Wiedziałem, co było tego przyczyną. Kiedy jesteśmy zmuszeni obcować ze śmiercią, wyraźniej dostrzegamy ulotne piękno doczesności. Byłem księdzem, wierzyłem w życie wieczne, ale w tym względzie nie stanowiłem wyjątku. Zmierzając na tajemniczy cmentarz, gdzie niebawem miałem odprawić pogrzeb, chłonąłem intensywny zapach powietrza po burzy i chłodną pieszczotę wiatru.

Za wzniesieniem moim oczom ukazała się latarnia morska, na którą wcześniej nie zwróciłem uwagi. Postawiono ją na zboczu klifu, który opadał do morza skalną stromizną. Latarnie morskie zwykle maluje się na biało, żeby były widoczne z daleka. Tutejsza latarnia stanowiła wyjątek. Jej ośmiokątna wieża miała ciemny, brudny kolor. Sprawiała przygnębiające wrażenie.

– Czy latarnia jest czynna? – zapytałem.

Idący przede mną Robin się zatrzymał. Pokręcił głową.

– Dawno temu wybuchł tam pożar i wnętrze spłonęło, proszę księdza. Od tamtej pory nie jest używana.

Wzdrygnąłem się na te słowa. Wyobraziłem sobie latarników, którzy byli wewnątrz, desperacko próbujących wydostać się z kamiennej wieży, częściowo otoczonej morzem i skałami. Chociaż mury latarni wznoszono z kamienia, to wewnętrzne elementy budowli, takie jak schody, podłogi i drzwi, wykonane były z drewna, które z łatwością poddawało się sile ognia.

Odkąd tylko sięgałem pamięcią, żywioł ognia wzbudzał we mnie lęk.

Lęk, który już w dzieciństwie sprawił, że zacząłem rozważać zostanie księdzem.

Bardzo chciałem uniknąć ognia piekielnego. Ognia, o którym tyle słyszałem z ust wychowawców...

– Kiedy to było? – spytałem ściszonym głosem.

Robin podrapał się za odstającym uchem i odgarnął z czoła rudą grzywkę.

– Wiele lat temu, proszę księdza. Ponoć w trakcie zarazy, która padła na ziemniaki w całym kraju.

Z mojej perspektywy wielka plaga ziemniaczana, którą miał na myśli młodziutki chłopak, wcale nie była tak odległym wspomnieniem. Uświadomiłem sobie jednak, że kiedy ma się tyle lat co Robin, czas postrzega się nieco inaczej.

Młodość ma swoje prawa. Daje złudzenie, że mamy przed sobą wieczność i że istnieje tylko to, co tu i teraz. Dopiero po latach okazuje się, że zostaliśmy oszukani – czas przyspiesza z każdym rokiem i skraca się z każdym oddechem.

Mamy go na tej ziemi tak niewiele.

Dlaczego więc ksiądz Lazare nie chciał wykorzystać go do końca?...

Skinąłem Robinowi głową na znak, że możemy iść dalej. Ścieżka zagubiła się i znikła wśród traw. Miasteczko zostało za nami. Sunęliśmy w dół zbocza. Za mgłą malowały się ciemne kępy drzew.

W powietrzu wyczuwało się coraz więcej wilgoci. Rozbrzmiewały w nim płaczliwe krzyki morskich ptaków, ale żadnego nie mogłem dostrzec we mgle. Pomyślałem, że jeżeli tak gęste mgły opadają na okolicę często, to nic dziwnego, że potrzebna było morska latarnia, która ostrzegałaby przepływające w pobliżu statki przed niebezpieczeństwem. Ciemna i posępna, opuszczona latarnia morska, skazana na powolne niszczenie, przywiodła mi na myśl stary, zaniedbany kościół w miasteczku. Obie budowle przypominały o ludzkich tragediach, które odcisnęły piętno na Irlandii w okresie wielkiej zarazy ziemniaczanej.

Potrzeba było dziesiątków lat, żeby wiele zakątków kraju odzyskało swoją dawną świetność. A wielokrotnie okazywało się, że powrót do przeszłości nie jest możliwy. Zaraza ziemniaczana zmieniła oblicze Irlandii i odcisnęła piętno na duszach jej mieszkańców.

Zarówno zmarłych, jak i tych, którzy przeżyli.

– Daleko jeszcze? – spytałem Robina. Nie niecierpliwiłem się, ale brakowało mi punktu odniesienia, by mieć pewność, że dobrze zapamiętam drogę.

– Niedaleko. Widzi ksiądz tamten duży głaz? To tam. Już prawie jesteśmy.

Rzeczywiście, zobaczyłem wynurzający się z mgły zarys wielkiego kamienia. Kształtem przypominał nieco piramidę o zaokrąglonych brzegach. Za nim rozciągała się skąpana we mgle, bliżej nieokreślona przestrzeń z porozrzucanymi to tu, to tam kępami skarlałych drzew.

– A co jest dalej? – zapytałem.

– Bagna – odparł Robin i z głupawym, niespokojnym uśmieszkiem dodał: – Według legendy żyje tam czarownica. Albo żyła kiedyś, dawno temu. Dokładnie nie wiem. Może to jej duch. Ale lepiej tam nie chodzić, proszę księdza.

– Z powodu czarownicy? – spytałem, unosząc jedną brew.

– Dlatego, że to niebezpieczne. Te bagna są bardzo zdradliwe. Wiem, co mówię. Mój kuzyn się na nich utopił wiele lat temu. Poszedł tam, kiedy bawiliśmy się w chowanego. Nikt nie mógł go znaleźć. Pochłonęło go bagno.

Pokiwałem głową ze współczuciem. Naturalnie, bagno to bardzo nieprzyjemne i niebezpieczne miejsce. Przypomniałem sobie jednak wypchane zwierzęta z gabinetu doktora Morana i zacząłem się zastanawiać, czy po prostu nie ma tam czegoś, co mogło zagrażać zdrowiu i życiu nawet bardziej niż ruchome piaski – wnyków.

– To ty dostarczasz doktorowi martwe zwierzęta, Robinie? – spytałem łagodnie, zmieniając temat.

Chłopak zerknął na mnie, nieco przestraszony.

– Czasem ja, czasem nie ja, proszę księdza. – Wzruszył ramionami, lecz jego wzrok pozostał niepewny i nieufny. – Ja je tylko łapię. Nigdy ich nie zabijam. Czekam po prostu, aż same zdechną.

– Czasem szybsza śmierć jest lepszym wyjściem... – mruknąłem.

– Tak ksiądz sądzi? – zapytał Robin, jak gdyby ośmielony tym, co powiedziałem.

– Dla zwierzęcia męczącego się w pułapce na pewno.

Dotarliśmy do wielkiego kamienia, który według Robina wyznaczał ponury cel naszej wędrówki.