Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemniczy wiktoriański dom na Wzgórzu Mgieł, w epoce popularności seansów spirytystycznych… Młoda arystokratka, Madeline Hyde, przyjeżdża z Londynu do posiadłości ciotki Hortense, by leczyć złamane serce. Bierze udział w seansie wywoływania duchów, podczas którego niespodziewanie dochodzi do tragedii. Czy duszę ofiary porwały istoty z zaświatów? A może dokonano sprytnego morderstwa?
To niejedyny dramat, jaki rozegra się w domu lady Hortense. Madeline Hyde wraz z nieprzeniknionym Gabrielem Ackroydem próbują rozwikłać zagadkę, jaką kryje stara posiadłość otoczona wrzosowiskami. Granice między miłością i zbrodnią zaczynają zacierać się we mgle…
Poznaj tajemnice wiktoriańskiego domu na Wzgórzu Mgieł i daj się zahipnotyzować „Damie z wahadełkiem”!
Autorka książki, Paulina Kuzawińska jest absolwentką romanistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Zadebiutowała powieścią fantasy pt. „Zaklęcie na wiatr”. Właścicielka uroczego mopsa Bazyla, miłośniczka gier planszowych oraz podróży. Chciałaby móc przeżyć wiele różnych żyć – na szczęście znalazła na to wspaniały sposób, czyli wymyślanie opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2019
© Copyright by Paulina Kuzawińska, 2019
Projekt okładki: Teresa Chylińska-Kur, KurkaStudio
Zdjęcie na okładce: © Raisa Kanareva/Stock Adobe
Zdjęcie Pauliny Kuzawińskiej: archiwum prywatne
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Marek Kowalik
Skład: Igor Nowaczyk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2019
ISBN: 978-83-66229-68-6 (EPUB); 978-83-66229-69-3 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Zwłoki leżały w wodzie, twarzą w dół – na powierzchni falowały ciemne włosy, niczym kępki dziwnych wodorostów. Zabity człowiek miał szeroko rozrzucone ręce i nogi. Kredowoblade, niemal sine dłonie zdawały się opuchnięte, rozdęte od wody, niczym jasne brzuchy martwych ryb. Mężczyzna – jego płeć poznałam po ubraniu – musiał nie żyć od dłuższego czasu. Przemykający po skałach krab, którego widocznie spłoszyłam, przywrócił mnie do rzeczywistości.
Obrzydliwy odór śmierci trącał moje nozdrza i kazał skręcać się wszystkim wnętrznościom – podziałał na mnie mocniej niż sole trzeźwiące. Odwróciłam się i zwymiotowałam.
Dopiero wtedy mój mózg zaczął pracować gorączkowo niczym kocioł pędzącej lokomotywy.
Kiedy lokomotywa wtoczyła się na stację kolejową w Torquay, siedziałam w przedziale z twarzą niemalże przyklejoną do szyby. Ku mojemu rozczarowaniu nadmorskie miasteczko tonęło spowite w gęstych mgłach – jak gdyby to buchająca z sykiem para, która wprawiała w ruch pociąg przez całą drogę z Londynu aż na północ Półwyspu Kornwalijskiego, zawisła teraz między dachami domów. Torquay pojawiło się, a potem prędko znikło, niczym siedlisko ludzkie ukryte w chmurach. Bryczka, którą ciotka Hortense wysłała po mnie na stację kolejową, podskakiwała na wybojach od chwili, gdy opuściliśmy ostatnią zabudowaną uliczkę.
Na przekór trwającemu latu musiałam ciasno otulić się peleryną, żeby wśród białych oparów nie zacząć dygotać z zimna. Pomyślałam, że nazwa posiadłości, w której miałam spędzić najbliższe tygodnie, idealnie pasuje do obecnej aury – Wzgórze Mgieł. Dom mojej ciotki znajdował się kilkanaście mil od Torquay w hrabstwie Devon, pośród bezkresnych, dzikich wrzosowisk Exmoor. Górował nad okolicą złożoną z kopulastych wzgórz i rozsianych między nimi zagajników. Wrzosowiska opadały wprost do oceanu stromymi, białymi jak kość klifami, o które nieustannie biły kapryśne fale. Podobno nazwa „Torquay” wzięła się od zmienności koloru tutejszych wód. Zazwyczaj morze wydawało się szare, lecz w niektóre, jasne i słoneczne dni stawało się turkusowe...
Rozglądałam się teraz z powozu po surowym krajobrazie, który przypominał mi dzieciństwo. Miałam wrażenie, że dobiegło ono końca zaledwie przed chwilą. Spędziłam we Wzgórzu Mgieł niejedne wakacje w czasie, kiedy moje serce było wolne od obecnych trosk, a dorośli z większą niż dziś pobłażliwością spoglądali na ekscesy dziewczynki – a nie młodej damy.
Jednym z owych dorosłych z mojego dzieciństwa był siedzący teraz na koźle pan Smith. Niegdyś opiekował się ogrodem mej ciotki – już wówczas był wiekowym mężczyzną. Przez te lata bardzo mocno się postarzał. Było mi smutno, bo za wyjątkiem powitania nie odezwał się do mnie dotąd ani słowem. Od czasu do czasu potrząsał lejcami i cicho pogwizdywał pod nosem – chyba w zamierzeniu jego gwizdy, przypominające wołanie smutnego ptaka, miały układać się w jakąś nuconą w myślach melodię. Próbowałam go zagadywać, ale bez skutku. Stary ogrodnik od rozmowy ze mną wolał swoje świergotliwe nucenie.
Droga zaczynała mi się dłużyć, a dookoła robiło się coraz ciemniej. Przez krótką chwilę pomyślałam z tęsknotą o Londynie. Zostawiłam za sobą wielkie miasto z jego gazowymi latarniami, które nocą rozsiewały zielonkawe światło, z jego podziemną kolejką i z setkami kołyszących się po ulicach wygodnych dorożek. Zamiast tego na jakiś czas miałam zamieszkać w odludnej wiejskiej siedzibie bez elektryczności ani żadnych nowoczesnych udogodnień. Pomyślałam z odrobiną przestrachu, że czeka mnie tam samotność i pustka. Przygryzłam usta.
Czyż nie tego pragnęłam? Czyż nie chciałam uciec od wszystkiego i od wszystkich?
Pochyliłam się lekko do przodu, żeby spróbować znowu zagadnąć pana Smitha, kiedy coś nagle przykuło moją uwagę. Pośród snujących się po wrzosowisku kłębów mgły ujrzałam jeźdźca. Pędził na grzbiecie ciemnego konia i zbliżał się ku nam z oszałamiającą prędkością. Dosiadający wierzchowca mężczyzna pochylał się nisko nad szyją zwierzęcia. Zdawało mi się, że pragnie nas dogonić. Moje serce zabiło szybciej, bo przestraszyłam się, że to jakiś posłaniec z posiadłości i że coś stało się mojej ukochanej ciotce Hortense. Już miałam kazać stangretowi zatrzymać powóz, kiedy jeździec osadził konia w miejscu. Wierzchowiec stanął dęba, bijąc powietrze przednimi kopytami. Wychyliłam się z powozu. Końskie kopyta z impetem uderzyły o ziemię, a ja ujrzałam twarz nieznajomego. Przeszyło mnie spojrzenie ciemnych oczu. Był młody, ciemnowłosy... Na jego twarzy malował się jakiś przejmujący smutek. Poczułam nagły, szaleńczy łomot własnego serca. W następnej chwili skłębione opary przesłoniły męską sylwetkę. Jeździec pogalopował w gęstą mgłę. Tętent kopyt poniósł się w niej stłumionym, miękkim echem.
Zaczął siąpić drobny deszcz – półotwarty powóz nie chronił przed nim zbyt dobrze. Poczułam osiadającą na twarzy i włosach wilgoć i naciągnęłam głębiej pelerynę. Na szczęście zza zakrętu drogi wyłaniały się rozmazane jeszcze nieco światła Wzgórza Mgieł.
– Madeline! Jak cudownie, że jesteś! – Moja ciotka, lady Hortense Lancey, powitała mnie w przestronnym holu wychodzącym na rzęsiście oświetlony salon, z którego na piętro prowadziły dwie pary wygiętych w miękkie łuki, starych dębowych schodów. Razem z jej okrzykiem radości dobiegł mnie znany zapach pasty do czyszczenia podłóg, woń suszonej lawendy i aromat mocnej herbaty w filiżankach w słonie, podarowanych ciotce przez świętej pamięci wuja Rogera na pamiątkę ich podróży do Indii. Uścisnęłam serdecznie staruszkę, której szczupła postać skurczyła się od mojej ostatniej wizyty. Poczułam ogarniające mnie wzruszenie i radość, że znowu mogę gościć w jej domu. Jego zapach, jego grube kamienne ściany, obrazy i pociemniałe drewniane boazerie budziły najpiękniejsze wspomnienia.
– Biedactwo! Jesteś cała przemoczona! Rosalind, bądź tak dobra i przygotuj gorącą kąpiel dla panienki Madeline! To przywróci ci siły po podróży, moje dziecko.
Wpadłam w ramiona Rosalind – energicznej, starszej wiekiem kucharki, która niegdyś była dla mnie jak babka. Dopiero kiedy po dłuższej chwili się z nich oswobodziłam, usłyszałam z salonu męski głos.
– Gdyby mnie uprzedzono, że tak śliczna panna przyjeżdża dzisiejszym pociągiem do Torquay, sam odebrałbym panią ze stacji automobilem.
Pan Smith właśnie wniósł moje bagaże, zaś do holu wszedł młody mężczyzna w surducie, o gęstych miodowozłotych włosach i intensywnie niebieskich oczach. Prowadził pod rękę starszą pulchną damę o ustach mocno zaznaczonych czerwoną szminką.
– Madeline, to moja droga przyjaciółka Flora Jones. Na pewno ją pamiętasz. W końcu jesteśmy z Florą niemalże jak siostry, przyjaźnimy się od dziecka. A ten przystojny młodzieniec to jej siostrzeniec, Clark Cagwar.
Wysoki blondyn ujął mą dłoń i szarmancko ucałował akurat to miejsce, na którym jeszcze do niedawna nosiłam pierścionek...
– Flora dopiero co wróciła z rocznej podróży do Ameryki i przywiozła do Torquay mnóstwo nowin – szczebiotała radośnie ciocia Hortense. – Pewnie w Londynie słyszałaś już o wirujących stolikach? W Ameryce Flora odkryła w sobie niezwykłe zdolności. Jestem taka podekscytowana! Tylu gości naraz! – Ciotka klasnęła w ręce. – Jutro planujemy urządzić seans!
– Jaki seans? – spytałam pospiesznie, zarazem onieśmielona niebieskimi oczami Clarka i zdezorientowana potokiem słów wypływającym z ust ciotki.
– Seans spirytystyczny, oczywiście! Flora odkryła w sobie cechy najprawdziwszego medium! Rozmawia z duchami! Już kilka znaczniejszych rodzin w okolicach Torquay skorzystało z jej daru, żeby móc poczuć obecność zmarłych bliskich! – Ciocia ujęła mnie pod ramię i poprowadziła do salonu.
Podczas gdy Hortense mówiła nieprzerwanie, uświadomiłam sobie, że słyszałam już o „wirujących stolikach”. Owo określenie narodziło się za oceanem i przeniosło się do Anglii tak jak i szerząca się w Londynie moda na towarzyskie spotkania, w trakcie których próbowano wejść w kontakt z duchami. W pewnej gazecie pisano nawet, że komuś udało się przywołać zjawę jednej z sióstr Fox, które przed laty zapoczątkowały w Stanach obecną modę na seanse spirytystyczne.
Na myśl o udziale w podobnym wieczorze poczułam lekki dreszczyk ekscytacji. Może tego właśnie było mi trzeba? Chwilowego oderwania się od rzeczywistości...
Upiłam łyk herbaty z niejasną myślą, że w Londynie zaczynałam się już dusić. Odkąd pamiętałam, ojciec wychowywał mnie pod kloszem i bardzo po staroświecku – jeszcze do niedawna nieodzowną towarzyszką mych dni była francuska guwernantka. Odetchnęłam głęboko pełną piersią – jakbym wciągała w płuca upragnioną wolność – taką, jaką obdarzano mnie tu w dzieciństwie. W domu ciotki Hortense zawsze czułam się swobodnie i inaczej...
Dwie starsze panie rozsiadły się na kanapie, a ja i Clark Cagwar przysłuchiwaliśmy się ich paplaninie.
– Pani ciotka to urocza osoba – odezwał się mężczyzna.
Na moją twarz wypłynął lekki uśmiech.
– To prawda. Myślę, że można powiedzieć to również o pańskiej ciotce. Chociaż muszę wyznać, że to, co razem planują, wydaje mi się trochę niesamowite. Czy myśli pan...
– Proszę mi mówić Clark.
Skinęłam głową na tę propozycję, odrobinę speszona.
– Madeline.
– Przerwałem ci, to było niegrzeczne z mojej strony. O co zatem chciałaś spytać, Madeline?
– Czy pani Flora... ukhm... jest przekonana do tego, co robi?
Clark uśmiechnął się ciepło, nachylił się ku mnie i rzucił konfidencjonalnym szeptem:
– Dziwactwa starszych pań! Mają do nich prawo, czyż nie? Kto wie, jacy my będziemy w ich wieku?
Uśmiechnęłam się na tę uwagę, ale nadal miałam wątpliwości. Clark to zauważył.
– Czyżbyś wierzyła w duchy, Madeline?
– Sama nie wiem, czy w nie wierzę. Ale jest tyle spraw, których nauka do tej pory nie potrafi wyjaśnić...
– Zatem przyjdziesz na seans z otwartym umysłem. To bardzo dobrze. Przyda się ktoś taki.
– Ty też tam będziesz?
Przytaknął.
– Chcę sprawić przyjemność ciotce Florze. Poza tym lubię obserwować typy najrozmaitszych ludzkich postaw i zachowań, a tego rodzaju wydarzenie wiele mówi o psychicznym życiu uczestników.
Ostatnie słowa Clarka sprawiły, że drgnęłam.
– Czyżbyś interesował się pracami Zygmunta Freuda? – spytałam bez zastanowienia.
Oczy mu błysnęły i spojrzał na mnie z szacunkiem.
– Owszem, ale nie poznałem jeszcze damy, którą by zajmowały jego poglądy na ludzką naturę.
– Czytałam jedynie jego Objaśnianie marzeń sennych – odrzekłam cicho i poczułam, że się rumienię.
Nie chciałam dodawać, że zainteresowałam się Freudem i jego kontrowersyjną teorią psychoanalizy głównie z powodu dręczących mnie koszmarów, które zaczęły się pewnego lata w dzieciństwie właśnie tutaj, niedaleko posiadłości Wzgórze Mgieł.
Zamilkłam, co Clark niewątpliwie wziął za oznakę kobiecej skromności.
– Wybacz, nie chciałem cię speszyć. Zdajesz mi się niezwykle ciekawą osóbką, Madeline. Cieszę się, że będziemy widywać się tego lata.
– Więc spędzasz wakacje u twojej ciotki Flory?
– Nie – spoważniał. – Moja rodzina pochodzi z okolicy. Po śmierci ojca postanowiłem zamieszkać na jakiś czas w posiadłości moich rodziców. Prawdę mówiąc, zamierzam sprzedać dom po ojcu, ale na razie muszę uporządkować sprawy majątku... W tym roku ukończyłem studia prawnicze. Przyda mi się chwila przerwy, zanim rozpocznę pracę w zawodzie w Londynie.
Upiłam kolejny łyk herbaty. W salonie było przyjemnie ciepło, w kandelabrach na komodzie płonęły świece. Wreszcie poczułam, że mogę się odprężyć. Choć bardzo odpowiadało mi towarzystwo Clarka, ucieszyłam się, kiedy niebawem on i pani Flora się pożegnali. Za wysokimi oknami starego domostwa zakasłał silnik tajemniczego automobilu, a ja mogłam z rozkoszą zanurzyć się w wypełnionej parującą wodą wannie na mosiężnych lwich łapach. Dopiero wówczas poczułam, jak odpływa ze mnie zmęczenie podróżą. Pobyt w Torquay miał uleczyć moje złamane tej wiosny serce i po raz pierwszy od długich tygodni zasnęłam z ożywczą myślą, że to naprawdę może się udać.
Kiedy rankiem zbudziłam się w świeżej pościeli w wielkim drewnianym łożu otulonym baldachimem, nad wrzosowiskami za oknem szemrał deszcz. Niebawem jednak kilka nieśmiałych promieni słońca zaczęło prześlizgiwać się po ścianach mojego pokoju pokrytych tapetą w bladoróżowe kwiaty. Do sypialni przylegała łazienka – po umyciu się włożyłam suknię i usiadłam przed toaletką z wielkim lustrem, żeby upiąć włosy. W Londynie najczęściej pomagała mi w tym pokojówka, ale tutaj, na wsi, wolałam nosić zarówno mniej wyszukany strój, jak i prostszą fryzurę, które zawsze bardziej mi odpowiadały. Rozplątałam spleciony na noc warkocz i przyjrzałam się krytycznie swojemu odbiciu. Rozczarowanie i ból złamanego serca pozostawiły ślad na mojej twarzy. Byłam bledsza i chudsza niż jeszcze dwa miesiące temu, a pod oczami miałam lekkie cienie. Mimo to pomyślałam z nadzieją, której źródła nie potrafiłabym wskazać, że choć nigdy nie olśniewałam urodą, to w mojej twarzy nadal tkwiło coś interesującego. Za jej największą ozdobę uważałam oczy o orzechowym odcieniu, odziedziczone podobno po babce, lady Greenwood, której nie dane mi było poznać. To po niej dostałam również drobny, lekko zadarty nos i łagodną linię podbródka. Moje niesforne, lekko falujące ciemne włosy, latem rozjaśnione przez słoneczne refleksy, niestety potęgowały wrażenie bladości, która od zawsze była moją największą bolączką.
Zeszłam po schodach do niewielkiej, przytulnej jadalni, z której ciotka Hortense korzystała od śmierci wuja Rogera. Napływał stamtąd aromat świeżo zmielonej kawy, smażonych jajek, grzanek i konfitury. Rosalind właśnie nalewała kawy do dzbanka.
– Dzień dobry – przywitałam się z uśmiechem.
– Dzień dobry, panienko Madeline.
– Czy mogę w czymś pomóc?
– Dziękuję, nie trzeba.
– Ciocia już wstała?
– Skoro świt. Kończy wypisywać bileciki z zaproszeniami na seans z duchami, który ona i pani Flora zamierzają zorganizować dziś wieczór. – Zawahałam się. – To nie moja sprawa, ale czy to aby na pewno nie grzech? Jak panienka sądzi? Artur ma doręczyć zaproszenia po śniadaniu...
W tym momencie zjawiła się ciocia. Była podekscytowana i radosna, jak gdyby wróciły jej zdrowie i siły, na których brak narzekała w ostatnich listach. Pomyślałam, że tak podziałał na nią powrót do Torquay jej starej przyjaciółki, pani Flory, a także, jak sądziłam, mój przyjazd. Uśmiechnęłam się. Poczułam się lepiej na myśl, że choć okoliczności mojego przybycia do Wzgórza Mgieł były dla mnie bolesne, to jednak wniosłam mały promyczek radości w życie ciotki. Liczyłam na to, że i na mnie on spłynie. Dobre emocje rozkwitają, kiedy się nimi dzielimy.
– Brakowało mi ciebie, Madeline! – wyznała Hortense. – Popatrz na siebie! Jeszcze wczoraj byłaś dzieckiem, a dziś jesteś prześliczną młodą kobietą! Wczoraj wieczorem siostrzeniec Flory nie mógł oderwać od ciebie oczu...
Nie byłam jeszcze gotowa na podobne rozmowy o mężczyznach. Ciotka wyczuła to chyba i gładko zmieniła temat.
– Tak się cieszę z powrotu Flory z Ameryki! To wspaniale, że po latach pogodziła się z siostrą.
– To znaczy z matką Clarka? – spytałam i upiłam spory łyk kawy z bladoniebieskiej porcelanowej filiżanki. Smakowała wybornie.
– Tak. Rodzina Clarka pochodzi z tych okolic, lecz jego matka, siostra Flory, opuściła ojca Clarka dla jakiegoś słynnego aktora. Nie pamiętam dziś już nawet jego nazwiska... Uciekła z nim do Ameryki. Flora nie utrzymywała z nią kontaktu, ale w końcu postanowiła to zmienić. Ojciec Clarka zachował się szlachetnie, zapisał wszystko synowi, a wiem, że i Flora chce uczynić z siostrzeńca swego jedynego spadkobiercę. Ludzie pragną naprawić relacje z najbliższymi, kiedy zbliża się starość, a razem z nią myśl o śmierci.
Skinęłam głową.
– Pani Flora nie tylko pogodziła się z rodziną siostry, ale także zainteresowała się spirytyzmem.
Po obliczu ciotki Hortense przemknął cień smutnego uśmiechu. Mimo upływu lat ta szczupła twarz zachowała jakąś ujmującą, wewnętrzną świeżość, a jej oczy – szlachetny kolor szmaragdów. Natychmiast przykuwały wzrok rozmówcy, odwracając go od siwizny i licznych zmarszczek. W młodości Hortense była piękna niczym wiosna; obecnie, w jesieni życia, jej uroda zmieniła się, ale nie przeminęła. Starość u tej kobiety zdawała się być tylko zsuniętą na twarz woalką jednego z jej eleganckich kapeluszy.
– To prawda – westchnęła i odłożyła na brzeg spodka malutką srebrną łyżeczkę. – Wyznam ci w sekrecie, że Flora jest poważnie chora. Nie wie, ile czasu jej zostało. Możliwość spotkania bliskich zmarłych uśmierzyła chyba jej lęk przed śmiercią. Dzięki niej czuję teraz to samo. Ogarnia mnie spokój. Tak bardzo chciałabym znowu zobaczyć mojego drogiego Rogera!
Ostatnie zdanie wyrzekła niemal z rozmarzeniem.
Pierwszą połowę dnia spędziłam z ciocią. Koło południa starsza pani poczuła się zmęczona i postanowiła uciąć sobie drzemkę przed wydarzeniami tego wieczoru. Ja wybrałam się na spacer po wrzosowiskach. Po tym, co mnie spotkało w Londynie, łaknęłam samotności, a tej sprzyjały tutejsze puste krajobrazy.
Lekki wiatr szeleścił moją suknią i przyjemnie pieścił twarz, niosąc wspomnienia dni spędzonych tu w dzieciństwie. Błękitne niebo przecinały szare chmury, przypominające stada owiec przemierzających bezkresne łąki. Pogrążyłam się w zadumie i nawet nie spostrzegłam, kiedy wydeptana wśród wrzosów ścieżyna doprowadziła mnie nad ocean. Jego fale rozpryskiwały się u podstawy klifów, zwiastując nadchodzący przypływ. Patrzyłam na morze i w jednej chwili oczy zaszły mi łzami.
Moja miłość jest wieczna, Madeline. Jak ocean – usłyszałam w myślach słowa wypowiedziane pewnego wieczora w Londynie przez Edmunda. – Ma swoje przypływy i odpływy, ale w głębi moje przywiązanie do ciebie jest niewzruszone i stałe.
[...]