Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Agenci rosyjskiej FSB, meksykański kartel narkotykowy Sinaloa, terroryści z Al Kaidy, a nawet amerykański Border Patrol... Wszyscy szukają połówek carskiej monety, rozciętej szablą przez Jana Młynarskiego w 1863 roku. Dlaczego są takie cenne? Co to za sekret się za nimi skrywa? I jaki związek z tymi dwoma wędrującymi po świecie kawałkami złota ma Gerome Rómel, weteren Legii Cudzoziemskiej, który także podąża ich śladem?
Czy przepołowiona moneta ponownie zostanie scalona w Meksyku, gdzie Monika Wilczyńska próbuje odzyskać uprowadzoną córeczkę? Czy samotna matka będzie w stanie wydrzeć swoje dziecko z rąk potężnego kartelu? Przecież nie ma przy sobie niczego, co mogłaby przeciwstawić bandytom. Poza siłą miłości. Do dziecka. I do mężczyzny, który wbrew wszelkiemu rozsądkowi postanowił jej pomóc…
Szukaj mnie wśród mgieł Wirungi to trzeci i ostatni tom sagi rodzin Zaporewiczów i Młynarskich.
Zbigniew Zborowski, autor dziewięciu powieści (m.in. Spotkajmy się zanim przyjdzie zima i Znajdziesz mnie w cieniu guayacan) i scenarzysta filmowy. Laureat wyróżnienia Empiku za scenariusz audiobooka Letarg. W swojej pracy inspiruje się prozą Carlosa Ruiza Zafona i Marka Hłaski. Zanim zaczął pisać książki, był reporterem, redaktorem naczelnym, prezenterem telewizyjnym, podróżnikiem, instruktorem kung fu, pracownikiem leśnym w Bieszczadach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Biegła szeroką aleją wijącą się wśród ogrodów otaczających domy. Spłoszyła wielką jak jej palec wskazujący ważkę, stadko wyjątkowo wrzaskliwych ptaków taplających się w kałuży po niedawnym deszczu i rozproszyła opalizującą w słońcu chmarę much. Uskoczyła przed spoconym panem Simmonsem, za którym niósł parasolkę milczący ciemnoskóry służący, a potem puściła się biegiem ze Wzgórza Edwarda ku rozlewisku Stanley Pool. Wysoko zasznurowane buty kląskały w pomarańczowoczerwonym błocie, dopóki nie wbiegła w trawę, zmierzając do portu skrótem. Mogły w niej pełzać żmije, a nawet zaplątać się kobra drzewna, więc nieco zwolniła, uważniej stawiając nogi. Była już blisko nabrzeża, kiedy wkroczyła na trakt ciągnący się przez trzysta kilometrów w dół rzeki, wokół Wodospadów Livingstone’a aż do Matadi. Tutaj zwolniła jeszcze bardziej, bo z naprzeciwka nadeszła grupa tragarzy przygiętych do ziemi ciężarem kości słoniowej. Pilnował ich niewielki oddział Force Publique w czerwonych fezach pod wodzą białego sierżanta w tropikalnym kasku i z przerażającym batem chicotte z suszonej na słońcu skóry hipopotama w sękatej ręce. Zręcznie ominęła tę ludzką ciżbę, zmierzając prosto do portu. Przystanęła na chwilę, patrząc na zacumowany przy nabrzeżu bocznokołowiec. Kapitan dokonywał ostatniej inspekcji przed wyruszeniem w górę rzeki, być może aż do odległych o wiele dni żeglugi Stanley Falls. Nieco dalej, w płytkiej stojącej wodzie, brodziły flamingi i czaple, a na konarze zaduszonego przez liany i pnącza drzewa siedział samotny pelikan. Zaraz jednak ruszyła znów, w stronę grzmiących w oddali katarakt. Były zbyt daleko, żeby zdołała dojść tam na piechotę, ale miała nadzieję zobaczyć chociaż początek bystrza, zaraz za rozlewiskiem, nad którym leżało Leopoldville. Alejka zaczęła się zwężać, przechodząc w wąską dróżkę wijącą się wśród ogromnych drzew, rafii, agaw sizalowych i wysokich traw. Tatuś ostrzegał, że w tej trawie może się czaić żbik albo nawet puma, ale Juliette dobrze wiedziała, że te drapieżniki nie podchodzą tak blisko osady. Leopoldville było wprawdzie małym miasteczkiem, osadą właściwie, ale zamieszkujących ją kilkudziesięciu białych było uzbrojonych w gwintowane i ładowane odtylcowo karabiny. I z całą pewnością dawno już przepłoszyli wszystkie dzikie zwierzęta większe od okapi – stąd aż do odległej o półtorej godziny marszu wioski Kinszasa. A przecież w okolicy był także spory oddział Force Publique, czyli kongijskiego wojska. Tak hałaśliwy, że zdolny wypłoszyć nawet papugi z drzew. I jeszcze cała masa pobrzękujących łańcuchami tragarzy ciągnących szlakiem z górnego Kongo w stronę wybrzeża i z powrotem. Żadna puma nie zniosłaby takiego zamieszania!
Szła więc przed siebie pewnym krokiem. Grzmot coraz bliższych, odległych ledwie o parę kilometrów katarakt narastał, niemal zagłuszając jazgot ptaków, cykady i natrętne brzęczenie owadów. Na pustej ścieżce wzbijała co rusz do lotu chmary barwnych motyli, klucze ważek, płoszyła ptaki tak wielu gatunków, że wciąż jeszcze większości się nie nauczyła. Ile czasu tu szła? Pół godziny? Nie, chyba dłużej. Nieważne. Tatuś rankiem rozpoczął dyżur w szpitalu, więc i tak nie wykryje jej nieobecności. No, chyba że ten złośliwy pan Simmons doniesie mu, że znowu widział córkę zbiegającą w dół do portu. Trudno. Najwyżej. Tatuś i tak nie potrafił się na nią gniewać dłużej niż przez chwilę i tylko stale powtarzał, że poza Wzgórzem Edwarda wszędzie tutaj czai się na nią wielkie niebezpieczeństwo. Myślałby kto!
W końcu, zdyszana i zarumieniona pod małym filcowym kaskiem chroniącym przed deszczem i słońcem, Juliette dotarła do wielkich głazów. W tym miejscu rozległy Stanley Pool na powrót zamieniał się w rzekę. I to wartką! Woda szumiała, spiętrzając się w pierwsze fale, na których grzbietach bieliła się piana. Miejscami tworzyły się wiry i odwoje zdolne zatopić hipopotama. Wspaniały widok! I pomyśleć, że kiedy Kongo dotrze stąd do Atlantyku, będzie płynąć na wysokości niższej aż o trzysta metrów! Juliette głęboko nabrała powietrza, sycąc się zapachami dżungli, mokrej ziemi, kwiatów, traw… Uniosła głowę, wystawiając twarz do słońca. Paliło tak mocno, że od razu zapiekły ją policzki. Jej bledziutka skóra nigdy nie przywyknie do afrykańskiego żaru! Cały czas pokrywały ją piegi.
– Dzień dobry, panienko! – usłyszała nagle ściszony, ale wibrujący radością, chłopięcy głos.
Odwróciła się w stronę, skąd dobiegły wypowiedziane ciężkawą francuszczyzną słowa, i ujrzała ciemnoskórego chłopca w jej wieku wyłaniającego się zza wielkiego głazu.
– Dzień dobry, Kidogo! – pozdrowiła go jego miejscowym imieniem, które wyjawił jej w sekrecie w czasie ich ostatniego spotkania.
– Czekałem na ciebie! – odpowiedział, a ona zdała sobie sprawę, że ostatni raz tu była prawie miesiąc temu. Naprawdę czekał?
Juliette
Leopoldville, Wolne Państwo Kongo Styczeń 1885
Arkady Rómel kiwał się na prostym krześle, patrząc na ogród otaczający jego dom. Rosły w nim palmy i bananowce, między barwnymi kwiatami przechadzał się nawet dziki paw kongijski. Tak naprawdę obserwował jednak swoją trzynastoletnią Juliette, ukochaną córkę, jedyne dziecko, wzruszająco bolesną pamiątkę po ukochanej Laurze.
Juliette. Julia…
Martwił się o nią. Kiedy dwa lata temu wsiadał w Antwerpii na pokład parowca należącego do kompanii Elder Dempster, była jeszcze dzieckiem. Wczepiona w jego surdut, zafascynowana i przerażona zarazem dźwiękami żegnającej ich orkiestry, karabinami przewieszonymi przez plecy belgijskich urzędników wyruszających razem z nimi do Afryki, widokiem zabitych gwoździami drewnianych skrzyń, w których grzechotały naboje do karabinów i sztucerów. Jasne, sam wtedy też się bał. Czarnego, dzikiego kontynentu, którego mroki usiłowały rozjaśnić kaganki niesione przez nielicznych europejskich poddanych króla Leopolda. Tajemniczych tropikalnych chorób zabijających ponad połowę przybywających tam białych. Pigmejów-kanibali, krokodyli, nosorożców, leopardów i tych nielicznych pasażerów ich parowca, którzy już w Wolnym Państwie Kongo byli, a teraz do niego wracali. Bo ci mieli zimne spojrzenia morderców… Wtedy nie miał jednak wyboru, był spłukany, a praca dla belgijskiego króla była jedyną, która pozwalała nie tylko uciec od wierzycieli, ale i dobrze zarobić.
Teraz, po dwóch latach pracy w szpitalu dla Europejczyków w osadzie Leopoldville, Afryki już się tak nie bał. Owszem, okresowo dopadała go malaria i dyzenteria, ale jakoś się trzymał. A córeczka nawet jeszcze lepiej. Ale to właśnie o nią zaczynał się bać. W ostatnich miesiącach dorosła, wysmuklała i nabrała kobiecych kształtów. Arkady zauważył lepiące się do niej spojrzenia białych nadzorców tragarzy, podoficerów Force Publique, kapitanów rzecznych parowców i wszelkich innych awanturników pojawiających się w miasteczku. A to nie byli bezpieczni ludzie. Rómel dobrze wiedział, do czego są zdolni wobec tubylców w interiorze. Tu, pod cienką politurą ogłady, wyczuwał w nich tę samą zbrodniczą dzikość. I nie potrafił uciec od myśli, co by się stało, gdyby jego Juliette wpadła w ich łapy.
Żeby choć ona jeszcze chciała go słuchać! Żeby wdała się w matkę Laurę – słodką, cichą, oddaną, niewinną. Ale nie! Julia pod względem charakteru przypominała raczej swoją szaloną ciotkę, Aleksandrę Zaporewicz. A starsza siostra żony zawsze Arkadego przerażała. Była zadziorna, pewna siebie, skłonna do ryzyka. I najgorsze – nie bała się męskich ról. Ten jej pomysł na prowadzenie kawiarni we Lwowie… Zgroza! A już zupełnie najgorsze, że jej interes wypalił! No bo kto by pomyślał, żeby kobieta, do tego samotna, zajmowała się takimi sprawami! A jeszcze, kiedy opuszczał miasto i w ogóle Galicję, wszyscy plotkowali, że wzięła sobie za kochanka Gustawa Mikolascha, syna świętej pamięci pryncypała Arkadego Rómla! Co za tupet! Ech, gdyby Juleńka miała być taka sama… Strach nawet pomyśleć!
Najgorsze, że z takim charakterem prędzej czy później wpakuje się w jakieś tarapaty. I jak on, zwykły felczer i aptekarz, w dodatku dość pogardzany przez Belgów emigrant z dalekich Austro-Węgier, miałby ją z nich wyciągać?
– Tato! Tatku! – Nie zauważył, kiedy Juliette przestała łowić motyle siatką na patyku i podeszła do jego schowanego pod palmową strzechą krzesła.
– Mogę wyjść na spacer?
– Sama?! – Arkady poczuł znajomą gorycz żółci na języku.
– No przecież nie mam tu koleżanek! Ostatnią białą dziewczynę w swoim wieku widziałam w Bomie! W dodatku wsiadała na pokład parowca płynącego do Europy!
– Tylko nie odchodź daleko! – zarządził słabym głosem, bo nie potrafił odmówić dziecku.
– Naturalnie, tatku. – Poznał po szelmowsko zmrużonych, zielonych oczach, że ani myśli go posłuchać.
Lecz tylko ciężko westchnął.
Wilków na Dolnym Śląsku Sierpień 1991
Anna nie potrafiła skupić uwagi na informacjach w telewizji. Mimo że na ekranie radzieckie czołgi ostrzeliwały ciężki betonowy kloc budynku parlamentu w Moskwie. Biały Dom płonął, w błękitne niebo wznosiły się czarne kłęby smolistego dymu, a Borys Jelcyn – prezydent Federacji Rosyjskiej – przemawiał, stojąc na pancerzu wojskowego transportera. Siedzieli na sofie w swoim domu na skraju lasu, siedmioletnia Joasia spała w łóżeczku na piętrze, a jej było tak słodko, tak dobrze w silnych ramionach Grzegorza.
– Pocałuj mnie – powiedziała.
Jej mąż drgnął, odrywając spojrzenie od obrazów moskiewskiego puczu i spojrzał zaskoczony.
– Ale… tam u nich wojna – zauważył niezbyt odkrywczo.
– A niech się biją – westchnęła, unosząc się lekko i przywierając do jego szerokiego torsu całym ciałem. – Tamta wojna nas nie dotyczy – wyszeptała, kiedy nareszcie spełnił jej żądanie i ich oddechy się połączyły.
– Masz rację – wymruczał. – To już nie nasza sprawa.
Masza Młynarska patrzyła na płonący Biały Dom z rozdartą duszą. Milicyjne kordony zatrzymywały ludzi w dość dużej odległości od miejsca szturmu, lecz nawet tu czuła smród dymu, a na jej twarzy osiadały szare płatki popiołu. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów – chyba od wojny ojczyźnianej albo i jeszcze wcześniej – płakała. Serce podpowiadało, że powinna być tam, w środku. Ramię w ramię z przedstawicielami Państwowego Komitetu Stanu Wyjątkowego i chłopakami z 2 Gwardyjskiej Dywizji Tamańskiej, którzy opowiedzieli się po stronie puczystów. Rozum z kolei krzyczał, że to bez sensu. Nie da się już powstrzymać demokratycznej zgnilizny. Zaczadzeni ułudą zachodniego życia Rosjanie nie chcą powrotu zsrr. Nie staną murem za Janajewem. Wszystko stracone! Nie, nie wszystko. Nadszedł czas, żeby pomyśleć o sobie. O tym, o czym rozmawiali rok temu z Leną Wilczyńską i Pietią Zaporewiczem. Wtedy ich plany pokrzyżowała nagła śmierć Adama Woleckiego. Przeklęty kontrrewolucjonista zmarł nagle na atak serca, wkrótce po powrocie ze Szwajcarii. Wtedy myślała, że to koniec. Że została przecięta ostatnia nitka łącząca ją z sekretnymi badaniami Sylwestra Kaliskiego. A potem doniesiono jej, co Wolecki robił w Zurychu, i znów odzyskała nadzieję. Stary dureń! Myślał, że jest taki sprytny. A tylko skazał na śmierć tę swoją Zosię.
Rzeka Kongo, Wolne Państwo Kongo Październik 1890
Popołudniowy skwar musiał ją uśpić, bo nagłe parsknięcie hipopotama na prawej burcie aż poderwało ją na nogi. Stojący za kołem sterowym niewysoki, ale mocno zbudowany mężczyzna z szeroką twarzą okoloną czarną brodą skwitował to wesołym śmiechem.
– Wczoraj widziałem, jak hipopotam przewrócił łódź tubylców! – pochwalił się. – Te zwierzęta wyglądają jak przerośnięte prosiaki, ale są niebezpieczniejsze od krokodyli!
– Nie sądzę, żebym przegapiła taki incydent – mruknęła Juliette, niezadowolona, że się z niej śmiano. – Prawie nie schodzę z górnego pokładu!
Miała już skończone osiemnaście lat i czuła się dorosłą kobietą. Damą. A z damami nie wolno żartować sobie jakimś tam marynarzom. No dobrze. Ten Joseph Conrad marynarzem nie był, w czasie ich wspólnego rejsu w górę rzeki przyuczał się do zawodu kapitana parowca. Lecz jak dotąd na statku dowodził ten wysoki Belg, a nie on!
Monsieur Conrad odgadł w mig jej irytację i taktownie zamilkł. Przez dłuższą chwilę stateczek Le roi des Belges płynął więc w ciszy. O ile mianem ciszy można określić miarowe sapanie parowego tłoka, plusk łopatek tylnego koła napędowego i pokrzykiwania czarnych załogantów dorzucających do kotła drew. Milcząca nie była też z całą pewnością porastająca brzegi dżungla, od której dobiegały nieustające ptasie trele, jakieś pohukiwania, przejmujące wrzaski małp, donośne trąbienie słoni, a czasem stłumiony odgłos bębnów, murzyńskich tam-tamów. Pozostali ludzie na pokładzie – biali pasażerowie, oficer Force Publique, kilku agentów i kapitan – drzemali pod moskitierami na dolnym pokładzie.
A ona nie mogła się napatrzeć. Deszczowy las ją zachwycał! Ponad zwartą kopułą zieleni na wysokości trzydziestuczterdziestu metrów, co rusz wystrzeliwały potężne drzewa giganty wznoszące się na wysokość osiemdziesięciu metrów! To puchowce – majestatyczne, samotne, potężne. Zwarty baldachim zieleni w połowie ich pni nie dorastał do ich koron, ale za to tętnił ukrytym wśród liści życiem. Juliette mogła sobie tylko wyobrazić, ile pełzało tam węży, maszerowało owadów, brzęczało much i moskitów, trzepotało tęczowymi skrzydełkami motyli.
Pod tym sufitem soczystej zieleni zwisały liany i pnącza. Omszałe, lepkie, żarłocznie oplatały pnie drzew takich jak odkryte właśnie w tym roku „złoto Konga”, czyli kauczukowce. To z ich „łez”, czyli mleczka, wytwarza się ponoć w Europie i Ameryce najnowszy wynalazek ludzkości: opony, dętki, uszczelki i całe mnóstwo innych przedmiotów wyrabianych z gumy. Jej jednak nie interesował przemysł ani surowce. Podziwiała drzewa, które dla niej nie były mahoniem, balsą, hebanem czy palisandrem, ale tętniącymi energią i życiem żołnierzami tej niezmierzonej, niepoznanej, niepokonanej dżungli. Nawet w cieniu pod rozległym parasolem koron kipiało życie. To tu walczyły o promyk światła niskie bananowce, storczyki, ananasowate. Tu rosły takie dziwolągi jak rośliny niepotrzebujące w ogóle słońca, bo pasożytujące na innych. Przede wszystkim jednak to tutaj przechadzały się pumy, okapi, szympansy, a czasem i słonie. Nie widziała ich jednak w tym chaotycznym gąszczu. Wyraźnie natomiast dostrzegała całe stada krokodyli wygrzewających się na błotnistych brzegach z otwartymi paszczami, z których – spomiędzy zębów – wydłubywały im smakowite kąski małe, ruchliwe i bardzo odważne ptaszki. Jeszcze bliżej dokazywały hipopotamy. Te wielkie zwierzęta z ogromną ciekawością podpływały do ich niewielkiego parowca, czasem nawet trącając go pyskiem, od czego od stępki aż po górny pokład przechodziło drżenie.
„Licho wie, może i faktycznie ten żartowniś widział przewrócone czółno?”, pomyślała. Choć wciąż wydawało się to mało prawdopodobne, bo krajowcy – z nie do końca zrozumiałych dla Juliette powodów – raczej trzymali się z dala od ich statku. Nawet wtedy, kiedy wieczorami przybijali do brzegu, żeby narąbać drew na następny dzień, panicznie przed nimi uciekali. Kiedyś na widok ich dymiącego komina cała wioska porzuciła chaty, trzodę i narzędzia, w panice uciekając w busz. Aż tak ich przerażał widok parowca?
– Dają sobie o nas znać właśnie tymi bębnami – znowu odezwał się „prawie kapitan”. – Boją się nas.
Nie spytała dlaczego. Bo raz, że nie chciała dać mu okazji do pokazania, że wie więcej niż ona. A dwa – bo przecież miała niejasne podejrzenia. Mało to widziała tragarzy spętanych żelaznymi łańcuchami i poganianych chicotte? Czarni ludzie bali się przybyszów, to dla Juliette żadna tajemnica. Tak było w pobliżu Leopoldville. Ale tu? Pomiędzy Stanley Pool a Stanley Falls, w samym środku dziewiczego kontynentu? Czym biali ludzie zasłużyli sobie na taki strach?
– Słyszałem, że pani ojciec ma objąć placówkę handlową prawie już nad brzegami Lualaby – nie poddawał się pan Conrad.
Jego francuski miał dziwny akcent. Niby nic dziwnego, w końcu był Brytyjczykiem, ale Juliette słyszała w jego słowach taki dziwny szelest, który przywodził jej na myśl niejasne wspomnienia dzieciństwa w podlwowskim Tatarowie.
– Tak – odpowiedziała zdawkowo, bo temat nie był dla niej miły.
Nie żeby nie chciała się przenieść w głąb Afryki. Miała już po dziurki w nosie chaotycznie rozrastającego się Leopoldville! Ale tatuś wydawał się jakiś smutny. Za nic nie chciał jednak rozmawiać o przyczynach tej nagłej przeprowadzki.
– Słyszałem w porcie plotkę – czarnobrody prawie kapitan niełatwo się zniechęcał – że ukarano go za zbytnie pobłażanie czarnym.
– Nie zwracam uwagi na plotki – syknęła.
– A ja i owszem! – Joseph błysnął białymi zębiskami. – Zwłaszcza gdy nie mogę dotrzeć do faktów.
– I co jeszcze pan słyszał? – W końcu zwyciężyła w niej niezdrowa ciekawość, bo i ona chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej.
– Że pan Rómel stanowczo zaprotestował, kiedy skazano na wybatożenie grupę miejscowych dzieci. Ponoć maluchy naśmiewały się z białego urzędnika…
Zaczęło przejaśniać się jej w głowie. Faktycznie! Kilka miesięcy temu była jakaś afera o grupę wyrostków, którzy odważyli się śmiać w obecności pana Simmonsa! A jakiś czas później z samego rana obudziły ją rozpaczliwe piski, płacze i wrzaski niosące się po całym Wzgórzu Edwarda. Tata jednak kategorycznie zabronił tam iść i sprawdzić, co takiego się wydarzyło.
– Skazano je na chłostę – mruczał dalej pan Conrad, delikatnie kręcąc kołem sterowym, żeby ominąć płyciznę obsiadłą przez grupę krokodyli i dwa bardzo rubaszne hipopotamy. – Po pięćdziesiąt razów dla każdego.
Palce Juliette mocniej zacisnęły się na relingu.
– Pięćdziesiąt uderzeń chicotte?
– W rzeczy samej.
– Przecież sto to dla większości dorosłych dawka śmiertelna!
– Nie inaczej. – Kapitan na nią nie patrzył, wpatrując się ciemnymi oczami w rzeczną dal. – Ludzie mówili, że pani ojciec osiągnął tylko tyle, że dzieciakom rozłożono karę na raty. Dwadzieścia pięć razów jednego dnia i tyle samo nazajutrz. Cóż, dobre i to.
Długo nie odpowiadała, wpatrując się przed siebie w brązową, mulistą rzekę, której brzegi były od siebie odległe może i o kilometr. Wielka, potężna – jak prawie wszystko w Afryce. Wszystko, poza miłosierdziem białych.
– Dlaczego mi pan o tym opowiada?
– Bo podziwiam takich ludzi jak pani ojciec – odparł bez chwili wahania. – Niewielu zdobyłoby się na odwagę, wiedząc, że konsekwencją może być albo zerwanie kontraktu, albo wysłanie do odległej faktorii w głębi lądu.
Wilków na Dolnym Śląsku Maj 1994
Nad rzeczką płynącą przez wrzosowisko rosła leszczyna i krzewy czeremchy. Chciała tamtędy tylko przejść w drodze na skróty do domu. Mostek był dalej, musiałaby do niego nadłożyć drogi – a po co? Skoro głębokość Rudki rzadko kiedy przekraczała wysokość kolan. Zdjęła już buty i zakasała sukienkę, gdy oszołomił ją zapach czeremchy. Słodki, ożywczy, dominujący. Joasia przygarnęła do twarzy gałązkę pełną białych kwiatków i mocno wciągnęła powietrze. Ach, jaka była szczęśliwa! Wkrótce koniec szkoły, początek lata i takich wypraw z dzieciakami ze wsi jak ta dzisiejsza będzie więcej. Ganiali cały dzień po lesie, wśród drzew olszy, jesionów, dębów i brzóz. Jasnozielonych listków wciąż przybywało, ale nawet w zaroślach wciąż dało się sięgnąć daleko wzrokiem, dlatego zabawa w chowanego wymagała sprytu i zręczności. Wiosna w tym roku przyszła późno i jeszcze nie zrobił się gąszcz – musiała się ukrywać pod omszałymi, zwalonymi pniami świerków, wśród kiełkujących paproci i krzewinek jagód. Przy okazji z satysfakcją przekonała się, że te ostatnie mają mnóstwo zawiązków owoców – tego lata będzie dużo jagód!
Teraz jednak dziesięcioletnia Joanna Zaporewicz de Ville wracała do domu, bo mama i tata nie lubili, kiedy przychodziła o zmierzchu. Jakby nie wiedzieli, że okoliczny las nie ma przed nią tajemnic! Była śmiałą, rezolutną i pewną siebie dziewczynką – szybko wyrosła na przywódcę klasy, słuchali się jej nawet chłopcy. No, nie wszyscy. Ale wśród dziewczynek wodziła prym, mimo że nigdy o to nie zabiegała. Byłaby w domu wcześniej, gdyby nie odprowadziła Basi. Podeszła z koleżanką aż pod samą zagrodę, tak blisko, że zauważyła je pani Aldona, jej matka. Aldona namawiała nawet Joasię, żeby wstąpiła na herbatę i dopiero co wyjęte z pieca ciasto drożdżowe, ona jednak już śpieszyła się do siebie. Bo przecież mieszkali właściwie poza wsią, za rzeczką, na skraju lasu.
Przestała więc wąchać czeremchę, znów zakasała sukienkę i ostrożnie wkroczyła w krystaliczną, ale wciąż jeszcze lodowatą po zimie toń. Wartki nurt Rudki połaskotał jej stopy, mięciutki piasek na dnie ugiął pod jej ciężarem. W kilku krokach pokonała rzeczkę i wyszła na drugi brzeg. Już została jej do pokonania tylko niewielka łąka, kiedy zamarła w zachwycie. Pomiędzy nią a domem pasło się stadko saren. Były takie piękne! Smukłe, czujne, zwinne. Mogłaby tak patrzeć na nie godzinami, wciąż jeszcze niezauważona w cieniu leszczyny, lecz nagle zwierzęta rzuciły się do ucieczki. Mknęły przez łąkę z gracją, długimi susami.
– Co je spłoszyło? – zastanowiła się na głos, rozglądając wokół.
Niczego nie zauważyła. Niebo za jej plecami płonęło pomarańczą i czerwienią zachodzącego słońca, cienie stawały się coraz dłuższe, robiło się chłodno. Daleko na wschodzie, nad ciemniejącą ścianą drzew, dostrzegła na niebie sierp księżyca. To druga kwadra, za kilka dni będzie nów. Wtedy poczuła dziwny niepokój. Czy to ucieczka saren napełniła ją lękiem? A może jakieś nieuchwytne przeczucie? Rozejrzała się po ciemniejącej łące, ale niczego nie zauważyła. Nawet znajomego stada dzików, które wieczorami uwielbiały podchodzić z młodymi pod ich dom, żeby radośnie ryć w miękkiej czarnej ziemi akurat tam, gdzie Joasia grywała czasem z tatą w badmintona. Nic. Cisza. Spokój.
A może to echo żalu i rozpaczy, jakie opadły ją na początku roku, po nagłej śmierci babci? Zosia odeszła zimą, ale już w nowym roku, tuż po tym, jak wróciła do tej swojej Warszawy ze świątecznej wizyty w Wilkowie. Rodzice nie chcieli o tym rozmawiać, ale z półsłówek i niedopowiedzeń Joanna wyczytała, że babcia umarła nagle, a nawet… chyba została zamordowana. Ktoś włamał się do jej mieszkania i… Nie, stanowczo nie chciała teraz o tym myśleć. Potrząsnęła głową, jakby chciała wytrząsnąć z niej rodzący się na nowo żal, i energicznym krokiem ruszyła przed siebie.
Zbliżając się do domu, zobaczyła światło w kuchennym oknie i potężną sylwetkę tatusia. Coś mówił, gestykulował, pewnie rozmawiał z mamą. Nagle owiała ją smuga zapachu.
– Chleb! Mama upiekła chleb! – ucieszyła się i przyspieszyła kroku.
Maria Wasylewna Młynarska, mimo swoich sześćdziesięciu ośmiu lat, czuła się znów jak młoda dziewczyna – ta, która pod Stalingradem strzelała Germańców jednego po drugim. Leżała teraz na skraju lasu, za obalonym pniem potężnego świerka, z lunetą przystawioną do oka. Śledziła małą, dziesięcioletnią dziewczynkę zmierzającą w podskokach do domu, który był celem jej grupy. Rozstawieni byli już do ataku, czekali tylko, aż zapadnie głęboka ciemność. Księżyc był w drugiej kwadrze, niebo niestety bezchmurne, ale zabudowania stały na szczęście dosyć daleko od wsi. Na prawo od niej, już na wrzosowisku, zajęła pozycję Lena. Była dość nieporadna, właśnie przed chwilą spłoszyła stadko saren – ale na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na to małe zamieszanie.
Po lewej, niewidoczny za budynkami gospodarstwa, czaił się Pietia. To on miał pierwszy wtargnąć do domostwa, likwidując ewentualny opór mieszkańców. Dla bezpieczeństwa cała ich trójka uzbrojona była w standardowe pistolety Polskiego Wojska i Milicji Obywatelskiej – P-64. Broń dobra i skuteczna, ale głośna. Masza miała nadzieję, że nie trzeba będzie jej użyć. Wystarczy już komplikacji. Zdobycie obu połówek starej carskiej monety wydawało się banalnym zadaniem. Lecz od początku piętrzyły się same problemy. Najpierw, żeby niepostrzeżenie wjechać do Polski i bezpiecznie wykonać zadanie, musieli przygotować sobie tutaj zaplecze. Nie było to łatwe, bo ten przeklęty kraj, za sprawą Lecha Wałęsy, wyłamał się spod rosyjskiej kontroli. Dawni agenci potracili swoje stanowiska albo udawali, że nie pamiętają, co kiedyś podpisali. Nowa policja zaroiła się od nowych ludzi, którzy czuli do wschodnich braci nieuzasadnioną niechęć i podejrzliwość. W końcu udało się jednak zmontować akcję i dopaść Zofię Zaporewicz, kochankę zmarłego Adama Woleckiego. Jakież było zdumienie Maszy, gdy okazało się, że ta kobieta nie ma przy sobie kawałków monety! W dodatku za nic nie chciała powiedzieć, gdzie je ukryła. Wolała umrzeć. Nie po to jednak emerytowana generał Młynarska ukończyła szkolenie dla agentów wywiadu, żeby nie odgadnąć, że ta przeklęta Polka musiała oddać swoją rodzinną pamiątkę i skarb jedynym najbliższym osobom – Annie Zaporewicz i jej mężowi, Grzegorzowi de Ville. Tym razem zmontowanie akcji poszło szybciej, bo we Wrocławiu gru miało swojego uśpionego agenta, prokuratora Tomasza Braniaka, który, choć przerażony tym, czego od niego żądano, zgodził się jednak roztoczyć na rosyjskim komandem parasol ochronny. No, zresztą wielkiego wyboru nie miał. I oto Masza była tu. W dziczy opodal Legnicy, którą do niedawna można było przecież uważać za radzieckie miasto w środku Polszy. Skupiona i cierpliwa, jak w czasach, gdy była snajperką, pewna zwycięstwa, gotowa do napisania ostatniego aktu dramatu, jakim były losy błąkających się po świecie połówek carskiej monety.
Położenie Joasi spać okazało się łatwiejsze niż zwykle. Chyba naprawdę nieźle się wybiegała z dzieciakami z wioski! Zjadła pajdę jeszcze ciepłego chleba grubo posmarowaną masłem, nakrytą plastrem domowej roboty sera wyrabianego przez sąsiadkę Aldonkę Bojak, która zawsze obdzielała nim „naszą doktórkę” – jak nazywano Annę we wsi – do tego niemieckie kakao z przemytu kupione na targu w Złotoryi i pasek czekolady „z okienkiem”, z tego samego źródła. I zaraz zaczęła ziewać. Ledwo dała radę umyć zęby, ochlapać się wodą i przebrać w piżamkę podarowaną na gwiazdkę przez świętej pamięci Zosię. Potem powlokła się stromymi schodami do swojego pokoju na piętrze i zasnęła, zanim zdążyła upaść na łóżko.
– Wciąż myślę o mamie. – Anna przytuliła się do Grzegorza, a on delikatnie pogłaskał ją po głowie. – Jeszcze na święta siedziała o, na tym krześle, opowiadając poplątane dzieje tej przepołowionej monety, a zaraz potem…
Rozpłakała się już na dobre.
– Kto mógł chcieć ją skrzywdzić? Dlaczego? I czemu policja nadal nie złapała sprawcy?
Mąż, zamiast odpowiedzieć, wziął ją na ręce i poniósł przez kuchnię i sień do drzwi wyjściowych.
– Co ty wyprawiasz, głuptasie?
Otworzył i wyniósł ją na rześkie powietrze. Ostrożnie postawił na ziemi i wskazał na niebo, które rozciągało się nad ich głową wysoką kopułą przeciętą srebrzystym pasmem gwiazd dysku Drogi Mlecznej i rozjaśnione cieniutkim sierpem księżyca.
Wokoło było cicho, grały tylko świerszcze, odległe światła wsi nie rozpraszały mroku.
– Tajemnicę zabrała ze sobą tam. – Nieco teatralnym gestem zatoczył ręką koło. – Kiedyś nam ją wyjawi.
Te w innych okolicznościach zbyt patetyczne słowa tej nocy ją uspokoiły. Wiszące nad łąką gwiazdy tchnęły spokojem i pewnością siebie, wywołując wrażenie, że cokolwiek by się tutaj na dole działo, wszystko na świecie toczy się według dobrego, boskiego planu.
– Myślę, że coś przeczuwała – szepnęła. – Inaczej po co dawałaby nam w prezencie te połówki monety? To był jej rodzinny talizman, dziwiłam się, że chce nam go przekazać.
Grzegorz nie odpowiedział. Ale nie dlatego, że patrzył w gwiazdy. Jego ciało stężało, zastygło w wyczekiwaniu. Czegoś nasłuchiwał.
– Co się dzieje? – Anna poczuła ukłucie niepokoju.
– Nic, nic. Chyba. Na wszelki wypadek wracaj do domu i zamknij drzwi.
– A ty?
– Ja się rozejrzę i zaraz przyjdę. Zapukam. Jak zwykle.
Zaczęła się odwracać. Już widziała smugę światła bijącą z wnętrza domu. Zrobiła nawet pierwszy krok, gdy nagle trawa zaszeleściła, zadudniły kroki i całkiem blisko rozległ się stłumiony krzyk: Wpieriod!
Odwróciła się akurat w chwili, gdy jakiś cień skoczył na jej męża. Za nim nadbiegały już dwa kolejne.
– Grzegorz! – krzyknęła, sięgając do klamki.
– Uciekaj! – sapnął, siłując się z napastnikiem.
Zawahała się. I wtedy huknął strzał. Jej mąż drgnął, zaklął, a potem… upadł. Dopiero wtedy Anna otrzeźwiała. W jej głowie błękitnym ogniem zapłonął napis: Joanna! Musiała ją ratować. Wpadła do sieni i już prawie zatrzasnęła za sobą drzwi, gdy nagle – kopnięte od zewnątrz – uderzyły ją w twarz. Odrzuciło ją aż pod schody. Na twarzy poczuła krew, ale chciała zerwać się z podłogi i biec na piętro. Wtedy do ziemi przygwoździł ją ciężar czyjegoś ciała. A potem nadszedł cios. Jeden, drugi. Zrobiło się jej tak jakoś sennie, błogo… Jako lekarka wiedziała, że to pierwszy objaw wstrząśnienia mózgu – ktoś tłukł ją po głowie kolbą pistoletu. I wtedy, przez zachodzącą na oczy mgłę, usłyszała na schodach kroki. Lekkie, szybkie stópki jej córeczki. Uniosła oczy i ją zobaczyła. W piżamce od Zosi, taką małą, bezbronną, przestraszoną. Spróbowała powiedzieć jej, że ją kocha, ale usta tylko ułożyły się w słowa, bo gardło nie wydało głosu.
– Mów, gdzie to jest, albo zabiję tę twoją małą sukę! – Nad uchem zagrzmiał męski głos, a Anna zdała sobie sprawę, że wcześniej wypytywał ją o połówki carskiej monety.
Przeniosła na niego spojrzenie i zmartwiała z przerażenia. On… celował z pistoletu w jej dziecko! Chciała go błagać o litość. Nie dla siebie, dla Joasi, ale wtedy z pokoju dobiegły słowa jakiejś starszej kobiety mówiącej z rosyjskim akcentem:
– Znalazłam!
Oczy Anny rozszerzyły się, gdy huknął strzał. Błysnął ogień, odskoczył zamek, wyleciała dymiąca łuska. A na schodach rozległ się łoskot spadającego bezwładnie ciała.
– Córeczko! – nareszcie udało jej się wydobyć z siebie głos.
– Za późno! – wysyczał siedzący na niej mężczyzna. – Następna kulka dla ciebie.
A potem zapadła ciemność.
Generał Masza była zadowolona. Gładko poszło! W dłoni ściskała obie połówki carskiej pięciorublówki, a świadkowie zginęli. Co prawda Pietię trochę poniosło i zamiast noża użył pistoletu. Huk strzałów mógł zaalarmować sąsiadów, którzy wezwą policję, ale zanim przyjedzie patrol, oni zdążą się już ulotnić. A potem śledztwo utknie w martwym punkcie – już się o to postara prokurator Braniak.
– To przez tego wielkoluda! – tłumaczył się Piotr, kiedy zbiegali truchtem po zboczu przez mostek do zaparkowanej w krzakach leszczyny zwyczajnej, osobowej łady. – Silny jak niedźwiedź, omal nie skręcił mi karku! Musiałem użyć pistoletu.
– Niczewo, niczewo – niemal dobrotliwie rozgrzeszała go Masza. – Zaraz nas tu nie będzie, a potem…
W wątłym blasku księżycowego sierpa ujrzała kremową biel ich auta. Niestety, zobaczyła coś jeszcze. Wszyscy troje stanęli jak wryci.
– Wiktor! – pierwsza odezwała się Lena. – A więc przyjechałeś jednak, żeby…
Słowa zamarły jej na ustach, gdy jej wiarołomny kochanek Wiktor Wilczyński uniósł dłoń uzbrojoną w pistolet z dokręconym tłumikiem.
„Lepiej niż ja przygotował się do akcji”, przemknęło przez myśl Maszy, gdy sama wydobywała z kieszeni broń.
Pietia był szybszy. W jego ręce niemal natychmiast pojawiło się P-64, w którym wciąż tkwiły trzy naboje. I dlatego to on zginął pierwszy. Zanim zdążył przeładować, pistolet Wiktora wydał z siebie dwa ciche: puf, puf i tors Piotra Aleksandrowicza Zaporewicza eksplodował karminem.
Masza widziała to kątem oka. W tym samym czasie zarepetowała broń. Wiedziała, że nie ma czasu, postanowiła więc strzelić z biodra. Taki strzelec jak ona trafi z każdej pozycji.
Puf, puf.
Mocne szarpnięcie za bark wytrąciło jej broń z ręki. W lewej wciąż jednak ściskała połówki monety.
– Oddaj je! – usłyszała ciche słowa.
Z nadzieją spojrzała na Lenę. Bladź! Ona przecież też miała pistolet! Czemu po niego nie sięga! Lena jednak stała jak wryta, patrząc na Wiktora rozszerzonymi oczami, i w tym momencie Masza zrozumiała. To ta głupia, zakochana w przyrodnim bracie laleczka ją zdradziła! Do czorta! Przecież sama, jak kretynka, posłała ją do Wiktora, do Meksyku! To wtedy musiał ją zmanipulować.
– Wiktor, co ty wyprawiasz?! – Masza niemal się uśmiechnęła, słysząc teraz jej przestraszony głos. Naiwna!
– Ty zginiesz jako trzecia! – wysyczała do Leny. – Naprawdę uwierzyłaś, że ten diabeł cię kocha? Co ci obiecał? Że puści nas wolno, a ciebie zabierze do Meksyku?
– Zamknij się i oddaj monetę!
„Niedoczekanie”, pomyślała. Stała akurat na mostku. Masza wzięła więc zamach i zanim przebrzmiało kolejne puf, puf, cisnęła połówki złota w ciemną jak atrament wodę. Upadając, zauważyła jeszcze, jak Lena zrywa się do ucieczki, a Wiktor celuje jej w plecy. Czy trafi po ciemku? Aby się o tym przekonać, zabrakło jej już jednak czasu.
– W końcu zmądrzałaś… – To były jej ostatnie słowa.
Stanley Falls, Wolne Państwo Kongo Listopad 1890
Ciężki, tropikalny deszcz bębnił o dach górnego pokładu, zagłuszając nawet mlaskanie łopatek koła napędowego. Cylinder parowy sapał i wzdychał, walcząc z coraz silniejszym nurtem. Wskazywało to, że wodospady muszą być już blisko. Lecz czy na pewno? Nie było jak sprawdzić ani się kogo zapytać. Od kilku dni nie widzieli na rzece żywego ducha – ani czółna, ani wioski. Nic. Za to zbliżyły się do siebie brzegi Konga. Czasami, kiedy mijali niezliczone rzeczne wyspy, Juliette zdawało się, że do parowca zaraz wskoczy z gałęzi jakaś małpiatka, wpełznie wąż, przelecą ptaki. Wśród wysp prąd rzeki był niewyczuwalny i gdyby nie zwracali uwagi na położenie płonącego na niebie słońca, mogliby zabłądzić, a nawet niechcący zawrócić. Teraz jednak wypłynęli z tego zielonego labiryntu, za to rzeka zaczęła z nimi walczyć.
– Wysiądziecie w placówce pod samymi Stanley Falls i dalej pójdziecie pieszo, aż pokonacie wodospady i dotrzecie do rzeki Lualaba – po raz tysięczny powtarzał pan Conrad.
Zabawna sprawa… Teraz rozmawiali częściowo po polsku – okazało się, że on też jest z pochodzenia Polakiem. Kiedyś nazywał się Józef Korzeniowski i, podobnie jak jej rodzina, wywodził się ze szlachty.
– To będzie piekielna przeprawa – kontynuował najwyraźniej zatroskany losem Juliette. – Katarakty mają nie więcej niż po pięć metrów, ale ciągną się za to przez sto kilometrów. W dżungli to oznacza wiele dni drogi.
– Damy sobie radę! – Co do tego Juliette nie miała żadnych wątpliwości. – Skoro całkiem niedawno udało się tę trasę pokonać sir Stanleyowi, to czemu nie mnie?
W przeciwieństwie do większości białych, których dotychczas spotkała, nie bała się Afryki. Szanowała ją, podziwiała, traktowała z respektem. Ale strach? Co to, to nie!
– No cóż… być może. – Joseph nie próbował kryć sceptycyzmu. – W każdym razie zamierzam stanowczo poprosić naczelnika placówki, do której zmierzamy, o silną eskortę dla was. Mam nadzieję, że to człowiek rozsądny i…
– Coś widzę! – przerwała mu, wskazując miejsce, które wyłoniło się właśnie z zakola rzeki. – Faktoria!
Jej krzyk zwabił na pokład pozostałych pasażerów i kapitana. Wszyscy pochylili się lekko, wytężając wzrok.
– Jakaś dziwna ta palisada otaczająca dom naczelnika… – zauważył Arkady Rómel.
– Co on tam ma na tych sztachetach? – zastanawiał się na głos kapitan. – Drewniane kule dla ozdoby?
Zamilkli, wypatrując. Koło napędowe na rufie równomiernie mlaskało w wodzie swoimi łopatkami. Cylinder sapał, dym unosił się w niebo.
– To nie kule… – wyszeptał w końcu Joseph Conrad. – To ludzkie głowy.
Wilków na Dolnym Śląsku Maj 1994
Było tuż po północy, kiedy zielony polonez prokuratora Tomasza Braniaka minął wieś Wilków i wjechał na mostek nad jakąś zapyziałą rzeczką. Z daleka widział już radiowóz patrolu prewencji, audi 80 komisarza Antciaka z kryminalnego i jeszcze jakiegoś nieoznakowanego poloneza.
– Za dużo ich – szepnął do siebie i zmełł szybkie przekleństwo.
Doskonale znał swoje zadanie. Brzmiało ono – zatrzeć wszelkie ślady. Właśnie dlatego na miejsce wezwał w charakterze śledczego Antciaka. Skorumpowany glina i były esbek już dawno zostałby wywalony z policji na zbity pysk, gdyby nie jego opieka. Komisarz umiał to docenić i nie zadawał pytań w sprawach takich jak ta. Choć nie. Na taką minę jak ta sprawa nigdy jeszcze nikt Braniaka nie wsadził. Zginęła cała rodzina. W dodatku zastrzeleni! A kto w dzisiejszych czasach miał dostęp do pistoletów? Wiadomo: policja, wojsko oraz mafia. Prasa więc może rzucić się na tę historię niczym szczerbaty na suchary! Jeśli szybko nie uda się ukręcić jej łba, będzie za późno, żeby pozamiatać to, co napaskudzili na jego terenie radzieccy (tfu, rosyjscy!) towarzysze.
Prokurator podjechał pod gospodarstwo, wyłączył silnik, niespiesznie wysiadł. Cholera, kompletnie nie miał ochoty tam wchodzić! Zignorował wyciągniętą dłoń sierżanta prewencji, który do niego podbiegł, zasalutował służbiście i chciał się witać. Popatrzył w górę. Nie było już gwiazd ani księżyca. Bezchmurne niebo, kiedy wyjeżdżał z Legnicy, zasnuły chmury, z których ciurkał mu za kołnierz drobny deszcz. Brrr. Obok ścieżki zauważył pierwsze ciało. Mężczyzna, lat ponad czterdzieści. Ciemna karnacja.
– To sąsiadka, Aldona Bojko, usłyszała strzały i zaraz pobiegła do sołtysa, który ma telefon – wciąż nawijał sierżancina. – Zawiadomili komisariat w Złotoryi, czyli nas. A my od razu zatelefonowaliśmy do dyżurnego w Legnicy! Gruba sprawa! Lekarz już w drodze, technicy też. Przesłuchałem na szybko tę Bojko. Kobieta twierdzi, że najpierw strzały dochodziły z chałupy tych de… de Ville. A później z bliska, jakby z tamtego mostka. Po chwili przez wieś przemknęła łada w kolorze…
– Dobrze, już dobrze – przerwał mu prokurator Braniak. – Możecie stąd spadać.
Mundurowy aż zamrugał z wrażenia.
– Że co proszę?
– Że, kurwa, ma cię tu nie być! Ale już! Przejmuję śledztwo!
Do domu wszedł dopiero, kiedy odprowadził wzrokiem niebieskiego fiata 125 z archaicznym kogutem na dachu mknącego z powrotem do Złotoryi.
– I jak sytuacja? – powiedział chwilę później, przestępując próg domu.
– A jak ma być? – zamruczał wielki jak tur Antciak. – W sumie trzy trupy, tak jak uprzedzałeś, szefie.
Braniak syknął, przenosząc wzrok na drugiego policjanta. Dużo młodszy od Antciaka, niespełna trzydziestoletni, wysoki, szczupły, rzecz dziwna – bez wąsów. Mgliście pamiętał, że facet jest aspirantem i nazywa się…
– Piotr Wysocki – przedstawił się tamten. – Zostałem wtajemniczony w sprawę przez komisarza.
Prokurator otaksował tamtego wzrokiem. Chłopak był blady, miał rozbiegane oczy. W sumie nic dziwnego. Pod schodami, niemal w objęciach, leżała kobieta z rozwaloną głową i dziesięcioletnie dziecko – z raną postrzałową lewej skroni.
– Po chuj ciągnąłeś tu towarzystwo? – z tym pytaniem prokurator zwrócił się do Antciaka.
– Chłopak jest w porządku – zamruczał tamten niskim głosem. – A gdybym przyjechał sam, wyglądałoby to podejrzanie. Co to za ekipa śledcza? Jednoosobowa?
– A jak się nam chłopaczyna rozpruje? – Braniak rozmawiał o Wysockim tak, jakby był powietrzem.
– Jakby co, mam na niego haka – zarechotał komisarz. – Co, Piotruś? Jego młodsza siostrzyczka zabiła autem staruszkę na pasach. Po pijaku! Na razie mamy w kwitach „sprawca nieustalony”, ale w każdej chwili mogę ją wsadzić na takie sanki, że pójdzie siedzieć na dwanaście lat!
– Aha. No to w porządku. Bierzcie się do pracy.
– A co konkretnie mamy robić? – zapytał Wysocki.
– To co zwykle – znów zagulgotał śmiechem Antciak. – Wycieramy wszystko tak, żeby nie został tu żaden odcisk palucha czy buta, który mogliby znaleźć techniczni, a potem robimy rozwałkę pod hasłem: „bandycki napad połączony z rabunkiem”.
Antciak spojrzał na Braniaka jak wielki, ale wierny pies domagający się pochwały, a on łaskawie skinął głową.
– To wy działajcie, a ja idę uciszyć tę Aldonę Bojko.
Wyszedł w deszcz, po chwili zamruczał silnik i zakląskały w błocie koła odjeżdżającego służbowego poloneza.
– Uciszyć? – z niepokojem w głosie powtórzył aspirant Wysoki, kiedy obaj z komisarzem zabrali się do wycierania mebli i podłóg.
– Nie bój nic! – Antciak zaśmiał się gardłowo. – Nie odstrzeli jej!
– To jak?
– Na początek surowym głosem uprzedzi o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Jak wiesz, grozi za to osiem lat. Nie w kij dmuchał! A potem zacznie ją tak szczegółowo wypytywać, że kobieta w końcu zacznie sama sobie zaprzeczać. No i gdy ją przyłapie na jakiejś nieścisłości, uda wielkie oburzenie. Dlaczego pani kłamie?! W końcu poradzi, żeby – jeśli nie jest czegoś absolutnie pewna – nie zeznawała do protokołu. A czego można być pewnym, gdy jest noc, a ona tylko widziała przez okno jakąś przemykającą ładę? Więc jutro, na oficjalnym przesłuchaniu, powie, że nic nie pamięta. I o to właśnie chodzi, młody!
Pracowali szybko, metodycznie i już po czterdziestu minutach mogli wybebeszyć szafy oraz szuflady, pozorując prymitywny napad.
– Jeszcze na górze! – polecił Antciak i Wysocki ruszył ku schodom.
Robił już krok nad ciałami matki i córki, gdy nagle…
– To dziecko jeszcze żyje! O, popatrz! Leciutko drży jej powieka!
Wielki komisarz podszedł energicznym krokiem.
– O kurwa! Rzeczywiście!
– Trzeba natychmiast wezwać pogotowie! Może jeszcze…
Wysocki zamilkł, kiedy na barku spoczęła mu ciężka łapa.
– Czyś ty ochujał, młody?
Aspirant patrzył na niego chwilę, poruszając ustami jak ryba wyciągnięta z wody.
– Ona musi być martwa, kapujesz? W tym miejscu nie może być żadnych świadków!
– No ale… ona żyje!
– A gówno prawda! – Komisarz w końcu się zdenerwował. – To trup, tylko sam jeszcze o tym nie wie! Masz to załatwić!
– Jak?
– Normalnie! Jaki masz pistolet w kaburze?
– P-64.
– Tak się składa, że ich zastrzelono z takiej samej broni. Dalej wiesz, co masz zrobić!
– Żartujesz?! To zabójstwo!
– Tak samo jak przejechanie po pijanemu starowinki przechodzącej przez pasy! Balistykami się nie martw, Braniak to załatwi. No, do roboty, skurwielu! A ja wracam do Legnicy!
Powiedziawszy to, Antciak wytoczył swoje cielsko na zewnątrz z zadziwiającą gracją. Wsiadał już do audi o wartości kilkudziesięciu policyjnych pensji, kiedy Wysocki wyjął z kabury pistolet.
– Jeśli to zrobię, już zawsze będą mieli na mnie haka – wyszeptał, unosząc w drżącej ręce broń i celując w praktycznie już martwą dziewczynkę. – Lecz jeśli tego nie zrobię…
Po twarzy spłynęły mu łzy. Zacierać dowody przestępstwa to jedno, ale zabić dziecko?
Antciak zatrzymał na chwilę samochód i opuścił szybę. Nasłuchiwał. Po chwili z wnętrza domu dobiegł pojedynczy strzał. Komisarz w milczeniu skinął głową, zapalił, wrzucił bieg i odjechał.
Powoli zbliżał się świt, kiedy polonez Wysockiego dojeżdżał do Kłodzka. Zarzucając niedociążonym tyłem, wpadł między uśpione wciąż uliczki, piszcząc łysymi oponami na dziurawym asfalcie.
Na tylnym siedzeniu leżała zawinięta w kapę dziewczynka. Nawet już bardzo nie krwawiła. Praktycznie była martwa, nie do odratowania. Ale on nie chciał być tym, kto dobija ciężko ranne dziecko. Oczywiście, nie mógł jej też uratować. Z jakiegoś powodu sprawcy tej masakry musieli pozostać nieznani i nieuchwytni – nie miał odwagi się temu przeciwstawić. Władował więc kulę ze służbowego pistoletu w drewniane schody, a dzieciaka zapakował do swojego auta.
– Niech sobie umrze jako nn na terenie innej jednostki – wysyczał przez zęby, gwałtownie hamując pod małą przychodnią.
Chwilę później kopał w zamknięte drzwi z zawiniątkiem w ramionach, dopóki zaspany dozorca mu nie otworzył.
– Znalazłem ją niedaleko, na poboczu – oznajmił krótko, wręczając zaskoczonemu cieciowi swoją przesyłkę.
A potem od razu się odwrócił i pobiegł do przezornie zaparkowanego z dala od światła latarń poloneza.
Lualaba, Wolne Państwo Kongo Grudzień 1890
Od wielu dni ich karawana przedzierała się przez dżunglę na południe. Karawana… Duże słowo. Szalony naczelnik posterunku położonego tuż pod Stanley Falls początkowo zdawał się w ogóle nie rozumieć, czego od niego żądają. Ten belgijski oficer, jedyny biały w promieniu setek kilometrów, żył tutaj niczym książę ciemności albo bóg zła i zniszczenia. Po wielu miesiącach w głębokim interiorze zadanie skupu kości słoniowej i kauczuku od miejscowych wynaturzyło się w nim w tak straszny sposób, że stał się najgorszym tyranem. Wioski, które nie nadążały z dostarczaniem mu koszy kauczukowego mleczka albo zaopatrzenia, kazał swoim ciemnoskórym żołnierzom Force Publique okrutnie pacyfikować. Jego ludzie uprowadzali wszystkie kobiety i dzieci, trzymając je w ogrodzonej zagrodzie do czasu, aż mężczyźni nie wywiążą się z nałożonej kontrybucji. W oczekiwaniu na haracz czynił sobie z ich kobiet nałożnice, żyjąc w swojej obwiedzionej drewnianą palisadą chacie niczym turecki pasza z haremem. Nic dziwnego, że Afrykanie się buntowali. Na posterunek przypuszczono kilka ataków. Tyle że kontyngent Force Publique był uzbrojony w odtylcowe i gwintowane karabiny, miejscowi natomiast we włócznie, strzały i co najwyżej – archaiczne muszkiety zakupione od arabskich handlarzy niewolników ze wschodniego wybrzeża. To właśnie głowy zrozpaczonych bezprawiem buntowników ujrzała Juliette w dniu, w którym Le roi des Belges zacumował w miejscowej przystani. Ten widok miał prześladować ją już do końca życia…
– Wrócę do Leopoldville i rzucam tę posadę – zawyrokował Joseph Conrad. – To miejsce jest jak samo dno piekieł!
– Albo jądro ciemności – wyszeptała Juliette.
– Płyńcie ze mną! Marsz przez las deszczowy wzdłuż katarakt to czyste samobójstwo, a tu nie możecie zostać!
Ku zaskoczeniu własnej córki Arkady Rómel jednak odmówił. Ten dawny subiekt w lwowskiej aptece Piotra Mikolascha, bankrut, emigrant i wreszcie felczer, nie wyobrażał sobie niedotrzymania umowy. Parowiec odpłynął więc na północ, a oni wyruszyli w przeciwnym kierunku. Eskortowani przez kilkunastu ciemnoskórych żołnierzy, z grupą tragarzy zakutych w żelazo, rozpoczęli żmudną wędrówkę przez dżunglę. Na najbliższym postoju, gdy tylko zabudowania upiornej faktorii zniknęły im z oczu, Arkady kazał rozkuć uwięzionych. I, jak łatwo było przewidzieć, wszyscy uciekli, gdy tylko zapadł zmrok. Później zdezerterowało jeszcze kilku żołnierzy. Reszta została bynajmniej nie z powodu lojalności wobec króla Leopolda, ale dlatego, że – mówiąc delikatnie – nie byli lubiani przez tubylczą ludność. Wszyscy pochodzili aż z dalekiego Zanzibaru, byli więc w tych stronach niemal równie obcy jak Arkady i Juliette. Zawrócić też nie mogli, bo spotkałaby ich kara – wybrali więc żmudną drogę na południe.
Już po tygodniu się okazało, że jedyne, czego im nie brak, to woda. Mogli ją czerpać z katarakt, zbierać deszczówkę z codziennych, wielogodzinnych tropikalnych ulew albo wyciskać z wiecznie przepoconych ubrań, bo wilgotność powietrza przypominała gąbkę kąpielową. Rewolwer, z którym od czasu zejścia na ląd nie rozstawał się Arkady, kompletnie zardzewiał już w pierwszych dniach. Juliette pocieszała się tylko, że gdyby naprawdę zostali zaatakowani lub przeciw nim zbuntowaliby się żołnierze, ojciec i tak nie umiałby go użyć.
Po drodze, tnąc maczetami przejście w gęstym poszyciu, zapadali na dyzenterię, malarię i wszelkie odmiany gorączki tropikalnej. Bywały dni, kiedy pokonywali zaledwie trzy do pięciu kilometrów. Raz, jednego z szeregowców, który został w tyle, pożarła puma. Inny, kiedy nabierał wody z rzeki, padł ofiarą krokodyla. Wszyscy sprawiali wrażenie kompletnie wykończonych – głodnych, chorych, pozbawionych nadziei. Wszyscy, ale nie Juliette.
– Skąd w tobie tyle siły? – zastanawiał się czasami Rómel, kiedy wieczorem siedzieli przy ognisku. – Twoją matkę zabrała mi pierwsza z brzegu epidemia cholery, ja do silnych też nie należę. W kogo ty się wrodziłaś, dziewczyno?
Odpowiadała mu wtedy, że przecież też czuje się zmęczona. Że tak jak wszyscy miewa czasem gorączkę albo wymioty. I była to prawda. Ale nie cała. Bo te niedomagania nigdy nie pozbawiały jej całkiem sił. Zaczęli zauważać to nawet żołnierze. Ci, którzy ledwie kilka tygodni temu popatrywali na nią z mieszaniną zdumienia, protekcjonizmu i ledwie skrywanej żądzy, teraz ją szanowali. Bo Juliette zawsze miała dość sił i cierpliwości, by opatrywać rannych, doglądać chorych i nie wymawiała się od niesienia własnego plecaka.
Ich podróż przez ociekający wodą las, po którego mrocznym dnie pełzały węże i biegały wielkie pająki ptaszniki, zdawała się nigdy nie mieć końca. Aż pewnego dnia niespodziewanie wyszli z lasu i stanęli na krawędzi rozległego pola manioku. W dali ujrzeli gliniane chaty kryte liśćmi palmowymi i niewiele od nich dostojniejszy budynek misji prezbiteriańskiego misjonarza Johna Pillpina. To był ich cel. Tutaj, w miejscu, gdzie wody rzeki Lualaby, czyli górnego Konga, płynęły leniwym nurtem, Arkady miał za zadanie założyć nową placówkę.
Legnica Kwiecień 1994
Piotr Wysocki osobiście nie znał tego lokalu. Słyszał jedynie, że w Sabrinie można posłuchać disco polo, napić się wódki bez akcyzy i kupić miękkie narkotyki. Przy czym do tych ostatnich zaliczać się miała także produkowana w Polsce amfetamina. Jako gliniarz wolał się więc tam nie pokazywać. A zresztą po co? Był więc zaskoczony, kiedy komisarz Antciak wyznaczył mu tam spotkanie po pracy. A tej miał ostatnio dużo, bo z wydziału kryminalnego został przeniesiony do policyjnego magazynu, w którym musiał wciąż od nowa inwentaryzować złożone tam dowody rzeczowe. Siedział więc cały dzień w pomieszczeniu bez naturalnego światła, wpisując na maszynie tak niezwykle istotne dla śledztwa przedmioty, jak pół paczki papierosów znalezione przy aresztowanym, jednorazową zapalniczkę i dwie prezerwatywy. Ta robota wypełniała mu całe dyżury – już się o to postarał jego nowy przełożony. Zarabiał też mniej, bo poleciał w dół w grupie zaszeregowania, ale najgorsze, że prokurator Braniak odwiesił śledztwo w sprawie wypadku spowodowanego przez jego siostrę. A kto je prowadził? Oczywiście Antciak! Było więc jasne, że tamci dwaj trzymają Piotra na celowniku. Czego mogli od niego chcieć, poza ukaraniem za ocalenie dziewczynki? To było jasne jak słońce – odkąd okazało się, że lekarzom jakimś cudem udało się ją utrzymać przy życiu, prokurator czekał, co będzie, gdy mała się wybudzi ze śpiączki. Na razie była zarejestrowana jako nn i w żaden sposób niepowiązana z Grzegorzem de Ville i Anną Zaporewicz zastrzelonymi koło Złotoryi. Gdy jednak mała w końcu się ocknie i zacznie zeznawać… Wysocki nie miał złudzeń, że Braniak i Antciak każą mu wtedy naprawić to, co zepsuł. Aż ciarki go przechodziły na tę myśl.
Pchnął drzwi i w twarz uderzyła go fala dymu papierosowego pomieszanego ze skoczną muzyką. Było jeszcze dość wcześnie, więc na parkiecie kręciły się tylko dwie samotne smarkule, które i tak wyglądały już na naćpane. Napakowany bramkarz zmierzył go nieprzychylnym wzrokiem.
– Mam tu spotkanie z komisarzem – szybko powiedział Piotr, zanim tamten ruszył się z zydelka.
Bramkarz sapnął, stęknął i pociągnął nosem.
– Idź prosto przez parkiet i wejdź do loży na lewo od stanowiska didżeja.
Wysocki ruszył przez kakofonię dźwięków i barwnych świateł emitowanych przez srebrną kulę kręcącą się pod sufitem. Nastolatki posłały mu pełne tęsknoty spojrzenia w płonnej nadziei, że trafił się jeleń, który postawi im drinka.
Loża okazała się ciemną wnęką zasłanianą przesiąkniętą nikotyną, flauszową zasłonką. W środku stała niemiłosiernie wysiedziana sofa i niski stolik, którego blat porysowały obcasy zamawianych tutaj na „prywatny taniec” dziewczyn. W fotelu obok siedział Antciak. Między grubymi paluchami lewej dłoni tlił mu się papieros, prawą obejmował szklaneczkę z bursztynowym płynem, na którego powierzchni unosiła się samotna kostka lodu.
– Siadaj! – wychrypiał na widok Wysockiego. – Czego się napijesz?
– Może coli?
– Nie pieprz, tu colę się pija tylko w drinkach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki