Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
40 osób interesuje się tą książką
Porywający od pierwszego zdania thriller autorstwa jednego z najważniejszych współczesnych południowoamerykańskich pisarzy.
„Nie byliśmy przecież żadnymi potworami. Możliwe, że trochę… przeholowaliśmy” – tak zaczyna się Noc szpilek, opowieść o czterech kumplach ze szkoły prowadzonej przez jezuitów, Peru lat 90. i o tym, jak łatwo przekroczyć granicę, zza której nie ma już odwrotu.
Beto, Moco, Carlos i Manu wracają do historii, która związała ich ze sobą na zawsze i miała na zawsze rozdzielić. Gdy wylądowali na celowniku nauczycielki, panny Pringlin, postanowili jej odpłacić pięknym za nadobne, a przy okazji pokazać rówieśnikom, że nie są klasowymi ofermami. Co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, gdy zbuntowali się przeciwko całemu światu?
Roncagliolo w Nocy szpilek tworzy nie tylko arcywciągającą fabułę, lecz także wnikliwy obraz targanej przemocą Limy i całą galerię przekonujących postaci – od dorastających, chłopaków, których rozsadza testosteron, przez nieszczęśliwe małżeństwa, po przetrąconego wojną z Ekwadorem ojca z PTSD. To literatura popularna najwyższej próby.
Dorastanie i śmierć dziwnie są splątane w tej książce. Bo to fascynująca i straszna opowieść o przyjaźni, błędach i miłości. Niby dzieje się w konkretnym czasie i konkretnym miejscu, ale jest boleśnie uniwersalna. Bo każdy z nas kiedyś dorastał i stracił swoją niewinność.
Wojciech Chmielarz
Mocna, szczera i wciągająca opowieść o żarcie, który wymknął się spod kontroli. O zemście, rodzicach, pierwszej miłości, o przemocy, marzeniach i tragedii straty. Dawno nie czytałem równie wciągającej książki.
Łukasz Orbitowski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
Przełożył Tomasz Pindel
Dla: Silvii Bastos Pilar Reyes Marty del Riego Edith Grossman
A teraz się przekonamy, kto tu jest Prawem.
Radio Futura
Noc się skończyła być może powinniśmy uciec bez ciebie.
Legião Urbana
As soon as I’m left alone The devil wanders into my soul.
Nie byliśmy przecież żadnymi potworami. Możliwe, że trochę… przeholowaliśmy. Ale tylko przez chwilę. Parę dni raptem. I parę nocy.
To nic takiego. Wszyscy dookoła byli znacznie gorsi.
To prawda: to, co zrobiliśmy, pewnie nie trafiłoby do podręczników dobrych manier. Może raczej do działu kryminalnego jakiejś gazety, między przestępstwami na tle seksualnym i napadami z bronią w ręku. Jednak jako karnista mogę przywołać kilka okoliczności łagodzących: niepełnoletniość, obrona własna, przedawnienie sprawy… O ile w ogóle można tu mówić o jakiejś sprawie. Wcale nie mam w tym względzie pewności. W parę godzin mógłbym dostarczyć orzeczenie udowadniające, że wszelkie oskarżenia są bezzasadne.
Choć tak w ogóle to trzymałbym się prawa do odmowy zeznawania we własnej sprawie.
Nie mam ochoty siedzieć przed kamerą i opowiadać o tym wszystkim, jakby to była jakaś młodzieńcza przygoda albo spacer po plaży. Dlaczego teraz? Po tak długim czasie? I po co przywoływać ten koszmar? Całe życie próbuję o tym zapomnieć.
No wiem, wiem.
Nie mam wyjścia.
Będzie gorzej, jeśli odmówię, mam rację?
Będę mówił. Powiem wszystko, co chcesz. Ale to pierwszy i ostatni raz.
No to zaczynajmy. Żeby szybciej skończyć.
Kurde, stary, a niby dlaczego mamy o tym gadać? Przez te dwadzieścia lat trzymałem mordę na kłódkę i na co mi to teraz. A tym bardziej jeśli zamierzasz to nagrywać, jakby to było jakieś reality show z celebrytami na bezludnej wyspie albo plotkarski program tej całej Magaly Mediny.
Masz nierówno pod sufitem, stary. To najdurniejszy pomysł, jaki ci w życiu przyszedł do łba.
Ty pierwszy się na tym przejedziesz, wiesz o tym? Ubabrasz się tym gównem. Dlatego że się w nim nurzasz.
No ale jeśli nas zmuszasz, to dobra. Nie będę uciekał. Nie rzucę się do drzwi. Ja nigdy nie uciekałem. To raczej te wszystkie ciołki za mną ganiały. Jak barany. Jak szczury za tym fletnistą z bajki. Jak plemniki.
W sumie to wszystko zaczęło się od całej masy plemników.
Na lekcji u panny Pringlin.
Kiedy przerabialiśmy narządy rozrodcze.
Gdyby ktoś sfilmował naszą historię, to wyszłoby z tego coś w rodzaju Goonies.
Ktoś pamięta Goonies? Klasyk, z 1985 roku. Reżyseria Richard Donner, historia Steven Spielberg, a gra tam Josh Brolin. Wtedy się nawet jeszcze nie golił, he, he.
To historia grupki normalnych chłopaków, takich jak my, którzy mają zostać wyrzuceni ze swoich domów. Ale przypadkiem znajdują mapę, która wskazuje drogę do ukrytego skarbu piratów, i ruszają na poszukiwania. Mają masę przygód. Muszą zmierzyć się z rodziną złodziei. Wpadają w pułapki zastawione przez piratów wieki temu. Ale ostatecznie wygrywają i zdobywają skarb.
Myśmy tacy byli. Goonies z dzielnicy Surco, he, he. My też zasługujemy na film, a pierwszej scenie, początkowemu ujęciu, będzie towarzyszył widoczny na ekranie napis: „Na lekcji o narządach rozrodczych”.
A skoro nie mamy ani Stevena Spielberga, ani Josha Brolina, to sami se to musimy nakręcić.
…
…
…
Nie chcę tego robić. Dlaczego mamy to nagrywać?
…
Opowiem, ale ja sam. Nie chcę widzieć niczyjej twarzy, kiedy będę o tym gadał. Albo wychodzisz, albo zapomnij o sprawie.
Dobra. Zamknij drzwi.
…
…
Okej: lekcja o narządach rozrodczych. O to chodzi? Tak, pamiętam. Mniej więcej. Siedzieliśmy tam, na lekcji wychowania seksualnego, nudziliśmy się i śmialiśmy, nauczycielka zwróciła nam uwagę. I wtedy Manu wstał i zadał to głupie pytanie.
Pytał o syfilis i język albo syfilis i usta, coś takiego, równie niesmacznego. Jedna z tych rzeczy, których po prostu lepiej nie wiedzieć.
Jaki zbok pyta o coś takiego?
Kurde, to było tylko pytanie. I wcale nie wydawało mi się takie dziwne.
Ostatecznie w czwartej klasie szkoły średniej sporo jeszcze mieliśmy do odkrycia. W Limie 1992 roku mało wiedzieliśmy o życiu. No i życie mało wiedziało o nas.
Znajdowaliśmy się poza zasięgiem prawa, jeśli wolno mi użyć branżowego wyrażenia. To znaczy byliśmy nieświadomi, nie mogliśmy ponosić odpowiedzialności wobec prawa, a tym samym nie podlegaliśmy karze. Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli: poza zasięgiem.
W męskiej szkole La Inmaculada, prowadzonej przez księży jezuitów, kłębiło się nas tam ze dwa tysiące samców in spe, jak w jakimś wielkim samowarze pełnym hormonów. Dysponowaliśmy ogromnym terytorium, z boiskiem do nogi i bieżnią olimpijską, które zajmowało pół wzgórza Monterrico. Ale o tym, co poza murem wytyczającym granicę tego świata, nie wiedzieliśmy prawie nic. Niebezpiecznie było oddalać się od naszej dzielnicy. Mogło cię zaskoczyć odcięcie prądu. Albo obława. Albo wybuch bomby. Bezpieczne było uprawianie sportu w szkole i oglądanie telewizji w domu. Większość z nas nie umiałaby nawet wskazać alei Javiera Prado na planie miasta. Internetu jeszcze nie było. Naszym jedynym stałym tematem było to, co nam wisiało między nogami.
Nawet jeśli o tym nie gadaliśmy, wszystko skręcało w tę stronę. Każde, nawet zupełnie niewinne zdanie mogło nabrać nieoczekiwanych konotacji. Mogłeś powiedzieć: „Podaj mi sól”, i zaraz jakiś żartowniś za tobą wrzeszczał:
– A może też pieprz, to byś se mógł wreszcie popieprzyć!
I wszyscy w śmiech.
Żeby nie sprowokować tej watahy wygłodniałych szczeniaków, trzeba było bardzo uważać przy nazywaniu rzeczy długich i ostrych. Unikałem takich słów jak „ołówek”, „nóż” czy „marchewka”, bo mogły zostać łatwo użyte przeciwko mnie, natomiast starałem się obracać je przeciwko innym, jak jakąś broń. Popularność ucznia mierzono ilością dwuznacznych żartów, jakie był w stanie z siebie wyrzucić. Choć tak naprawdę większość z nich znaczenie miała tylko jedno:
– Jaimito zostaje na noc u nauczycielki. W środku nocy mówi: „Proszę pani, nie mogę zasnąć. Mogę wsadzić paluszek w pani pępek?”. Ona się zgadza, ale zaraz krzyczy: „Jaimito, to nie jest pępek!”. A on na to: „Paluszek to też nie jest”.
Ha, ha. Szkolny humor.
Seks nam się śnił. Dyszeliśmy seksem. Jedliśmy seks na śniadanie. Tyle że w odróżnieniu od tego, ile miejsca zajmował ten temat w naszych głowach, na zewnątrz, w prawdziwym życiu, brakowało nam konkretnych doświadczeń.
Wszyscy moi koledzy zarzekali się, że już to zrobili. Jednak za każdym razem, kiedy któryś opowiadał o swoim doświadczeniu – a robiło się to bez przerwy – szczegóły się zmieniały. Brunetka stawała się blondynką. Prostytutka dziewczyną. Sypialnia samochodem. A jeśli ktoś naprawdę już tego dokonał, trudno było mu uwierzyć w tej powodzi kłamstw. Chłopaki czasami wymyślały sobie życie erotyczne tylko po to, by mieć o czym gadać.
Kobiety jako takie stanowiły odrębny gatunek, niepojęty – chyba że dla tych, którzy mieli siostry – do którego dostęp mieliśmy tylko przez filmy i czasopisma. (To owszem; po szkole krążyło ich całe mnóstwo, większość dostarczał Moco, oficjalny dystrybutor porno w naszym roczniku).
Kiedyś, przy okazji jakichś rekolekcji, księża przyprowadzili do nas dziewczyny. Nie żebyśmy mogli ich dotknąć czy coś takiego, wiadomo. Przyprowadzili je, żebyśmy sobie popatrzyli. I pogadali. Przyszły cztery, ze szkoły koedukacyjnej. Usiadły przed całą klasą, jak kolorowe rybki w akwarium, a opiekunowie zachęcali nas do zadawania pytań. Każdy uczeń miał prawo podzielić się swoimi wątpliwościami:
– Co ci się podoba w chłopaku?
– Miałaś już chłopaka?
– Jak cię poderwał?
Spędziliśmy tak dwie godziny, próbując ustalić, co to takiego kobieta. Robiliśmy notatki. Gromadziliśmy dane. A następnego dnia wróciliśmy do naszych sprośnych kawałów i zakazanych słów.
W naszej szkole dziewczyny były trochę jak igrzyska olimpijskie: szeroko reklamowane, zawsze odległe, a do tego Peruwiańczycy nigdy nie wygrywali. Na olimpiadach wszystkie medale zgarniały Stany Zjednoczone i ZSRR. Żeńskie szkoły z naszego małego światka też przypominały supermocarstwa: szkole San Silvestre przypadał złoty medal. Srebro było dla Villa María, a brąz dla Santa Úrsula. Tuż za nimi znajdowała się Regina Pacis (znana pod czułym pseudonimem „Vagina Palcis”).
Jeśli zjawiałeś się na imprezie z dziewczyną z którejś z tych szkół – albo przynajmniej wymyślałeś sobie narzeczoną stamtąd – stawałeś się bohaterem całej szkoły, przykładem do naśladowania, środowiskową ikoną. Potem sytuowała się szeroka klasa średnia, w której mieściły się Belén, Sophianum i jeszcze kilka innych szkół kościelnych; te się akceptowało, ale nie podziwiało. Na najniższym szczeblu hierarchii znajdowały się szkoły De Jesús i Santa María Eufrasia. Lepsza była brzydula z Santa Úrsula niż ślicznotka z Santa María. W końcu nie liczyło się to, jaka ta dziewczyna jest, tylko jak ją postrzegają twoi koledzy.
Ale dla naszej małej grupki – Moco, Beto i ja – nie był to żaden problem. Tacy jak my znajdowali się poza rankingiem fizycznej atrakcyjności. Tak w zasadzie nawet nie musieliśmy sobie wymyślać tych nieistniejących doświadczeń seksualnych, bo nikt po nas niczego specjalnego się nie spodziewał. Jeśli kobiety przypominały igrzyska olimpijskie, my startowaliśmy co najwyżej w paraolimpiadzie.
To pewnie dlatego tak pamiętam tę lekcję o narządach rozrodczych. Jakby to było wczoraj. Na tablicy wisiały wielkie rysunki wyobrażające penisa i waginę, jeden przy drugim. Uzupełniały je wykresy i ryciny instruktażowe: kompletny plan całości, u mężczyzny i kobiety, od środka i z zewnątrz. Było to dużo fajniejsze niż wzory algebraiczne albo mapy z granicami Peru. Czegoś takiego nigdy w klasie nie widzieliśmy, zupełnie jakby tablica straciła dziewictwo.
A przed rysunkiem penisa, jak cesarzowa przed swoim herbem, stała panna Pringlin.
Panna Pringlin posiadała niewiarygodną umiejętność opowiadania o seksie tak, że stawał się nudny. Nawet nie tyle umiejętność, ile misję. Miała mocne postanowienie, by odebrać nam chęć do uprawiania go czy nawet myślenia o nim. Każdy temat poruszany w klasie okazywał się ostrzeżeniem przed ryzykiem, jakie niesie przyjemność czy w ogóle życie.
Tym razem starała się nas przekonać, że pójście do łóżka z dziewczyną jest rzeczą równie przyjemną, jak egzamin z biologii. Mówiła, nie zmieniając ani na chwilę tonu głosu:
– Płyn przenoszący plemniki do celu ich podróży nazywany jest nasieniem albo spermą i wytwarzany jest w jądrach, czyli w dolnej części męskiego narządu rozrodczego…
Choć odmalowywała seks w jak najgorszych barwach, wiedziała, że niektórzy z nas mimo wszystko nadal mieli na niego ochotę. By temu zaradzić, straszyła nas wszelkiego rodzaju chorobami, wysypkami i dolegliwościami:
– Płyny te przenoszą nasiona życia – mówiła – ale także mogą okazać się nośnikiem posłańców śmierci: choroby zwane wenerycznymi mogą być przenoszone tą drogą właśnie podczas aktu seksualnego. Syfilis, charakteryzujący się występowaniem krosty na czubku penisa – i tu panna Pringlin pokazała nam zdjęcie, żeby nie było niejasności – w pewnym okresie ludzkiej historii leczony był obfitym puszczaniem krwi, do którego stosowano pijawki wysysające zakażoną krew…
Taki styl miała panna Pringlin: po co mówić o tych sprawach przyjemnie, skoro można pokazywać nam krosty?
Lekcja stwarzała idealną okazję do wszelkiego rodzaju kawałów – szczeniackich i głupich, jak ten o Jaimito – więc wszyscy po cichu między sobą żartowaliśmy, a potem z tych żartów zrodziło się pytanie.
Tak, przypominam sobie, to przez pryszcz Beto.
Panna Pringlin pokazywała nam zdjęcie penisa z ogromną naroślą, a Beto miał coś podobnego na wardze, w okolicy kącika ust. Moco powiedział szeptem:
– Beto ma syfilis na wardze. Komu obciągałeś, co?
Beto nienawidził, kiedy mu ktoś wytykał pryszcze, wągry i inne fizyczne niedoskonałości, więc odpowiedział:
– Twojej matce. A ona zaraziła się w pracy.
Tak naprawdę Moco miał znacznie więcej pryszczy niż Beto. Jego twarz to było prawdziwe pole minowe, magma i erupcja. Więc ja mu powiedziałem:
– Jeśli to tak wygląda, to sam chyba brałeś udział w orgii.
Nie pamiętam, czy mówiliśmy to dokładnie tymi słowami. W każdym razie taki był zwyczajowy ton naszych rozmów. I uważaliśmy, że są genialne. Cały dzień nawijaliśmy o czymś, czego nie znaliśmy. Trochę się śmialiśmy, przerzucaliśmy się we trzech kawałami… i wtedy jednemu z nas przyszła do głowy myśl:
– A jeśli ci ktoś obciąga fiuta? Można się zarazić syfem, kiedy ktoś ci robi loda?
Pringlin nawijała dalej o pijawkach albo grzybach – ale nie o HIV; wtedy uważaliśmy, że AIDS dotyczy tylko piosenkarzy i gwiazd kina. A my po raz pierwszy poczuliśmy autentyczne naukowe zainteresowanie, ogarnęła nas medyczna wątpliwość. Nie mogliśmy jednak na głos wypowiedzieć pytania zawierającego wyrażenie „obciągać fiuta”. Lekcje nie były po to, żebyśmy pytali o każdą bzdurę, która nam się w głowach zalęgnie. Znacznie bezpieczniej – i zabawniej – było spekulować we własnym gronie.
Tak że dalej szeptaliśmy i się chichraliśmy. Mniejsza o odpowiedź. Pytanie było zabawne samo w sobie. Zwłaszcza powtarzane raz po raz. Jakby człowiek mówił, gdyby miał taką krostę na ustach? I z opuchniętą wargą? Jak zapytać pielęgniarkę, kiedy język ci się w gębie nie mieści?
– Pszympramszam pamni, czszy mmyżna śymzramzić pmszy obsiomganiu?
Kupa śmiechu. Dopóki, rzecz jasna, panna Pringlin nas nie przyłapała.
– Jakiś godny ogólnej uwagi komentarz dotyczący rozmnażania albo przenoszenia chorób wenerycznych, panowie? – zaatakowała swoim drapieżnym tonem, który przyjmowała bezpośrednio przed ukąszeniem. – Widzę, że temat was ogromnie fascynuje.
Nie pamiętam, czy panna Pringlin była wysoka. Pewnie niespecjalnie. A jednak kiedy stała na podeście i patrzyliśmy na nią z podziemi naszych piętnastu lat, sprawiała wrażenie olbrzymki. Podejrzewam, że atmosfera też robiła swoje. Kiedy panna Pringlin odzywała się do ciebie przy całej klasie tym swoim sarkastycznym tonem, wokoło zapadała cisza i spojrzenia czterdziestu kolegów, spojrzenia całej ludzkości, skupiały się na twojej poczerwieniałej twarzy. Wyrastały jej nietoperze skrzydła, na nogach pojawiały się wysokie buty, a w ręku pejcz w stylu sado-maso, myśmy zaś się modlili, żeby ziemia rozstąpiła się pod naszymi nogami.
Ale ziemia zawsze wystawiała nas do wiatru.
– Ja… – powiedział Moco.
– Eeee – wymamrotał Beto.
– Bo… – dodałem ja, tak jak oni sparaliżowany strachem.
– Robicie sobie żarty z infekcji przenoszonych drogą płciową? – zapytała gardłowo, już z obcasem na naszych grdykach. – No to podzielcie się tym z klasą. Wszyscy się pośmiejemy.
Wszyscy się pośmiejemy. Ona nigdy nie zadawała ciosu bezpośrednio. Wolała rzucić twoje ciało na żer kolegów-piranii. Zaplątywałeś się we własną sieć i tonąłeś jak gigantyczny tuńczyk, niezdolny do wykonania ruchu, a wtedy tamci pożerali cię żywcem. Pogodziliśmy się już z czekającą nas powolną i okrutną śmiercią, przekonani, że nie ma dla nas ratunku, kiedy nagle zdarzyła się rzecz zupełnie niespodziewana: jedna pirania przeszła na naszą stronę.
Do tego dnia Manu niewiele się odzywał. Był nowy w szkole i niespecjalnie zadawał się z innymi. Czyli należał do naszej grupy, bo nasza grupa miała właśnie to do siebie, że inni trzymali się od nas na dystans.
Z początku największe osiłki z klasy chciały go trochę upokorzyć, normalka, ale przy pierwszej próbie – podjętej przez kapitana drużyny piłkarskiej we własnej osobie – Manu od razu odpowiedział siłą. Dwa strzały prosto w twarz, zero cykora. Kop w brzuch. Nawet nie zdążyliśmy zawołać: „Biją się! Biją!”. Piłkarz skończył z podbitym okiem i nosem we krwi. Od tego czasu nikt już nie próbował zaczepiać Manu… ani się do niego odzywać.
A tymczasem podczas lekcji o narządach rozrodczych, kiedy Moco, Beto i ja mieliśmy się już za straconych i nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, Manu wziął i wstał.
Wyglądało to prawie jak na zwolnionym filmie. Najpierw pomyślałem, że chce wyjść do łazienki. Potem, że będzie na nas kablował. Nawet gdy już się odezwał, dopiero po chwili zrozumiałem sens tego, co mówi:
– To moja wina – oświadczył.
Zaskoczył nie tylko nas. Przez klasę przebiegł szmer zdziwienia. Takie wyznanie to coś, czego nigdy w naszym szkolnym życiu nie widzieliśmy. Kilka tygodni wcześniej, kiedy Cuadradowi Gómezowi ukradziono zegarek, ukarano nas wszystkich czterdziestu, trzy godziny stania po lekcjach na dziedzińcu – i nikt nikogo nie zakablował.
A tym bardziej się nie przyznał.
No a przyznać się do czegoś, czego się nie zrobiło, to już w ogóle jakiś kosmos.
Panna Pringlin uniosła brew i spojrzała w jego stronę, zbita z tropu tą deklaracją, ale spragniona nowej ofiary i to takiej, co radośnie pakuje się w jej szpony, w dodatku z własnej woli.
– Czyli ty mi możesz opowiedzieć ten żarcik – zareagowała jadowicie.
– Ja… – W tej chwili Manu się zawahał. Albo tak mi się wydało. Teraz wiem, że po prostu cieszył się tą chwilą. Budował napięcie, żeby wszyscy uważnie go słuchali. – Ja mam pytanie. Zadałem je kolegom, dlatego się śmiali.
Pringlin rozkoszowała się już smakiem świeżej krwi. Miało być prościej, niż się mogła spodziewać:
– Pytania, panie Battaglia, zadaje się na głos. Jestem przekonana, że cała klasa z radością podzieli się swoją wiedzą i zaspokoi pańską ciekawość.
Manu kiwnął głową i zaczął:
– Chciałem się dowiedzieć…
Biedny Manu był tu nowy, nie wiedział, na co się naraża. Naszym obowiązkiem było powstrzymać go przed wejściem na to pole minowe.
– Nie rób tego… – szepnął Beto, ale Manu nawet na niego nie spojrzał.
– Przynajmniej użyj fachowej terminologii – mruknąłem. – „Oralny”, powiedz „stosunek oralny”.
– Nie ma opcji – burknął Moco, chyba przede wszystkim sam do siebie. – On to zrobi. Serio.
I rzeczywiście. Manu zebrał siły i bez dalszych wstępów zadał pytanie. W pierwotnym brzmieniu.
No kurwa, jasne, stary!
Pewnie, że to ja zadałem to pytanie, że je wymyśliłem i wypowiedziałem na głos. Te przygłupy same z siebie na nic takiego by nie wpadły.
Poza tym miałem plan.
Chciałem, żeby mnie wywalili ze szkoły.
Wypowiedziałem je od początku do końca, z naciskiem na „fiuta”, żeby się babka naprawdę wkurzyła. Chciałem zobaczyć atak wściekłości. Czerwona kartka na miejscu. Bezwarunkowe wywalenie. Chciałem oświadczenia, które by brzmiało: ku rozpaczy fanów Manu Battaglia nie będzie w stanie dokończyć sezonu.
Tyle że akurat kiedy to mówiłem, ten pajac Carlos kichnął.
Celowo to zrobił, żeby odwrócić uwagę od tego, co powiem. To było najgłośniejsze kichnięcie w historii. A potem zadzwonił dzwonek.
Tego dnia mnie nie wyrzucili.
Szkoda. W końcu wszystko by się lepiej skończyło, gdybym tego dnia wyleciał. Wtedy byśmy… No, nie stałoby się to, co… co się potem stało.
He, he. Manu to był gościu z jajami. To mu trzeba przyznać. Jaja jak berety. I pokryte teflonem albo tym niezniszczalnym materiałem, z którego zrobiono Terminatora.
Łaa, jaja Terminatora.
Albo Godzilli.
Albo Hulka.
Na pewno na Facebooku jest gdzieś lista dziesięciu najtwardszych zestawów jaj w historii filmów o potworach. I gdyby Manu nakręcił film o inwazji obcych, na pewno trafiłby na tę listę. Trzeba mieć jaja z żelaza, żeby sprowokować nauczyciela i bez obciachu ryzykować wywalenie z budy.
Nie kapowałem tylko, czemu właściwie chciał, żeby go wywalili?
Przecież nikt czegoś takiego nie chce, co nie?
Manu mi zaimponował. Zrobić coś takiego! Wstać i rzucić coś, czego nikt by się nie odważył wypowiedzieć. Tylko dlatego, że miał odwagę. To nie był cykor. Podobało mi się to.
Kiedy chłopak tak bardzo się stara, żeby pokazać, jaki jest twardy, to może znaczyć tylko jedno: że tak naprawdę jest bardzo wrażliwy. Wszyscy tacy byliśmy. Jak szklanki na chybotliwym stole, które zaraz spadną i się stłuką. A ja byłem najsłabszy. Ja byłem z porcelany.
Gdybym ja miał tyle odwagi… Tyle że wtedy byłem jak niemowa. Starałem się z nikim nie gadać.
Bo taki mam sposób mówienia. Bo jestem wrażliwy. I tyle.
Ja byłem niewieściuchem, babą, ciotą, cieniasem, ciepłym, pedałem i gejem. Każda klasa takiego ma. Kogoś, kto zajmuje się takimi „pedalstwami” jak czytanie. Kto mówi ciszej niż reszta i nie rzuca kurwami co trzy słowa. Idealny cel żartów.
Jak byłeś złodziejem, zabójcą, przestępcą – to w porządku. Ale ciotą – w żadnym razie.
Ale ja się przyzwyczaiłem. Na wuefie ci najwięksi latali za mną i nabijali się z tego, jak biegam. Albo szydzili z tego, jak skaczę podczas meczu siatkówki. Czasami w łazience znajdowałem napisy z moim imieniem i rysuneczkiem penisa. Jeśli musiałem wstać i zabrać głos przy całej klasie, koledzy zaczynali gwizdać i pokrzykiwać, jakbym miał robić striptiz. Kiedyś na całej ławce nabazgrali mi szminką sceny porno. Uważali, że to bardzo zabawne.
Ale ja wiedziałem, że nie mogę się stawiać. Stawianie oznaczało bicie się. A to było najgorsze. W kwietniu próbowałem postawić się Ricky’emu Baca, osiłkowi z klasy E. Ricky zaczął mnie zaczepiać („Betito, a może zrobisz mi lodzika? No chodź, pocałuj wujaszka!”), a ja postanowiłem mu odpowiedzieć nagłym ciosem.
Nawet nie trafiłem. Tak naprawdę to o mało sam się nie przewróciłem od własnego impetu.
W odpowiedzi Ricky wyjął swoją koszulkę sportową i zaczął chłostać mnie nią po twarzy. O mało by mi oka nie wybił. Kiedy próbowałem oddać cios, nie udawało mi się nawet w niego trafić. Ale za każdym razem, jak się odwracałem, on już tam był z tą swoją cholerną koszulką i walił we mnie. A wszyscy dookoła się darli tylko: „Bi-ją-się, bi-ją-się!”. Szczuli nas. Jak dwa orangutany w klatce.
Od tamtego dnia zaraz po dzwonku leciałem prosto do biblioteki. Czasami całą przerwę spędzałem sam albo gadając z bibliotekarką. Kiedy indziej dołączali do mnie inni prześladowani za niemęskość ze swoimi drugimi śniadaniami. Tworzyliśmy żałosną grupkę starych ciotek, ale przynajmniej tu byliśmy bezpieczni, ukryci przed naszymi zdziczałymi kolegami, którzy w większości przypadków nigdy nie postawili stopy na terenie biblioteki.
Jednak tego dnia, po lekcji na temat narządów rozrodczych, nie mogłem jak zwykle się tam schować. Nie mogłem zostawić Manu.
Moco i Carlos też byli pod wrażeniem. We trójkę podeszliśmy do niego. Trzeba było przecież podziękować. Uratował nas. Zadając to pytanie o syfilis, sam wystawił się na strzał. Złożył się w ofierze dokładnie w chwili, w której Pringlin szykowała się do lotu koszącego na nasze głowy.
– Masz facet jaja, co? – wykrzyknął Moco. – Dlaczego to zrobiłeś?
– A bo mi się tak chciało – odpowiedział Manu.
– W takim tempie to cię wywalą z budy, zanim się zorientujesz – ostrzegłem go.
I mówiłem poważnie. Bo nie chciałem, żeby do tego doszło.
– I co z tego, wyrzucili mnie już z czterech – odpowiedział z dumą. – Przyzwyczaiłem się.
Cztery razy. To normalnie jak być notowanym przez policję. Jak mieć dziary na ręce.
Chciał iść zapalić do łazienki, więc poszliśmy tam z nim wszyscy. Nie proponował tego, ale nie mogliśmy się oprzeć potrzebie dotrzymywania mu towarzystwa. Staliśmy się jego satelitami.
Zamknęliśmy się w kabinie i wtedy wyciągnął papierosa marki Premier. Najobrzydliwsze papierosy na rynku. Ale gdy on palił, to pachniały jak woda kolońska. Jak drakkar noir, słodkawe i lepkie perfumy. Tacy jak my ich wtedy używali.
Paliliśmy i rozmawialiśmy o temacie dnia: syfilisie.
– Ja to bym się chciał zarazić, kurde – westchnął Moco, największy zbok z naszej grupki.
– Nie chrzań, Moco – odparował Carlos. – Przecież to choroba!
– I co? – upierał się Moco. – Chorobę się wyleczy, ale złapać coś takiego to jest coś.
– No tak: bałwan. – Manu zdiagnozował go błyskawicznie, intensywnie się zaciągając; trzymał peta między kciukiem i palcem wskazującym, jak skręta.
– A wy to byście niby nie chcieli – bronił się Moco. – Jesteście takie same prawiczki jak ja. Założę się, że całymi nocami walicie se gruchę.
Moco był chodzącą biblioteką sprośnych powiedzonek. Encyklopedią terminologii genitalnej. Znał chyba z dwieście zwrotów określających masturbację. „Walić gruchę” to tylko jedno z nich.
Carlos z kolei sięgnął po własną broń, nieco dojrzalszą:
– Ja to przynajmniej mam dziewczynę. Muszę ją tylko namówić.
– Jasne, namówić, nic prostszego! – zakpił Moco. – I to niby ja jestem bałwan.
– Uda mi się. – Carlos był pewien siebie. – Krok po kroczku.
– To będą baaardzo małe kroczki, facet – zaśmiał się Manu.
– Robiłeś to już kiedyś? – zapytałem.
– Pewnie, że tak. – Manu podskoczył, urażony.
Nigdy w życiu tego nie robił. To było widać. Ale owszem: papierosa podawał ci gestem dojrzałego przestępcy, zaprawionego w tysięcznych bojach. Starałem się opanować kaszel, choć ten koszmarny dym strasznie drapał mnie w gardle. Ja nie paliłem. Byłem tam z nimi tylko dlatego, że nie mogłem być nigdzie indziej.
– Ja jeszcze nigdy – przyznałem. – A po tej lekcji, jak już będzie okazja, nałożę sobie z osiem gumek. Nie chcę mieć takiej krosty na fiucie.
Powiedziałem to stanowczo, niskim głosem, żeby zabrzmieć męsko. Nic z tego. Zdradzała mnie podświadomość. Niegrzeczni chłopcy ze szkoły nigdy nie użyliby słowa „fiut”.
– Starczą ci te pryszcze na gębie – zaśmiał się Moco, który chyba nie oglądał się w lustrze od wczesnej podstawówki.
Wszyscy parsknęliśmy śmiechem. Śmiech sprawiał, że czuliśmy się mocni. Ciągle rechotaliśmy, choć nie bardzo wiedzieliśmy z czego. Wszyscy prócz Manu, bo on nie potrzebował. On był obrażony i miał obsesję na punkcie Pringlin:
– Ta stara rura ciągle nawija o chorobach, bo jej nikt nie posuwa – oznajmił. – Jakby nie była taka szpetna, tobym ją wziął pod siebie i pokazał jej, co potrafi prawdziwy facet, żeby jęczała: „Aaach, Manu, jeszcze, taaak”…
Manu zabawnie pokazywał posuwanie panny Pringlin. Dosiadł jej i ujeżdżał, tańczył z nią sambę, wszystko w niewielkiej przestrzeni kabiny, a my dookoła niego próbowaliśmy nie zlać się ze śmiechu.
– Och, Manu, kochanie, dalej… – naśladowałem jej głos.
I wszyscy go nakręcaliśmy w tym wyimaginowanym akcie, zafascynowani jego pomysłami i siłą.
Wtedy rozległ się prawdziwy głos panny Pringlin. Ten jedyny głos, który brzmiał gorzej niż jego imitacja. Bardziej chropowaty. Wrzaskliwszy. Bardziej przypominający chichot hieny. I bliższy. Zbyt bliski. Dokładnie zza drzwi kabiny.
– Panie Battaglia – odezwała się ta straszna baba – cieszę się, że chciałby się pan ze mną zobaczyć. Bo ja też mam z panem do pogadania. Proszę natychmiast stamtąd wyjść! I zabrać swoich koleżków!
No tak, dopięliśmy swego. Teraz mieliśmy problem.
Jednak zanim otworzyliśmy drzwi, Manu dokończył swoją scenę, wykonując jeszcze kilka ruchów. I powtórzył cichutko:
– O, Manu, kochany, tak…
Mnie się to wszystko skłębiło w gardle: śmiech, strach i kaszel. Ten facet był naprawdę odważny, prawie z innego świata.
Ja naprawdę miałem dziewczynę. To nie była ściema. Ani żadna tam nadmuchiwana lala, tylko kobieta z krwi i kości. Mógłbym przedstawić dowody. Mógłbym udowodnić przed sądem jej istnienie.
Na imię miała Pamela, imię delikatne jak miękki materac. I rzeczywiście poczyniłem z nią pewne postępy. Dłoń na wysokości pasa, tam gdzie w zasadzie plecy się kończą. Pocałunek w szyję, gdzie prawie zaczyna się kształtować pierś. No, ale do celu dochodzi się krok po kroku.
W dniu tej lekcji o narządach rozrodczych, kiedy już nas przyłapała w toalecie, panna Pringlin palnęła nam przydługie kazanie o czymś, co miało związek z dyscypliną, szacunkiem dla nauczycieli i szkodliwością tytoniu. Na koniec zadzwoniła do naszych rodziców, żeby zorganizować spotkanie w szkole, po lekcjach.
Teoretycznie miałem siedzieć w domu i czekać, żałując za swoje grzechy. Zamiast tego poleciałem do pracy Pameli, żeby się z nią zobaczyć. Byłem podekscytowany. Wreszcie miałem jej coś do opowiedzenia. Prawdziwą przygodę. I wszystko jej zrelacjonowałem. Trochę nawet przesadzałem.
– Paliliście w łazience? – zapytała Pamela pod koniec mojej opowieści, pod wrażeniem naszej odwagi. – Gdyby mnie złapali z papierosem w szkole, mama dałaby mi szlaban na resztę życia.
Wciąż mam wrażenie, jakbym ją widział. Miała na sobie jaskrawopomarańczowy fartuszek kelnerki, piersi mocno ściśnięte, włosy zebrane w koński ogon pod czapeczką z logiem lokalu. Darowałem jej ten szczegół: „Manu, kochanie, dawaj, dawaj”, bo uznałem go za zbyteczny. I teraz, sącząc milkshake’a na mleku w proszku krajowej produkcji, zgrywałem bohatera.
– Dostaliśmy reprymendę i chcą gadać z naszymi starymi. Moi już tam są na zebraniu. Ale co mi tam. – Tu spoważniałem i łupnąłem pięścią w blat, na którym stał shake. – Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić.
Uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, który mógł wyrażać zarówno podziw, jak i sarkazm; dostawałem na jego widok szału. Złapała mnie za rękę.
– Nie chcę, żebyś dostał karę – powiedziała. – Bo wtedy nie będziesz mógł przychodzić.
– Zawsze będę przychodził. Uwielbiam hamburgery.
Pamela pracowała w lokalu prowadzonym przez jej wuja: hamburgery McRonald’s. Proszę nie mylić z McDonald’s. Mimo zestawów dla dzieci, McMenu i żółtych literek M w kształcie pagórków McRonald’s to nasz krajowy patent. W tamtych czasach Peru było krajem drugiej kategorii, nie znaliśmy franczyzy, sieci fast foodów, butów Nike czy zabawek Star Wars. Jeśli ktoś miał coś w tym stylu, to znaczyło, że rodzice mu to kupili w Miami – albo, jeśli dopisało mu szczęście, sam poleciał do Miami czy Orlando i strzelił sobie jeszcze fotkę z Myszką Miki – i dowodziło, że dana rodzina była nieźle sytuowana i taki koleś mógł mieć nadzieje na dziewczynę z Santa Úrsula. W przeciwnym razie – jak w moim przypadku – skazany byłeś na konsumowanie produktów krajowych, to znaczy chodziłeś w butach Mike, bawiłeś się figurkami Star Mars i jadałeś hamburgery u McRonalda z dzielnicy Surco.
Właściciel – wujek Pameli – obserwował nas nieufnie zza kasy. Właśnie przeszedł obok nas i nawet na mnie nie spoglądając, zapytał swoją siostrzenicę:
– Everything OK?
– Fine – odpowiedziała Pamela. – Just talking.
Wuj nazywał się Ronaldo i podziwiał wszystko, co amerykańskie. Młodość spędził w Kalifornii, fascynował go język angielski, ciągle w nim mówił, a wymowę miał, jakby stale żuł gumę. McRonald’s to był jego wielki osobisty projekt: bezczelna kopia amerykańskiego oryginału, taki sam wystrój, takie samo menu i taki sam promocyjny klaun (Ronaldo w przebraniu); mówiąc krótko, hołd dla tego, co dla nas niedostępne, ale co znaliśmy z telewizji.
Kiedy wuj sobie poszedł, zapadła między nami cisza. Normalna rzecz. Nie zawsze było o czym gadać. Czasami mogło minąć i z pół godziny bez słowa, my – cali w nerwach – główkowaliśmy tylko, jaki by tu zarzucić temat.
– A jak u ciebie? – zapytałem, żeby jakoś zapełnić czas. – Dużo roboty?
Rozejrzeliśmy się wokoło. To było dość głupie pytanie. W lokalu nie było żywej duszy. W 1992 roku przez te wszystkie cięcia budżetowe i zagrożenie zamachami wszędzie świeciło pustkami.
– Przychodzę tu, żeby nie musieć siedzieć w domu – odpowiedziała. – Nienawidzę swojego domu.
Przygładziła dłonią włosy, odsłaniając dwa pryszcze na czole. Prześliczne pryszcze.
Według oficjalnych standardów Pamela nie była szczególnie ładna. Spełniała podstawowe warunki, to znaczy była biała i miała kasztanowe włosy (jakby się trochę uprzeć, mogła ujść za blondynkę). Tyle że jej raczej krągławe kształty – nieco za dużo w biodrach, policzki jak połówki jabłka – nie mieściły się w naszym kanonie wyznaczonym przez pisma typu „Playboy”. Dlatego jeszcze jej nie przedstawiłem kolegom. Piękno w naszym światku było kwestią pewnego konsensusu. Twoi kumple potwierdzali je swoimi komplementami albo negowali krytyką, czasem bardzo okrutną. A jeśli wszyscy twoi koledzy uważali, że twoja dziewczyna jest brzydka, no to taka była i kropka. Łatwiej zmienić narzeczoną niż życie.
– Wychodzisz dziś wcześniej? – zapytałem.
Pamela poczerwieniała. Wiedziała, co się kryje za tym pytaniem.
Na wszelki wypadek uściśliłem:
– Nie powinnaś wracać sama.
I to była prawda. Lima była brutalnym miastem (nadal jest). Mogli cię napaść, porwać i zamordować (nadal mogą). Nasza dzielnica, Surco, leżała na zboczach wzgórza Monterrico. Po drugiej stronie, za murami szkoły, zaczynały się slumsy, ubogie okolice, w które zapuszczaliśmy się tylko w ramach jakichś akcji charytatywnych. Krążyła legenda, że pewnego dnia mieszkańcy tamtych dzielnic zbiorą się, przejdą przez wzgórze i rzucą się hordami na nasze domy, żeby je obrabować i zająć. Jednak póki do tego nie doszło, Surco było spokojnym miejscem, pełnym domów z ogrodami. W obrębie naszej bezpiecznej okolicy nigdy nie działo się nic złego. Acz przecież mogło.
– Dziś nie możesz mnie odprowadzić – odpowiedziała Pamela.
– Na pewno? – uśmiechnąłem się; miało to zabrzmieć bardzo dziarsko.
– Na pewno.
Odprowadzałem ją wcześniej trzy razy. Te spacery to były nasze najintensywniejsze doświadczenia miłosne.
Na pierwszym poprosiłem ją o chodzenie. Od jakiegoś czasu zaglądałem do restauracji i ją zagadywałem. Tak że wykorzystałem okazję i zapytałem ją: „Chcesz ze mną chodzić?”. Tak brzmiała typowa formuła oświadczyn. Ona trochę się zastanawiała, ale w końcu powiedziała, że tak. Nawet jej nie pocałowałem. Tylko podziękowałem i pobiegłem do domu, ciesząc się, że teraz wreszcie mam dziewczynę.
Za drugim razem pocałowałem Pamelę pod bramą garażu, niezbyt zgrabnie i nie mając specjalnej jasności, gdzie i jak wsadzać ten język. Zareagowała jednak w przyjemny sposób. Chyba była bardziej przestraszona niż ja. Przez kilka minut przetaczaliśmy sobie ślinę, na ile się dało, a potem się pożegnała.
Natomiast ostatni raz był szczególny, bo wyszła późno, kiedy zrobiło się już ciemno. I choć upierała się, że musi szybko wracać do domu, dała się namówić na powolne szwendanie się po pustych uliczkach na zboczu wzgórza. Pod osłoną nocy skręciliśmy w stronę jednego z dzielnicowych parków. Na ulicach prawie nie było przechodniów. Nie licząc paru gospodyń domowych wracających z zakupów, nikt tamtędy nie chodził. Nie było żadnych biur, a mieszkańcy przemieszczali się w tę i we w tę samochodami. Korzystając z samotności, usiedliśmy na jednej z ławek, za niewielką grotą, i daliśmy się ponieść miłosnej gorączce. Pozwoliła mi nawet dotknąć swoich piersi przez stanik, ale pod bluzką.
Zaczynaliśmy już ciężko dyszeć, kiedy w parku pojawił się dozorca, który przepędzał narkomanów i zakochanych. Nie przerwał nam (zapewne byliśmy najciekawszym, co się wydarzyło tego wieczora), ale Pamela uznała, że musi się zbierać, i kazała się prowadzić do domu bez dalszej zwłoki.
Zgodnie z życiową logiką podczas następnego spaceru powinniśmy zajść jeszcze kawałek dalej. I lepiej działać szybko, bo zważywszy na ten incydent w łazience, bardzo prawdopodobne, że panna Pringlin każe mi siedzieć w domu do roku 2100.
– Dlaczego nie możemy razem wracać? – nie odpuszczałem. – Zrobiłem coś nie tak?
Zaśmiała się. Jej śmiech brzmiał jak muzyka.
– Nie. Tylko że dziś mama mnie odbiera.
– No to poczekam, żeby ją poznać – zaproponowałem.
– O nie, nie ma mowy! – zaśmiała się.
– Dlaczego? Mamy wspólny temat do rozmowy.
– Z mamą nie da się gadać. – Pamela zmarszczyła brwi, ale potem uśmiech wrócił na jej usta: – Co innego z tobą.
Maczałem z roztargnieniem frytki w majonezie, ale przerwałem, żeby uniknąć jakichś niestosownych skojarzeń. Pochyliłem się nad stołem i próbowałem ją pocałować.
– Nie tutaj! – cofnęła się gwałtownie, jakby na blacie wylądował jadowity pająk. – Wujek tu jest!
– A bo bardzo cię lubię – odpowiedziałem, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt błagalnie. Bo taka była prawda, bolesna prawda.
– Hamburgery też lubisz – odpowiedziała. – I nie robisz im czegoś takiego.
– Ale ty mnie też lubisz, co? – zapytałem. – Chodzimy ze sobą?
Potrzebowałem potwierdzenia. Chciałem mieć pewność, że się mną nie znudziła i mnie nie rzuca. Dlatego że jestem dziwny albo że nie gram w nogę. Niełatwo mi było uwierzyć, że mogę się komuś podobać.
Zrozumiała. Mrugnęła do mnie, dotknęła mojej dłoni, upewniając się wcześniej, że wuj nie patrzy, nachyliła się dyskretnie i szepnęła mi do ucha:
– Powolutku, okej? Powoli. Żeby się móc nacieszyć.
W środku aż cały chodziłem. I to nie tylko dlatego, że chuchnęła mi do ucha. Rzecz w tym, co powiedziała. To była najpiękniejsza deklaracja, jaką słyszałem. I przy okazji przepełniła mnie nadzieją, że oboje marzymy o tym samym. Różni nas tylko oczekiwana data realizacji. Dopisek małym druczkiem do umowy.
– Niegrzeczna – powiedziałem, żeby coś powiedzieć.
– Sam jesteś niegrzeczny – odpowiedziała.
Z tego cielęcego stanu wytrąciło nas dopiero pojawienie się wujka, który robił obchód po lokalu, i czar prysł.
– Pamela, can you help me in the kitchen, please?
Posłała mi całusa i wyszła. Zanim jednak zupełnie zniknęła, odwróciła się ostatni raz:
– Dziś wieczorem idę z koleżankami do galerii Camino Real. Gdybyś tam zajrzał, może się zobaczymy.
Może się zobaczymy!
Chciała się ze mną zobaczyć!
Tylko co z tego. Czekała mnie kara. I to pewnie długa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Margaryta Jakowenko
Przemieszczenie
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
w tłumaczeniu Agi Zano
Kjersti Anfinnsen
Chwile wieczności
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Jonas Eika
Po słońcu
w tłumaczeniu Macieja Bobuli
Aleksandra Tarnowska
Wniebogłos
Nick Cave
Gdy oślica ujrzała anioła
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
Adda Djørup
Kot Bułhakowa
w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
Michał Michalski
Gruby
Linn Strømsborg
Kurwa, kurwa, kurwa
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Tytuł oryginału: La noche de los alfileres
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Projekt okładki: Sabina Twardowska
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Krzysztof Cieślik
Korekta: Michał Trusewicz, Emilia Rydzewska-Smaza
© Santiago Roncagliolo, 2023
All rights reserved
La noche de los alfileres by Santiago Roncagliolo
© Santiago Roncagliolo, 2016
All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2024
© Copyright for the Polish translation by Tomasz Pindel
Published by arrangement of Casanovas & Lynch Literary Agency S.L. Spain and Book/Lab Literary Agency, Poland
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
ISBN 978-83-67515-55-9
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek