Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zranione uczucia, niepewna przyszłość i miłość, która może ocalić
Podczas gdy Maksymilian Petrycy toczy własną wojnę z demonami przeszłości, jego żona Maria prowadzi szczęśliwe i ustabilizowane życie. Przynajmniej tak się wydaje. Udane małżeństwo, kochające dzieci, nabierająca tempa kariera. I nagle te twarde słowa, które zmieniają wszystko. Nawet mąż nie daje jej wsparcia. Tylko czy on kiedykolwiek ją rozumiał? Stał się wrogiem właśnie wtedy, gdy najbardziej go potrzebowała.
Gdy Maria poznaje przeszłość swojej rodziny, zaczyna inaczej patrzeć na to, co ją spotyka. Historia zatacza koło. Czy to, czego tak bardzo się lęka, może stać się dla niej nowym początkiem?
Próba miłości to kolejna część bestsellerowej sagi rodu Petrycych, w której autorka w mistrzowski sposób opisuje, jak budowane przez lata szczęście rozpada się w jednej chwili przez ślepe zrządzenie losu. Najtrudniejsze wydarzenia przychodzą niespodziewanie. I odmieniają nas na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Wydawnictwo WAM, 2019© Mirosława Kareta-Gala, 2019Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-PieculewiczRedakcja: Anna ŚledzikowskaKorekta: Katarzyna OnderkaProjekt okładki: Dominik WicherZdjęcie na okładce: © faestock, Malivan_Iuliia, ltummy, RAndrei / ShutterstockSkład: Lucyna SterczewskaPostaci i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne.Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osóblub zdarzeń jest przypadkowe i niezamierzone.ISBN 978-83-277-2069-6DodrukWYDAWNICTWO WAMul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 e-mail: [email protected]ł HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected]ęGARNIA WYSYŁKOWAtel. 12 62 93 260www.wydawnictwowam.plDruk: SKLENIARZ • KrakówPublikację wydrukowano na papierze Ecco book cream 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.
ROZDZIAŁI
Dawno, dawno temu w małym domku pod lasem żyli sobie mąż i żona wraz z trzema synami: Tadzikiem, Kazikiem i Jerzykiem. Dwaj starsi bracia byli mądrzy i piękni, najmłodszego zaś wszyscy nazywali Głuptaskiem. Martwili się rodzice, co z niego wyrośnie, bo nawet dobrze wysłowić się nie umiał. Ludziska kiwali głowami, a za plecami śmiali się z niego, no bo co myśleć o takim, co to każdemu wierzy i odda nieznajomemu ostatnią koszulę? Nie robili mu jednak krzywdy, gdyż był dobry i poczciwy, cieszył się z byle czego, a i innych swoją naiwnością rozweselał.
Pewnego razu ojciec przyłapał chłopa na kradzieży drzewa z lasu.
– Poczekaj ty! – krzyczał, prowadząc go do piwniczki, gdzie zamierzał zamknąć winowajcę. – Zaraz zawołam policję! Już ty z karceru prędko nie wyjdziesz!
Starsi bracia wrócili właśnie ze szkoły. Patrzyli z dumą na ojca, który był wielki i groźny, nosił zielony mundur i miał długą strzelbę. Pilnował porządku w lesie i wszyscy się go bali. Ale trzeci syn, który do szkoły nie chodził, tylko całymi dniami siedział na przyzbie i muchy łapał, poderwał się z miejsca.
– Zlituj się, tatulu! – zawołał, zachodząc mu drogę.
Nieskładnie to wypadło, bo jak zawsze język mu się plątał. Ale ojciec, który od dawna uczył się tej dziwnej mowy Głuptaska, zrozumiał go.
– Prawo jest prawem! – powiedział surowo, kładąc rękę na ramieniu najmłodszego syna. – Kto je łamie, musi ponieść karę. Ty też to wreszcie pojmij!
Starsi bracia potaknęli. Nie tylko w domu, ale także w szkole dyscypliną ich uczono, że trzeba przestrzegać zasad. Nieraz ich od tej nauki tyłki i ręce bolały.
– Zlituj się, tatulu! – prosił jednak Głuptasek. Uczył się powoli i trzeba mu było wszystko wielokrotnie powtarzać. – Przecież on nie ma pracy, a w chałupie szóstka dzieci do wykarmienia!
– Prawo jest prawem! – powiedział jeszcze raz leśniczy, choć już mu zaczynało brakować cierpliwości. – Odstąp, synu!
Głuptasek jednak nie odstąpił, zaczął błagać jeszcze goręcej:
– Zima idzie, czy on ma pozwolić, żeby mu dzieciska pozamarzały? Ty byś pozwolił, tatulu?!
Zawahał się ojciec na chwilę, zamyślił. Starsi bracia przyglądali się mu bez słowa. Nawet matka stanęła w progu domu i słucha, co też się będzie działo.
Widzi ojciec, że sprawa jest poważna, bo nie tylko jego, ale honor całego państwa leży na szali. Poprawił skórzany pas i z powagą rzecze:
– Prawo jest prawem, jeszcze raz ci powiadam. Może to kiedyś i ty zrozumiesz, Głuptasku, choć brak mi już nadziei! Ten człowiek musi zapłacić za kradzież, której się dopuścił.
Na to Głuptasek rzucił się ojcu do kolan.
– Zlituj się, tatulu! – zaczął zawodzić, a ściskał mu nogi tak mocno, że się leśniczy nie mógł na krok ruszyć. – Puść biedaka do domu!
Szarpnął się ojciec, a kiedy to nie pomogło, zamachnął się na syna. Rękę zaś miał ciężką i twardą.
– Uciekaj! – krzyknął Głuptasek do chłopa, który stał z rozwartą gębą.
Ten jednak nie zrozumiał i nawet do głowy mu nie przyszło uciekać.
Starsi bracia, widząc, że się ojciec bierze do bicia, rzucili swoje kajety i podbiegli do niego.
– Zostaw Głuptaska! – zawołali, wieszając się obaj u ojcowskiej prawicy. – Nie widzisz, że on nic nie pojmuje?!
– Daruj Wasylowi! – poprosiła żona, która też przybiegła ratować Głuptaska. – Wiele drzewa w lesie nie ubyło, państwo nasze przez to nie zbiednieje, a oni mogli się chociaż ogrzać!
Ojciec poszarpał się jeszcze trochę, pokrzyczał, ale wreszcie się poddał.
– No, puszczajcie już! – mruknął, lewą ręką przygładzając nastroszone wąsy. – Zlituję się, ale tak dalej nie może być! Kłusownictwo i złodziejstwo się panoszą, co dzień widzę w lesie ślady działalności takich jak on! Państwo może nie zbiednieje, ale motłoch trzeba uczyć porządku i poszanowania prawa!
A gdy już go puścili i stanęli z boku, uwolnił skrępowane ręce Wasyla i pogroził mu palcem.
– Żeby mi to było ostatni raz! Jak cię znowu przyłapię, długo nie wyjdziesz z paki!
Raz jeszcze przygładził wąsy, poprawił broń na ramieniu i wrócił do lasu. Żona wzięła się w kuchni za szykowanie wieczerzy, starsi bracia pozbierali zeszyty i poszli ćwiczyć kaligrafię. Głuptasek usiadł na przyzbie zadowolony i zaśmiał się w stronę nieba, że takie niebieskie. A Wasyl poszedł ścieżką przez las do swej chałupy. Ze wzrokiem wbitym w ziemię dumał, jak to zrobić następnym razem, żeby się nie dać przyłapać.
...
Nie minęło wiele czasu, przeszła jesień, po niej nastała mroźna zima, a potem seledynowa wiosna. Na przednówku wiele małych kopczyków usypano na cmentarzach koło cerkwi i miejscowego kościoła. Złożono tam także najmłodsze dziecko Wasyla. Odbyło się to po cichu i bez łez, bo dziecina od początku była mała i słaba, a Wasylowa kobieta piersi miała puste. Jak mogła wykarmić maleństwo, gadali ludzie, skoro sama ledwie się na nogach trzymała?
Gdy zieleń na drzewach i miedzach nabrała soczystości, w domku leśniczego Józefa na świat przyszła dziewczynka – oczka miała jak jagódki, a usteczka jak maliny. Bracia zachwycili się maleństwem i od razu nadali siostrzyczce imię – Rozalka. Sami przez długie miesiące urośli i jeszcze wypięknieli, policzki mieli rumiane od biegania po lesie, a mięśnie mocne od rąbania drewna i noszenia wody ze studni. Głuptasek także wybujał tego lata i dorównywał im już wzrostem, do pracy się jednak nie nadawał. Całymi dniami leżał tylko na przypiecku, śmiał się do siostry i podjadał to, co matka uwarzyła dla starszych synów i męża.
Gdy lato miało się ku końcowi, a z nieba na ziemię wciąż lał się żar, leśniczy włożył inny mundur, pożegnał żonę i dzieci i poszedł do wojska. Powołano też kilku chłopów z pobliskiej wioski. Wojna wisiała na włosku, a jednak nikt nie wierzył, że wybuchnie. Aż tu nagle pierwszego dnia września niebo zasnuły smugi dymu, a horyzont rozświetliły łuny pożarów. Obok leśniczówki przechodzili ludzie z karabinami na plecach, kłusowały konie, przetaczały się fury wiozące przerażonych uciekinierów i ich dobytek. Leśniczyna częstowała utrudzonych chlebem, a dla dzieci miała po kubeczku mleka. Jej synowie uwijali się po obejściu, czerpali wodę ze studni, darli prześcieradła w długie pasy i pomagali opatrywać krwawiące rany. Wszyscy z przerażeniem patrzyli w przyszłość, przeczuwając, że świat, który znali, właśnie się kończy. Tylko Głuptasek radośnie witał gości i zagadywał do nich po swojemu. Gdy odchodzili, beztrosko machał im na pożegnanie.
A potem na niebie i na ziemi nastała cisza. Z tego samego lasu zaczęli wychodzić inni żołnierze, z naszytymi na czapkach czerwonymi gwiazdkami, z karabinami zawieszonymi na parcianych sznurkach i wygłodniałymi oczami. Przed nimi leśniczyna zamknęła chatę na głucho, córce do buzi wsadziła smoczek-pypkę, a synom kazała się schować w piwniczce.
Żołnierze przyszli i poszli, ale na okolicę padł blady strach. Znowu zaczęły się pożary, teraz jednak płonęły już tylko niektóre domy i obejścia. Dziedzice ze dworów uciekali do miast. W lasach znajdowano ograbione i okaleczone trupy żołnierzy. Chłopi, którzy już bez mundurów wracali cichcem do swych chałup, opowiadali straszne rzeczy. Władzę przejmowały wszędzie tymczasowe komitety, które zaczęły zaprowadzać nowe porządki. We wsi pod lasem pojawili się bracia Murienko, znani w całym powiecie zabijacy i opoje. Zgromadzili grupę podobnych sobie i utworzyli komitet włościański. Mówili, że wreszcie nastała sprawiedliwość.
Leśniczy długo nie wracał z wojny. Jego rodzina nie otwierała drzwi nikomu, bo nie wiadomo już było, kto z sąsiadów jest wrogiem, a kto przyjacielem. Tylko Głuptasek, jak to on, nadal rwał się do każdego człowieka. Kiedy miał zostać sam w domu, leśniczyna musiała go zamykać w piwniczce. Był wtedy bardzo nieszczęśliwy i zawodził niskim głosem, jak przywiązany u budy pies.
– Nie płacz, Głuptasku – tłumaczyli mu matka i bracia. – Siedź tu cicho i pilnuj drzwi!
Wtedy chłopak przestawał płakać, patrzył tylko w zbite z ciężkich, dębowych desek wrota – i pilnował.
Tak przeczekali w strachu kilka tygodni, aż wreszcie jednego wieczoru rozległo się w izbie ciche pukanie. Rodzina przyczaiła się w mroku, czekając, aż przybysz sobie pójdzie. Ale pukanie powtórzyło się. A potem w oknie kuchni ukazała się brodata, wymizerowana, obca twarz.
– Otwórzcie, to ja! – zawołał znajomy głos i wtedy już nikt nie zdołał powstrzymać Głuptaska, który rzucił się odsuwać rygiel.
Nazajutrz leśniczy ogolił się i włożył swój stary zielony mundur, o dwa numery już na niego za obszerny. Nie dawał mu on jednak żadnej władzy, ani nawet ochrony. Wkrótce pojawili się pod leśniczówką nowi panowie z komitetu włościańskiego. Mieli konie i strzelby, przyświecali sobie pochodniami, dowódca zaś w jednej ręce trzymał jakiś papier, a w drugiej zwój sznura.
– Otwierać! – zażądali, gdy leśniczy wycelował do nich przez okno ze swojej dwururki. – Nie stawiajcie oporu, Józefie, to ocalicie przynajmniej rodzinę!
Zawahał się leśniczy, ręce mu zadrżały. Popatrzył na żonę tulącą do piersi niemowlę, na trzech niedorostków, w których oczach czaił się strach. Potem znów spojrzał w mrok za oknem, policzył ludzkie sylwetki, oblane pomarańczowym blaskiem pochodni.
– Wychodzić, bo was dymem wykurzymy! – zawołał jeszcze raz jeden z Murienków.
Wtedy leśniczy podjął decyzję. Odłożył strzelbę, przytulił na chwilę żonę i dzieci.
– Bywajcie z Bogiem – powiedział nieswoim głosem.
– Nie, Józuś, nie wierz im! – krzyknęła przeraźliwie leśniczyna.
Ale on już otworzył drzwi i wyszedł przed dom akurat w chwili, gdy pierwsza głownia poszybowała w stronę dachu.
– Jezus, Maryjo! Gorze! – wrzasnęła leśniczyna.
Dwóch starszych synów, przez nikogo niepowstrzymywanych, rzuciło się do studni i po drabinę pożar gasić.
Leśniczego otoczyła zaś zwarta, pomrukująca wrogo ciżba. Wielu było takich, których w dawnych latach złapał na kradzieży drewna lub zakładaniu sideł, do niektórych nawet strzelał. Pamiętali mu to i teraz chcieli się zemścić. Murienko zarzucił mu na szyję pętlę ze sznura i pociągnął za sobą w stronę rosnących nieopodal drzew.
– Nu, Józefie, szykujcie się na śmierć!
Dwaj starsi synowie lejący wodę na dach, który już się zajął, nie dosłyszeli tych słów. Ale żona leśniczego krzyknęła straszliwie, jakby serce miało jej pęknąć, a mała Rozalka rozpłakała się w jej ramionach. Głuptasek dotąd stał tylko w progu, zaciskał ręce i mamrotał coś po swojemu, przyglądając się zajściu, z którego nic nie rozumiał. Teraz rzucił się biegiem za odchodzącymi. Cała grupa doszła już do wielkiego orzecha za domem. Leśniczego podsadzono na siodło, Murienko odczytał coś po ukraińsku z papieru, który ze sobą przywiózł. I wtedy dopadł konia najmłodszy syn.
– Zostawcie tatula! – zawołał tak głośno, jak tylko potrafił. – Zlitujcie się, zostawcie nam tatula!
Jeźdźcy chcieli go odpędzić kopniakami i uderzeniami nahajek. Głuptasek upadł, ale podniósł się zaraz, i dalejże błagać, a zawodzić:
– Nie bierzcie tatula! Nie zabijajcie go!
I wtedy stała się dziwna rzecz. Jeden z mężczyzn, którzy otaczali drzewo, niespodziewanie zasłonił chłopaka przed gradem ciosów i wyzwisk.
– Pomyłuj! – zwrócił się wprost do dowódcy. – On mi pomógł zeszłego roku, karę darował.
– Tobie pomógł? A ilu innych przez niego na zatracenie poszło?! – krzyknęli pozostali. – Na pohybel polskim panom, krwiopijcom! Pogonić konia!
– Tak?! No to podejdź tu który, spróbuj! – wrzasnął na to obrońca leśniczego i złapał za uzdę nerwowo podrygujące zwierzę. W drugiej garści ściskał trzonek siekiery i toczył wokół groźnym spojrzeniem. – To nie polski pan!
– Ty, Wasyl! – zainteresował się Murienko. – A co ty tak go bronisz?
– Ja człowiek biedny, ale dumny! – odrzekł mu Wasyl hardo. Od ubiegłej jesieni zmienił się, wyprostował, nawet wąsy, zawsze obwisłe, teraz sterczały mu buńczucznie. – Swoje długi spłacam!
Murienko patrzył przez chwilę na Wasyla, mrużąc oczy, coś tam sobie kalkulował.
– Puśćcie go! – zarządził wreszcie, a potem przyłożył pochodnię do kartki papieru. Płonący strzęp pofrunął nad głową Głuptaska w ciemny las.
Jeden z jeźdźców ściągnął leśniczemu pętlę z szyi i zepchnął go na ziemię. Mruczeli cicho, ale nikt nie śmiał przeciwstawić się Murience.
– Jeszcze się spotkamy! – Pokiwał głową watażka, ścisnął piętami boki konia i pokłusował do wsi. Inni ruszyli jego śladem.
Leśniczy z pomocą syna wstał z ziemi. Spojrzeli obaj na Wasyla, nie wiedząc, jak mu dziękować.
– Jesteśmy kwita – mruknął chłop i splunął im pod nogi. – Ale ja bym na twoim miejscu stąd zniknął. Drugi raz ci życia nie uratuję.
A potem odwrócił się i poszedł za tamtymi.
Kraków, poniedziałek, 25 maja 1992
Było wczesne majowe popołudnie. Wreszcie zawitała prawdziwa wiosna – niebo było czyste, a mlecze na Błoniach błyszczały w blasku słońca jak rozsypane bryłki złota. Mało kto jednak miał czas, by się temu przyglądać i zachwycać soczystymi barwami. Na Alejach Trzech Wieszczów ruch już się zatrzymał. Tramwaje dzwoniły na tarasujące przejazd samochody, szczęśliwcy, którym udało się wyjść wcześniej z pracy, gnali przed siebie, by zdążyć na następny autobus lub po zakupy. Tylko grupki młodzieży odreagowującej stres po maturze snuły się po ulicach bez celu, w poczuciu zupełnej beztroski.
Nikt nie zwracał uwagi na trzech mężczyzn, którzy szli wolno aleją Focha, odczytując numery na szarych, zaniedbanych domach. Zatrzymali się przy jednej z furtek, szepcząc coś z podnieceniem. Długą chwilę naradzali się, nim najstarszy zdecydował się nacisnąć dzwonek. Stali w milczeniu, spięci, w jakimś dziwnie uroczystym oczekiwaniu. Wreszcie drzwi z boku budynku otworzyły się. Ze środka wypłynęła najpierw chmura pyłu, a następnie wyjrzała przyprószona bielą głowa mężczyzny w zgrabnym kapelusiku malarskim.
– Nikogo nie ma w domu! – zawołał wbrew oczywistej logice. – Proszę przyjść wieczorem!
Przybysze poruszyli się niespokojnie, wymienili uwagi w języku, który przyciągnął ciekawskie spojrzenie przechodzącej obok kobiety z ratlerkiem na smyczy. Nim jednak któryś zebrał się na odpowiedź, głowa mężczyzny wraz z kapelusikiem zniknęła, a drzwi się zatrzasnęły. Chwilę potem, gdy trzej nieznajomi stali jeszcze przed domem, a kobieta przy sąsiedniej furtce przesadnie długo szukała kluczy w torebce, zerkając na nich podejrzliwie, we wnętrzu starej willi rozległ się ogłuszający łomot, a przez uchylone okno na parterze dały się słyszeć krzyki.
Nie porozumiewając się tym razem ani słowem, mężczyźni zrobili w tył zwrot i szybko pomaszerowali w kierunku, z którego przyszli. Wkrótce zlali się z tłumem przechodniów kręcących się koło budek z hot dogami przy stadionie Cracovii.
...
Staszek Mróz stał w chmurze wirującego pyłu i w osłupieniu wpatrywał się w wyrwę w ścianie ziejącą tuż obok starego ceramicznego pionu kanalizacyjnego, który właśnie skończyli odkuwać. Jego współpracownik, ugodzony w stopę odłamkiem muru, miotał się na jednej nodze i klął na czym świat stoi. Po drugiej stronie otworu widać było przysypaną ceglanym miałem lodówkę. Nie zważając na to, że naderwana ściana może lada chwila runąć, majster przelazł do kuchni, otworzył zamrażalnik, pogmerał chwilę w jego pokrytych szronem czeluściach, po czym wydobył woreczek z kawałkiem zamrożonego mięsa.
– Przyłóż! – poradził, podając go koledze.
Ściągnął następnie kapelutek i podrapał się z frasunkiem po szpakowatej czuprynie, która na skroniach przybrała teraz rudawy odcień.
Dobrze chociaż, że to nie on stawiał tę ściankę! Musiała powstać w końcu lat sześćdziesiątych, gdy Maksio założył rodzinę i zaszła konieczność urządzenia na dole drugiej łazienki dla starszych państwa. Z wielkiej kuchni wydzielono wówczas fragment bez okna i jakiś specjalista z Bożej łaski wymurował przepierzenie oraz wykuł otwór na drzwi w ścianie do przedpokoju. Czy to ówczesna zaprawa źle trzymała, czy też majster popełnił błąd w sztuce, tak czy owak, skutki były opłakane. I to nie tylko przez Mareczka, który usiadł na środku pobojowiska wsparty plecami o muszlę klozetową, jedną ręką przyciskając przez skarpetkę zamrożone mięso do stłuczonej stopy, a drugą rozmazując na policzku łzy bólu, pomieszane z ceglanym pyłem. Znajdowali się przecież w mieszkaniu Ani Petrycy! Ta zaś z rozsądnej i zawsze sympatycznej dziewczyny zamieniła się ostatnio w histeryczkę o zgoła nieprzewidywalnych reakcjach. Majster niedawno widział ją w akcji i wolał nie myśleć, co się stanie, gdy za kilka godzin wróci do domu i zamiast czystej, schludnej dziury w łazience oraz wymienionego pionu zastanie taką demolkę!
– I co teraz? – zajęczał Mareczek, młodszy o trzy dekady praktykant, dopiero wciągający się w tajniki budowlanego rzemiosła.
Staszek jeszcze jednym spojrzeniem omiótł popękaną ścianę, po czym nasadził na głowę swoje tradycyjne nakrycie złożone ze starej gazety.
– Kujemy! – zadecydował. – I to szybko, bo trzeba zwalić ścianę i uprzątnąć cały ten bałagan, zanim dzieciaki wrócą ze szkoły!
Pewnie nie przejmowałby się aż tak bardzo dzieciakami, ani nawet Anią, gdyby nie wielki sentyment, jaki od czasów własnego dzieciństwa żywił do ich babci, pani Isi. Niebawem miały minąć dwa lata, od kiedy starsza pani zmarła, a Staszek ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że jej nie ma.
Nie mógł zresztą uwierzyć w wiele innych rzeczy. Na przykład w to, że świętej pamięci Benedykt Petrycy, jej mąż i znany lekarz, był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Mimo że ponoć istniały na to dowody, Staszek miał wiele wątpliwości. Przecież takie papiery łatwo można sfabrykować! Jeśli tylko komuś zależało na skompromitowaniu profesora albo jego syna, znanego działacza opozycji, był to najprostszy sposób! Zwłaszcza teraz, gdy tyle się mówiło o lustracji, brudnych sekretach skrywanych w esbeckich teczkach i rzeszach nieujawnionych agentów. Ludzie byli przewrażliwieni, wszędzie węszyli zdradę. Wiadomo – wystarczy rzucić błotem, a trochę brudu zawsze się przyklei. Majster nie wierzył w te pomówienia, znał przecież rodzinę Petrycych od wielu lat. Nie mógł się też nadziwić, że Maksio nie broni czci swojego przybranego ojca. Może to i lepiej, że pani Isia nie dożyła tej chwili?
Chociaż bywał co dzień w domu przy alei Focha, Staszek nie miał jeszcze okazji poruszyć tego tematu. Ba, nawet w sprawie remontu nie bardzo miał z kim gadać! Gospodarz – lekarz na etacie w klinice i radny Krakowa – był ostatnimi czasy tak zabiegany, że obowiązki związane z prowadzeniem domu musiały przejąć dzieci. I zrobiła to nie Ania, studentka czwartego roku psychologii, ale dwójka najmłodszych – Gabrysia i Franek. Spisywali się na medal, częstowali go świetną kawą, a od czasu do czasu nawet obiadem. Bo nie każdego dnia był teraz u Petrycych obiad na stole.
Staszek kuł zawzięcie, tynk odpadał płatami, a zaprawa osypywała się jak piasek, w ogóle nie trzymając cegieł. Może i dobrze, że to dziś runęło, bo inaczej komuś mogłaby się stać krzywda. A ta rodzina miała w ostatnim czasie wystarczająco dużo dramatów.
Nikt mu wprawdzie tego nie powiedział wprost, ale Staszek Mróz miał oczy, uszy i głowę na karku. Potrafił wyciągać wnioski z tego, co widział i słyszał. Wniosek zaś nasuwał się jeden – że biednego Maksia opuściła żona.
...
Maksymilian stał przy przejściu dla pieszych u wylotu ulicy Piłsudskiego i czekał na zielone światło. Błądząc wzrokiem ponad linią pełznących naprzód samochodów, trafił spojrzeniem na znajomą twarz. Na chodniku pośrodku alej, w grupce przechodniów stał Mariusz Skwarek, kardiolog. Nie widzieli się od początku marca, gdy Petrycy robił u niego badania i wraz z wynikami – całkiem zresztą dobrymi jak na ten poziom stresu, który od pewnego czasu przeżywał – odebrał zaświadczenie o niezdolności do pracy. To dzięki temu papierkowi, mimo że przełożony odmówił mu urlopu, mógł wyjechać na kilka dni do Paryża, gdzie spodziewał się znaleźć wyjaśnienie rodzinnej tajemnicy.
Prawda, do której dotarł, a także wydarzenia, jakie miały miejsce potem, zdecydowanie negatywnie wpłynęły na czynność śródbłonka jego naczyń wieńcowych, a tym samym przyspieszyły postępy miażdżycy, na którą Maksymilian – prawdopodobnie genetycznie, po mamie – był narażony. Aby się pozbyć ucisku za mostkiem, który ostatnio stale mu towarzyszył, już od kilku miesięcy zapisywał sam sobie i łykał lekkie krople nasercowe. Teraz jednak, widząc po drugiej stronie pasów kolegę specjalistę, uznał, że zsyła mu go los. Przełożył więc aktówkę do drugiej ręki i pomachał do niego przez szerokość ulicy, by zasygnalizować, że chce zamienić dwa słowa. Skwarek drgnął i wyostrzył spojrzenie, w tej chwili jednak nadjechał autobus i kontakt wzrokowy został przerwany. Gdy zaś pole widzenia oczyściło się, kardiologa nie było już w poprzednim miejscu. Stał z boku i ze skupieniem studiował oryginalną fasadę domu Ekielskiego zajmującego narożnik po przeciwnej stronie ulicy.
Uśmiech jak zdmuchnięty zniknął z twarzy Maksymiliana. Kolega widział go, doktor był tego pewny. Zamierzał jednak uniknąć spotkania, nie życzył sobie kontaktu.
„Nie chce podać mi ręki!” – pomyślał Petrycy. W uszach mu zaszumiało, a serce znowu wykonało jakąś dziwną ewolucję, której skutkiem stał się tępy ból promieniujący aż do żuchwy.
Odetchnął, wciągając w płuca powietrze gęste od ołowiu i innych metali ciężkich. Dzień był piękny i przejrzysty, z chodnika można było dostrzec pojedyncze stokrotki na trawniku rozdzielającym obie jezdnie. A jednak doktor wiedział, że nad alejami, aż do wysokości przekraczającej wzrost dorosłego człowieka, unosi się niewidzialny obłok trucizn, w którym tkwią wszyscy uczestnicy ruchu. Znał doskonale wyniki badań krakowskiego powietrza. Najgorsza sytuacja była właśnie tu, wzdłuż arterii przelotowej miasta, którą osobiście mijał przynajmniej dwa razy dziennie, w drodze do i z pracy. Gdyby miał postępować zgodnie z tym, co mu podpowiadał rozsądek, powinien sprzedać dom i wyprowadzić się na daleką wieś, a wizyty w Krakowie ograniczyć do niezbędnego minimum. Ale tego doktor nie zamierzał uczynić. Na przekór wszystkim i wszystkiemu trwał w miejscu, w którym się urodził, wykształcił i przepracował bez mała ćwierć wieku.
„Nie mogę teraz odejść – tłumaczył sobie w momentach, gdy miał ochotę rzucić wszystkim i po prostu uciec. – Jeszcze nie teraz”.
Od trzech tygodni, kiedy zaczął się zaplanowany wcześniej remont starego domu, te chwile załamania zdarzały się mu coraz częściej. Staszek Mróz zajmował się gniazdem rodzinnym Petrycych tak, jakby chodziło o jego własne, nie dało się jednak uniknąć niedogodności – doktor praktycznie żył na placu budowy. Znosił to bez słowa skargi, gdyż modernistyczna willa stanowiła – obok nazwiska – jego dziedzictwo po wyjątkowym człowieku, którego nadal, bez względu na okoliczności, a nawet wbrew nim, nazywał swoim ojcem.
Sznur samochodów stanął, światło się zmieniło. Maksymilian Petrycy wraz z innymi spiesznie wszedł na przejście. Nawet jednego spojrzenia nie poświęcił już znajomemu, który właśnie mijał go, wmieszany w tłum, gdzieś z lewej strony.
„Nie on pierwszy i nie ostatni” – stwierdził filozoficznie, trąc zwiniętą w pięść dłonią okolice mostka.
...
Doktor Petrycy miał już okazję przyzwyczaić się do niechętnych spojrzeń i demonstracyjnego unikania jego towarzystwa przez dawnych dobrych znajomych. Po raz pierwszy spotkało go to, gdy wkrótce po ogłoszeniu stanu wojennego został zatrzymany, a potem niespodziewanie zwolniony z aresztu. Zarzuty nielegalnego handlu walutą, które mu postawiono, były wyssane z palca, choć funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa utrzymywali, że mają na to świadków oraz dowody. Maksymilian – związany z działalnością opozycyjną – wiedział, że na uczciwy proces nie może liczyć. Spodziewał się jednak, że w zamian za wypuszczenie na wolność będą go nakłaniać do podpisania deklaracji o współpracy. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło.
– Raz odmówiłem i to im wystarczyło. Widać za mały jestem, żeby się mieli wysilać na przekonywanie mnie – tłumaczył jakiś czas później na zebraniu towarzyskim.
Kilka tygodni spędzonych na Montelupich wspominał jako najgorszy czas w swoim życiu. Gdy bez podania przyczyny wypuszczono go z więzienia, koszmar niestety się nie zakończył. Powrót do pracy na dawnych warunkach sprawił, że koledzy zaczęli się mu przyglądać z nieskrywaną podejrzliwością. Na jego widok cichły rozmowy, niektórzy zaś wprost zarzucali mu zdradę. Nie umiał z tym walczyć i dopiero niezłomna postawa jego przyjaciół, Beaty i Przemka Jaroszów, cieszących się w środowisku wielkim autorytetem, sprawiła, że powoli nieufność wobec niego zaczęła znikać. Zdołał nawet na tyle poprawić swój wizerunek, że kilka lat później, gdy wystartował w wyborach samorządowych z listy Komitetu Obywatelskiego, bez problemu dostał się do Rady Miasta Krakowa, a nawet został jej wiceprzewodniczącym.
Tytuł ten utracił na fali przetasowań we władzach miasta na początku dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Dokładnie w momencie, gdy w poszukiwaniu kompromisowego kandydata na stanowisko prezydenta miasta ktoś zgłosił kandydaturę Petrycego, bulwarowa prasa ujawniła tajemnicę jego niemieckiego pochodzenia. Maksymilian – sam będąc jeszcze w szoku po tym odkryciu, dodatkowo przytłoczony nagłym upublicznieniem prywatnych zapisków swej matki – uniósł się honorem i zgłosił rezygnację, która została przyjęta. Ponad rok zajęło mu odzyskiwanie równowagi ducha i utraconej pozycji. Gdy okrzepł już na tyle, że nieoficjalnie zaproponowano mu posadę ministerialną w przyszłym rządzie, w mieście gruchnęła wieść, że jego przybrany ojciec był „agentem”. Oskarżenia te z wielką pewnością siebie wygłosił na radiowej antenie Stefan Ulat, emerytowany profesor Akademii Medycznej i dawny kolega Benedykta.
– W tych donosach są informacje, które prócz mnie mógł znać tylko on! Ale to nie jest jedyna przesłanka. Dałem do ekspertyzy próbki pisma. Wynik jest jednoznaczny – oznajmił.
Maksymilian nie wahałby się wkroczyć na drogę sądową, gdyby z innych źródeł nie dowiedział się o faktach, które niestety potwierdzały rewelacje Ulata. Prywatne śledztwo przeprowadzone w tej sprawie przez doktora zaprowadziło go aż do Paryża, do mieszkania tajemniczej Michelle de Merteuil, będącej przed laty – jak się okazało – pierwszą żoną Benedykta Petrycego. Odkrycie tożsamości i powiązań kobiety, którą polska emigracja pogrudniowa i opozycjoniści w kraju nazywali „mateczką”, mniej jednak wstrząsnęło Maksymilianem niż wgląd w dokumenty Służby Bezpieczeństwa, jakie ta wpływowa osoba zgromadziła i ukryła w swoim domu. Wynikało z nich jednoznacznie, że Benedykt, torturowany w ubeckiej katowni w roku pięćdziesiątym, został wreszcie szantażem zmuszony do współpracy. Robił, co mógł, by jej uniknąć i zminimalizować skutki donosów, obciążając w nich głównie Stefana Ulata. O tym, kim był ten ostatni i jak niecnych czynów dopuścił się przed wojną, hrabina opowiedziała Petrycemu bardzo drobiazgowo. Czy mogło to być jednak brane pod uwagę jako okoliczność łagodząca?
Najbardziej druzgocące dla Maksymiliana było stwierdzenie, że od początku narzędziami szantażu zastosowanego wobec Benedykta stała się jego matka i on sam. Okupacyjna miłość Jadwigi i niemieckiego urzędnika Maxa Bayera, powiązanie ich z niewyjaśnionym nigdy mordem, dokonanym przez hitlerowców na polskiej rodzinie i ukrywanych przez nią Żydach, mogły stanowić pretekst do osadzenia matki Maksymiliana w obozie pracy przymusowej oraz pozbawienia jej praw rodzicielskich. Do tego zaś Benedykt za żadną cenę nie chciał dopuścić. Po wyjściu ze stalinowskiego więzienia napisał kilka zdań do przybranego syna:
Nie wiem, co zeznawałem, przymuszony męczarniami. Tłukli moją głową o ścianę, obili nerki, połamali kości. Zamknęli w piwnicy, pozbawili jedzenia i snu. Grozili, że zaaresztują Twoją mamę, a Ciebie oddadzą do sierocińca. Ale opierałem się im, póki mogłem. Jeśli komuś zaszkodziłem, nie było to świadome, i z serca przepraszam. Chciałbym, żebyś to wiedział. Może kiedyś ta wiedza Ci się przyda.
Wertując akta bezpieki, Maksymilian Petrycy wreszcie pojął, co się zdarzyło na początku osiemdziesiątego drugiego roku, gdy w kilka tygodni po aresztowaniu został niespodziewanie zwolniony z więzienia. Oto Benedykt, załamany podniesionymi przeciw synowi zarzutami natury kryminalnej, perspektywą kary wieloletniego więzienia i pozostawienia bez środków do życia jego żony z czwórką małych dzieci, sam skontaktował się z funkcjonariuszem SB i zaproponował mu swoje usługi. Rzecz była wyreżyserowana – aresztowanie Maksymiliana od początku tylko temu miało służyć. W tamtym okresie jednak żaden z nich nie mógł tego wiedzieć. Dopiero lektura raportów Lucjana Pawlickiego, oficera prowadzącego jego ojca, uzmysłowiła Maksymilianowi całą misterną intrygę, w której nieświadomie odegrał rolę wyznaczoną mu przez SB. Gdy o tym wszystkim myślał, serce pękało mu z żalu i wściekłości. Zrozumiał zachowanie Benedykta Petrycego w ostatnich latach życia – zgorzkniałego, zamkniętego w sobie starca, któremu nieludzki system odebrał resztki szacunku do samego siebie.
– Gdyby dało się to zło jakoś naprawić. Ale boję się, że już nie zdążę – miał powiedzieć Benedykt do Michaliny de Merteuil, z którą spotkał się krótko przed śmiercią. Przed najbliższymi milczał aż do końca, nie chcąc ich obciążać swoim poczuciem winy.
Te właśnie słowa sprawiły, że Maksymilian Petrycy powstrzymał hrabinę, gdy zamierzała wrzucić w ogień esbeckie teczki.
– Proszę mi wierzyć, znałem swojego tatę. Nie to miał na myśli, kiedy mówił o naprawieniu zła, które uczynił.
– Cóż więc miał na myśli? Proszę mi powiedzieć! Co on by zrobił? – dopytywała się z gniewem.
– Myślę że to samo, co zrobiła pani, kiedy się z nim spotkała tamtej jesieni po pięćdziesięciu latach – powiedział cicho Maksymilian.
Widząc jej łzy, nie dokończył. Był jednak pewien, że tylko jedno słowo może rozpocząć proces naprawiania zła. Krótkie i proste, ale jakże trudne do wypowiedzenia słowo „przepraszam”. W aktach widniały nazwiska osób skrzywdzonych donosami jego ojca. Tym ludziom należała się prawda i – o ile to możliwe – zadośćuczynienie.
– On rzeczywiście nie zdążył, więc teraz w jego imieniu muszę to zrobić ja – powiedział do Michaliny na zakończenie długiej i bardzo dla obu stron wyczerpującej rozmowy.
Pierwsza żona Benedykta nie była do końca przekonana, nie kryła też emocji. Sama w pokątny sposób weszła w posiadanie tych dokumentów tylko po to, by je zniszczyć. Widząc jednak determinację Maksymiliana i uznając, że ma on prawo na swój sposób bronić pamięci człowieka, którego nazwisko nosił, w końcu oddała mu papiery. Pomogła nawet zakupić u bukinistów nad Sekwaną kilka roczników starych czasopism, między którymi przy odrobinie sprytu można było w sposób niebudzący podejrzeń przemycić teczki przez granicę.
– Życzę powodzenia – rzuciła na pożegnanie, wzdychając przy tym teatralnie. – I niech pan nie zapomni o naszej umowie!
Umowa dotyczyła Dominiki Niewiadomskiej, prawniczki, która pośredniczyła w handlu trefnym towarem między francuską hrabiną a Lucjanem Pawlickim, byłym pracownikiem Służby Bezpieczeństwa z Krakowa. Maksymilian miał wymazać młodą kobietę z pamięci oraz notesu i przemilczeć jej udział w przedsięwzięciu, Michalina zaś – w razie kłopotów – wziąć całą winę na siebie.
Tak się rozstali, by – jak wskazywały wszelkie znaki na niebie i ziemi – już nigdy więcej się nie spotkać. Następnego dnia Petrycy bez przeszkód przekroczył granicę, a jego bagaż nie był nawet kontrolowany.
W czasie wielu godzin jazdy, oglądając mijane krajobrazy, smugi świateł, a potem już tylko czerń za oknem, miał okazję przemyśleć sobie wiele rzeczy. Coraz wyraźniej docierało do jego świadomości, jak podle został wykorzystany przez tajną policję w roli narzędzia do zniewolenia człowieka, którego kochał i szanował. Dopiero teraz uzmysłowił sobie ogrom zła, z którego wcześniej – nawet jako działacz opozycji – nie zdawał sobie w pełni sprawy.
„Wszyscy byliśmy sterowani” – myślał z goryczą, słuchając chrapania współpasażera na sąsiednim siedzeniu. – „Manipulowano nami jak kukiełkami w teatrze lalek!”
Czuł, że nie wolno mu tego wszystkiego zachować dla siebie. Tak działał ten system, przez kilka dekad w ten właśnie sposób rządząca klika – pod kuratelą obcego mocarstwa – sprawowała w Polsce niepodzielną władzę. A zatem dokumenty, do których dotarł Maksymilian, to nie była prywatna sprawa pomiędzy jego ojcem a kilkorgiem solidarnościowych działaczy. To był jeden z mikroskopijnych trybików, za pomocą których potężnej machinie „imperium zła” udawało się trzymać naród w zniewoleniu.
Nawet nie wiedział, że zaciska pięści, dopiero ból wbijających się w ciało paznokci sprawił, że wyprostował palce i oparł je o kolana. Zrozumiał, że jest tylko jedna droga, którą może podążyć – ujawnienie prawdy. W tym również szokującego faktu, z którym ciągle jeszcze nie mógł się pogodzić, że zawartość esbeckich archiwów nie została zniszczona, ale stała się przedmiotem handlu, być może nawet na ogromną skalę.
„To zło wcale nie zniknęło, ono szerzy się dalej i dotyka nas wszystkich. Jeśli ktoś nie położy temu kresu, zatruje nas, porazi, i to na długie lata”.
Wysiadł z autokaru nieco chwiejnie, gdyż po wielogodzinnej jeździe w obie strony nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Umysł miał jednak klarowny, a cele jasno wytyczone. Nie spodziewał się tylko, że ich osiągnięcie będzie go aż tak wiele kosztować.
...
Od razu wyczuł, że coś się zmieniło. Marysia uciekała spojrzeniem w bok, nie szukała bliskości. Po powitaniu szybko uwolniła się z jego objęć. Wtedy jeszcze nie zwrócił na to uwagi, zbyt był zajęty tym, co miał jej do powiedzenia. Później wielokrotnie analizował w myślach te pierwsze chwile po przyjeździe z Paryża i zastanawiał się, co zrobił źle. Nie potrafił jednak znaleźć odpowiedzi.
Wysłuchała go, siedząc na łóżku, zawinięta w koc, niewidzącym spojrzeniem wpatrzona w okno. Od kiedy zaszła w ciążę, sporo czasu spędzała w tej pozycji, tak jakby wśród natłoku domowych i zawodowych obowiązków potrzebowała samotności do oswojenia się z nową sytuacją. Może gromadziła siły, by sprostać kolejnemu wyzwaniu, przed którym stanęła? Później, gdy już stało się najgorsze i normalna rozmowa przestała być możliwa, wyrzucał sobie, że nigdy jej o to nie zapytał.
– Co chcesz z tym wszystkim zrobić? – odezwała się dopiero, kiedy skończył.
– Upublicznić – wypalił bez zastanowienia. – Ludziom należy się prawda!
– Ludziom?
– No społeczeństwu. Wszystkim.
– I myślisz, że ich to tak bardzo zainteresuje?
– Myślę, że tak – powiedział z przekonaniem. – Ulat rzucał swoje oskarżenia w eter, każdy mógł tego słuchać. Niech teraz każdy posłucha, jak do tego wszystkiego doszło!
– I nie przeszkadza ci, że znowu będą rozgrzebywać historię naszej rodziny? Komentować, spekulować, oceniać? – w jej głosie zabrzmiały niepokojące nuty, ale nie zmieniła pozycji i nie oderwała wzroku od okna, choć nie było za nim nic, poza łysymi jeszcze gałęziami drzew.
– Spekulować? – zdziwił się Maksymilian. – Teraz jest pole do spekulacji! Chcę o tym wszystkim opowiedzieć właśnie po to, żeby ludzie poznali prawdę. Niech każdy ma możliwość dokonania oceny we własnym sumieniu.
– A nasze dzieci? Nie wystarczy ci to, przez co już musiały przejść? – Wreszcie odwróciła głowę i spojrzała wprost na niego. W jej oczach wyczytał gniew, mimo że ciągle doskonale nad sobą panowała.
– Nasze dzieci… – Nagle poczuł się bezradny. To był argument poniżej pasa. – One zrozumieją. Może przez chwilę będzie to bolesne, ale potem… Zrozumieją na pewno, że tak było lepiej. Dla wszystkich!
– Nie dla wszystkich, tylko dla ciebie – wycedziła lodowato. – Znowu się będzie mówić o panu Petrycym. Wszystko jedno, źle czy dobrze, byle się mówiło! Czy nie o to ci chodzi?
Była niesprawiedliwa. Doktor skurczył się, jakby dostał niespodziewanie cios w żołądek.
– Jak możesz tak myśleć? – wyszeptał tylko. – Przecież mnie znasz.
– Nie wiem już, czy cię znam – powiedziała, uciekając znów spojrzeniem w bok. – Zmieniłeś się, Maksymilianie. Kiedy Jasiek mówił, że polityka zmienia ludzi, nie chciałam mu wierzyć. Ale teraz sama zaczynam mieć wątpliwości.
– Zrozum, ja muszę to wszystko naprawić! – Niespodziewanie dla samego siebie znalazł się tuż obok niej. Objął ją ramieniem i spróbował odwrócić do siebie, ale wyczuł opór. – Zdarzyły się okropne rzeczy, a ja o niczym nie miałem pojęcia! Przez co on musiał przejść! Ile wycierpiał w samotności. Gdybym tylko wiedział…
– Ale nie wiedziałeś! – Poruszyła się gwałtownie, zrzucając jego rękę. – I nie możesz już nic zmienić!
– Masz rację – powiedział cicho. – Ale mogę przynajmniej przeprosić ludzi, których skrzywdził.
– Przeprosić? Za co? Że byliśmy ślepi, że nie potrafiliśmy kojarzyć faktów?
– Kochanie…
– Co, kochanie?! Czy to my ponosimy odpowiedzialność za jego wybory?!
Bezradność na chwilę pozbawiła go mowy. Ona tymczasem ciągnęła ze wzburzeniem:
– Myślisz, że mnie jest z tym łatwo?! Kochałam go jak ojca!
Zaczęła płakać, ale Maksymilian, chwilę wcześniej odepchnięty, nie śmiał już jej przytulić. Siedział z opuszczonymi bezwładnie rękami i zastanawiał się, co teraz powiedzieć. Bo jedno wiedział na pewno – i tak, bez względu na przebieg tej rozmowy, zrobi to, co uważa za słuszne.
– Znałaś go prawie tak dobrze jak ja – odezwał się wreszcie, gdy po raz ostatni pociągnęła nosem i otarła oczy. – Sama widziałaś, jak ciężko było mu żyć z tym brzemieniem, pamiętasz tamte lata, ostatnie przed jego śmiercią.
Ledwo zauważalnie skinęła głową.
– Więc chyba rozumiesz, że muszę tych ludzi przeprosić. W jego imieniu. On na pewno tego by sobie życzył.
– Przeprosić w jego imieniu? – Zmarszczyła brwi. – Przecież to niemożliwe! Nie da się przeprosić za coś, co uczynił inny człowiek. Nie da się przeprosić za kogoś! Nawet jeśli się wie, że on żałował.
Miała rację. Doktor nie musiał się długo zastanawiać, by jej to przyznać. Ale mógł zrobić co innego, coś, do czego miał moralne prawo.
– Jeśli nie przeprosić, to przynajmniej zadośćuczynić. To jeden z warunków odpuszczenia – powiedział w natchnieniu.
– Zadośćuczynić? – Znowu nie zrozumiała jego intencji. – Jak? Wypłacisz im odszkodowanie?
– No nie wiem – zawahał się Maksymilian. – Jeśli sytuacja będzie tego wymagała…
Długo patrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Ty naprawdę zamierzasz to zrobić! – Pokręciła głową. – Chcesz z tym wyjść do ludzi i wystawić się na lincz.
– Ale jaki lincz, Marysiu? Kochanie, trochę jednak przesadzasz.
Wzruszyła ramionami.
– Lincz czy infamia, jakie to ma znaczenie? To nie będzie, jak twierdzisz, bolesne tylko przez chwilę. To się będzie za nami ciągnęło przez lata! Zrujnujesz nasze życie i życie naszych dzieci. Wykończysz nas psychicznie i finansowo. Czy tego chcesz?
– Przecież dobrze wiesz, że nie! – krzyknął, nie panując już nad sobą. Gdy w autokarze planował swoje następne posunięcia, nie przewidział aż takiego oporu z jej strony. Nie chciała czy nie potrafiła go zrozumieć? A może to on nie rozumiał wszystkiego, skoro nie mógł pojąć jej punktu widzenia? – Wiesz, że kocham was najmocniej na świecie i nigdy nie zrobiłbym wam krzywdy! Ale są sprawy ważniejsze. Zrozum. Ważniejsze niż miłość i rodzina!
– Benedykt tak nie uważał.
– I zapłacił za to straszliwą cenę!
Przez chwilę milczeli, każde pogrążone we własnych myślach.
– I jak niby zamierzasz to zrobić? – zapytała wreszcie.
– Uzgodniliśmy z Joanną… – zaczął, ale nie dane mu było dokończyć.
– Uzgodniliśmy?! Z Joanną?! – Marysia poderwała się z łóżka wyjątkowo sprężyście jak na piąty miesiąc ciąży. Oczy zapłonęły jej wściekłością. – To ja już nie mam nic do powiedzenia?!
– Ależ oczywiście, że masz!
Zorientował się poniewczasie, że wymieniając imię dziennikarki, popełnił fatalny błąd.
– Od dwudziestu czterech lat noszę twoje nazwisko! I nasze dzieci też je noszą! A ty z jakąś cizią ot tak decydujesz o naszym losie?! I dopiero potem mówisz o tym wszystkim mnie?!
Krzyczała, stojąc przed nim z kocem nadal narzuconym na ramiona, trzęsąc się ze wzburzenia. Brzuch podskakiwał przy każdym jej słowie. Wiedział, że nie powinna się aż tak denerwować, szczególnie po zabiegu amniopunkcji, który przeszła kilka dni wcześniej. Ale nie potrafił jej uspokoić.
– Wybacz – powiedział tylko, pochylając głowę, na którą sypały się gromy. – Ale w tej sprawie ja po prostu nie mogę postąpić inaczej.