Kolorowe szkiełka - Mirosława Kareta  - ebook + książka

Kolorowe szkiełka ebook

Mirosława Kareta

4,4

Opis

Czy odważysz się zmienić swoje życie w jednej chwili?

Nie bój się iść za głosem serca

Nic nie było w stanie zepsuć dobrego humoru Marty. Ani nieudana randka, ani jeszcze bardziej nieudana wizyta u matki. Nawet zimna listopadowa mżawka i ciemne ulice nie mogły wpłynąć na jej samopoczucie. Postanowiła, że nie da się nostalgii! Poradzi sobie. Kto, jeśli nie ona? Przecież jest dorosła, mądra i... całkiem zadowolona z życia.

Szukając klucza do drzwi, Marta zauważa przeziębionego chłopca bawiącego się samotnie na podwórku. Adrian z zachwytem wpatruje się w niesioną przez nią paczkę z pączkami. Ciastka miały oczywiście przedłużyć świetny nastrój, bo idealnie pasowały do jej wizji wieczoru spędzonego z książką i herbatą imbirową… Ale od tej chwili wszystko się zmieniło.

Kolorowe szkiełka to wzruszająca historia o odwadze i determinacji. O tym, że czasem warto postawić wszystko na jedną kartę, mimo że decyzja wydaje się pochopna i szalona. Ale jedynie słuszna. Tak przynajmniej myśli Marta, nie wiedząc jeszcze, że jej dawne wygodne życie już nigdy nie będzie takie samo.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (24 oceny)
11
11
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

"– Z ży­ciem jest tak samo jak z wi­tra­żem – filozo­fo­wał ra­do­śnie, za­do­wo­lo­ny, że wresz­cie ma pu­blicz­ność wo­dzą­cą pil­nie dwie­ma pa­ra­mi oczu za każ­dym ru­chem jego rąk. – Każda chwi­la to takie ko­lo­ro­we szkieł­ko. Zie­lo­ne, czer­wo­ne, żółte, nie­bie­skie albo czar­ne… Sama w sobie nic nie zna­czy, ot, tro­chę wra­żeń, emo­cji… Ale wszyst­kie razem, zło­żo­ne w jedną ca­łość, na­bie­ra­ją sensu i two­rzą obraz… Każdy czło­wiek two­rzy obraz swo­je­go życia z ta­kich krót­kich, ko­lo­ro­wych chwil… Skła­da je w jakąś ca­łość… Tylko od niego za­le­ży, jaki bę­dzie osta­tecz­ny kształt! – koń­czył, kil­ko­ma szyb­ki­mi ru­cha­mi zmie­nia­jąc cał­ko­wi­cie kom­po­zy­cję na ­drew­nia­nym stole." Pewnego dnia Marta wracając do domu z pączkami zauważa siedzącego zmarzniętego chłopca. To spotkanie wiele zmieni w jej życiu. Adrian stanie się kim więcej dla kobiety. Dzięki niemu Marta pozna Panią Jadzię. Książka ukazuje wiele wartości. Pokazuje jak wiele konsekwencji nie...
10
Kiwon23

Nie oderwiesz się od lektury

W życiu spotykamy różnych ludzi,mamy najdziwniejsze sytacje i nie zawsze są dla nas komfortowe.Nie ma przypadkow. Coś jest po coś.Tak samo było z Martą. Warto przebrnąć przez te zawirowania miłosne i nie tylko bohaterki ,aby zrozumieć znaczenia tych wszystkich zdarzeń.Miło spędzony czas.
00
Betibeti10

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2020© Mirosława Kareta-Gala, 2020Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-PieculewiczRedakcja: Agnieszka ZielińskaKorekta: Katarzyna OnderkaProjekt okładki: Zuzanna WeremiukZdjęcia na okładce: © artjazz /Depositphotos, © MikhailPopov /Depositphotos, © Ivenks /DepositphotosSkład: Lucyna SterczewskaPostaci i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne.Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osóblub zdarzeń jest przypadkowe i niezamierzone.ePub e-ISBN: 978-83-277-2582-0Mobi e-ISBN: 978-83-277-2583-7MANDOul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 www.wydawnictwomando.plDZIAŁ HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected] i oprawa: POZKAL • InowrocławPublikację wydrukowano na papierze Ecco book cream 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.

Spis rozdziałów

SPOTKANIA

O MALUCHACH

POKOCHAĆ

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

XIX

XX

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

XIX

XX

XXI

XXII

XXIII

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

XIX

XX

XXI

Spotkania

I

Pączków było sześć – dwa z różą, dwa z kremem waniliowym i dwa z masą czekoladową.

Owinięta w biały papier paczuszka kołysała się zawadiacko w rytm kroków Marty. Od strony Wisły snuły się listopadowe mgły, przyćmiewając żółte światło latarni i rozmazując kontury obdartych z liści drzew oraz obłażących z tynku kamienic. Po chodniku przemknęła czasem jakaś samotna postać, otulona szarym tumanem jak wilgotną peleryną.

Ale Marta nie dawała się jesieni, brzydkiej pogodzie ani nostalgii. Od lat starała się, by czynniki zewnętrzne – taka na przykład szaruga – nie miały wpływu na stan jej ducha. Jeśli nawet przejściowo w jej sercu panowała jesień, Marta dbała, by była to jesień złota i purpurowa, wysycona barwami, słodka i jeszcze trochę rozleniwiona od letnich upałów. Tak się chciała czuć, taką aurę wokół siebie roztaczała i tak też wyglądała: jak dojrzały i smakowity owoc – wysoka, rumiana, brązowooka, z gęstą falą ciemnych włosów spływających na ramiona. Włosów skręconych teraz mocno od wilgoci, gdyż czapki, jak zwykle, nie wzięła.

Poświstując pod nosem The Entertainer Scotta Joplina, maszerowała przez ciemną i zimną ulicę. Nawet nieudana randka w Galerii Kazimierz, poprzedzona jeszcze bardziej nieudaną wizytą w domu rodzicielskim, nie była w stanie zepsuć jej humoru. Osłaniając się bezskutecznie kolorowym parasolem przed wszędobylską mgłą przechodzącą w mżawkę i ściskając pod szyją kołnierz trochę przyciasnego płaszcza, snuła plany na wieczór.

Wróci do swojego przytulnego mieszkanka w śmierdzącej kotami, starej kamienicy. Zrobi sobie gorącej herbaty z imbirem, umości się pod kocem w wiklinowym fotelu, weźmie z półki jedną ze swoich niezawodnych powieści na chandrę i czytając ją, zje sobie pączka. Może nawet dwa. Resztę zostawi na jutro, na poniedziałkowy poranek, który z całą pewnością nie będzie radośniejszy od niedzielnego popołudnia oraz wieczoru…

Skręciła w Starowiślną i już po chwili dotarła do mrocznej gęstwiny krzaków porastających podwórko. Takich skrawków zieleni nie było tu wiele – może dwa lub trzy wśród zwartej zabudowy ulicy, dającej z jednej strony widok na kościół Mariacki, z drugiej zaś zakończonej mostem Powstańców Śląskich, prowadzącym przez Wisłę do Podgórza. Marta mieszkała w dawnej willi, po wojnie przeznaczonej na mieszkania kwaterunkowe, położonej w dawnym ogrodzie, który z biegiem lat zamienił się w zapuszczone, brudne podwórko. Zawsze o tej porze – a o innej raczej nie wracała do domu – czuła się tu nieswojo. Wmawiała sobie, że to centrum miasta, że przecznicę dalej mieści się komisariat policji i że dzisiejszy Kazimierz w niczym już nie przypomina zaniedbanej i niebezpiecznej dzielnicy Krakowa sprzed trzydziestu lat. Mimo całego tego racjonalnego rozumowania na zarośnięty skrawek ziemi przed domem wkraczała na ugiętych nogach, w każdej chwili gotowa do ucieczki, a bramę otwierała, spoglądając za siebie, by sprawdzić, czy ktoś się za nią nie czai.

Tym razem jednak nawet nie zdążyła wyciągnąć klucza z torebki, gdy gdzieś z boku rozległo się donośne kichnięcie. Marta podskoczyła w miejscu, upuściła paczkę z pączkami i odruchowo zasłoniła się parasolem, zakończonym długim, ostrym szpikulcem. Jednocześnie próbowała przeniknąć wzrokiem mrok. Mgła, godna filmu Hitchcocka, nie ułatwiała jej zadania. Okna w kamienicy były całkiem ciemne lub zasłonięte grubymi kotarami, trochę światła rzucały jedynie latarnie ze Starowiślnej.

– Kto tam jest?! – zawołała w stronę trzepaka i śmietników ustawionych za zasłoną krzaków. Odpowiedziało jej tylko głośne smarknięcie.

Trzęsącymi się rękami wyjęła klucze i spróbowała szybko otworzyć bramę, za którą poczułaby się bezpieczniej. Ponieważ jednak przez cały czas zerkała do tyłu, nie mogła trafić do dziurki od klucza. Tymczasem krzaki zaszeleściły, zakołysały się na wszystkie strony, po czym – gdy Marcie serce podeszło już do gardła – z chaszczy wychynęła niewielka postać.

– To ja – rozległ się schrypnięty, zakatarzony głos, którego można by się było przestraszyć, gdyby nie mikry rozmiar jego właściciela. Przed Martą stał chłopczyk może sześcioletni, w ­którym rozpoznała sąsiada z parteru.

– Ufff… – Aż stęknęła z ulgi. – Ale mi stracha napędziłeś, mały!

Podniosła z ziemi swoje pączki i zdecydowanie wsadziła klucz do zamka.

– Co ci do głowy strzeliło chować się w krzakach po nocy? – zagadnęła.

– Ja się nie chowam, tylko czekam. Co tam masz? – zainteresował się pakunkiem. Mówił przez nos tak niewyraźnie, że musiała się starać, żeby go zrozumieć. – Ciastka? Daj jedno…

– Ha! Chciałbyś – burknęła, otwierając ciężkie drzwi i stając w progu. – Wracaj do domu, bo się tu zaziębisz! Już zresztą jesteś zaziębiony! No, wchodzisz czy nie?

– Kiedy i tak nie mam klucza do domu – powiedział dzieciak przez zatkany nos, wzruszając ramionami i odwracając się na pięcie. – Wolę zaczekać na trzepaku, aż mama wróci…

– No to cześć! – powiedziała Marta lekko, wkraczając w ciemne, trochę stęchłe wnętrze korytarza. Nikt jej już nie odpowiedział. Mały zniknął w gęstwinie bezlistnych gałęzi.

Jesienna aura i snujące się po ulicy smuteczki, pomimo wszystkich mechanizmów obronnych, jakie Marta od lat w sobie kształtowała, zdołały jednak w jakiś sposób przeniknąć do jej serca. Wchodząc na piętro i stając przy drzwiach, które skrywały przed światem jej bezpieczną przystań oraz wszystkie zaplanowane na wieczór przyjemności, nagle poczuła się fatalnie. Zniknął gdzieś optymizm, który umiejętnie podsycała w sobie przez całą drogę z galerii do domu. Myśli jej wróciły na wilgotne i zimne podwórko, do tego odzianego w lekką kurteczkę dzieciaka. „Co smarkacz robi o tej porze – dwie godziny po dobranocce – na ulicy?! Kto zostawia dziecko samo tak późno i w taką pogodę? Czy jego matka w ogóle nie ma wyobraźni?”

Z westchnieniem wsadziła klucze z powrotem do torebki, odstawiła do kąta swój wielki, przypominający rajskiego ptaka parasol i ściskając w dłoni pakunek z pączkami, ruszyła z powrotem na dół.

– Mały? – powiedziała cicho, próbując przeniknąć wzrokiem mroczną gęstwinę podwórka. – Mały, jesteś tu?

– Huhuhuhuuuu! – zawołało coś głosem puszczyka, a Marta znowu podskoczyła ze strachu. Przedarła się przez mokre badyle, które na wiosnę stroiły się w soczyste, pachnące kiście bzu, i stanęła przed trzepakiem. Chłopca ani śladu.

– Hej! Gdzie jesteś?

Ktoś bardzo blisko pociągnął nosem. Marta podniosła głowę i wtedy go zobaczyła. Dzieciak wisiał na górnej poprzeczce trzepaka, zaczepiony tylko nogami, z rękoma skrzyżowanymi na piersi i zamkniętymi oczami.

– O matko… – jęknęła. – Co ty tam robisz? Uważaj, bo spadniesz!

– Jestem nietoperzem – odpowiedział chłopiec, odmykając jedno oko i lekko się rozhuśtując. – Dzisiaj będę tak spał!

– Chyba zwariowałeś! – Marta się zdenerwowała. Na wszelki wypadek porzuciła swoje pączki i złapała smarkacza za ramiona. – No, złaź już, tylko ostrożnie, bo ciężki jesteś i jakby co, to cię nie utrzymam…

– Chciałem być sową, ale nie znalazłem żadnej dziupli – oświadczył mały. – Więc będę nietoperzem. Nie schodzę, będę tu dzisiaj spał.

– Słuchaj, przestań się wygłupiać, jest późno i twoja mama pewnie się niepokoi! – Marta się zniecierpliwiła. Zaczynały ją już boleć wyciągnięte do góry ręce. Gimnastyka nigdy nie była jej ulubionym zajęciem. – Chodź, odprowadzę cię do domu.

– W domu nie ma nikogo – poinformował ją chłopiec, wymykając się z jej uścisku. – Jak mama wróci, to mnie tu znajdzie.

– Przecież ty nie jesteś nietoperzem! Jak zaśniesz, spadniesz i skręcisz sobie kark! – zawołała Marta w rozpaczy, po czym dodała w jakimś dziwnym natchnieniu: – A poza tym nietoperze śpią w dzień, a w nocy latają i polują! Więc złaź, to ci pozwolę upolować pączka!

Na te słowa chłopiec zwinnie jak małpka odplątał nogi z trzepaka, zawisł na rękach i wreszcie z dużej wysokości zeskoczył na ziemię. Stanął przed nią w wyczekującej pozycji.

– Dobra – powiedziała z ulgą Marta. Jej zaplanowany milutki wieczór z książką i ciastkami znowu nabrał realnych kształtów. – Chodź, sprawdzimy, czy twoja mama nie czeka czasem w domu.

– Pączek! – powiedział chłopiec, nie ruszając się z miejsca i ­wyciągając przed siebie wyprężoną dłoń.

– Co proszę?

– Pączek! – powtórzył, wskazując ruchem brody białą paczuszkę leżącą przy trzepaku. – Powiedziałaś, że dasz mi pączka!

– Czekaj, czekaj! – zawołała Marta, chwytając cenny pakunek i przytulając go do piersi. – Przecież nie będziesz jadł tutaj, na polu, i to brudnymi łapami!

– Czemu nie?! – Mały skrzywił się płaczliwie, ale nie cofnął ręki. – Jestem głodny, nie jadłem dziś kolacji!

– Chodź, pójdziemy do ciebie do domu i tam dostaniesz ­pączka! – zarządziła Marta.

– Nawet jak nikogo nie będzie? – upewnił się, skręcając w ­stronę bramy.

– Nawet.

Pięć minut dzwonienia, a potem dobijania się do drewnianych, pomalowanych olejną farbą drzwi nie przyniosło żadnego rezultatu. Mały stał w tym czasie cierpliwie pod ścianą, pożerając wzrokiem pakunek z pączkami. Kiedy Marta ruszyła wreszcie do drzwi sąsiadów, żeby się dowiedzieć czegoś na temat jego matki, odezwał się:

– Pani Jadzi też nie ma w domu. Pojechała wczoraj do szpitala, bo sikała krwią.

Marta przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa, trawiąc podaną informację. Z powodu zatkanego nosa mówił tak niewyraźnie, że nie była pewna, czy dobrze zrozumiała. Wreszcie ocknęła się z osłupienia i zadała pierwsze pytanie, jakie przyszło jej do głowy:

– A ty skąd o tym wiesz?!

– Słyszałem, jak pani Kwiatkowska mówiła do jednej pani w warzywniaku. Tam teraz sprzedaje ten Józek z wąsami, syn pani Jadzi. Znaczy się nie prawdziwy syn, tylko przywra… wywra… wybrany!

– Przybrany. – Marta spojrzała uważnie na dziecko dysponujące tak rozległą wiedzą na temat sąsiadów, których twarze ona ledwo kojarzyła. Owszem, znała Józka z wąsami. Właśnie z jego powodu omijała warzywniak szerokim łukiem, gdyż podając jej kiszoną kapustę, kilo ziemniaków i pęczek koperku, zawsze zdążył obdarzyć ją taką porcją lepkich spojrzeń i uśmiechów, że zwykle odechciewało jej się potem jeść. Stopień jego pokrewieństwa z właścicielką budki, panią Jadzią, był jej jednak nieznany i obojętny.

– A co tam robiłeś, w tym warzywniaku? – dopytywała, ruszając schodami na piętro z zamiarem odnalezienia w kamienicy jakichś ludzi.

– Poszedłem do pani Jadzi – objaśnił chłopczyk grzecznie, nie spuszczając głodnego wzroku z torby z pączkami. – Ona daje mi czasem drożdżówkę… Ale wczoraj jej nie było, tylko ten Józek. Od niego nigdy nic nie dostałem, chytrus jeden! Pani Jadzia jest w szpitalu, bo si…

– Dobra, dobra, wiem już! – przerwała mu Marta, która miała żywą wyobraźnię i nie znosiła naturalistycznych opisów, szczególnie kiedy dotyczyły fizjologii. – Zaraz zapytam innych sąsiadów, co się dzieje z twoją mamą…

– Nie tu! – zawołał chłopczyk, ale było już za późno. Marta zadzwoniła właśnie do drzwi z nazwiskiem Kwiatkowska.

– Kto tam?! – Prawie natychmiast odezwał się ostry głos, tak jakby jego właścicielka już od pewnego czasu stała na czatach przy wizjerze.

– Eeee… Marta Michalik… Chciałam się dowiedzieć czegoś o rodzicach tego chłopca, bo biega sam po podwórku o tej porze, a w mieszkaniu nikogo nie ma…

– Chwila! – Ostry głos zamilkł, ale dało się słyszeć zgrzytanie i chrobotanie licznych zamków oraz zasuw. Wreszcie z przejmującym skrzypieniem drzwi nieco się uchyliły i w szparze ukazał się gruby łańcuch oraz zawieszone nad nim w ciemności czujne czarne oko.

Oko zlustrowało ich uważnie, po czym znowu włączył się pełen antypatii głos:

– Aha! To pani!

Marta przełknęła ślinę. Ona również nie pałała miłością do sąsiadki, której skarga – jak Marta w głębi ducha podejrzewała – była przyczyną policyjnego nalotu na jej urodzinową imprezę w zeszłym roku.

– Ehm… Dobry wieczór – powiedziała, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność za drzwiami. – Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze, ale zaniepokoiłam się o to dziecko…

– Dziecko? Dziecko?! – uniosła się gniewem starsza kobieta. – To jest… to jest… Że go jeszcze matce nie odebrali, to jest cud boski! Szwenda się toto całymi dniami, a okazuje się, że po nocy również! To skandal! Z tym trzeba zrobić porządek!

Kwiatkowska pieniła się za drzwiami. Marta czuła, że robi jej się niedobrze, a wizja miłego i spokojnego wieczoru rozpływa się w niebyt.

– Chodź, chodź już stąd! – szepnął mały, ciągnąc ją za rękaw w stronę schodów. – Nie słuchaj jej!

Marta jednak, skoro już udało się jej odnaleźć żywego ducha w tej wymarłej kamienicy, postanowiła się czegoś o chłopcu dowiedzieć.

– Nie wie pani, gdzie może być jego matka?

– Gdzie?! A pod mostem pewnie, naćpana albo pijana! – wrzasnęła sąsiadka, skrzypiąc drzwiami i podzwaniając łańcuchem. – I dobrze, bo jak jest w domu, to co się tu wyprawia! Bezeceństwa! Pijatyki, bijatyki i rozpusta! I zawsze wiedzą, kiedy się uciszyć, jak policja przyjeżdża… W zmowie są, pani, w zmowie z policją, jedna banda!

– Chodź już! – krzyknęło dziecko cienkim, złamanym chrypą głosikiem. Chwyciło Martę za rękę i zaczęło odciągać ją od ­uchylonych drzwi. – Chodź już, nie słuchaj jej!

– No dobrze, dobrze… Ale co ja mam z nim zrobić? Gdzie go odprowadzić? – Marta cofała się w stronę schodów, ciągnięta przez dzieciaka. Powiedziała to bardziej do siebie niż do zasłoniętej drzwiami kobiety, ale pani Kwiatkowska uznała za stosowne odpowiedzieć na pytanie:

– Na policję niech go pani odda! Niech się oni martwią! Niech wiedzą, co to za jedna tutaj mieszka! – Jej ostry głos niósł się po korytarzu nawet, kiedy Marta była już z małym na dole. – Zawsze mówiłam pani Jadzi, żeby go na policję oddała! Kto to widział, takie rzeczy ukrywać! Chronić ją jeszcze, lafiryndę!

Dopiero na podwórku, w wilgotnym wieczornym powietrzu, Marta zdołała trochę ochłonąć. Nawet nie zauważyła, kiedy mały wyciągnął ją na zewnątrz. Spojrzała w dół na drobną figurkę i zauważyła, że twarz dziecka jest cała mokra. Może to zresztą była tylko mżawka. Mgła zaczęła się skraplać i zamieniła się w drobny, lodowaty deszcz.

– No i co robimy? – zapytała bezradnie, czując w piersi dziwny skurcz. Kucnęła przy chłopcu i wzięła go za rękę.

– Miałaś dać mi pączka! – oświadczył, wycierając oczy i nos rękawem. A więc jednak płakał, mały twardziel. – Widzisz już, że nikogo nie ma w domu. Daj mi pączka, zjem tutaj!

– Nie, tu nie będziesz jadł. To niekulturalnie i niehigienicznie – pouczyła go Marta, podejmując jednocześnie decyzję. – Pójdziemy do mnie, zrobię nam ciepłej herbaty i zjemy sobie pączki razem. A wcześniej umyjemy ręce. Zgoda?

Mały przez chwilę mierzył ją uważnym spojrzeniem.

– Ale nie oddasz mnie na policję? – dopytał nieufnie, cofając się o krok i chowając za siebie obie ręce. Broda mu się trochę trzęsła.

– No coś ty! – zawołała, siląc się na uśmiech. – Oni są tak zajęci łapaniem groźnych bandytów, że na pewno nie mają czasu na zajmowanie się małym chłopcem, który w dodatku nic złego nie zrobił! Nie, nie będziemy policji zawracać głowy! Zostawimy tylko twojej mamie kartkę w drzwiach, że jesteś u mnie, i ­pójdziemy sobie na pączki. Mieszkam pod piątką…

– Wiem. – Dzieciak pociągnął nosem, w którym obficie zabulgotało. Marta przymknęła na chwilę oczy, głęboko odetchnęła, po czym sięgnęła do torebki i wyjęła paczkę chusteczek higienicznych. Po wykonaniu niezbędnych czynności, z rękami pełnymi zużytej ligniny, odruchowo zerknęła w kierunku kamienicy. Pani Kwiatkowska, wychylona z otwartego okna niczym stary relief na odrapanym murze, lustrowała ich wścibskim spojrzeniem. Marta przez chwilę miała ochotę pokazać jej środkowy palec, jednak się opanowała.

– Idziemy stąd! – zarządziła, chwytając swój przybrudzony i wymiętoszony pakunek z pączkami. – Jestem głodna jak wilk! Czas na kolację…

Urwała, gdy tylko odwróciła się w stronę chłopca, żeby wziąć go za rękę. Mały stał z zadartą głową, rozczapierzonymi palcami naciągał skórę przy oczach oraz kąciki warg w paskudnym grymasie, a okazały jęzor – wystawiony w stronę okna na piętrze – zwisał mu aż na brodę.

– Stara czarownica! – wychrypiał, gdy tylko udało mu się przywrócić twarz do normalnego stanu. Być może sąsiadka nie zdążyła już usłyszeć tych słów, gdyż Marta gwałtownie wciągnęła chłopca w czeluść korytarza.

II

Już od dzieciństwa człowiek musi się oswoić z naturalnym stanem rzeczy, że bliscy mają wobec niego przeróżne oczekiwania, którym – chcąc mieć w życiu choć trochę świętego spokoju – powinien w jakimś stopniu uczynić zadość. Z biegiem czasu odkrywa jednak inną prawdę: że choćby i chciał, nie da rady dogodzić każdemu.

Jest się, dajmy na to, kobietą trzydziestoletnią, pełną energii, życiowej pasji i dobrej woli. Rodzice z niecierpliwością wyglądają ślubu – bo to już najwyższa pora! – i rozrastającej się w szybkim tempie gromadki wnucząt, która – w rozsądnych granicach – wypełni im czas i umili starość. Narzeczony oczekuje macierzyńskiej cierpliwości i czułości, połączonej z namiętnością dwudziestolatki oraz jędrnym, żeby nie powiedzieć: kościstym, ciałem podlotka. Pracodawca wymaga ustabilizowanego życia prywatnego, a więc posiadania dzieci w wieku przynajmniej gimnazjalnym – żeby nie trzeba było z nimi zostawać w domu w razie choroby – lub też całkowitego wyrzeczenia się aspiracji w tej dziedzinie, i to po wieczne czasy. Przyjaciele, w zależności od tego, jak potoczyły się ich losy, oczekują, że będzie się z nimi wysiadywać w knajpach do drugiej w nocy lub też jeździć na wakacje do gospodarstw agroturystycznych, żeby wieczorami pilnować ich dzieci, podczas gdy oni wreszcie będą mogli poszaleć. Sąsiedzi uznają, że w tym wieku powinno się spędzać wolny czas przed telewizorem i chodzić spać z kurami, a organizowanie imprez na trzydzieści osób z głośną muzyką i dużą ilością alkoholu jest już taką aberracją, że trzeba o tym szybko zameldować policji. Ksiądz zaś podsumowuje trzydziestoletnie zmagania człowieka ze światem stwierdzeniem, że zabrakło w nich chrześcijańskiego spojrzenia oraz celu i że trzeba takowy szybko odnaleźć.

Marta dzielnie stawiała opór wszystkim tym oczekiwaniom, a z czasem nauczyła się je po prostu ignorować. W dzieciństwie była dziewczynką bardzo grzeczną i bardzo posłuszną, do tego stopnia, że – jak stwierdziła w okresie dojrzewania – wyrobiła już w tej dziedzinie normę na całe życie. Postanowiła być sobą i żyć po swojemu, nie przejmując się tym, co myślą inni, i dogadzając głównie sobie. Cel ten realizowała w pocie czoła, dzień po dniu od piętnastu lat.

Gdyby miała teraz sporządzić listę swoich sukcesów i porażek, długość obu kolumn byłaby zapewne wyrównana. Po jednej stronie zapisałaby niewątpliwe osiągnięcia: była niezależna finansowo, odporna na żądania bliskich i dalekich natrętów, w miarę zadowolona z własnego życia i dobrze się czuła w swoim towarzystwie. Owszem, jak każdy człowiek, potrzebowała innych – rodziny, przyjaciół, a także mężczyzny – jednak wyznawała zasadę, że nie należy tych więzi utrzymywać za wszelką cenę. Asertywność i wierność sobie samej wymagały ofiar – i to często ofiar w ludziach.

Dlatego po drugiej stronie listy podsumowującej jej życie musiałaby zapisać, że poszukując pracy na własną rękę, bez protekcji i znajomości, zadowoliła się posadą sekretarki w niewielkiej kancelarii prawnej, co – po ukończeniu historii sztuki z wyróżnieniem – nie do końca zaspokajało jej zawodowe aspiracje. Nie mogłaby też przemilczeć faktu, że jej dwa związki rozpadły się na etapie przedmałżeńskim, a trzeci był właśnie na najlepszej drodze w tym samym kierunku. Że grono jej przyjaciół w ciągu ostatnich lat przerzedziło się drastycznie i właściwie od imprezy urodzinowej sprzed roku – która była ostatnią, nieudaną próbą ratowania dawnych znajomości – na stopie czysto towarzyskiej nie spotyka się już z nikim. Że jej ojciec, po wyjeździe do Stanów, nie odezwał się do niej i nie dał znaku życia od ośmiu lat. Oraz że matka kontaktuje się z nią bez przerwy, głównie po to, żeby się dowiedzieć, kiedy Marta wreszcie uporządkuje swoje życie. Jeśli nawet powstrzymywała się od zadawania niedyskretnych pytań przez telefon – a dzwoniła każdego dnia – folgowała sobie w czasie cotygodniowych rodzinnych obiadów. „No i co z tym Adamem? Poznamy go wreszcie? Będzie coś z tego?” – pytała ją zaraz w progu, a Marta miała w takich sytuacjach ochotę odwrócić się na pięcie i bez słowa odmaszerować. Kiedy jednak jakiś czas temu zrealizowała swój zamiar, rodzicielka dostała ataku histerii, o czym po cichu poinformował Martę Jakub, były wojskowy i – po rozwodzie rodziców – nowy życiowy partner jej matki. Poprosił Martę grzecznie, żeby nie była takim potworem, jeśli już nie przez wzgląd na Halinkę, to przynajmniej na niego. A że umiał być szarmancki i Marta dosyć go lubiła (zaś w głębi serca wcale nie była potworem), postanowiła znosić wścibskie pytania i niedelikatność mamy z zaciśniętymi zębami i traktować niedzielne wizyty w rodzinnym domu jako zło konieczne. Przynajmniej dostawała za to wszystko przepyszny trzydaniowy obiad.

Adam był jej trzecim podejściem w poszukiwaniach towarzysza życia. Pierwszy chłopak – Michał – zabrał jej najlepsze lata końca szkoły średniej i studiów, po czym porzucił ją na ostatnim roku dla dużo starszej od siebie, ale za to dobrze już ustawionej w świecie naukowym asystentki na wydziale konserwacji i restauracji dzieł sztuki. Z tego, co Marta wiedziała na ich temat od wspólnych znajomych, prócz zajęć ze studentami na uczelni prowadzili też razem sklep z antykami. Podobno byli szczęśliwi, dzieci nie mieli.

Nauczona tym bolesnym doświadczeniem, swój drugi związek zakończyła sama i to dość szybko: gdy tylko spostrzegła, że na wierność partnera raczej nie ma co liczyć. Marta miała w domu wielkie lustro w złoconych ramach, a w sobie dużą dozę samokrytycyzmu. Kiedy zauważyła, że trzymanie diety w celu poprawienia image’u ma fatalny wpływ na jej nastrój, a jej chłopak, Przemek, bez specjalnych starań ze swej strony przyciąga gorące spojrzenia innych kobiet – i nie pozostaje na nie obojętny! – postanowiła skrócić cierpienia sobie, a być może także i jemu. Zerwała z nim niespodziewanie któregoś pięknego wieczoru, gdy wyszli wspólnie z pracy, gdzie – jej zdaniem – jedna z klientek podczas przeglądania dokumentów zbyt ostentacyjnie prezentowała swoje długie nogi oraz dobrze wyeksponowany dekolt.

– Jesteś zazdrosna! – oświadczył Przemek, patrząc na nią takim wzrokiem, jakby to odkrycie sprawiło mu ogromną frajdę.

Nawet nie udawał, że zerwanie było dla niego wielkim ciosem. Nie tylko nie zmarniał i nie chował się przed Martą po kątach, ale przeciwnie, zaczął ją traktować z wielką rewerencją, a nawet specjalnie szukał w pracy jej towarzystwa. A że nie stronił od flirtów z żadną spódnicą w zasięgu wzroku, Marta odbierała to zachowanie jako kpiny ze swojej osoby. Bardzo szybko zgasiła więc w sercu resztkę gorących uczuć, jakie do niego żywiła, oraz ostatnią iskierkę nadziei, że może uda się jeszcze tę miłość uratować. Bezczelne spojrzenia byłego chłopaka męczyły ją do tego stopnia, że postanowiła po cichu zająć się poszukiwaniem innej pracy. Niestety z powodu kryzysu jej widoki na znalezienie czegoś ciekawego były marne. W końcu jednak zdołała się na Przemka uodpornić, gdyż zaczęła się spotykać z Adamem.

Dziwny był to związek i powoli dochodziła do wniosku, że nie miał szans na przetrwanie. Każde z nich prowadziło własne ustabilizowane życie, z którego nie miało najmniejszej ochoty rezygnować. Nawet umówienie się na randkę okazywało się niekiedy sporym problemem logistycznym. Marta – choć prawie zawsze wyrabiała nadgodziny – zasadniczo pracowała w dzień, Adam zaś – lekarz ze specjalizacją z chirurgii ogólnej i medycyny ratunkowej – większą część tygodnia spędzał w szpitalu oraz na nocnych dyżurach w pogotowiu. Jeśli nie miał właśnie jednego z nich, akurat go odsypiał.

Gdyby jeszcze przynajmniej ożywiał ich relacje ogień prawdziwej namiętności, gdyby chociaż trochę iskrzyło! Może wtedy uznałaby, że jest o co walczyć. Tymczasem Adam, od kiedy poznali się na weselu jej najlepszej przyjaciółki z liceum i zaczęli się ­spotykać, nie wyszedł poza granice oficjalnej grzeczności.

Mając dotąd do czynienia z facetami, z którymi równie namiętnie się kochała, jak i kłóciła, nie wiedziała, jak się odnaleźć w tej zupełnie dla niej nowej sytuacji. W ciągu kilku miesięcy znajomości Adam niczym jej nie zaskoczył – ani nawet nie próbował tego zrobić. Aby go ośmielić, dała mu klucze do swojego mieszkania, które przyjął z lekkim zdziwieniem. Parę razy z nich potem skorzystał, nie naruszając jednak przy tym ani dystansu, ani zasad poprawności. Właściwie nie miała mu nic do zarzucenia – poza tym, że był sztywny, a momentami nudny jak flaki z olejem.

Niedzielna randka w Galerii Kazimierz okazała się kolejnym niewypałem, głównie dlatego, że każde z nich oczekiwało po tym spotkaniu czegoś innego. Adam, który spał od piątej rano do dwunastej w południe i od śniadania złożonego z kawy oraz suchej bagietki nie miał nic w ustach, był bardzo drażliwy, węszył wokół i ciągnął ją w stronę każdej napotkanej restauracji. Marta, obżarta domowym obiadem u mamy tak, że ledwo się mogła ruszać, zamierzała odbyć krótką i raczej hobbystyczną rundkę po sklepach odzieżowych, a następnie obejrzeć jedną z ­najnowszych ­amerykańskich superprodukcji.

Skończyło się na tym, że najpierw ona wynudziła się przez trzy kwadranse w knajpie, grzebiąc bez entuzjazmu w misce z sałatką, śledząc los steku na talerzu Adama i obmyślając dla siebie nową dietę od nowego roku, potem zaś on dzielnie próbował dotrzymać jej towarzystwa w kinie (i prawie mu się udało, gdyż zasnął dopiero w czasie finału). Następnie wypili kawę i się rozstali, bo Adam musiał już jechać do pogotowia, Marta zaś przed pójściem do domu postanowiła zapełnić jakoś pustkę w sercu i kupiła w ekskluzywnej kawiarni ostatnie sześć pączków, choć były dwa razy droższe i z całą pewnością nie tak smaczne jak te z cukierni na Starowiślnej.

Teraz obserwowała w niemym podziwie, jak mały rozprawia się z jej ciastkami na chandrę. Mimo że przezornie pokroiła je na połówki, w krótkim czasie pożarł trzy całe pączki, po czym sięgnął po kolejnego, z czekoladą.

– Ty, uważaj, bo pękniesz! – ostrzegła go Marta, która też bardzo lubiła pączki z nadzieniem czekoladowym. Zajęta jednak parzeniem herbaty nie miała szans w wyścigu przy stole.

– Nie pęknę – wymamrotał z pełnymi ustami. – Nie miałem dzisiaj obiadu…

Marcie serce się ścisnęło i jakoś straciła ochotę na ciastka.

– Jak myślisz, gdzie może być twoja mama? – zapytała delikatnie, siadając przy chłopcu z dzbankiem herbaty i dwoma kubkami.

– Nie wiem. Gdzieś z Tomkiem – odpowiedział, nie ­przerywając jedzenia.

– A kto to jest Tomek? – drążyła podstępnie, dla niepoznaki zajmując się nalewaniem herbaty do kubków.

– Wujek – poinformował ją chłopczyk, sięgając po swój ­kubek. – Gorąca, dolej mi zimnej wody!

– No dobrze, ale powiedz mi coś więcej o tym wujku… Jak się nazywa, co robi…

– Handluje – mruknął mały, wzruszając ramionami. Posłodził herbatę czterema łyżeczkami cukru, mieszał długo i pedantycznie sprawdzał, czy wszystkie kryształki już się rozpuściły. Wreszcie pociągnął wielki łyk, a następnie wypluł całą zawartość ust na stół, opryskując resztki pączków i bluzkę pochylonej nad nim Marty.

– Co ty robisz! – krzyknęła, zrywając się na nogi i łapiąc za ścierkę.

– Bueeeee! – Skrzywił się, wycierając energicznie usta i język brudnym rękawem dresu. – To piecze! Fuj! To nie jest herbata!

– A właśnie że herbata, tylko imbirowa! – Marta osuszyła drewniany blat, a następnie pośpiesznie zdjęła bluzkę, by zająć się wywabianiem brązowych plam z cieniutkiej bawełny. Z ­doświadczenia wiedziała, że jej szanse są bardzo marne.

Mały tymczasem z wielkim zainteresowaniem przypatrywał się jej sylwetce, przyodzianej w biustonosz i skąpy podkoszulek.

– No i co się tak gapisz?! – zapytała zirytowana, zapierając bluzkę w zlewie. – Widzisz, coś narobił? Plamy z herbaty nie schodzą! Taka ładna bluzka! Mogę ją już wyrzucić do kosza!

Zrezygnowanym gestem cisnęła łaszek do zmywaka i oparła rękę o biodro. Chłopiec podszedł do niej i stanął na palcach, ­zerkając na swoje dzieło zniszczenia. Minę miał skruszoną.

– Czemu chcesz ją wyrzucić?

– Bo jest cała zaplamiona! Będzie teraz biała w brązowe łaty!

– A nie lubisz brązowego? – zapytał pokornie.

– A co to ma do rzeczy! – sarknęła Marta, ciągle jeszcze bardzo zła. Zjadł jej kolację i zniszczył najlepszą bluzkę. Tyle dostała w nagrodę za swoje dobre serce. – Lubię brązowy, ale nie wtedy, gdy to są plamy z herbaty!

Mały nic na to nie odpowiedział, podumał przez chwilę, po czym znienacka sięgnął po parujący dzbanek. Posłał Marcie najniewinniejsze w świecie spojrzenie i zanim zdążyła zareagować, wylał całą zawartość do zlewu.

– Co robisz?! Zwariowałeś?! – wrzasnęła Marta, wyrywając mu z ręki prawie całkiem opróżnione naczynie. Jej biała wyjściowa bluzeczka, a raczej to, co z niej zostało, nurzało się teraz w brązowej zupie upstrzonej czarnymi smugami fusów i żółtymi kawałkami imbiru.

– Sama mówiłaś, że już ją możesz wyrzucić… Więc pomyślałem, że możesz mieć brązową bluzkę, skoro biała ci się nie podoba…

Marta przez chwilę patrzyła na dzieciaka szeroko otwartymi oczami. Potem w zadumie przeniosła wzrok do zlewu. Pomysł właściwie nie był głupi. Skoro bluzka była i tak stracona, można było z nią trochę poeksperymentować.

– Aleś wymyślił – mruknęła, choć w głębi ducha była zainteresowana, co z tego wyniknie. Kolor na pewno nie będzie jednolity. Powstaną smugi w różnych odcieniach brązu…

Pougniatała trochę materiał w herbacie, ale zaraz wyjęła ręce z gorącego naparu i sięgnęła po cytrynę. Nie mogła sobie pozwolić na to, żeby straszyć jutro w pracy czarnymi paznokciami. Przemek nigdy by jej tego nie przepuścił, miałby temat do kpin na następne lata.

Mały w tym czasie wrócił do stołu i kończył nieśpiesznie czwartego pączka, nie spuszczając z Marty wzroku. Oczka miał lekko skośne, jak jakiś chochlik, tęczówki zielone, z żółtymi cętkami w środku. Coś się tam czaiło, w tych oczach, coś, czego Marta nie mogła rozszyfrować. Nie ulegało wątpliwości, że ten dzieciak myślał, i to intensywnie. Był inteligentny i… czy to możliwe, że on się z niej śmiał?!

– Słuchaj, najwyższa pora iść spać – zarządziła, żeby przerwać wreszcie tę wymianę spojrzeń i sprowadzić wszystko z powrotem do relacji dziecko–dorosły. – Dzieci w twoim wieku nie powinny tak długo biegać! Wiesz przecież, że rośnie się we śnie… Jeśli chcesz być kiedyś duży…

– Mogę cię nazywać Pączek? – zapytał nagle, ignorując jej uwagi dotyczące spania.

– Co proszę?! – Marta wytrzeszczyła na niego oczy znad zlewu.

– Pączek. Bo jesteś taka duża i okrągła – wytłumaczył. – I słodka.

Stała i patrzyła na niego w milczeniu. Na chwilę odebrało jej mowę.

– Na mamę mówię Kicia – kontynuował tymczasem malec. – Babcia też tak zawsze mówiła. Bo chodzi swoimi drogami i drapie jak kot…

– Babcia? – ożywiła się nagle Marta. – Masz tu babcię?

– Nie. To co, mogę mówić do ciebie Pączek?

– A mów sobie, jak ci się podoba! – mruknęła Marta, urażona słowami „duża i okrągła” usłyszanymi z ust jakiegoś brzdąca. – Tylko powiedz, gdzie mieszka twoja babcia!

– Mieszkała w Chyżnem, ale już nie mieszka.

– A gdzie mieszka teraz?

– Nigdzie. Po prostu… nie ma jej – odpowiedział chłopiec, spuszczając wzrok na stół.

– Jak to „nie ma”? Co, umarła?!

Kiwnął tylko głową, nic nie mówiąc. Marta zauważyła, że broda znowu mu się trzęsie.

– Och… Słuchaj, przykro mi… Nie chciałam cię zasmucić…

Pociągnął nosem, a w całej kuchni rozległo się głośne bulgotanie.

– Masz tu chusteczki – powiedziała Marta. – Wytrzyj nos, a ja sprawdzę, czy twoja mama wróciła już do domu. Jeśli nie, to… to będziesz dziś u mnie spał.

Narzuciła płaszcz i zbiegła na parter. Zadzwoniła i zapukała kilka razy, bez większej nadziei, że ktoś jej otworzy. Kartka, którą wetknęła w rozklekotane drzwi, leżała teraz wprawdzie na wycieraczce, ale mogło się zdarzyć, że wypadła sama. Marta zatknęła ją ponownie i poszła na górę.

– Nie wróciła – oświadczyła, wkraczając znowu do kuchni. Mały był zajęty wycieraniem nosa. Na stole piętrzył się już stos zużytych chusteczek, a sądząc po odgłosach, do końca operacji było jeszcze daleko.

– Daj mi to. Dmuchaj – zakomenderowała, przejmując inicjatywę. – Powiedz, twoja mama często nie wraca na noc do domu?

– Ehe – odpowiedział jej głuchy głos zza warstwy chusteczek.

– I co wtedy robisz?

– Nic. Idę do pani Jadzi.

– Ach tak. A dziś pani Jadzi nie było! – Marta wreszcie zaczęła pojmować sytuację.

– Ehe. Pojechała do szpitala, bo si… eee, sama wiesz co.

– Słuchaj, szkoda czasu na gadanie. Umyj się szybko, łazienka jest tu, dam ci ręcznik, szczoteczkę do zębów i mój podkoszulek do spania.

Popchnęła dzieciaka w stronę łazienki, zastanawiając się jednocześnie, co z nim zrobić rano, jeśli matka-Kicia nadal się nie zjawi. Pani Jadzia pracowała na miejscu, mogła malca brać ze sobą do warzywniaka, ale Marta musiała przecież lecieć do biura…

Przygotowała chłopcu legowisko na sofie w pokoju. Zapaliła w kącie nocną lampkę i osłoniła ją abażurem z serwetki, żeby światło mu nie przeszkadzało, ale też żeby się nie przestraszył, gdyby się zbudził nagle w środku nocy. Potem uświadomiła sobie, że dzieciak, który wychowuje się na podwórku i chce spać jak nietoperz, wisząc na trzepaku, raczej nie miewa nocnych koszmarów. Zgasiła lampkę. Zastanowiła się przez chwilę, po czym zapaliła ją znowu.

Chłopiec przez ponad kwadrans lał na siebie gorącą wodę z prysznica, potem drugie tyle pucował swoje mleczne ząbki oraz szczerbę po górnej jedynce, wreszcie – gdy Marta zaczynała już tracić cierpliwość – wszedł do pokoju świeży, pachnący i przyodziany w jej podkoszulek, który spływał mu do kolan jak nocna koszula.

– Wyglądam jak dziewczyna – powiedział niezadowolony.

– To nic, jedną noc wytrzymasz. Kładź się już! – pocieszyła go, bardzo się śpiesząc do kąpieli i spędzenia choć ułamka tego wieczoru tylko w swoim towarzystwie. Niespodziewanie mały podszedł do niej, wspiął się na palce i – gdy się nachyliła, zainteresowana tym, co ma jej jeszcze do powiedzenia – wycisnął na jej policzku wilgotnego, pachnącego miętową pastą do zębów całusa.

– Dobranoc, Pączku – powiedział ciepło, po czym już bez słowa położył się na sofie i zagrzebał pod kołdrą.

III

– Mamo, zlituj się, ja naprawdę już muszę lecieć! Błagam cię, zrób to dla mnie i przestań wreszcie zadawać pytania!

– Ale jakie dziecko, na miłość boską! Co za dziecko? Skąd u ciebie jakieś dziecko? – Matka była nieustępliwa i wydawało się, że z własnej woli nigdy nie skończy rozmowy.

Od dwóch lat była na wcześniejszej emeryturze i miała mnóstwo wolnego czasu; jednocześnie cieszyła się pełnią sił oraz zdrowia. Tylko ona mogła teraz Marcie pomóc. I oczywiście stawiała bierny opór.

Właściwie skrajną naiwnością było liczyć na to, że obudzona bladym świtem i ogłuszona informacją o obcym dziecku pod opieką córki ot tak po prostu przyjdzie, by ją zastąpić. Nie chodziło nawet o to, że mama wczesnym rankiem nie nadawała się do użytku i potrzebowała co najmniej godziny na tak zwany rozruch. W środku dnia też trzeba się było nieźle nagimnastykować, by skłonić ją do pomocy. Nawet w tak ważnej sprawie jak odebranie w ostatniej chwili biletów do teatru, które inaczej by przepadły, czy też dopilnowanie hydraulika – kiedy w pierwszy dzień po świętach, w porze wychodzenia do pracy, zdarzyła się Marcie awaria toalety. Mama myślała tylko o sobie. Konkretnie o tym, że ma tłuste włosy i nie zdąży ich umyć, a w takim stanie nie może się przecież pokazać na ulicy, a tym bardziej hydraulikowi.

Trudno było więc oczekiwać, że osoba do tego stopnia skupiona na sobie ruszy teraz ochoczo, by przez następne osiem godzin zajmować się kompletnie obcym dzieckiem. No, chyba że zmusi ją do tego ciekawość…

– Dobra. – Marta podjęła decyzję. – Rozłączam się i idę do pracy. On jeszcze śpi, ale masz niewiele czasu, żeby się tu zjawić. Wszystko ci wyjaśnię potem. A jak nie przyjdziesz, będziesz miała na sumieniu i mnie, i dziecko!

Schowała komórkę i z niepokojem zerknęła do pokoju. Spod kołdry wystawał tylko jasny kosmyk, ale dobywający się stamtąd chrapliwy oddech nie pozostawiał wątpliwości, że malec żyje.

– Boże, żeby tylko się nie zbudził, zanim mama przyjdzie! – szepnęła, nabożnie wznosząc oczy do sufitu, po czym delikatnie zamknęła drzwi i galopem ruszyła do biura. Po drodze zarejestrowała, że kartka dla mamy małego nadal tkwi w drzwiach, a więc Kicia wciąż balowała, niepomna swych matczynych obowiązków.

Ciągle jeszcze zgrzytając zębami nad brakiem odpowiedzialności niektórych, Marta wpadła do pracy nieznacznie tylko ­spóźniona. I zaraz się okazało, że Przemek ma dziś zły dzień.

– A, dzień dobry. Stałaś w korku, jak się domyślam! – zawołał od progu, choć doskonale wiedział, że Marta pokonuje swoje trzy przystanki do pracy pieszo. Mogłaby jechać tramwajem, ale z powodu zapchanych autami ulic trwało to często dłużej niż wyprawa na piechotę. Traktowała więc poranny i popołudniowy spacer jako formę gimnastyki i czuła się dzięki temu rozgrzeszona z faktu, że nie chodzi wieczorami na fitness.

– Przepraszam. Coś mnie zatrzymało – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby, siląc się na uprzejmość. Z satysfakcją zauważyła, że Przemek musiał sobie sam zaparzyć kawę. Cóż, przyzwyczaiła ich wszystkich do tego, że zwykle o tej porze już odbiera telefony, nastawia ekspres i kupuje partię drożdżówek w pobliskiej cukierni, podczas gdy oni z cierpiętniczymi minami i powiekami sklejonymi snem dopiero zwlekają się do biura. Chyba po raz pierwszy od lat zdarzyło jej się spóźnić!

– Nie przejmuj się. Dostał opierdol od szefa, bo zawalił odwołanie – szepnęła jej w przejściu Gosia, prawniczka starsza stażem od Przemka, obdarzona nie tylko urodą, ale także kochającym mężem i dwójką dzieci. Jako jedyna potrafiła przed laty odeprzeć ataki uwodziciela. Od tego czasu nie mówiła o nim inaczej niż „Przemol” i bez ogródek komentowała jego wyczyny, nie tyle w ­zawodowej, ile osobistej sferze życia.

Starając się jak najmniej rzucać w oczy, Marta pozbyła się płaszcza i parasola, po czym przemknęła na swoje miejsce w recepcji. Prawie w tej samej chwili szef wystawił głowę przez drzwi i wezwał ją do siebie wymownym ruchem wskazującego palca. Ten także wstał dziś lewą nogą, lecz przynajmniej powstrzymał się od komentarzy na temat spóźnienia. Doceniał widocznie lata jej nienagannej służby.

Dopiero po godzinie gorączkowej krzątaniny udało się Marcie znaleźć wolną chwilę. Wymknęła się do toalety, aby zadzwonić. Mama odebrała natychmiast.

– Dałam mu śniadanie, ale nie chciał jeść – oświadczyła bez wstępów. W jej oczach brak apetytu był najgorszym z przestępstw.

Marta odetchnęła z ulgą. A więc jednak przyszła! W głosie mamy dźwięczała wprawdzie głęboka uraza, ale to nie miało obecnie żadnego znaczenia. Marta wiedziała, jak sobie radzić z fochami rodzicielki. Należało je po prostu przeczekać.

– Wydaje mi się, że jest gorący. I kaszle, jakby chciał wypluć płuca – kontynuowała tymczasem Halina urzędowym tonem. – A teraz kończę, bo zaczęłam mu czytać Winnetou i Greenhorn właśnie walczy z grizzly za pomocą scyzoryka…

– Mamuś, jesteś kochana! – szepnęła Marta, na co usłyszała w odpowiedzi krótkie „Jeszcze pogadamy” i mama się roz-łączyła.

– Winnetou! Nie wierzę, po prostu nie wierzę! – Wracając szybkim krokiem do biurka, aż pokręciła głową, pełna podziwu i wdzięczności. I wtedy zaskoczył ją Przemek.

– O, pardon – powiedział, udając, że tylko przypadkiem zderzyli się na zakręcie korytarza i musiał złapać ją w pasie jedynie po to, aby zachować równowagę. Przy okazji jednak wykonał taneczny półobrót i Marta znalazła się w jego objęciach. – A coś ty dzisiaj taka dziwna? Spóźniłaś się, chodzisz jak burza, gadasz sama do siebie…

– Puszczaj – mruknęła, ze złością odpychając go od siebie. Niby wyzwoliła się już spod jego uroku, a jednak… ciągle czuła przepływ jakichś prądów, kiedy znajdował się zbyt blisko. Ciągle nie był jej tak do końca obojętny.

– …a oczami miotasz pioruny… Coś się stało? – zapytał, uważnie się jej przyglądając i nie odsuwając się ani na centymetr.

– Małe perturbacje. Sprawa osobista – odpowiedziała półgębkiem, wymijając go i skręcając na swoje eksponowane miejsce w centrum biura.

– A! Toś mnie zaintrygowała – rzucił i ruszył za nią. – Czy ta osobista sprawa nosi może biały kitel i skalpel w kieszonce na piersi?

Marta ze zdumienia aż przystanęła. Po raz pierwszy zrobił aluzję do Adama. Jak się o nim dowiedział?

– Wszystkie wróble na drzewach już o was ćwierkają. – Zrobił łobuzerską minę, wzruszając ramionami. – Z jednej strony cieszę się, że to chirurg, a nie ginekolog, z drugiej… serce mi krwawi! Czemuś mi to, Marto, zrobiła?!

Marta po raz kolejny przeklęła własną ociężałość umysłową, brak dystansu, poczucia humoru i ciętej riposty na podorędziu, i to zwłaszcza w rozmowie z Przemolem. Siadając z rozmachem na krześle obrotowym, jeszcze raz postanowiła poszukać nowej pracy. On tymczasem wsparł się o róg jej biurka, nachylił poufale i wyszeptał jej do ucha:

– Tylko jedno mnie pociesza w tej beznadziejnej sytuacji: zajęte kobiety są o wiele atrakcyjniejsze od wolnych…

– Sp… adaj – wycedziła przez zęby, spuszczając wzrok na stos leżącej przed nią korespondencji, po czym, zepchnąwszy sprawy osobiste na margines myśli, zajęła się pracą.

Telefon od mamy przerwał jej w porze lunchu.

– Słuchaj, dzieciak zasnął przy czytaniu, ale martwi mnie jego stan. Grzeje jak piecyk i dyszy jak lokomotywa. On ma chyba zapalenie płuc. Trzeba z nim iść do lekarza! – oświadczyła rodzicielka głosem lekko schrypniętym od głośnego czytania i drżącym z emocji. Czyżby się aż tak przejmowała?

– Nie przesadzaj, mamuś – szepnęła Marta, nie chcąc omawiać na głos prywatnych spraw. Po holu ciągle kręcił się ktoś z pracowników biura. – Jest trochę przeziębiony, to wszystko. Jak go matka odbierze, będzie się musiała tym zająć.

– A gdzie ta matka? I skąd on się u ciebie wziął? – Głos mamy zabrzmiał jakby natarczywiej.

– To długa historia, opowiem ci w domu.

– No, to wracaj szybko, bo już się nie mogę doczekać! Masz coś do jedzenia oprócz jajek i ziemniaków? Nie chcę ci grzebać po szafkach, ale jakiś obiad mogłabym zrobić…

– Obawiam się, że nie. Zwykle jadam na mieście.

Zniecierpliwione, wymowne westchnienie zakończyło rozmowę i mama się rozłączyła. Następny telefon, niespełna godzinę później, poderwał Martę na nogi.

– Marta! – wyszeptała Halina głosem słabym z emocji. – To dziecko ma czterdzieści i osiem gorączki! Ono powinno już nie żyć!!!

– Mamo… Co ty mówisz…

– Prawdę! Znalazłam termometr i zmierzyłam mu gorączkę! Czy ty wiesz, przy jakiej temperaturze u człowieka ścina się białko?!

W głosie mamy słychać było nuty paniki. Marta poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.

– Obudził się?!

– Tak, ale leży tylko i dyszy. Nawet kaszleć nie ma siły. Nie chce słuchać Winnetou. Marta, trzeba wezwać pogotowie! Gdzie jest jego matka?!

„Sama chciałabym to wiedzieć” – pomyślała Marta, starając się opanować drżenie rąk. Tego tylko brakowało, żeby obcemu dziecku ścięło się białko akurat u niej w domu!

– Mamo, zaraz tam będę. Zrób mu zimny kompres i nie ­denerwuj się. Już dzwonię po lekarza.

Właściwie wszystkie bieżące sprawy miała załatwione. Następny przypływ zleceń miał nastąpić tuż przed zamknięciem biura. Zerwała się, złapała torebkę i ruszyła w stronę wyjścia. Przy drzwiach, koło wieszaków, wpadła na Przemka, który właśnie wracał z obiadu.

– Dobrze, że jesteś – szepnęła i tym razem to ona złapała jego dłoń. Biuro o tej porze było opustoszałe, a komuś mimo wszystko powinna się odmeldować. Przemol jednak chyba źle ją zrozumiał, bo przez jego przystojną twarz przemknął wyraz zaskoczenia, a ­źrenice nagle się rozszerzyły.

– Słuchaj, muszę wyjść – oświadczyła, patrząc mu głęboko w oczy. – Wytłumacz mnie jakoś przed szefem. To strasznie ważne. Dziecko mam chore!

Po czym mocno i znacząco uścisnęła mu rękę, odwróciła się na pięcie i wybiegła z biura. Dopiero na ulicy parsknęła wariackim śmiechem, przypominając sobie, z jak osłupiałą miną na nią patrzył. Dziecko! Ha, o tym jeszcze wróble nie ćwierkały! Będzie miał nad czym myśleć aż do jutra rana.

Szybko jednak zrozumiała powagę sytuacji. Wyciągnęła komórkę i wybrała numer Adama. O dziwo, odebrał już po pierwszym dzwonku. Jak na lekarza pogotowia przystało, nie zadawał zbędnych pytań.

– Ile ma lat? A na ile wygląda? Okej, w tym wieku tak wysoka gorączka to nic strasznego. Reakcja obronna. Nie denerwuj się, tylko zrób mu zimny okład. Nie ma cię w domu? Dobra, mam przy sobie klucz. Zaraz tam będę, akurat kończę, a karetka jedzie w tamtą stronę. Zaraz go zbadam, nic się nie martw… No, to do zobaczenia!

Bieg przez mokre, zimne ulice zajął Marcie zaledwie kwadrans. Gnana niepokojem, nawet nie rozkładała swego kolorowego parasola, więc kiedy wreszcie dotarła do kamienicy, woda spływała jej z włosów za kołnierz. W dali znikała właśnie karetka pogotowia – Adam był już na miejscu.

– Wszystko będzie dobrze – szepnęła do siebie, otwierając ­ciężkie drzwi bramy. I wtedy serce stanęło jej z przerażenia.

Po klatce schodowej rozniósł się wysoki, mrożący krew w żyłach kobiecy wrzask, w którym Marta jakimś cudem rozpoznała głos własnej matki. Prawie nie oddychając, ruszyła pędem po drewnianych schodach. W biegu złapała jeszcze roziskrzone ciekawością spojrzenie sąsiadki Kwiatkowskiej, która przez szparę w drzwiach wystawiała na korytarz swój długi nos. Marta zignorowała ją, wyminęła blokującą korytarz starą szafę, dopadła do swoich drzwi i drżącymi rękami odemknęła zatrzask. Wbiegła do mieszkania i zamarła na widok rozgrywającej się tam sceny. Do jednej ściany w dużym pokoju tulił się plecami Adam, w zakrwawionym fartuchu, z uniesionymi rękami i miną pełną niekłamanego przerażenia. Pod drugą tkwiła Halina, gotowa do skoku, ściskająca oburącz kuty żelazny świecznik z ostrymi szpikulcami, na których pozostał jeszcze jakiś woskowy ogarek. Machała swą bronią na lewo i prawo, odpędzając Adama i obfitymi kształtami zasłaniając sofę, na której siedział mały. Dzieciak miał oczy wielkie z podniecenia i błyszczące od gorączki.

– Uciekaj, Martuś! Dzwoń po policję! – krzyknęła piskliwie Halina na widok skamieniałej w progu córki.

– Marta! Co to wszystko znaczy? – ryknął w tym samym momencie Adam, opuszczając ręce i odwracając się do niej. Zaprezentował przy tym w całej krasie swój rzeźnicki przyodziewek, zbryzgany posoką od piersi po pas.

– To, że zapomniałeś ściągnąć strój służbowy – mruknęła, sięgając do szafy po jakąś reklamówkę i wskazując mu wymownie ślady krwi na fartuchu. – Przyjechałeś tu prosto z wypadku?

– Uch… – Spojrzał na siebie i wszystko zrozumiał. Lekki rumieniec wypełzł mu na policzki, pokryte już jasnym zarostem po kilkunastogodzinnym dyżurze. – Zszywałem właśnie ofiarę pijackiej wymiany zdań z użyciem butelki, noża kuchennego i taboretu… Tak mnie przestraszyłaś tym telefonem, że wybiegłem i nawet nie zdążyłem się przebrać!

Mama jęknęła głośno, zrozumiawszy sytuację, i opadła na sofę. Spróbowała powachlować się świecznikiem, a kiedy jej się to nie udało, przytuliła go tylko do piersi i ręką otarła pot z czoła.

– Mamo, tak mi przykro, że w tych okolicznościach… – zaczęła Marta. – Proszę, poznaj Adama… To mój osobisty lekarz.

Osobisty lekarz, czerwony aż po czubek wysokiego czoła, właśnie kończył ładować zakrwawiony uniform do plastikowego worka.

– Bardzo panią przepraszam – wykrztusił, ale na wszelki wypadek nie zbliżał się do zasapanej damy, która nadal dzierżyła swą broń. – Jest mi okropnie przykro, ale Marta mnie nie uprzedziła, że w domu będzie ktoś oprócz dziecka, za to prosiła, bym przyjechał jak najprędzej… Naprawdę nie chciałem pani przestraszyć!

– Ależ nic się nie stało, ja… może zareagowałam trochę za ostro… – wykrztusiła niewyraźnie Halina.

– Za ostro? Gdzie tam, to było po prostu czaderskie! – rozległ się nagle schrypnięty głosik i zza jej pleców wyjrzało rozgorączkowane emocjami zielone oko. – Greenhorn przy tobie wysiada, ciociu! Gdybyś chciała, sama rozwaliłabyś nawet trzy grizzly! ­Poczytasz mi jeszcze Winnetou?

IV

Zegar po babci tykał tak głośno, że aż niosło się po małym mieszkaniu. Dziwne, że Marta wcześniej nie zauważyła, ile hałasu robi ten stary mechanizm. Nigdy jej to nie przeszkadzało, nawet w nocy, gdy co godzinę rozlegał się melodyjny dźwięk gongu.

Teraz wokół panowała cisza przerywana tylko echem nieubłaganie mijającego czasu. Wydawało się to Marcie nie do wytrzymania, a jednak nie miała siły, żeby włączyć radio lub telewizor i zagłuszyć czymś swoją samotność. Siedziała przy kuchennym stole i wpatrywała się ponuro w pusty dzbanek do parzenia herbaty oraz baterię lekarstw.

Na środku stołu stało pudełko z antybiotykiem w syropie, gęstą zawiesiną o mdlącym truskawkowym smaku, po której małemu zbierało się na wymioty. Syrop na kaszel, wapno, środek przeciwgorączkowy, jakieś witaminy, lek osłonowy… Wszystko w wydaniu dla najmłodszych, a więc dwa razy droższe od normalnych leków. Wszystko zakupione przez Adama w ekspresowym tempie w aptece na rogu.

– Jedna łyżeczka co osiem godzin. Już po pierwszej dawce powinno mu być lepiej – powiedział urzędowo, a potem, odwracając się w stronę chłopca, dorzucił już innym tonem:

– Zdrowiej szybko, bo szkoda życia na leżenie w łóżku…

– Jesteś lekarzem? – zapytał dzieciak słabym głosem, po czym, nie czekając na odpowiedź, wyrecytował: – Przychodzi baba do lekarza z żabą na głowie. „Co pani jest?” – pyta lekarz. „A, coś mi się do dupy przykleiło” – mówi żaba…

– He, he, dobre, nie słyszałem tego jeszcze – skłamał Adam. – A to znasz? Przychodzi baba do lekarza. „Dawno coś pani u mnie nie było” – mówi lekarz. „A, bo byłam chora” – odpowiada baba…

Potargał małemu czuprynę, uprzejmie, lecz z daleka pożegnał mamę, zajętą w kąciku kuchennym tarciem kartofli, i dopiero za ścianą, w przedpokoju, wziął Martę za rękę i spojrzał na nią z jakimś dziwnym uśmiechem.

– Już wiem, w kogo się wdałaś…

Tym razem to Marta się zaczerwieniła, nie do końca przekonana, czy to był komplement. Ale Adam przygarnął ją jakoś goręcej niż zwykle.

– Wpadnę wieczorem, osłucham go jeszcze raz. I zadzwonię do drzwi…

– Spokojnie – parsknęła Marta. – Wieczorem mamy już tu na pewno nie będzie.

Chciała dodać, że być może nie będzie też i dziecka, ale ugryzła się w język. Jak się okazało, zupełnie słusznie.

Halina wysłuchała całej historii, smażąc placki ziemniaczane. Pokręciła głową z niedowierzaniem i dezaprobatą, ale ze względu na obecność małego w pokoju powstrzymała się od głośnych komentarzy. Marta znowu musiała ją docenić. Nie spodziewała się takiej powściągliwości po swej ciekawskiej – żeby nie powiedzieć: wścibskiej – matce. Halina wydawała się zresztą pozostawać z chłopcem w świetnych stosunkach, a mały dodatkowo podbił jej serce, kiedy zażądał jedzenia i z apetytem pochłonął górę placków. Gdy lekarstwo zaczęło działać i gorączka spadła, jego samopoczucie błyskawicznie się poprawiło.

Zegar po babci wybił dwudziestą drugą i prawie w tej samej chwili rozdzwonił się budzik w komórce Marty. Prawda, nastawiła go kilka godzin temu, żeby nie zapomnieć o podaniu następnej dawki antybiotyku.

– Musisz wypić całą butelkę, choćbyś się nawet świetnie czuł – napomniał małego surowo Adam, kiedy ten po raz pierwszy zaczął kręcić nosem. – Inaczej wszystko na nic, zarazki tylko uodpornią się na lekarstwo i nie będą na nie więcej reagować, gdybyś znowu zachorował.

– Bueee…

– No już, jeden duży łyk i po sprawie! Ciesz się, że to nie czopki! Bo wiesz, mogę ci też przepisać takie lekarstwo, które się wsadza do pupy…

Chłopiec bez słowa przełknął zawiesinę.

Teraz butelka była opróżniona do połowy i stała u Marty na kuchennym stole, podczas gdy chory dzieciak znajdował się piętro niżej, w Bóg wie jakich warunkach, pod opieką matki, która sama wyglądała na ciężko chorą i której brakowało jakiegokolwiek ­poczucia odpowiedzialności.

Marta skrzywiła się na samo wspomnienie popołudniowej sceny, gdy Kicia pięściami zaczęła łomotać do jej drzwi, ochryple domagając się wydania dziecka. Była przeraźliwie chuda, miała czarne cienie pod oczami oraz kolczyki w uszach, nosie i wargach, a długie strąki częściowo ufarbowanych włosów wisiały jej po obu stronach twarzy, nadając jej jeszcze bardziej upiorny wygląd. Ale nawet zaniedbanie i chorobliwie wyostrzone rysy nie zdołały zatrzeć faktu, że musiała to być bardzo ładna dziewczyna. Była młodsza od Marty o dobrych kilka lat.

Nie zdążyły nawet zamienić słowa, zresztą matka chłopca nie patrzyła na Martę, lecz ponad jej ramieniem zaglądała natarczywie do mieszkania. Nie musiała długo szukać. Na dźwięk jej głosu mały zostawił telewizję, przemknął przez korytarz i rzucił się jej na szyję w swoim nowym ubraniu – bluzie i spodniach, które Halina kupiła mu w jednym z okolicznych ciucholandów. Wisiał na szyi kobiety-kościotrupa, a ona ściskała go, chwiejąc się na wszystkie strony. Potem odwróciła się na pięcie i niepewnie zeszła po schodach, ciągle z dyndającym jej na szyi dzieciakiem. I tyle ich Marta widziała – odeszli bez słowa, zajęci tylko sobą, jakby jej tam w ogóle nie było, jakby nie było jej tam od trzech dni!

Złość i uraza urosły Marcie w gardle w wielką gulę, która tkwiła tam przez cały wieczór. I nie było pączków, które by pomogły przepchnąć ten negatywny ładunek w niższe rejony ciała, do żołądka, i pozbyć się go wreszcie naturalną drogą. Marta nie miała nawet ochoty pójść po pączki. Siedziała tylko przy stole, słuchając tykania zegara i zastanawiając się, dlaczego jej przytulne, pilnie strzeżone przed światem mieszkanie nagle straciło cały swój czar. Dlaczego czuła się tak podle? Przecież zawsze w swoich czterech ścianach, za zamkniętymi szczelnie drzwiami, potrafiła radzić sobie z chandrą i spadkami nastroju, przełykać rozczarowania i zawody, odnajdywać w sobie siły do przeżycia następnego dnia, tygodnia, roku.

– Dość tego – mruknęła przez zaciśnięte zęby, zgarnęła lekarstwa do reklamówki, dorzuciła wyprany dresik, kurteczkę i buty małego, po czym dopisawszy coś na kartce papieru, ruszyła na parter.

– Musi mu pani podać lekarstwo – oświadczyła od progu, bez wstępnych uprzejmości. – Tu są napisane godziny. Już teraz jedna łyżeczka tego różowego, a druga jutro rano. I tak co osiem godzin, aż się skończy. Potem koniecznie na kontrolę u lekarza. To ostre zapalenie oskrzeli, z tym nie ma żartów, chyba że pani chce, żeby przeszło w zapalenie płuc i żeby mały wylądował w szpitalu…

Kicia patrzyła na nią przez chwilę swoimi wielkimi jak u sowy, podkrążonymi oczami, przyswajając informacje. Gdzieś z głębi ciemnego mieszkania wynurzyła się sylwetka barczystego faceta z dredami.

„Wujcio Tomek” – pomyślała Marta z przekąsem.

– Wszystko gra, bejbs? – zadudnił, obejmując swoją dziewczynę i obrzucając Martę ciekawskim, ale mało przyjaznym spojrzeniem.

– Tak – mruknęła Kicia, sięgając po kartkę oraz siatkę z ubraniem i lekarstwami. Wyglądała, jakby za chwilę miała upaść. – Adrian jest chory, muszę mu dać jakiś syrop…

Zamykając drzwi, zatrzymała się jeszcze na chwilę, jakby nagle sobie o czymś przypomniała.

– Dzięki – powiedziała, posyłając Marcie zmęczone spojrzenie.

– Nie ma za co – mruknęła Marta i odwróciła się w stronę schodów. Właśnie sobie uświadomiła, że przez trzy dni nawet nie zapytała małego, jak ma na imię.

No tak, w końcu nie zależało jej na tym, żeby go lepiej poznać. Dzieciak jak dzieciak. Zajęła się nim, bo ktoś musiał. Nie mogła zostawić go na ulicy… Ale po co by miała budować z nim jakąś więź? W rozmowie z mamą i Adamem wystarczało „mały”.

Adrian.

Ładnie.

V

Pani Jadzia zmizerniała, policzki jej się trochę zapadły, ale jak dawniej tryskała energią. I nie zamykały jej się usta.

– Słyszałam, słyszałam, pani Marto – wołała już od progu, ponad głowami innych klientek zaopatrujących się u niej w barszcz czerwony i włoszczyznę. – Wspaniale się pani tym chłopaczkiem zajęła, naprawdę, podziwiam. Pochorowała się, kruszyna, słyszałam! No, ale prędzej czy później musiało się tak stać, jak kto tyle po polu biega, wyrozbierany, a tu przecież już listopad, mokro, chłodem wieje… Musiało tak być!

Wokół unosił się dobrze znany zapach warzywniaka – zieleniny, wilgotnych ziemniaków i kiszonych ogórków. Pomiędzy całym tym bogactwem witamin stały jeszcze wiązanki sztucznych kwiatów, doniczki z chryzantemami oraz znicze, pani Jadzia miała bowiem zmysł kupiecki i umiała wykorzystać sezonową koniunkturę. Jakimś sposobem cały ten zaduszkowy kramik nie przygnębiał sprzedawczyni, mimo że – jak wieść niosła – zdiagnozowano u niej guza nerki.

– A jak tam zdrowie, pani Jadziu kochana, lepiej coś? – zapytała jedna z klientek przyciszonym głosem, stosownie pochylając głowę. Widocznie jej myśli biegły podobnym tropem co myśli Marty, do selera i pietruszki dorzuciła bowiem trzy czerwone znicze.

– Czy lepiej? Wszystko w boskich rękach – odparła pani Jadzia głosem jak dzwon, może po to, żeby uniknąć podobnych pytań ze strony innych amatorek warzyw. Z rozmachem ładowała szuflą kartofle do papierowej torby. – Najpierw chemia, potem cięcie, potem znowu chemia i zobaczymy. Ja się w każdym razie jeszcze na tamten świat nie wybieram… Z jedną nerką można żyć.

– Och – odpowiedziała tylko ciekawska paniusia, szybko sięgając po portmonetkę. Inne też migiem zakończyły zakupy, zdobyły się jednak na jakieś niosące otuchę słowa. Marta, ostatnia w kolejce, czuła, jak coś ściska ją za gardło na sam dźwięk słowa „chemia”.

– Pani Marto, jedno słówko. – Właścicielka warzywniaka rzuciła jeszcze w stronę drzwi kontrolne spojrzenie, czy wszystkie interesantki opuściły już sklepik, po czym znienacka wrzasnęła: – Jóóóózek!!! – tak jakby jej pomocnik znajdował się co najmniej na drugim końcu Starowiślnej, a nie na zapleczu.

– Słucham, ciociu? – Wychylił się zza drzwi z rękami pełnymi porów i marchewki. Zajęty był właśnie wiązaniem pęczków włoszczyzny. Martę zdziwiła taka grzeczna forma w ustach tego okropnego typa.

– Zastąp mnie na chwilę, ja muszę zamienić dwa zdania z panią Martą – poleciła ciocia władczym tonem, po czym wywlekła Martę za łokieć na deszczowe podwórko. Po drodze dorzuciła jej do reklamówki szklarniowy ogórek. – Gratis od firmy dla stałych klientów – mruknęła, puszczając oko.

Stanęły w połowie drogi między warzywniakiem a wejściem do kamienicy, pod rozłożystym parasolem Marty, który spokojnie mieścił je obie. Tuż obok przepływał wartko strumyczek deszczówki i nikł w kratce ściekowej.

– Przede wszystkim jestem pani szalenie wdzięczna za zajęcie się Adrianem – zaczęła pani Jadzia. – To było bardzo szlachetne z pani strony, bardzo… ludzkie.

– Ależ ja przecież nic wielkiego nie zrobiłam… – Marta uznała, że grzeczność nakazuje jej zaprotestować.

– Dobra, dobra. – Pani Jadzia przerwała jej gestem i słowem. Wiedziała, że czas to pieniądz i nie należy marnować go na puste frazesy. – Obie wiemy, że to nie jest nic. Ja się tym malcem zainteresowałam, już jak się tu wprowadził, kilka miesięcy temu. I może dzięki temu on jeszcze żyje, bo inaczej pewnie by już dawno umarł z głodu.

Rozejrzały się po podwórku, ale wkoło jednostajnie siąpił deszcz i nie kręciła się żadna niepowołana para uszu.

– Matka ma odloty, wie pani… Raz jest, a raz jej nie ma. Wóda, prochy, takie tam sprawy. Biedna dziewczyna, muszę pani powiedzieć, bo jak jest przytomna, okazuje się całkiem do rzeczy. Szkoda jej. A wszystko przez tego Tomka, żeby go wszyscy święci…! Ja go od dzieciństwa znam. Zawsze to złe ziele było, matkę terroryzował, aż ją do grobu wpędził, a potem sobie dziewuchy zaczął sprowadzać. Ta Ania, bo jej Ania jest, to już chyba czwarta z kolei. I, jak tamte, pójdzie na zmarnowanie. No bo niech pani popatrzy: ledwo się to na nogach trzyma, chude takie, że każdą kostkę widać! A ten sk…, za przeproszeniem, tłusty, wypasiony, żyć nie umierać!

Marta przypomniała sobie podkrążone oczy Kici i zwalistą postać mężczyzny za jej plecami.

– Pani tu jest nowa, pani go jeszcze nie zna. – Właścicielka warzywniaka pokiwała w zamyśleniu głową. – To będzie ta sama historia co z poprzednimi dziewczynami. Jedna przedawkowała, druga cięła się podobno i ledwo ją odratowali, trzecia, najmądrzejsza, sama od niego w porę uciekła. A teraz ta Ania. Próbowałam z nią rozmawiać, wysyłałam ją do matki, do domu, bo ona gdzieś z gór, spod słowackiej granicy pochodzi… ale na nic. A potem ta matka zmarła i jeszcze tu Adriana sprowadzili. Ale tego dzieciaka ja im nie dam zmarnować! – Pani Jadzia na znak swej szczerości huknęła się pięścią w biust. – Póki żyję!

Marta niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. W butach czuła niepokojącą wilgoć. Do czego jej była potrzebna cała ta wiedza?

– I tu jest właśnie pies pogrzebany – oświadczyła obrazowo pani Jadzia. – Ja nie wiem, jak długo jeszcze pożyję.

Marta głęboko zaczerpnęła powietrza. Należało koniecznie coś powiedzieć. Tylko, na miłość boską, co?!

Na szczęście pani Jadzia nie oczekiwała po niej żadnej pociechy i zaraz podjęła przerwany wątek.

– Dość często mnie teraz nie będzie w domu. Wie pani, leczenie i te sprawy… A nawet jak będę, mogę się do niczego nie nadawać. Po chemii tak podobno jest, już mnie w szpitalu uprzedzali… Więc w sklepie zastąpi mnie Józek. Jestem pewna, że sobie poradzi, choć czasem mi ręce opadają, jak patrzę na tę jego pustotę! Tak między nami, to on się uważa za ósmy cud świata…

Pani Jadzia zachichotała, a Marta zdobyła się na grzecznościowy grymas, choć na wspomnienie wypielęgnowanych wąsów Józka i jego uśmiechów dreszcz przebiegł jej po plecach.

– Ale jeśli chodzi o Adriana, na Józka liczyć nie mogę. Mężczyźni, wie pani, kiepsko się nadają na niańki. Pani mi po prostu z nieba spadła!

– Och, ale ja… – Jak Marta miała jej wytłumaczyć, że nadaje się na niańkę mniej więcej w takim samym stopniu co Józek? – Ja pracuję od rana do wieczora. Do niedawna nawet nie wiedziałam, że ten chłopiec mieszka w naszej kamienicy. Nie jestem w stanie się nim zajmować, po prostu nie mam na to czasu! Wtedy musiałam poprosić o pomoc mamę, która dojeżdżała tu z drugiego końca Krakowa. Adrian był chory i jakoś tak wyszło, że nie mogłam go zostawić samego. Ale podjąć się tego na stałe po prostu nie mogę! Chyba mnie pani rozumie?

– Ależ jasne, niech się pani nie denerwuje, pani Marto. Nie o to mi chodzi, tylko… Proszę go po prostu mieć na oku. Żeby go nic złego nie spotkało. W razie czego… Są różne służby, które się zajmują zaniedbanymi dziećmi. Jeśli o to chodzi, zawsze mogę liczyć na Kwiatkowską, ona pierwsza zadzwoni po policję! Tylko chciałam, żeby ten malec miał tu kogoś zaprzyjaźnionego. Wie pani, niedawno stracił babcię. To ona go wychowywała, od kiedy się urodził. Strasznie to przeżył… Gdyby jeszcze teraz i matce coś się stało…

– Jasne. – Marta westchnęła głęboko, patrząc z góry na szpakowaty koczek pani Jadzi. Sąsiadka była od niej dużo niższa, ale Marcie wydało się naraz, że sama kurczy się przy tej starszawej, grubawej, dość zaniedbanej i w dodatku chorej kobiecie. Co jak co, ale serce miała pani Jadzia za troje. – Spróbuję jakoś nad nim czuwać… w miarę możliwości.

– I tylko o to mi chodziło! – Właścicielka warzywniaka klepnęła ją w ramię, a uśmiech miała od ucha do ucha. – Ja też się jeszcze na tamten świat nie wybieram, a jak nie będę w formie, to i Józek się może ostatecznie na coś przydać. Tylko że ja do chłopów zaufania nie mam, zawsze mówię, że jednak co kobieta, to kobieta…

Po czym, z wdziękiem przeskakując kałuże, wróciła do swojej budki, pozostawiając Martę w mokrych butach i w stanie ­wewnętrznego rozedrgania.

VI

Grudzień nadszedł szybko i niezauważalnie. Z nieba lały się strumienie lodowatego deszczu, a gdy wyjątkowo, na krótko, anieli przykręcali kurek, od strony Wisły nadciągał biały, przenikający wszystko chłodem i wilgocią tuman, przed którym kalosze i kolorowy parasol nie stanowiły żadnej osłony. Tak samo ciemno było, gdy Marta wybiegała rano do pracy i gdy z niej wracała. A że pracowała głównie w recepcji – centralnym pomieszczeniu bez okien – bywało, że całymi dniami nie widziała światła dziennego, chyba że akurat wybierała się służbowo na pocztę.

Ratowała się przed jesienną depresją czekoladą i pączkami, starannie omijając wzrokiem stojącą w łazience wagę oraz – dla oszczędności czasu – wyjmując z szafy od razu największe rozmiary odzieży.

Adriana w ciągu miesiąca spotkała tylko raz – zastała go pewnego wieczoru siedzącego za szafą w korytarzu koło swoich drzwi, zasmarkanego i w stanie dziwnie sponiewieranym. Mimo szczegółowej indagacji dzieciak nie udzielił na swój temat żadnych informacji, zażądał tylko pączków, a że te ostatnimi czasy miała zawsze na podorędziu, mogła spełnić jego zachciankę. Zrobiła mu kakao i w milczeniu, ze ściśniętym sercem obserwowała, jak mały pochłania ciastka. Był głodny.

– Nic cię nie boli? – zapytała z pozorną obojętnością, gdyż dziwne przeczucie nie dawało jej spokoju.

– Y-y. – Pokręcił głową, nie przerywając jedzenia.

– A obiad jadłeś?

– Y-y.

– A mama gotuje czasem?

– Yhy.

– Słuchaj, mów pełnymi zdaniami! Tak się nie odpowiada dorosłym!

Spojrzał na nią, wytrzeszczając zielone oczy w takim zdziwieniu, że od razu pojęła, jaką palnęła gafę. Cóż, do niej też tak zawsze mówiono… „Tak się nie odpowiada dorosłym” – słyszała to najczęściej od ojca. Dopiero dużo później zaczęła sobie zadawać pytanie, co tak właściwie uprawnia dorosłych do oczekiwania od dzieci grzecznych odpowiedzi.

– Ja cię przecież grzecznie pytam… – dodała niepewnie, tonem usprawiedliwienia. – I tak w ogóle, uprzejma jestem wobec ciebie…

– Czasem gotuje, Pączku – odpowiedział Adrian, kiedy wreszcie udało mu się przełknąć wielki kawał ciasta.

– E, tego… – Marta poczuła się zbita z pantałyku. – A na przykład dzisiaj czemu nie jadłeś?

– Bo mi Tomek nie dał. Kazał mi spierdalać…

– Ufff! Jakich ty słów używasz!

– To nie ja używam, tylko on! Powiedział: „Spierdalaj stąd i żebym cię tu nie widział”…

– No nie! I co na to twoja mama?!

– Ona… nic. – Mały opuścił wzrok i zaczął palcami obskubywać pączka z lukru. – Nie słyszała tego. Źle się dzisiaj czuje…

Marta spojrzała na niego uważnie. Dopiero teraz zauważyła, że prawy łuk brwiowy chłopca jest zaczerwieniony i jakby zgrubiały. Bezwiednie wyciągnęła rękę i dotknęła stłuczonego miejsca.

– Co ci się stało?

Syknął i się odsunął, łypnął na nią zielonym okiem, a potem wzruszył ramionami.

– Nic.

– Jak to nic, przecież widzę, że jest spuchnięte! Boli cię, prawda?

– Uderzyłem się o parapet.

– Słuchaj, Adrian! Jak się coś takiego znowu zdarzy… Jak on znowu wyrzuci cię z domu albo nie daj Boże uderzy, masz tu do mnie od razu przyjść! Rozumiesz? Do mnie albo do pani Jadzi, natychmiast!

– Ehe. – Mały przez chwilę patrzył na nią z namysłem. – Ładnie wyglądasz, jak jesteś taka czerwona, Pączku.

– Ty, mały… nie zmieniaj tematu!

– Nie zmieniam… Wiesz, on mógł się trochę wkurzyć, bo chciałem pograć na jego lap… lak… laktopie… i wiesz, niechcący wylał mi się sok…

– To nic nie zmienia! – Marta poczuła, że cała się w środku gotuje. – On nie ma prawa cię ruszyć, nie ma prawa cię palcem tknąć…

Przez stare drzwi nagle dobiegły ich ochrypłe wrzaski Kici.

– O, mama mnie szuka. – Adrian poderwał się ze stołka i chwycił z talerza ostatniego pączka. – To cześć, muszę się tele… pele… fortować!

– Czekaj chwilę… Będziesz pamiętał, co mówiłam? – Marta złapała się na tym, że wyciąga za nim rękę, jakby go chciała na siłę zatrzymać. Tam, do licha! Przecież to obcy dzieciak! – Zawsze możesz do mnie przyjść… – dodała wbrew sobie.

– Przyjdę. Dzięks! – rzucił w biegu i już go nie było.

Od tamtego czasu nie pojawił się jednak ani razu, a ponure dni, jeden nużąco podobny do drugiego, mijały szybko jak klatki czarno-białego filmu. Dopiero widok wielkiego nadmuchanego Mikołaja przed wejściem do warzywniaka i migotanie choinkowych lampek nad drzwiami uświadomiły Marcie pewnego dnia, jaka to uroczysta okazja się zbliża. Cóż, trzeba będzie zacisnąć zęby oraz pasa i przygotować się – duchowo, a także finansowo – na świąteczne zakupy.

Była sobota, niebo wciąż zasnuwały ciężkie chmury, a poziom mętnych wód Wisły zbliżał się do stanu alarmowego. Po kolejnej nieudanej próbie dopięcia płaszcza Marta sięgnęła zrezygnowanym ruchem po puchatą zimową kurtkę, w której wyglądała jak bałwan, i ruszyła do galerii. Lista prezentów nie była długa: oprócz Adama, mamy i Jakuba widniało na niej imię koleżanki z pracy, którą wylosowała w dorocznej loterii bożonarodzeniowej, oraz – dopisany w ostatniej chwili i po długim wahaniu – Adrian.

Przecięła Starowiślną, przemykając umiejętnie między pędzącymi z dwóch stron autami oraz tramwajem, i doszła do Halickiej. Mało kto tędy spacerował, więc na chodniku – mimo parkujących samochodów – było dość miejsca, żeby rozłożyć parasol. Starowiślnej w czasie deszczu lepiej było unikać – bezkolizyjne minięcie się dwóch osób graniczyło z cudem; tamtejsze chodniki już od lat służyły nie ludziom, lecz zaparkowanym maszynom.

– Hej! Pączek!

Dopiero na dźwięk swego przezwiska pojęła, że rozlegające się gdzieś u góry okrzyki wznoszone są pod jej adresem. Uniosła nieco parasol oraz wzrok i zlustrowała okolicę. Wołanie dochodziło ze stromego nasypu kolejowego ciągnącego się wzdłuż ulicy. Dopiero po chwili Marta dostrzegła małą postać ześlizgującą się na dół pomiędzy kępami łysych, ociekających wodą krzaków.

– Adrian! A co ty tu robisz?! – wykrzyknęła wzburzona na widok przemoczonej kurteczki malca. Dobrze chociaż, że na nogach miał kalosze.

– Poznałem cię po parasolu – oznajmił z dumą, stając przed nią i prezentując szczerbaty uśmiech. Policzki miał czerwone, a nos lekko fioletowy. Ręka, którą wyciągnął z kieszeni i podstawił jej pod nos, była natomiast niebiesko-biała. – Patrz!

Na jego dłoni leżało kilka żółtawych, pogiętych blaszek. Dopiero po uważnym przyjrzeniu się temu skarbowi Marta zrozumiała, że są to jedno- i dwugroszowe monety, zupełnie jednak ­odkształcone, jakby zmiażdżone…

Spojrzała kolejno na malca, zawartość jego garści oraz na przebiegające kilka metrów nad nimi tory kolejowe. Powoli coś ­zaczynało jej świtać.

– Skąd to masz? – spytała, starając się nad sobą panować, aby go nie przestraszyć. Skutek był jednak odwrotny do zamierzonego. Szybko schował rękę do kieszeni kurtki i cofnął się o krok.

– Nie ukradłem! Co ty myślisz! – krzyknął cienko.

– Czekaj, czekaj… wcale nie myślę, że ukradłeś! Pytam tylko, czemu one są takie… spłaszczone.

– Bo pociąg po nich przejechał! – oświadczył radośnie, a w jego zielonych oczach zapaliły się złote iskierki. – Wszystkie pięć rozjechał na placek! I wszystkie znowu znalazłem!

Chwyciwszy go za rękę, żeby tylko nie umknął jej z powrotem na tory, Marta spróbowała kilka razy głęboko odetchnąć.

– Powiedz, czy ktoś wie, że chodzisz się bawić na nasyp kolejowy? – spytała z takim spokojem, na jaki tylko mogła się zdobyć. Adrian zmarszczył czoło, zastanowił się rzetelnie, a potem ­przecząco pokręcił głową.

– A czy ty wiesz, jakie to niebezpieczne?

Dopiero patrząc mu z bliska prosto w twarz, zorientowała się, że kuca przed nim w kałuży, kurczowo ściskając rękaw jego kurtki.

– Wiesz, co zostaje z dziecka, po którym przejedzie pociąg?!

Wydął wargi i wzruszył ramionami. Przyglądał się jej bardzo uważnie, jakby to jej zachowanie wydawało mu się nienormalne. „Czego ty ode mnie chcesz?” – pytały zielone oczy.

– Adrian… – Marta z trudem pozbierała myśli, po czym nagle podjęła decyzję. – Przede wszystkim musisz zmienić kurtkę, bo ta jest całkiem przemoczona. Powiesz mamie albo… temu… wujkowi… – to słowo nie chciało jej przejść przez usta – że idziesz ze mną na Wawel i wrócimy dopiero wieczorem. Żeby się o ciebie nie martwili. Widzisz, te twoje monety coś mi przypomniały… Nie uwierzysz, ale stare pieniądze wyglądają dokładnie tak samo! Jakby po nich pociąg przejechał…

Kwadrans później opuszczała wraz z małym podwórko kamienicy. Adrian miał na sobie suchą kurtkę, która była jednak tak cienka, że Marta postanowiła w najbliższym sklepie – w ramach mikołajowego prezentu – kupić dzieciakowi ciepły sweter na zimę. Gdzieś w zakamarkach umysłu plątała się jej myśl o gorącej zupie pomidorowej, która i jej dobrze by zrobiła. A potem zamierzała dotrzeć z małym do skarbca i zbrojowni. Miała nadzieję, że w czasie oglądania średniowiecznych mieczy, kusz, monet i biżuterii uda jej się go przekonać, że istnieją lepsze sposoby spędzania wolnego czasu niż zabawa na torach kolejowych.

– Adrian, a ty wiesz w ogóle, kto dawno temu mieszkał na Wawelu? – spytała w ramach wstępu, skręcając w stronę bulwarów i odruchowo biorąc go za rękę. Spacer nad wezbraną Wisłą, nawet w tak ohydną pogodę, był dla małego na pewno atrakcyjniejszy niż zasuwanie na piechotę przez zakorkowane ulice.

– Pewnie – odpowiedział od razu, patrząc na nią z politowaniem ze swej wysokości metr dwadzieścia pięć. – Każdy to wie. Smok wawelski.

VII

W firmie, w której na zaszczytnym stanowisku szefowej sekretariatu Marta pracowała już od siedmiu lat, Boże Narodzenie od zawsze obchodzone było tak jak mikołajki w szkole: aby zacieśnić więzi międzyludzkie, pracownicy co roku obowiązkowo losowali po jednym nazwisku z grona swych kolegów, po czym do standardowej paczki z czekoladą i orzeszkami „od firmy” dołączali wybrańcowi jakiś drobiazg o charakterze osobistym. Sortowaniem wszystkich tych paczuszek i czuwaniem, by właściwy prezent dostał się właściwej osobie, zajmowała się oczywiście Marta – główna i jedyna sekretarka w biurze. Wyjmując ze wspólnego wora i biorąc do ręki niewielkie, opakowane w śliczny papier pudełeczko ze swoim nazwiskiem, nie poczuła jeszcze żadnego niepokoju. Dopiero gdy rozpakowała je podczas firmowej kolacji bożonarodzeniowej, takiej z barszczem, rybą i makowcem, zdębiała. Zamiast spodziewanego drobiazgu leżały przed nią horrendalnie drogie, luksusowe perfumy, w dodatku jej ulubione. Tylko jedna osoba wiedziała, że Marta ma słabość właśnie do tego zapachu. I ta osoba wpatrywała się w nią teraz z drugiego końca stołu, wnikliwie obserwując jej reakcję i ­całkowicie ignorując własną paczkę.

„Czy ja już nigdy się od niego nie uwolnię?!” – pomyślała Marta z rozpaczą, ściągając brwi i kręcąc głową z miną na pokaz zdegustowaną. Najgorszy ze wszystkiego był dołączony do paczuszki mały bilecik z jednym zaledwie słowem: „Pa-miętasz?”.

Przemol, jakby tylko czekał na to spojrzenie, poderwał się i wraz z krzesłem przeniósł na jej stronę stołu.

– Jeśli myślisz, że będę się czuła w jakiś sposób zobowiązana, to się grubo mylisz! – zaczęła Marta bojowo, ale głosem przyciszonym, żeby nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji. – Nie masz na co wyrzucać pieniędzy, to proszę bardzo, przyjmuję je i nawet będę ich używać, ale nie myśl sobie, że to cokolwiek oznacza. Między nami wszystko skończone, dobrze o tym wiesz!

– Ależ Tusia, oczywiście, że wiem – powiedział głosem jak aksamit, obdarzając ją spojrzeniem, w którym paliły się diabelskie ogniki. Użył zdrobnienia, którego nie słyszała, od kiedy ze sobą zerwali. – To tylko dowód mojej całkowicie bezinteresownej ­przyjaźni. Platonicznej, rzec można.

– Taaak? – Marta zmarszczyła brwi i zdusiła rozczarowanie. – A to co ma znaczyć? – Pokazała na liścik.

– Chciałem tylko… Cóż, by pewne chwile na zawsze pozostały w twojej pamięci… – wyszeptał znacząco, kładąc nacisk na słowo „chwile”. Marcie na samo wspomnienie tych chwil zrobiło się gorąco, poczuła więc tym silniejszy gniew.

– Jak to w ogóle możliwe, że mnie wylosowałeś! – zawołała, aby zmienić temat.

– Tusia, Tusia… Jak zwykle do bólu naiwna… Oczywiście, że cię nie wylosowałem. Nawet nie wiesz, ile mnie zachodu kosztowało wydobycie twojego losu od Gosi! Ta kobieta wyjątkowo mnie nie lubi, ale w końcu, w zamian za dwa bilety do filharmonii na sylwestrowy wieczór, uległa…

Marta spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Cóż, nie miałem nadziei, że będę mógł pójść z tobą, więc jakoś specjalnie mi na tych biletach nie zależało. À propos, jak się miewa pan doktor?

– W porządku – odburknęła, pogrążona w myślach.

– A dziecko?

Spojrzała na niego i nagle zupełnie oprzytomniała. Wbrew jej przypuszczeniom Przemek nie poruszył dotąd tematu Adriana. Nie zadawał pytań, przestał ją irytować i narzucać się ze swoim towarzystwem, w ogóle trzymał się od niej na dystans. Aż do teraz. Ale, jak mogła się spodziewać, sprawa niewyjaśniona to sprawa nadal otwarta.

– Jakie dziecko? – zapytała zniecierpliwiona, spoglądając na niego z ukosa.

– Wasze. To, z którym spacerujesz nad Wisłą w sobotnie poranki. Swoją drogą, nie spodziewałem się, że to takie duże dziecko…

– Słuchaj, nie wiem, skąd czerpiesz informacje, ale jeśli od wróbli, to przyjmij do wiadomości, że one mają ptasie móżdżki…

– Nie od wróbli. Widziałem cię w sobotę nad Wisłą. Z dzieckiem.