Bill, bohater galaktyki - Harry Harrison - ebook + książka

Bill, bohater galaktyki ebook

Harry Harrison

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Najzabawniejsza powieść science fiction, jaką kiedykolwiek napisano”. Terry Pratchett.

Paragraf 22 literatury SF, znakomita satyra na militaryzm.

Bill jest prostym chłopakiem mieszkającym na rolniczej planecie Phigerinadon II, położonej na totalnym zadupiu galaktyki. Jego największym życiowym marzeniem jest zostać operatorem mechanicznych roztrząsaczy obornika. Niestety tak się akurat składa, że ludzie prowadzą w tym czasie wojnę z Chingerami, którzy – jak głosi patriotyczna propaganda – są rasą ogromnych i krwiożerczych jaszczurek. Bill, umięśniony i niezbyt rozgarnięty byczek, idealnie nadaje się na żołnierza, więc zostaje podstępem wcielony do cesarskiej armii. Trafia do obozu szkoleniowego Lew Trocki, pod komendę okrutnego sierżanta Kostuchy Dranga, który zamierza pozbawić go wszelkich ludzkich cech i zamienić w maszynę do zabijania…

Niestety wciąż aktualna, pełna absurdalnego humoru i dzikich pomysłów parodia gloryfikujących wojnę książek, takich jak Żołnierze kosmosu Heinleina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 218

Oceny
4,2 (6 ocen)
2
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Memu bra­chowi ser­decz­nemu Bria­nowi W. Aldis­sowi, który dzierży w dłoni sek­stans i wyzna­cza kurs nam wszyst­kim

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Bill w grun­cie rze­czy ni­gdy sobie do końca nie uświa­do­mił, że wszystko zaczęło się od seksu. Gdyby owego ranka słońce nie świe­ciło tak mocno na wypo­le­ro­wa­nym nie­bie Phi­ge­ri­na­donu II i gdyby Bil­lowi nie śmi­gnął śnież­no­biały, barył­ko­waty tyłe­czek kąpią­cej się w stru­mie­niu Ingi-Marii Caly­phy­gii, to zamiast roz­trzą­sać zawiłe pro­blemy róż­nicy płci, przy­ło­żyłby się bar­dziej do pługa i w momen­cie, kiedy na dro­dze roz­brzmiały upojne dźwięki muzyki, znaj­do­wałby się już po dru­giej stro­nie wzgó­rza i nic by nie usły­szał, a jego życie wyglą­da­łoby zupeł­nie, ale to zupeł­nie ina­czej. Tak się jed­nak nie stało, toteż Bill puścił rączki pługa cią­gnię­tego przez robo­muła i zaczął gapić się na drogę.

Widok był zaiste impo­nu­jący. Na czele pochodu szedł robot orkie­stra, wysoki na dwa­na­ście stóp, zna­ko­mi­cie się pre­zen­tu­jący w wiel­kiej futrza­nej cza­pie kry­ją­cej zestaw gło­śni­ków hi-fi. Kro­czył pew­nie na swo­ich zło­tych, podob­nych do kolumn nogach, a jego trzy­dzie­ści ramion rżnęło, szar­pało i naci­skało, co się tylko dało w osza­ła­mia­ją­cej licz­bie instru­men­tów. Wydo­by­wała się z nich dziar­ska woj­skowa muzyka i nawet cham­skie stopy Billa zaczęły się ruszać w drew­nia­nych cho­da­kach, kiedy błysz­czące buty masze­ru­ją­cych za robo­tem żoł­nie­rzy odmie­rzały dono­śnym stu­ko­tem dosko­nale równy rytm. Medale pobrzę­ki­wały na sze­ro­kich pier­siach woja­ków i w sumie był to bez wąt­pie­nia naj­bar­dziej pod­nio­sły widok, jaki można sobie wyobra­zić. Za żoł­nie­rzami masze­ro­wał sier­żant, wspa­niały w swym pół­pan­ce­rzu, galo­nach, meda­lach, baret­kach, przy szpa­dzie i kró­cicy, prze­cięty nie­mal na pół woj­sko­wym pasem. Jego sta­lowy wzrok spo­czął na gapią­cym się zza płotu Billu; wykro­jone jakby z kawałka bla­chy usta wykrzy­wiły się w przy­ja­ciel­skim uśmie­chu, ski­nął nie­znacz­nie głową i mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo. W chwilę póź­niej mały oddział pomasze­ro­wał dalej, a wraz z nim zaku­rzona horda pod­ska­ku­ją­cych, peł­za­ją­cych czy jadą­cych na kół­kach robo­tów pomoc­ni­czych róż­nej maści. Kiedy i one znik­nęły, Bill prze­lazł z tru­dem przez płot i pognał za nimi co sił w nogach. Zazwy­czaj na Phi­ge­ri­na­do­nie II docho­dziło do co naj­wy­żej dwóch inte­re­su­ją­cych wyda­rzeń na każde cztery lata, toteż nie miał zamiaru stra­cić cze­goś, co zapo­wia­dało się jako trze­cie.

Kiedy zady­szany Bill wpadł na rynek, zebrał się tam już spory tłum przy­słu­chu­jący się pory­wa­ją­cemu kon­cer­towi. Robot orkie­stra rzu­cił się naj­pierw w gąszcz pod­nio­słych tak­tów Gwiezd­nych żoł­nie­rzy w niebo rów­nym kro­kiem, wyrą­bał sobie drogę do Rakie­to­wego grzmotu, aż wresz­cie omal się doszczęt­nie nie zde­mo­lo­wał w pogma­twa­nym ryt­mie W pie­kle sape­rzy dziel­nie kopią dziurę. Ostatni akord zaak­cen­to­wał z takim prze­ję­ciem, że jedna z jego nóg wystrze­liła nagle wysoko w powie­trze, ale została zręcz­nie schwy­tana w locie i robot zakoń­czył popis, balan­su­jąc na jed­nej nodze i wybi­ja­jąc takt ode­rwaną koń­czyną. Po fina­ło­wym, roz­ry­wa­ją­cym bębenki forte na bla­chach robot użył ode­rwa­nej koń­czyny jako wska­zówki, kie­ru­jąc uwagę tłumu na prze­ciw­le­głą stronę pla­cyku, gdzie usta­wiono trój­wy­mia­rowy ekran i budkę z napo­jami orzeź­wia­ją­cymi. Żoł­nie­rze znik­nęli już w knaj­pie i pro­mie­niu­jący ser­decz­nym uśmie­chem sier­żant został sam wśród robo­tów.

– A teraz słu­chaj­cie! Napoje na koszt cesa­rza, a tym­cza­sem, żeby wam się nie nudziło, parę kapi­tal­nych, przy­go­do­wych sce­nek z dale­kich kra­jów! – zawo­łał dono­śnym, twar­dym gło­sem.

Tłum skie­ro­wał się w tamtą stronę, Bill oczy­wi­ście także i tylko paru zgorzk­nia­łych, star­sza­wych osob­ni­ków, od wielu lat sku­tecz­nie uni­ka­ją­cych zaciągu do woj­ska, znik­nęło mię­dzy domami. Napoje chło­dzące ser­wo­wał robot z kur­kiem w miej­scu pępka i nie­wy­czer­pa­nym zapa­sem pla­sty­ko­wych kubecz­ków w bio­drze. Bill pocią­gnął z zado­wo­le­niem sma­ko­wity tru­nek, chło­nąc jed­no­cze­śnie bajeczne przy­gody żoł­nie­rzy z Oddzia­łów Kosmicz­nych, w kolo­rze, z efek­tami dźwię­ko­wymi i sty­mu­lu­ją­cym pod­kła­dem pod­dźwię­ko­wym. Było tam wszystko – bitwa, chwała i śmierć, cho­ciaż ginęli tylko Chin­ge­rzy, jedyną zaś szkodą, jakiej dozna­wali żoł­nie­rze, były este­tyczne, małe ranki na koń­czy­nach, które dawały się bez pro­ble­mów przy­kryć nie­wiel­kimi opa­trun­kami. Bill zajęty był podzi­wia­niem tego wszyst­kiego i nie miał zie­lo­nego poję­cia, że go z kolei podzi­wia rekru­tu­jący nowych żoł­nie­rzy sier­żant Grue, któ­rego małe, świń­skie, pło­nące chci­wo­ścią oczka przy­warły do jego karku.

– To ten! – zare­cho­tał pod nosem, nie­świa­do­mie obli­zu­jąc wargi języ­kiem pokry­tym żół­ta­wym nalo­tem.

Już nie­mal czuł w kie­szeni pre­mię, jaką dosta­nie za tego osiłka. Tłum zebrany na placu skła­dał się głów­nie z pod­sta­rza­łych męż­czyzn, tłu­stych kobiet, dzie­cia­ków i innego nie­na­da­ją­cego się do służby mate­riału. Wyją­tek sta­no­wił ten bar­czy­sty, umię­śniony kęs elek­tro­nicz­nego mięsa armat­niego. Z pre­cy­zją świad­czącą o dużej wpra­wie sier­żant nieco zmniej­szył pod­dźwię­kowy pod­kład i skie­ro­wał w poty­licę swej ofiary wąski stru­mień sty­mu­la­cyjny. Bill aż zadrżał cały, bio­rąc nie­mal udział w roz­gry­wa­ją­cej się przed jego oczami wspa­nia­łej bitwie.

Kiedy prze­brzmiał ostatni akord i ekran zgasł, robot bar­man zało­mo­tał dono­śnie o swoją meta­lową pierś, wykrzy­ku­jąc: „Napoje! Napoje!”. Publicz­ność jak stado bara­nów pospie­szyła gro­mad­nie w jego kie­runku, Billa nato­miast zatrzy­mał na miej­scu mocny uchwyt czy­jejś ręki.

– Hej, mam tu coś dla cie­bie – powie­dział sier­żant, wrę­cza­jąc Bil­lowi kubek płynu zawie­ra­ją­cego tak strasz­liwe stę­że­nie środ­ków osła­bia­ją­cych oso­bo­wość, że na dnie naczy­nia zaczęły się two­rzyć ich krysz­tały. – Fajny z cie­bie chło­pak i na moje oko te dupki się do cie­bie nie umy­wają. Myśla­łeś kie­dyś o karie­rze w woj­sku?

– Ja tam sze do tego nie nadaję, szer­żan­cze. – Bill kłap­nął parę razy szczęką i splu­nął, bo coś mu się dziw­nie ciężko mówiło. Nie mógł też zebrać myśli, ale i tak o jego odpor­no­ści dobrze świad­czyło to, że po takiej dawce che­micz­nych i pod­dźwię­ko­wych sty­mu­lan­tów w ogóle jesz­cze trzy­mał się na nogach. – Nie nadaję się. Ja tam chcę być dobry w tym, co lubię. Już pra­wie skoń­czy­łem kore­spon­den­cyjny kurs na ope­ra­tora mecha­nicz­nych roz­trzą­sa­czy obor­nika i…

– Eee, to tro­chę obcia­chowa robota dla takiego bystrego faceta – powie­dział sier­żant, pokle­pu­jąc go kon­tro­l­nie po bicep­sie. Skała. Z tru­dem powstrzy­mał się od odchy­le­nia Bil­lowi wargi i obej­rze­nia mu zębów. Zdąży to zro­bić póź­niej. – Niech to robią ci, co muszą, tu nie masz żad­nej szansy na awans. W woj­sku możesz zajść ho, ho, albo i wyżej. Weź na przy­kład admi­rała Pflun­gera – prze­szedł, jak to się mówi, przez całą dłu­gość dyszy: od sze­re­gowca do wiel­kiego admi­rała. I co ty na to?

– No, to bar­dzo miłe dla pana Pflun­gera, ale dla mnie roz­trzą­sa­nie obor­nika jest jed­nak znacz­nie cie­kaw­sze. O rany… ale mi się chce spać. Chyba gdzieś się położę.

– Naj­pierw zrób mi małą przy­sługę i popatrz na to – prze­rwał mu sier­żant, wska­zu­jąc książkę trzy­maną przez małego robota. – Strój two­rzy czło­wieka, a więk­szość ludzi wsty­dzi­łaby się poka­zać w tym nędz­nym cha­ła­cie, jaki masz na sobie, albo w takich bucio­rach. Czemu masz tak wyglą­dać, skoro możesz tak?

Gruby paluch wska­zał Bil­lowi, gdzie ma patrzeć – na kolo­rową stronę w książce, na któ­rej dzięki cudom tech­niki zasto­so­wa­nej do zwy­rod­nia­łych celów w pysz­nej czer­wieni mun­duru Oddzia­łów Kosmicz­nych poja­wiła się twarz Billa. Sier­żant prze­wra­cał strony i na każ­dej z nich mun­dur był jesz­cze wspa­nial­szy, ozdo­biony insy­gniami coraz to wyż­szej szarży. Ostatni nale­żał do wiel­kiego admi­rała i Bill zamru­gał z nie­do­wie­rza­niem na widok wyzie­ra­ją­cej spod ozdo­bio­nego pysz­nym pió­ro­pu­szem kape­lu­sza twa­rzy, co prawda pokry­tej zmarszcz­kami i z ele­ganc­kim, szpa­ko­wa­tym wąsi­kiem, nie­mniej jed­nak bez wąt­pie­nia jego wła­snej.

– Tak będziesz wyglą­dał, kiedy sta­niesz na szczy­cie dra­biny – wyszep­tał mu do ucha sier­żant. – Pew­nie chciał­byś przy­mie­rzyć mun­dur. Kra­wiec!

Kiedy Bill otwo­rzył usta, żeby zapro­te­sto­wać, sier­żant wetknął w nie mon­stru­al­nych roz­mia­rów cygaro i zanim Bill zdo­łał je wyjąć, pod­je­chał na swych kół­kach kra­wiec, oto­czył go ramie­niem-para­wa­nem i roze­brał do naga.

– Hej! Hej! – rzu­cił Bill.

– To nie będzie bolało – zapew­nił sier­żant, wetknąw­szy za para­wan wielką głowę. Obrzu­cił peł­nym apro­baty spoj­rze­niem umię­śnione kształty Billa, dziab­nął go pal­cem w mię­sień pier­siowy (skała) i cof­nął głowę.

– Aua! – powie­dział Bill, kiedy kra­wiec dźgnął go zimną linijką przy zdej­mo­wa­niu wymia­rów.

Po chwili w pęka­tym brzu­chu robota coś zaszur­go­tało i ze szcze­liny w jego przed­niej ściance poczęła się wyła­niać olśnie­wa­jąco czer­wona bluza. W mgnie­niu oka zna­la­zła się na Billu, złote guziki zostały zapięte, po chwili doszły do tego paradne spodnie i błysz­czące, się­ga­jące kolan buty. Oszo­ło­miony Bill zachwiał się nieco, kiedy para­wan znik­nął, a zamiast niego poja­wiło się samo­bieżne, duże lustro.

– Dziew­czyny wprost sza­leją za mun­du­rami – oznaj­mił sier­żant – i trudno im się dzi­wić.

Wspo­mnie­nie ide­al­nie okrą­głych poślad­ków Ingi-Marii Caly­phy­gii zmą­ciło Bil­lowi na moment ostrość widze­nia, a kiedy ją odzy­skał, stwier­dził, że ści­ska w ręku dłu­go­pis i zabiera się wła­śnie do pod­pi­sa­nia jakie­goś for­mu­la­rza pod­su­nię­tego mu przez sier­żanta.

– Nie – powie­dział, sam nieco zdzi­wiony swoim upo­rem – naprawdę nie chcę. Ope­ra­tor mecha­nicz­nych roz­trzą­sa­czy obor­nika…

– Nie tylko dosta­niesz ten wspa­niały mun­dur i pre­mię, ale lekarz zbada cię zupeł­nie za darmo, a w dodatku cze­kają jesz­cze na cie­bie piękne medale. – Sier­żant otwo­rzył pła­skie pudełko, poka­zu­jąc błysz­czące rządki poukła­da­nych cia­sno odzna­czeń. – To na przy­kład – powie­dział z namasz­cze­niem, przy­pi­na­jąc do sze­ro­kiej piersi Billa coś, co przy­po­mi­nało mały inkru­sto­wany bry­lan­tami obło­czek – jest Hono­rowy Order dla Wstę­pu­ją­cych do Armii, to Cesar­ski Pozła­cany Róg Gra­tu­la­cyjny, to Gwiezdny Krzyż Zwy­cięz­ców, to Cześć i Chwała Mat­kom Pole­głych Boha­te­rów, to zaś Wieczny Róg Obfi­to­ści. Co prawda nic to nie zna­czy, ale ład­nie wygląda i można w tym nosić pre­zer­wa­tywy.

Odstą­pił krok wstecz, by móc w pełni roz­ko­szo­wać się wido­kiem pokry­tej wstąż­kami, kawał­kami metalu i błysz­czą­cymi szkieł­kami piersi Billa.

– Ale ja nie mogę – rzekł Bill. – Dzię­kuję za pro­po­zy­cję, ale…

Sier­żant tylko się uśmiech­nął, przy­go­to­wany na więk­szy nawet opór, i naci­snął guzik na swoim pasie. Guzik ten uru­cho­mił hip­no­tyczną igłę zamon­to­waną w obca­sie rekruc­kiego buta. Nie­od­party impuls szarp­nął rękę Billa, a kiedy dziwna mgła ustą­piła mu z oczu, zoba­czył, że wła­śnie zło­żył pod­pis.

– Ale…

– Witamy w Oddzia­łach Kosmicz­nych! – zagrzmiał sier­żant, waląc go po ple­cach (skała) i wyj­mu­jąc mu dłu­go­pis ze zdrę­twia­łych pal­ców. – Zbiórka! – zary­czał jesz­cze gło­śniej i żoł­nie­rze zaczęli się wysy­py­wać z knajpy.

– Cóżeśta zro­bili z moim synem? – wrza­snęła matka Billa.

Wpa­dła na rynek, jedną ręką trzy­ma­jąc się za pierś, drugą zaś cią­gnąc młod­szego brata Billa, Char­liego. Char­lie roz­be­czał się i zsi­kał w majtki.

– Pani syn służy teraz ku chwale cesa­rza – odparł sier­żant, usta­wia­jąc w sze­reg obwi­słosz­czę­kich i gar­ba­tych rekru­tów.

– Nie! Nie możeta tego zro­bić! – roz­pa­czała matka, rwąc sobie z głowy posi­wiałe włosy. – Jestem biedna wdowa, on jest moja jedyną nadzieją, nie możeta…

– Mamo… – ode­zwał się Bill, ale sier­żant wepchnął go z powro­tem do sze­regu.

– Niech pani będzie dzielna – powie­dział. – Nie może być dla matki więk­szego powodu do dumy. – Wepchnął jej do ręki dużą, świeżo wybitą monetę. – To pre­mia zacią­gowa, cały nowiutki szy­ling cesa­rza. Wiem, że on sam chce, żeby to pani dostała. Bacz­ność!

Ze stu­kiem obca­sów nie­zgrabni rekruci wypro­sto­wali plecy i wypięli piersi. Ku swemu nie­ma­łemu zdu­mie­niu to samo zro­bił Bill.

– W prawo zwrot!

Płyn­nie wyko­nali pole­ce­nie, kie­ro­wani impul­sami hip­no­tycz­nych igieł ukry­tych w obca­sach ich butów.

– Naprzód marsz!

Ruszyli jak jeden mąż, cały czas pod tak ści­słą kon­trolą, że Bill, cho­ciaż pró­bo­wał ze wszyst­kich sił, nie mógł nawet odwró­cić głowy czy poże­gnać matki choćby jed­nym gestem. Została z tyłu i tylko jesz­cze jeden udrę­czony szloch dotarł do niego poprzez grzmot żoł­nier­skiego kroku.

– Zwięk­szyć tempo do 130 – pole­cił sier­żant, spo­glą­da­jąc na zain­sta­lo­wany pod paznok­ciem małego palca cza­so­mierz. – Dzie­sięć mil do lądo­wi­ska, a potem na noc do obozu, chło­paki.

Dyk­tu­jący tempo robot zgod­nie z roz­ka­zem prze­sta­wił metro­nom, nogi poczęły żwa­wiej się poru­szać, a żoł­nie­rze pocić. Kiedy dotarli do lądo­wi­ska, było już pra­wie ciemno. Mun­dury z czer­wo­nego papieru wisiały na nich w strzę­pach, zło­ce­nia starły się z meta­lo­wych guzi­ków, znik­nął powierzch­niowy ładu­nek chro­niący przed kurzem ich cie­niut­kie buty. Byli zeszma­ceni, wykoń­czeni i brudni, i czuli się dokład­nie tak, jak wyglą­dali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Bill, the Galac­tic Hero

Copy­ri­ght © 1965 by Harry Har­ri­son

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man / www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Bill, boha­ter galak­tyki, wyd. II popra­wione, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-764-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer