Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Bożej inwazji przeplata się światło i ciemność, Bóg i szatan… To trochę barokowe teatrum z objawieniami, słupem różowego światła i gorejącym krzewem
„Są książki, które wspomina się po latach. Są takie, które robią wrażenie. Ale są i takie, które… dosłownie wywracają świat na drugą stronę. Tę inną, tajemniczą, magiczną, a czasem lekko przerażającą.
Tym była dla mnie niewątpliwie „Trylogia Valisa” Philipa Dicka, szczególnie zaś jej dwie pierwsze części – Valis i Boża inwazja…
Czytając Bożą inwazję , doceńmy jej głębię. Jej tragiczny rys, pytania o sens świata, o istnienie Boga, zła, dobra, śmierci i szaleństwa. Jej przewrotność, krzywy uśmiech, drwinę i groteskę…
Ale także obcowanie z nieznanym. Z nadprzyrodzonym ”.
z przedmowy Mai Lidii Kossakowskiej
Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Miał też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał 36 powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości rówieśników Dicka uhonorowanych nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…
Dom Wydawniczy REBIS wydał . jego powieści Ubik, Blade runner, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha i Doktor Bluthgeld.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Przełożył
Lech Jęczmyk
Dzwoneczki w ciemności
Są książki, które wspomina się po latach. Są takie, które robią wrażenie. Ale są i takie, które na pewnym etapie życia dosłownie wywracają świat na drugą stronę. Tę inną, tajemniczą, magiczną, a czasem lekko przerażającą.
Tym była dla mnie niewątpliwie „Trylogia Valisa” Philipa Dicka, szczególnie zaś jej dwie pierwsze części. Ponieważ wszystkie trzy powieści, a może raczej intelektualne wyprawy poszukiwawcze autora, wynikające z bardzo osobistych doświadczeń i przemyśleń, zrobiły niegdyś na mnie piorunujące wrażenie, odnosząc się do Bożej inwazji, zmuszona jestem odwołać się także do własnych wspomnień i rozważań. Nie będzie mi łatwo skupić się wyłącznie na środkowej części cyklu, gdyż pozostałe, mimo że wydają się z luźno powiązane, są niezwykle istotne dla zrozumienia swoistej wykładni świata nadprzyrodzonego, rzeczywistości, roli Boga i upływu czasu, którą Dick odszukał i stworzył podczas podróży poprzez mistyczne teorie, nauki i wyobrażenia wielu ludów i kultur.
Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki Bożą inwazję, byłam studentką archeologii Uniwersytetu Warszawskiego, kompletnie sfiksowaną na punkcie starożytnej magii, mitologii i religii. Na temat tego co tajemnicze, fajne, niezbadane, a przede wszystkim nie oswojone przez współczesną naukę. Poza tym, oczywiście, prowadziłam dość normalne studenckie życie, marząc, że kiedyś uda mi się opublikować w prawdziwym czasopiśmie opowiadanie fantastyczne.
I już choćby z tego powodu powieść Dicka, znanego, cenionego, wielce uznanego pisarza science fiction, która odnosiła się do judeochrześcijańskiej mistyki, do Zaratusztry i Maniego, Parmenidesa i Apoloniusza z Tiany, Echnatona i Sybilli, gdzie padały takie słowa, jak gnostycyzm, sefira, Drzewo Życia i tajemna wiedza Dogonów, wydawała mi się objawieniem. Niemal iluminacją. Do diabła, w końcu napisał to autor Ubika, Trzech stygmatów Palmera Eldritcha czy Klanów księżyca Alfa. Widać więc było wyraźnie, że można pchać się pod prąd, przez mitologię i wierzenia głębokiej starożytności, żeby zrobić z tego książkę. W wypadku Dicka w dodatku poczytną i kultową.
Żeby zrozumieć, ile znaczyła dla mnie „Trylogia Valisa”, trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach zamieniłam się w coś w rodzaju bibliotecznej odmiany Indiany Jonesa. Starałam się dorwać i przeczytać wszystko, co można było znaleźć w antykwariatach, księgarniach i czytelniach, a dotyczyło Wielkiej Tajemnicy. Po prostu dla frajdy, przyjemności odkrywania tego, co przez wieki stanowiło pilnie strzeżony sekret. Najważniejszy był dla mnie szamanizm oraz literatura i mitologia Bliskiego Wschodu, sumeryjska, hetycka, akadyjska, babilońska, fenicka, egipska, minojska czy chaldejska, ale późniejsze dzieła i pomysły także okazały się godne grzechu. Mitraizm? Dlaczego nie. Gnoza. Kabała. Gematria. Hermetyzm razem z tajemniczym i jakże pięknie brzmiącym Zielonym Językiem, Szmaragdowa Tablica Hermesa Trismegistosa, joga kundalini, huna, esseńczycy, nawet różokrzyżowcy. I te niezwykłości, te moje osobiste „cudowności bretońskie”, dostawałam gotowe, na półmisku, zarówno w Valisie, jak i Bożej inwazji.
Co więcej, o tych książkach można było dyskutować z przyjaciółmi. Gadać godzinami, snuć głupie młodzieńcze teorie i świetnie się bawić. Oczywiście w tamtych czasach odkrywanie tego, co Dick już wiedział i przeczytał, stanowiło dodatkową frajdę. Nieznane słowa, myśliciele, o których jeszcze nie słyszeliśmy, dzieła, których nie czytaliśmy, teorie, których nie mieliśmy okazji usłyszeć. Układanka, zabawka, gra intelektualna. Tym właśnie była kiedyś dla nas Boża inwazja.
Wymyślaniem różnych „a gdyby rzeczywiście?” Gdyby nadszedł koniec świata? Gdyby odbył się sąd? Gdyby odbywał się cały czas, w tej chwili? Gdyby Bóg faktycznie przebijał się do naszej rzeczywistości jak oszalały nadprzyrodzony komandos? No i oczywiście najważniejsze: gdyby istniała druga rzeczywistość, prawdziwy świat, Czas Snu, Górne i Dolne Krainy, Faerie i High Brasil w jednym, to jak można się tam dostać?
Dobra, powinnam dodać, że nie byliśmy żadnymi młodzieńczymi geniuszami, tytanami intelektu ze zmarszczonym czołem i ustami pełnymi samych Wielkich Pytań. Wielkie Pytania wcale nas nie obchodziły.
Szczerze mówiąc, bawiliśmy się trochę jak dzieci w ogrodzie Ziny, wsłuchani w dźwięk nieodłącznych dzwoneczków. Żonglowanie nazwiskami starożytnych myślicieli, odwracanie do góry nogami teorii, których do końca nie rozumieliśmy, wymyślanie własnych i sypanie z rękawa intelektualnymi sztuczkami wydawało nam się po prostu zabawne. Błyskotliwe też, choć dziś nie dałabym pięciu groszy za te erupcje umysłu.
Miałam przyjaciół, mogłam pogadać o nadprzyrodzonym z kimś innym niż tylko z rodzicami, czytałam Dicka i przede wszystkim dostałam wielkiego kopa nadziei. Że być może kiedyś, za jakiś czas, ja także, zainteresowana dość dziwnymi rzeczami, napiszę książkę fantastyczną, która zostanie wydana. Oczywiście nie marzyłam o sukcesie porównywalnym do sukcesu Dicka, ale w ogóle zaczęłam marzyć. I to był punkt kluczowy. To Boża inwazja pokazała mi, że można.
To całkowicie przewartościowało moje życie i plany zawodowe.
Wtedy głęboki, bolesny sens Bożej inwazji kompletnie mi umykał. Nie widziałam cierpiącego, rozdartego człowieka rozpaczliwie starającego się odczytać rozpadający mu się w rękach traktat o sensie istnienia. Nie dostrzegałam, że karty starożytnych manuskryptów sypią się w proch, zamieniają w pył, nie dając odpowiedzi. Dla mnie Dick był po prostu erudytą, który gra z czytelnikami w grę tajemnic, a nie schorowanym, uzależnionym od prochów facetem z problemami psychicznymi, nie radzącym sobie z faktem istnienia chorób, śmierci czy zła. Człowiekiem żyjącym w osobliwych czasach, mającym osobliwe problemy.
Oczywiście Dick w dużej mierze jest mistrzem iluzji. Wytrawnym opowiadaczem historii, który potrafi tak olśnić i zaczarować czytelnika, żeby granica między tym, co rzeczywiste, i tym, co stworzone za pomocą słów i wyobraźni, kompletnie się zatarła. Boża inwazja jest sztuką, w której przeplata się światło i ciemność, śmierć i szaleństwo, Bóg i szatan, prawda i drwina, gnoza i agnostycyzm.
To trochę barokowe teatrum, z epifaniami i objawieniami, słupem różowego światła, gorejącym krzewem, Torą, Szechiną i Apollem w blasku swej chwały, błyskawicami i grzmotami rozlegającymi się za sceną. Szaleńcza gonitwa poprzez wieki, traktaty i teorie, ale na dnie, obawiam się, znajdują się prawdziwe rozterki, prawdziwe łzy i ból.
Nie ma się czemu dziwić. Od wieków ludzie borykali się z problemem, który wydawał się nierozwiązywalny. Skoro Bóg jest dobry, czemu na świecie króluje zło? Boża inwazja, jak również pozostałe części trylogii, staje się dodatkowym, jakże Dickowskim głosem w tej odwiecznej dyskusji.
Jednak ja, czytając tę powieść po raz pierwszy, w ogóle nie dostrzegłam kluczowego problemu. Dlaczego? Może byłam za młoda, zbyt pochłonięta litanią imion i dzieł, tajemnic i teorii? Pewnie też, ale najprawdopodobniej dlatego, że patrzyłam na to zagadnienie z całkiem innej strony. Nie od czasów współczesnych ku starożytności, lecz na odwrót.
Zapewne Dick, opętany ideą nieciągłości czasu, zdrowo by się z tego uśmiał.
Jednak grzebiąc w mitologiach najstarszych cywilizacji miejskich, naprawdę łatwo zapomnieć o paradoksie dobrego boga w złym świecie. Otóż starożytni Sumerowie, Hetyci czy Asyryjczycy w ogóle nie postrzegali bóstw jako nieustannych dawców dobra. Oczywiście byli opiekunowie ludzkości, stwórcy i dobre duchy, lecz niektóre bóstwa po prostu bywały złe albo obojętne. Często ci, który stworzyli świat i ludzi, nudzili się nimi po pewnym czasie i odchodzili, żeby zająć się czymś całkiem innym. Inni owszem, czasem i pomogli, ale nie za darmo. Generalnie stosunek wyznawców do bóstw był mniej więcej taki jak obywateli do urzędu skarbowego. Póki skrupulatnie i uważnie stosowałeś się do swoich obowiązków, składałeś ofiary, starannie odprawiałeś rytuały, których wcale nie musiałeś rozumieć, oraz przestrzegałeś nakazów i zakazów, które niekoniecznie wydawały ci się mądre, byłeś w porządku. Biada ci jednak, jeśli uchybiłeś, choćby nieświadomie, jakiemuś drobiazgowi. Bóstwo obrażało się i zsyłało na ciebie nieszczęścia lub demony choroby. Swoją drogą bywało, że demony choroby po prostu snuły się po okolicy i wybierały przypadkową, niewinną osobę, ale o to mniejsza. Człowiek zaatakowany przez odęte bóstwo musiał zgłębić przyczynę jego złego humoru, a następnie łapówkami w postaci ofiar obłaskawić je na nowo. Jasne, że w żadnym razie nie mogło się obyć bez fachowca – czarownika, uzdrowiciela, baby zamawiaczki czy astrologa, zależnie od czasów, gustów i kultury. Taki fachowiec, coś w rodzaju prywatnego detektywa, zaczynał śledztwo zarówno na ziemi, jak i w zaświatach, żeby dociec, który bóg poczuł się urażony i dlaczego. Pół biedy, jeśli delikwent zwyczajnie naruszył jakieś znane tabu. Wtedy sprawa była prosta, choć wyzdrowienie biedaka zdecydowanie nie przesądzone. Gorzej, gdy chodziło o bardziej tajemnicze uchybienie. Czarownik przesłuchiwał świadków, badał sprawę za pomocą wróżb, wątpi zwierząt ofiarnych, proroczych snów lub bardziej hardcorowo – wypraw do świata demonów. Stamtąd przynosił wieści, kto i w czym zawinił, a bywało, że chodziło o dawno zmarłego dziadka czy daleką ciotkę. Rzecz w tym, że bogowie byli nieśmiertelni lub niezwykle długowieczni i po prostu dalece po czasie mogli sobie przypomnieć o przewinieniu jakiegoś naszego zamierzchłego przodka. Wina przechodziła z krwią, więc nie było niczym dziwnym, jeśli człowiek niespodziewanie cierpiał za grzechy pradziadzia lub tatusia. Wtedy pozostawało wyłącznie przekupstwo, choć niektóre, bardziej zacięte bóstwa nie dawały się przebłagać i pech prześladował nieszczęśnika do końca życia.
Rzecz jasna w tym systemie trudno się zastanawiać nad paradoksem nieskończonej dobroci i miłosierdzia bożego w kontekście istnienia zła.
Jednak w miarę jak dojrzewały cywilizacje, pierwotne koncepcje obrażalskich bóstw ustępowały wielkiemu, dobremu Bogu Stwórcy, raczej ojcu niż znudzonemu i obojętnemu budowniczemu wszechświata.
I tu zaczynał się problem. Skoro dobry, to dlaczego dopuszcza do niekoniecznie dobrych rzeczy? Odpowiedzi bywały różne. Niektórzy, jak Zaratusztra, zakładali, że bogów po prostu jest dwóch. Ten dobry nieustannie walczy ze złym. Kto wygra, nie wiadomo, ale na wszelki wypadek lepiej stać po stronie dobra. Podobnie rozumowali mitraiści, którzy dodatkowo po raz pierwszy w dziejach uzależnili zwycięstwo jasnej strony od osobistych wyborów człowieka. Każdy, kto stanie po stronie dobra, prowadząc prawe i uczciwe życie, przyczyni się do zwycięstwa Mitry nad ciemnością. Pomożecie? Pomożemy!
Oczywiście trywializuję. Jeśli chcecie prawdziwej głębi, poczytajcie sobie Dicka.
Nieco inną koncepcję stworzyła myśl perska, żydowska i grecka. Chodzi o gnozę, ku której w swoisty sposób skłania się Dick w Bożej inwazji. Tutaj nie mamy do czynienia z bitwą równorzędnych bogów, lecz z aktem twórczym, którego dokonuje pyszny, głupi i opętany żądzą władzy demiurg podszywający się pod prawdziwego Boga. Z tego powodu świat materii, w którym wszyscy żyjemy, jest więzieniem, skutkiem nieudanego eksperymentu fałszywego Stwórcy. Dlatego został na zawsze skażony złem.
Idea gnostycka zmieniała się i ewoluowała w różnych kierunkach i ma zwolenników do dziś. W łagodniejszej wersji, na przykład u Parmenidesa, Jednia wydała z siebie dwoje bliźniąt mających stworzyć dwa bliźniacze światy, które wprawione w ruch, powołają do życia wielość, jednak na skutek błędu któreś z nich urodziło się przedwcześnie, kalekie i niedoskonałe. To ono właśnie stworzyło świat, w którym żyjemy. Na szczęście drugie, zdrowe, nie ustaje w wysiłkach, żeby przebić się do naszej rzeczywistości i naprawić ją. Dokonać bożej inwazji.
Inni gnostycy, skłaniający się ku bardziej kategorycznym rozwiązaniom, twierdzili wręcz, że świat materii jest jednoznacznie zły. Powinien zatem zostać zniszczony, aby ukradziona przez demiurga iskra życia, obecna w każdej istocie, mogła powrócić do prawdziwego Boga. Co oznaczało, że absolutnym dobrem była dla nich śmierć i zagłada całego życia na ziemi. Nieco radykalne rozwiązanie.
Na szczęście Dick czerpie inspiracje raczej z Parmenidesa, a w wypadku Bożej inwazji także, i to całymi garściami, z kabały. Mamy więc piękną ideę, że upadek tak wstrząsnął jestestwem Stwórcy, że doszło do rozłamu, rozdarcia boskiej osobowości. Ponieważ szatan, Belial, grający w tym spektaklu rolę złego demiurga, sprowadził na świat zło i grzech, świat upadł razem z nim. W ten sposób Belial stał się księciem tego małego skrawka kosmosu, a prawdziwego Boga wygnał daleko na jego obrzeża, na obcą planetę, gdzie wegetuje sprowadzony znów do roli plemiennego Jaha.
Jednak Stwórca przygotowuje inwazję, prawdziwą komandoską akcję, by móc po raz kolejny przyjść na świat i przeprowadzić czystkę podczas zapowiadanych od wieków Dies Irae, Dni Gniewu. Na szczęście jednak skutkiem wypadku traci pamięć i może na swej drodze spotkać Szechinę, tę część siebie samego, która z miłości i miłosierdzia nie opuściła upodlonego świata, lecz została razem z nim. Po połączeniu transcendentnej i immanentnej osobowości powstaje w pełni ukształtowany Bóg, który dzięki sile dobra pokonuje Beliala. W powieści znajdujemy mnóstwo niezwykłych pomysłów. W sumie aż tryska ona zdumiewającymi, zaskakującymi i zachwycającymi pomysłami. Mamy Jaha wygnańca, który na obcej planecie musi zadowolić się głupkowatymi autochtonami w roli wyznawców i cuchnącymi prawie-kozami w roli zwierząt ofiarnych. Mamy piękną hebrajską legendę o Pośredniku, jecer hatow. Młodocianego, tkniętego amnezją Emmanuela, transcendentną formę Mesjasza, którego wychowuje nieco trącony prorok Eliasz. Nową Madonnę, niewinną ofiarę zarażoną ciężką chorobą, kwękającą, wiecznie niezadowoloną i rozlazłą, której za nic nie udaje się autorowi uczynić sympatyczną lub choćby znośną. Nowego świętego Józefa, w postaci Herba Ashera, prześladowanego przez kwartety smyczkowe. A wszystko to dzieje się w przyszłości, w scenerii science fiction, wśród obcych planet, kolonistów, przygłupich obcych form życia oraz na Ziemi, rządzonej przez totalitarny system, mieszankę religii chrześcijańskiej, islamskiej i komunizmu, który mógł zrodzić się tylko w wyobraźni kogoś takiego jak Philip K. Dick.
Człowieka, który miał pod biurkiem wielkie tekturowe pudło, do którego wrzucał bez otwierania wszystkie rachunki, kwity, ponaglenia i urzędowe papiery. Który z tej przyczyny musiał uciekać do Kanady, bo podobnie jak Al Capone niechybnie poszedłby siedzieć za notoryczne uchylanie się od płacenia podatków. Bynajmniej nie z powodu kryminogennych skłonności. Gdyby ktoś przysłał mu uprzejmy bilecik z sumą do uiszczenia, Dick prawdopodobnie by zapłacił. Gdyby miał akurat pieniądze. Gdyby nie zapomniał. Gdyby nie brał akurat leków lub prochów.
Pewnie nigdzie i nikomu państwo nie wydawało się tak opresywne i nieprzewidywalne jak temu geniuszowi science fiction. Krwiożercze i szalone niczym twór Beliala. Po własnym kraju nie mógł się spodziewać niczego więcej jak niezasłużonej i niezrozumiałej kary więzienia. Za brak przepływu właściwych papierów.
Oczywiście z perspektywy mieszkańca dzisiejszej Europy traktowanie z całą powagą Nixona jako krwawego tyrana zapowiadanego w Biblii, którego upadek wywołała osobista interwencja Boga, wydaje się nieco naiwne. Nawet gdy wziąć pod uwagę bardzo silnie wtedy obecną w wyobraźni Amerykanów groźbę wojny atomowej wywołanej przez jednego szaleńca. W końcu Hitler czy Stalin mieli na sumieniu o wiele okrutniejsze zbrodnie, przeprowadzone z większym rozmachem i na o wiele znaczniejszą skalę. Ale Zachód zawsze żywił niespecjalnie uzasadnioną, choć uporczywą nadzieję, wypowiedzianą później przez Stinga, że Sowieci także kochają swoje dzieci, więc nie należy się po nich spodziewać niczego niemądrego.
Na szczęście w Bożej inwazji zwycięża Stwórca, a nie wielka czerwona gwiazda. Rzeczywistość, u Dicka jak zwykle chwiejna i nierzeczywista, zostaje naprawiona. Triumfuje pełnia, Jednia, pęknięcie się zrasta.
Autor Valisa w wielu swoich książkach borykał się z problemem istnienia czasu i rzeczywistości. Czyli podstaw świata bądź co bądź realnego.
Dziś, po latach, czytając po raz kolejny jego powieści, zastanawiam się nad osobliwym fenomenem. W cywilizacji, która nas otacza, właściwie nikt nie ma takich problemów. Może nieliczna grupka filozofów i uczonych. Człowiek, który podaje w wątpliwość prawdziwość otaczającej go rzeczywistości, w najlepszym razie zasłuży na miano nieszkodliwego dziwaka. Częściej – wariata.
A tymczasem w starożytności, wśród kultur pierwotnych, ktoś, kto by utrzymywał, że nie ma realnie istniejących zaświatów, zostałby wyśmiany i obwołany czubkiem. Indianie amazońscy, aborygeni australijscy, Sorowie, wegetaliści, a niegdyś pewnie i Parmenides, Orygenes czy Echnaton, nie mieli żadnych wątpliwości. Więcej, oni tam bywali. Spotykali bogów, demony i herosów, walczyli, uzyskiwali informacje, obietnice i niezbędną wiedzę.
Wybierali się w zaświaty jak my w zamorską podróż.
Odnoszę wrażenie, że dziś brakuje nam nie tylko wiary w istnienie nadprzyrodzonego świata, ale także misteriów, tajemnicy, rytuału. Nie mam tu broń Boże na myśli jakiegokolwiek spłycenia religijności czy siły prawdziwej wiary. Chodzi mi o tak zwaną szarą codzienność.
Odżegnujemy się z całej mocy od jakichkolwiek przejawów nieznanego. Nie ma duchów. Nie ma elfów. Nie ma demonów, choćby małych i nieszkodliwych. Nie istnieje Nessie ani Wielka Stopa. Nie ma nawet tego biednego, cuchnącego pod niebiosa leniwca, żywej skamieniałości z trzeciorzędu.
Światopogląd naukowy zrobił swoje.
Cudom mówimy stanowcze nie!
Nawet jeśli potraktujemy je z przymrużeniem oka, zakładając, że są po prostu barwne, zabawne, sympatyczne i nieszkodliwe.
Ogród Ziny więdnie.
Wyprawiają się do niego jedynie pisarze, na szczęście nie tylko fantastyki. I ci czytelnicy, których wciąż urzeka delikatny, odwieczny dźwięk dzwoneczków. Ludzie, w których siedzi jeszcze mały niegrzeczny chłopiec bądź mała nieznośna dziewczynka, upierająca się, że za lustrzaną taflą mieszkają dzikie stwory, a w warzywniku na pewno ucztują elfy, wyjadające jagody i porzeczki.
Czytając Bożą inwazję Dicka, doceńmy jej głębię. Jej tragiczny rys, pytania o sens świata, o istnienie Boga, zła, dobra, śmierci i szaleństwa. Jej przewrotność, krzywy uśmiech, drwinę i groteskę. Nadzwyczaj osobiste przesłanie, w którym autor odsłania swoje lęki i słabości. Niezwykłą erudycję.
Ale także obcowanie z nieznanym. Z nadprzyrodzonym.
Słodki dźwięk dzwoneczków w ciemności.
Oby nigdy nie ucichł.
Maja Lidia Kossakowska
Czas, którego oczekiwałeś, nadszedł.
Trud skończony: świat ostateczny jest tu.
On został przeszczepiony i żyje.
1
Nadszedł czas, żeby oddać Manny’ego do szkoły. Państwowej szkoły specjalnej. Prawo mówiło, że Manny ze względu na swój stan nie może chodzić do zwykłej szkoły; Elias Tate nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Nie mógł obejść przepisów, bo to była Ziemia i nad wszystkim unosiła się strefa zła. Elias wyczuwał ją i chłopiec pewnie też.
Elias rozumiał, co ta strefa oznacza, chłopiec oczywiście nie. Sześcioletni Manny był piękny i silny, ale sprawiał wrażenie zaspanego, jakby, pomyślał Elias, nie był do końca urodzony.
– Wiesz, jaki dziś mamy dzień? – spytał Elias.
Chłopiec się uśmiechnął.
– Dobra – powiedział Elias. – Dużo zależy od nauczyciela. Co ty właściwie pamiętasz, Manny? Pamiętasz Rybys? – Wyjął hologram matki chłopca i wystawił go na światło. – Popatrz na Rybys. Choć przez chwilkę.
Któregoś dnia chłopcu wróci pamięć. Coś, jakiś wyzwalający bodziec skierowany ku chłopcu przez jego własną przedustawność, wywoła anamnezję, ustąpi amnezja i wrócą wszystkie wspomnienia: jego poczęcie na CY30-CY30B, okres w łonie Rybys walczącej ze swoją straszną chorobą, przelot na Ziemię, może nawet przesłuchanie. Manny jeszcze z łona matki kierował ich trójką: Herbem Asherem, Eliasem Tate’em i samą Rybys. Potem jednak zdarzył się wypadek, jeżeli to rzeczywiście był wypadek, i z tego powodu doszło do uszkodzenia mózgu.
A z powodu uszkodzenia do utraty pamięci.
Lokalną kolejką przyjechali we dwójkę do szkoły. Przywitał ich zaaferowany mały człowiek, dyrektor Plaudet. Był rozentuzjazmowany i chciał koniecznie uścisnąć dłoń Manny’emu. Dla Eliasa Tate’a było jasne, że to reprezentant państwa. Najpierw podają ci rękę, pomyślał, a potem podrzynają ci gardło.
– Więc to jest Emmanuel – powiedział radośnie Plaudet.
Na szkolnym dziedzińcu bawiło się kilkoro innych małych dzieci. Chłopiec tulił się nieśmiało do Eliasa Tate’a – wyraźnie miał ochotę na zabawę, ale nie mógł się zdecydować.
– Jakie ładne imię – powiedział Plaudet. – Potrafisz powiedzieć swoje imię, Emmanuelu? – spytał chłopca, schylając się. – Potrafisz powiedzieć „Emmanuel”?
– Bóg z nami – odezwał się chłopiec.
– Słucham? – zdziwił się Plaudet.
– To właśnie znaczy imię Emmanuel – wyjaśnił Elias Tate. – Dlatego jego matka je wybrała. Zginęła w katastrofie powietrznej przed urodzeniem Manny’ego.
– Byłem w inkubatorze – powiedział Manny.
– Czy upośledzenie powstało w… – zaczął Plaudet, ale Elias uciszył go ruchem ręki.
Podekscytowany Plaudet zajrzał do pliku kartek przypiętych do deseczki.
– Zobaczmy… pan nie jest ojcem dziecka. Jest pan jego ciotecznym dziadkiem.
– Jego ojciec jest w stanie hibernacji.
– Ta sama katastrofa?
– Tak – powiedział Elias. – Czeka na przeszczep śledziony.
– To dziwne, że przez sześć lat nie znaleziono dawcy.
– Nie chcę rozmawiać o śmierci Herba Ashera w obecności chłopca – powiedział Elias.
– Ale on wie, że jego ojciec wróci do życia? – spytał Plaudet.
– Oczywiście. Spędzę w szkole kilka dni, obserwując, jak postępuje się tutaj z dziećmi. Jeżeli nie zaaprobuję waszych metod, jeżeli stosujecie tu przemoc, zabiorę Manny’ego, bez względu na prawo. Zakładam, że będziecie go szpikować normalnymi bzdurami, jakich się uczy w tych szkołach. To mnie specjalnie nie cieszy, ale też nie martwi. Jeżeli będę ze szkoły zadowolony, zapłacę za rok z góry. Jestem przeciwny oddawaniu go tutaj, ale takie są przepisy. Do pana osobiście nie mam pretensji – zakończył Elias z uśmiechem.
Wiatr zakołysał bambusami rosnącymi wokół placu zabaw. Manny wsłuchał się w wiatr, przekrzywiając głowę i marszcząc czoło. Elias poklepał go po ramieniu, zastanawiając się, co wiatr powiedział chłopcu. Czy mówi ci, kim jesteś? myślał. Czy szepcze ci twoje imię?
Imię, którego nikt nie wypowie.
Jedno z dzieci, mała dziewczynka w białej sukience, podeszła do Manny’ego z wyciągniętą ręką.
– Cześć – powiedziała. – Jesteś nowy.
Wiatr zaszeleścił w bambusach.
Herb Asher, choć nieżywy, bo zahibernowany, też miał swoje problemy. W poprzednim roku bardzo blisko Laboratoriów Kriogenicznych ulokowano przekaźnik radiowy o mocy pięćdziesięciu tysięcy watów. Z nikomu nie znanych powodów aparatura kriogeniczna zaczęła odbierać silny sygnał. Przez to Herb Asher, jak wszyscy hibernujący w Laboratoriach, musiał dzień i noc słuchać papki muzycznej, jako że stacja była z rodzaju tych, które nadają muzykę „lekką, łatwą i przyjemną”.
Teraz nieboszczyków z Laboratorium atakowała smyczkowa wersja melodii ze Skrzypka na dachu. Dla Herba Ashera było to szczególnie niesmaczne, gdyż znajdował się w tej części swojego cyklu, kiedy mu się wydawało, że wciąż żyje. W jego zamarzniętym mózgu rozciągał się ograniczony świat o archaicznej strukturze: Herb Asher uważał, że znajduje się z powrotem na małej planecie w systemie CY30-CY30B, gdzie utrzymywał swoją kopułę w tamtych decydujących latach… decydujących, ponieważ spotkał wtedy Rybys Rommey, oficjalnie ją poślubił i reemigrował z nią na Ziemię, był przesłuchiwany przez ziemskie władze i, jakby tego było mało, zginął przypadkowo w katastrofie w najmniejszej mierze przez niego nie zawinionej. Co gorsza, jego żona została zabita, i to tak, że żaden przeszczep organów nie mógł jej już przywrócić do życia: jej piękna główka, jak powiadomił Herba lekarz robot, dobierając słowa w sposób typowy dla robota, została rozłupana na pół.
Ponieważ jednak Herb Asher wyobrażał sobie, że jest w swojej kopule w układzie gwiezdnym CY30-CY30B, nie zdawał sobie sprawy, że Rybys nie żyje. Nawet jej jeszcze nie znał. Działo się to przed wizytą dostawcy, który przyniósł mu wiadomość o Rybys.
Herb Asher leżał na koi, słuchał swojej ulubionej taśmy z Lindą Fox i usiłował ustalić źródło natrętnego szumu, ckliwego smyczkowego wykonania piosenek z jakiejś popularnej operetki, musicalu z Broadwayu czy innego cholerstwa z końca dwudziestego wieku. Widocznie jego sprzęt odtwarzający wymagał przeglądu. Może pierwotny sygnał, z którego nagrywał Lindę Fox, uciekał. Niech to szlag, pomyślał ponuro. Będę musiał to naprawić. Oznaczało to konieczność wstania z koi, poszukania skrzynki z narzędziami oraz wyłączenia odtwarzacza, krótko mówiąc, konieczność pracy.
Tymczasem słuchał z zamkniętymi oczami Lindy.
Krynice rzewne, nie płaczcie już więcej!
Czemu swe wody toczycie tak żywo?
Patrzcie, już słońce łagodnym dotknięciem
Zbudziło góry pod śnieżną pokrywą.
Niebiańskie oczy tej, co słońcem moim,
Waszego płaczu nie będą świadkami,
Bo już zasnęła…1
Był to najlepszy kawałek Lindy Fox, z Trzeciej i ostatniej księgi pieśni z towarzyszeniem lutni Johna Dowlanda, który żył w czasach Szekspira i którego muzykę Fox opracowała na nowo dla współczesnego świata.
Zniecierpliwiony zakłóceniami wyłączył taśmę programatorem, ale o dziwo, łzawe smyczki brzmiały nadal, choć Fox umilkła. Zrezygnowany wyłączył cały system audio.
Mimo to Skrzypek na dachu w wykonaniu osiemdziesięciu siedmiu smyczków rozlegał się w najlepsze. Ich dźwięk wypełniał jego małą kopułę, zagłuszając nawet rytmiczne sapanie kompresora, i wówczas Herb uświadomił sobie, że słucha tego Skrzypka na dachu przez… dobry Boże… chyba już trzy dni.
To okropne, pomyślał. Oto jestem miliardy mil od Ziemi i słucham w kółko osiemdziesięciu siedmiu smyczków. Coś tu jest nie tak.
Prawdę mówiąc, dużo rzeczy poszło nie tak w ostatnim roku. Popełnił straszny błąd, emigrując z Układu Słonecznego. Przeoczył, że powrót do Układu staje się automatycznie nielegalny przez pełnych dziesięć lat. W ten sposób podwójne państwo rządzące Układem Słonecznym zapewniało sobie stały odpływ ludności bez powrotnego napływu. Drugim wyjściem była służba w armii, co oznaczało pewną śmierć. Niebo albo Piekło – tak brzmiało hasło z rządowych reklam telewizyjnych.
Człowiek mógł albo emigrować, albo zginąć w jakiejś bezsensownej wojnie. Władze nawet się nie starały jakoś uzasadniać wojen. Po prostu posyłali cię, zabijali i brali następnego. Wszystko wzięło się ze zjednoczenia Partii Komunistycznej i Kościoła katolickiego w jeden megaaparat z dwiema głowami państwa, jak w starożytnej Sparcie.
Tutaj przynajmniej władze nie mogły go zamordować. Mógł, rzecz jasna, zostać zamordowany przez któregoś ze szczuropodobnych autochtonów planety, ale prawdopodobieństwo tego było nikłe. Żaden z nielicznych pozostałych rdzennych mieszkańców nie zamordował nikogo z ludzkich kolonistów, którzy przybywali z mikrofalowymi przekaźnikami, psychotronicznymi dopalaczami, sztucznym jedzeniem (w każdym razie z punktu widzenia Herba Ashera smak miało odrażający) i skromnymi wygodami o złożonej naturze, wszystkim, co dziwiło prostych autochtonów, nie budząc ich ciekawości.
Założę się, że statek baza jest teraz dokładnie nade mną, pomyślał Herb Asher, i za pomocą działka psychotronicznego szprycuje mnie Skrzypkiem na dachu. Ot tak, dla kawału.
Wstał z koi, niepewnym krokiem podszedł do tablicy rozdzielczej i spojrzał na ekran radaru numer trzy. Zgodnie z danymi statku bazy nie było nigdzie w pobliżu. Więc to nie to.
Diabelska sprawa, pomyślał. Widział na własne oczy, że jego system audio jest prawidłowo wyłączony, a mimo to dźwięk przenikał pod kopułę i nie rozchodził się z jednego określonego miejsca, ale przejawiał się wszędzie z jednakowym natężeniem.
Siedząc przy tablicy, skontaktował się ze statkiem bazą.
– Czy to wy nadajecie Skrzypka na dachu? – spytał operatora systemów komunikacyjnych.
Chwila milczenia. Potem:
– Tak, mamy kasetę wideo Skrzypka na dachu z Topolem, Normą Crane, Molly Picon, Paulem…
– Nie – przerwał Herb. – Co odbieracie teraz z Fomalhauta? Jakiś kawałek na smyczki?
– A, ty jesteś Stacja Piąta. Ten od Lindy Fox.
– Czy tak mnie nazywają? – spytał Asher.
– Realizujemy zamówienie. Proszę się przygotować do odbioru na wielkiej szybkości dwóch nowych kaset Lindy Fox. Czy jesteś gotów do nagrania?
– Chodzi mi o coś zupełnie innego – wtrącił Asher.
– Zaczynamy transmisję na wielkiej szybkości. Dziękujemy. – Operator statku bazy wyłączył się. Herb Asher słuchał teraz ogromnie przyśpieszonego dźwięku: to statek baza wykonywał zamówienie, którego on nie złożył.
Kiedy przekaz ze statku dobiegł końca, Asher powtórnie wywołał operatora statku.
– Odbieram swatkę. Dziesięć godzin swatki – powiedział. – Niedobrze mi się od tego robi. Czy dostaję sygnał odbity od czyjegoś przekaźnika?
– Moja praca polega na ciągłym odbijaniu sygnałów od czyichś… – zaczął operator.
– Bez odbioru – powiedział Herb Asher i przerwał łączność ze statkiem bazą.
Przez okienko kopuły dostrzegł zgarbioną postać wlokącą się przez lodowate pustkowie. Był to autochton ściskający małe zawiniątko, widocznie posłaniec.
Nacisnąwszy przełącznik zewnętrznego megafonu, Herb Asher powiedział:
– Wejdź tu na chwilę, Clem. – Tym imieniem ludzcy koloniści nazywali autochtonów, wszystkich, bo wszyscy wyglądali tak samo. – Potrzebna mi jest twoja opinia.
Autochton skrzywił się, leniwie podszedł do włazu kopuły i zadzwonił. Herb Asher uruchomił mechanizm włazu i membrana śluzy opadła. Autochton znikł w środku. Chwilę później niezadowolony stał wewnątrz i otrząsając się z kryształków metanu, patrzył spode łba na Ashera.
Sięgnąwszy po elektronicznego tłumacza, Asher przemówił do autochtona.
– To zajmie tylko chwilę. – Jego analogowy głos wydobywał się z komputera w postaci serii cmoknięć i mlasków. – Mam tu zakłócenia radiowe, których nie potrafię wyeliminować. Czy to wasza robota? Posłuchaj.
Autochton nasłuchiwał przez chwilę, jego gruzłowata twarz była wykrzywiona i ciemna. Wreszcie odezwał się, a jego głos po angielsku zabrzmiał niezwykle opryskliwie.
– Nic nie słyszę.
– Kłamiesz – powiedział Herb Asher.
– Nie kłamię – zaprzeczył autochton. – Może postradałeś zmysły na skutek odosobnienia.
– Mnie odosobnienie służy. Poza tym nie jestem odosobniony. – Miał przecież do towarzystwa Lindę Fox.
– Widziałem już takie rzeczy – powiedział autochton. – Mieszkańcy kopuł, tacy jak ty, nagle wyobrażają sobie głosy i kształty.
Herb Asher wyciągnął mikrofony stereofoniczne, włączył odtwarzacz i przyjrzał się wskaźnikom natężenia głosu. Ich wskazówki były nieruchome. Podkręcił odbiór na cały regulator i ani drgnęły. Asher kaszlnął i obie wskazówki natychmiast odchyliły się gwałtownie, a przeciążone diody rozbłysły na czerwono. Magnetofon z jakiegoś powodu po prostu nie odbierał ckliwej muzyki smyczkowej. Asher był coraz bardziej zbity z tropu. Autochton, widząc to, uśmiechnął się tylko.
– Opowiedz mi wszystko o Annie Livii! – powiedział wyraźnie Asher do mikrofonów. – Chcę usłyszeć wszystko o Annie Livii! Ależ tak, oczywiście, wszyscy znamy Annę Livię. Opowiedz mi wszystko. Opowiedz mi natychmiast. Skonasz, kiedy usłyszysz. Wiesz, kiedy stary cep zrobił fijut i poszedł tam, gdzie wiesz. Tak, wiem, mów dalej. Zamknij się i przestań gęgać. Zawiń rękawy i puść swoje gadające taśmy. I nie trącaj mnie, kiedy się wypinasz. Czy co tam robisz.
– Co to jest? – spytał autochton, słuchając tłumaczenia na swój język.
– Słynna ziemska książka – odpowiedział, śmiejąc się, Herb Asher. – Spójrz, spójrz, gęstnieje mrok. Moje wyniosłe gałęzie zapuszczają korzenie. I mój zimny ten cały się ztentegował. Filur? Filu! Które to stulecie? Niewątpliwie jest późno.
– Ten człowiek to wariat – powiedział autochton i zwrócił się do wyjścia.
– To Finnegans Wake – powiedział Herb Asher. – Mam nadzieję, że komputer dobrze to przetłumaczył. Nie słyszę, kiedy wody są wyłączone. Świergoczące wody czegoś tam. Pomykające nietoperze, myszy polne bluzgoczą. Ho! Nie poszedłeś do domu? Co Thom Malone? Nie słyszę…
Autochton wyszedł przekonany o szaleństwie Ashera, który wyjrzał za nim przez okienko. Autochton oddalał się obrażony.
Włączywszy ponownie zewnętrzny megafon, Herb Asher wykrzyczał za oddalającą się postacią:
– Myślisz, że James Joyce był wariatem, tak?! Dobrze, w takim razie wytłumacz mi, jak to się dzieje, że wspomina o „gadających taśmach”, co oznacza taśmy magnetofonowe, w książce, którą zaczął pisać w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, a zakończył w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym, zanim pojawiły się magnetofony! To ma być wariat?! Ludzie siedzą też u niego przed odbiornikiem telewizyjnym… w książce rozpoczętej w cztery lata po pierwszej wojnie światowej! Ja myślę, że Joyce był…
Autochton znikł za wzgórzem. Asher wyłączył zewnętrzny megafon.
To nieprawdopodobne, że James Joyce mógł wspomnieć w swej prozie o „gadających taśmach”, myślał Asher. Któregoś dnia opublikuję swój artykuł i udowodnię, że Finnegans Wake to zasób informacji oparty na systemach pamięci komputerowych, które powstały sto lat po epoce Jamesa Joyce’a, że Joyce był podłączony do świadomości kosmicznej, z której czerpał inspirację do wszystkich swoich dzieł. Zdobędę wiekopomną sławę.
Jak to było, zastanawiał się, kiedy się na własne uszy słuchało Cathy Berberian czytającej Ulissesa? Szkoda, że nie nagrała całej książki. Jakie to szczęście, uświadomił sobie, że mamy Lindę Fox.
Jego magnetofon wciąż był włączony i nadal nagrywał. Herb Asher powiedział na głos:
– Wypowiem stuliterowe słowo-grzmot. – Wskazówki mierzące nasilenie głosu odchyliły się posłusznie. – Zaczynam – powiedział Asher i nabrał powietrza w płuca. – Oto stuliterowe słowo-grzmot z Finnegans Wake. Zapomniałem, jak to idzie. – Podszedł do półki i wyciągnął kasetę. – Nie będę recytował z pamięci – powiedział, wkładając kasetę, i przesunął ją do pierwszej strony tekstu. – Oto najdłuższe słowo w języku angielskim. Jest to dźwięk, który się rozległ, kiedy w kosmosie nastąpiło pierwotne rozdarcie, kiedy część uszkodzonego kosmosu zapadła się w mrok i zło. Początkowo, jak przypomina Joyce, mieliśmy Rajski Ogród. Joyce…
Jego radio zaskrzeczało. To dostawca żywności uprzedzał go, żeby się przygotował do odbioru przesyłki.
– …przytomny? – zapytało radio. Miejmy nadzieję.
Kontakt z drugim człowiekiem. Herb Asher wzdrygnął się mimowolnie. O Chryste, pomyślał i zadrżał. Nie, pomyślał.
Błagam, tylko nie to.
1 Przełożył Janusz Jęczmyk.
PHILIP K. DICK urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał 36 powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…
Dom Wydawniczy REBIS wydał m.in.: Ubik, Blade runner, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha czy Doktor Bluthgeld.
WOJCIECH SIUDMAK – polski malarz. Urodził się w 1942 r. w Wieluniu. Od lat mieszka i tworzy we Francji. Czołowy reprezentant realizmu fantastycznego. Prace wystawiał m.in. we Francji, Niemczech, Anglii, Szwajcarii, Kanadzie i USA. Jest autorem rysunków do cyklu science fiction „Kroniki Diuny”, które wydał Dom Wydawniczy REBIS. Z jego inicjatywy została utworzona Fundacja Arkana XXI w celu realizacji Światowego Projektu Pokoju „Wieczna Miłość”. Honorowy Obywatel Miasta Wielunia i Ozoir-la-Ferrière. Otrzymał Order Zasługi RP.
Tytuł oryginału: The Divine Invasion
Copyright © 1981 by Philip K. Dick
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by
REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2012
Copyright © for the Polish translation by Lech Jęczmyk
Informacja o zabezpieczeniach:
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)
Redaktor serii: Radosław Kot
Redaktor tego wydania: Grzegorz Dziamski
Copyright © 2011 for the illustrations by Wojciech Siudmak
Grafiki: Wojciech Siudmak
Wydanie I e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Boża inwazja, wyd. II poprawione, Poznań 2011)
ISBN 978-83-7818-172-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40, fax 61-867-37-74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
e-Book: KALADAN, www.kaladan.pl