Człowiek z Wysokiego Zamku - Philip K. Dick - ebook + audiobook + książka

Człowiek z Wysokiego Zamku ebook

Philip K. Dick

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść wyróżniona prestiżową nagrodą Hugo, najczęściej tłumaczona książka Philipa K. Dicka, którą napisał, radząc się… I-cing, Księgi Przemian!

Nieszczęścia, jakie wyrządza wojna ludności miast, granicom i państwom, opisują bataliści; zagrywkami polityków zajmują się stratedzy; zmagania wodzów analizują specjaliści od logistyki, rodzajów broni, gospodarki i szyfrów… Dicka interesowało to, co się wyprawia z duszami. Toteż odwracając w tej książce znane wszystkim losy wojny, pokazał historię jako udrękę, pułapkę, niezrozumiały spektakl wprawiający w przerażenie, wobec którego pozostajemy bezradni. Chyba że ocalejemy, że odzyskamy równowagę w wyniku kaprysu losu. Który czasem odpowiada na nasze starania, na modlitwy, tęsknoty. - z przedmowy Macieja Parowskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 357

Oceny
4,0 (70 ocen)
28
22
11
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marwi

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra.
20
ainenodashi

Z braku laku…

słodki jeżu jakie to było męczące. może i klasyka, ale Słowackim też wielkim poetą był. no liczyłam na więcej. każda postać jest antypatyczna do granic możliwości. i nie wiem czy Dick nie lubi swoich bohaterek czy kobiet ogółem ale Julianna jest nr 1 najbardziej wnerwiających mnie kobiet w literaturze. pokonała Danusię z Krzyżaków.
21
annakostro

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię tę powieść. Alternatywna rzeczywistość świata, gdzie Japonia i Niemcy wygrały 2WŚ. Serial też jest świetny, choć wierny powieści jest tylko 1 sezon. Pozostałe sezony płyną swoim życiem.
10
viollaesz

Całkiem niezła

Szkoda, że autor całkowicie skupił się na koncepcji "co by było gdyby" , a całkowicie odpuścił sobie kreacje bohaterów.
11
EmilioEstevez19

Nie polecam

Przeintelektualizowana wydmuszka, choć Grzegorz Pawlak jako lektor jak zwykle świetny.
11

Popularność



Kolekcje



Przełożył

Lech Jęczmyk

Wszechświaty w szopie

Człowiek z Wysokiego Zamku to przełomowa książka w dorobku Philipa K. Dicka. Ukończona i wydana w 1962 roku przyniosła trzydziestoczteroletniemu wówczas autorowi prestiżową nagrodę Hugo, a w przyszłości okazała się jego najczęściej tłumaczonym dziełem. Powodzenie Człowieka… przekonało Dicka, że uparte podchody do literackiego głównego nurtu są błędem. To uprawiając science fiction, szybciej zdobędzie literacki prestiż i apanaże, niezbędne mężczyźnie zmieniającemu żony i regularnie powiększającemu progeniturę.

Pierwsze wydanie Człowieka… w Polsce 1980 roku, w tłumaczeniu Lecha Jęczmyka, także dla nas było fantastycznym świętem i zwiastunem przełomu. Wkrótce nałożyły się na to inne święta (festiwal Solidarności, Nobel dla Miłosza), szybko przytłoczone ośmiolatką „Jaruzelskiej zmarzliny”. Ale historyczny, polityczny, metafizyczny dyskurs Człowieka z Wysokiego Zamku okazał się kluczem do polskiej przygody z historią w obu odsłonach. Tragicznej i pełnej nadziei.

Dick odwrócił w tej książce wynik drugiej wojny światowej; nad Wisłą wiedzą dziś o tym także ci, którzy Człowieka z Wysokiego Zamku nie czytali. Na tę akurat powieść miało w latach osiemdziesiątych ochotę wielu wydawców spoza fantastycznej branży, a na inne już nie. U Dicka wygrali i przegrali nie ci, którzy powinni – owszem, była to fikcja, ale kojarząca się z naszą sytuacją; historia także nam nie wypłaciła się należycie. Pierwsi postawiliśmy się Niemcom, walczyliśmy do ostatniego dnia wojny, zakończyliśmy ją w obozie zwycięzców, a obudziliśmy się w kraju podbitym przez byłych sojuszników Hitlera i wydanym na pastwę bolszewickiej rewolucji. Jeden paradoks przeglądał się w drugim.

W Człowieku z Wysokiego Zamku części naszych upokorzeń i krzywd doświadczają Amerykanie, choć mają szczęście, bo od wyrafinowanych Japończyków, a nie barbarzyńskich Sowietów. Zostało to w warstwie historiozoficznej i metafizycznej skomentowane podług wróżb i wskazań liczącej sobie pięć tysiącleci chińskiej Księgi Przemian – I-cing. Chińczycy to też polski trop: napomykał o nich Wyspiański w traktującym o naszym losie Weselu, a Witkacy straszył nimi w Pożegnaniu jesieni.

Tylko idealizowani przez Dicka Japończycy mieli więcej od nas powodów, by powieść pokochać. Ale już nie Rosjanie – w Człowieku z Wysokiego Zamku zostają rozgromieni, mowa tam o nich w tonacji szyderczej; wiedzieli, co robią, tłumacząc książkę dopiero po rozpadzie Sowietów w 1992 roku. Dick wręcz straszy czytelników sowiecką dominacją, taką, jakiej doświadczyliśmy w naszym świecie. Polakowi przed trzydziestu laty nie uszłoby to na sucho, co innego Amerykaninowi, choć i tak nie obyło się bez nocnej telefonicznej konsultacji. Szczęśliwie Jęczmyk zdołał przekonać cenzora, że w fantastyce nie takie ekstrawagancje są dopuszczalne.

Dzięki temu powieść już od trzech dekad poszerza polityczną i historyczną wyobraźnię naszych czytelników i oczywiście autorów. Andrzej Ziemiański z Bombą Heisenberga, Marcin Wolski z Alterlandem, niżej podpisany z Burzą nie wyprą się tej fascynacji i inspiracji. To się musiało spodobać i zaowocować nad Wisłą.

Czytelnik sięgający dziś po dowolną książkę dobrze w Polsce znanego Dicka ma wobec autora Człowieka z Wysokiego Zamku lekką przewagę. Wie, co go czeka w tej prozie.

Prawie na pewno będzie tam zapis psychicznych katastrof spotykających w stosunkach z dominującymi kobietami słabego mężczyznę o bujnym życiu wewnętrznym. Spodziewać się należy wieloznaczności światów, w których granice między rzeczywistością, transem, halucynacją, przepowiednią i jej spełnieniem zostaną zatarte. Kiedy indziej może iść o nie dającą się uchwycić różnicę między człowiekiem a robotem, zwierzęciem i automatem oraz, jak w tej powieści, między zabytkowym przedmiotem a zręczną repliką. Najpewniej czekają nas też pojedynki dusz, dokonujące się w szczerych, bolesnych dialogach, sięgających sekretnych urazów i tajemnic. Opowieść może traktować o szaraku powołanym do wielkiej sprawy, któremu to zadaniu można stawić czoło lub mu zaprzeczyć. Okaże się wreszcie, że Dick w szczególny sposób opiekuje się pozytywnymi bohaterami – ludzie prawi, jeśli nawet zginą, to godnie, na łajdaków czekają kary i upokorzenia.

Dzięki doskonałej biografii pióra Lawrence’a Sutina Boże inwazje. Życie Philipa K. Dicka wiemy, że Dick nawiązywał w prozie do swojej sytuacji i swoich demonów. Akurat podczas pracy nad Człowiekiem z Wysokiego Zamku pomagał żonie w produkcji jubilerskich cacek, jakie w powieści wytwarzają Frank Frink z Edem McCarthym. Ta robota rozbudziła Dicka filozoficznie – jej zawdzięczamy fascynujące refleksje estetyczne – ale zdominowała pisarza i urażała jego ambicję. Mało brakowało, by dochód z precjozów przekroczył literackie wpływy Dicka. Pisarz wierzgał przeciw tej niesprawiedliwości jako artysta i jako mężczyzna, uciekał w jubilerkę przed trudnościami pisarskimi, gardził tą robotą i gardził sobą, aż żona przegoniła go do szopy, by tam pisał, miast zatruwać życie rodzinie. Błogosławiona decyzja. Ileż to książek dokończono dzięki wygnaniu z domu lub małżeńskiego łoża. Albo dzięki świadomej ucieczce.

Dick wziął na ambit, tkwił w szopie, nawet gdy przyszło ułaskawienie, na szczęście nie był podczas roboty samotny. Miał luźny koncept powieści wzorowany na alternatywnej historii Warda Moore’a z 1953 roku, Bring the Jubilee, w której Południe wygrywa wojnę secesyjną, i postanowił, że to Księga Przemian pomoże mu ją napisać. Wielokrotnie radził się I-cing, uczynił ją generatorem rozwiązań fabularnych i znaczącym bohaterem powieści. Później publicznie deklarował wdzięczność Księdze, ale zdarzało mu się pomstować na I-cing, że zamiast jednoznacznego zakończenia podsunęła mu otwarte.

W Człowieku z Wysokiego Zamku poznanie prawdy nie wyzwala, a jeśli już, to nielicznych. Nawet Abendsen, który dostrzega i opisuje rzeczywistość ukrytą pod pozorami diabelskiej atrapy, nie potrafi uznać, że to jego książka, Utyje szarańcza, mówi jak jest, a kłamie obraz, który ma przed oczami. Może właśnie taki, pełen niepewności, winien być los wizjonerów. Tylko Juliana, seksowna ciemnowłosa kobieta, przy pomocy której faszyści próbują Abendsena omotać i dopaść, znajduje w sobie siły, najpierw, by pisarza/wizjonera ocalić, a później – by spojrzeć prawdzie w oczy. Obaj, Dick i jego bohater, lubili takie kobiety, ale nawet Juliana nie wie, co począć ze swoją wiedzą. Jeśli rzeczywiście chodzi o wiedzę.

Na pewno wzmacnia to dramatyzm książki, poza tym warto pamiętać, że nie było to pierwsze ani ostatnie otwarte zakończenie Dicka. Pisarz nie powinien narzekać, I-cing wyrzuciła rozwiązanie w jego stylu, nadała na jego fali.

Byłoby fatalnie, gdyby wyrocznia uczyniła z Dicka kogoś w rodzaju Asimova, podpowiadając mu powieść w typie „Fundacji”, ze sterującym dziejami przemądrzałym psychohistorykiem Sheldonem. Jeśli nawet, jak twierdzi Lech Jęczmyk, idee „Fundacji” wcielali w życie funkcjonariusze KGB, sterując quasi-upadkiem Imperium ku temu, co mamy dzisiaj – to instrumenty pożyteczne dla KGB nie muszą być dobre dla prawdziwego pisarza.

Zaproponowana przez Dicka tajemnicza, dramatyczna, kwantowa, nieostra wizja dziejów, wymykających się narratorowi i bohaterom, jest bliższa naszemu doświadczeniu i nowoczesnej wiedzy. Chodzi o teorię Hugh Everetta, wedle której dziesiątki równoprawnych wariantów historii rozgałęziają się i współegzystują obok siebie. Dick zaś oprócz tego, bądź obok tego, widzi w historii nie tylko matematyczne procesy i prawa, dające sobą powodować, ale i szaleństwo, czasem diabelstwo, wolę mocy i pęd do samozniszczenia.

Taka była natura faszyzmu, która wyłania się między innymi z pism „tych wyblakłych, chudych, nordyckich pedałów z SS skoszarowanych w bawarskich zamkach”. Dick znalazł w uniwersyteckiej bibliotece dostęp do tych ksiąg i jako Amerykanin niemieckiego pochodzenia mógł je studiować w oryginale. Jak pisze, rozbrzmiewający w tych pismach „bełkot Hitlera był świętością. Biblią. Jego poglądy zaraziły całą cywilizację, a teraz zaślepione, jasnowłose, nazistowskie pedały jak zarazki roznosiły chorobę na inne planety”. Indywidualna, kliniczna i ta okultystyczna zbiorowa paranoja, która kierowała Hitlerem i jego zausznikami, kazała mu poszukiwać tajemnych mocy i przodków w Tybecie, w Andach, konstruować ezoteryczne machiny, łowić magiczne moce, kondensować energię vril, gromadzić dziwaczne magiczne artefakty. Aż w końcu Hitler rozkazał zabierać ostatnie siły i środki oddziałom cofającym się na wszystkich frontach, by użyć ich do realizacji największego swego obłędu – idei ostatecznego wytępienia znienawidzonych Żydów.

Nie całą powieść napisała I-cing. Kiedy przyszło do przekazania, w co mogliby grać tasujący się przy władzy umierający i starzejący się wodzowie Rzeszy, jak rywalizowaliby ze sobą tajni agenci służb w mundurach feldgrau, brunatnych i czarnych – Dick ze swymi religijnymi, mistycznymi pasjami, Dick po przeróżnych przygodach z psychicznymi dopalaczami i środkami zmieniającymi świadomość – był najlepszym możliwym medium. Naziści „chcą być podmiotem, nie ofiarą historii. Identyfikują się z boskimi mocami, wydaje im się, że są podobni bogom. To jest ich największe szaleństwo”… Proszę pamiętać, że napisał to autor, który zobaczył kiedyś na niebie metalową twarz diabła.

Nieszczęścia, jakie wyrządza wojna ludności miast, granicom i państwom, opisują bataliści; zagrywkami polityków zajmują się stratedzy; zmagania wodzów analizują specjaliści od logistyki, rodzajów broni, gospodarki i szyfrów… Dicka interesowało to, co się wyprawia z duszami. Toteż odwracając znane wszystkim losy wojny, pokazał historię jako udrękę, pułapkę, niezrozumiały spektakl wprawiający w przerażenie, wobec którego pozostajemy bezradni. Chyba że ocalejemy, że odzyskamy równowagę w wyniku kaprysu losu. Który czasem odpowiada na nasze starania, na modlitwy, tęsknoty.

Ze swej wrażliwości, ze swej postawy i sytuacji outsidera wystrugał Finka Franka z jego żydostwem, bezradnością, miłością do Juliany i z jego kunsztem. Do poruszających partii książki traktujących o wu srebrnych precjozów zainspirował Dicka poradnik uprawy japońskich ogrodów. Postać wspaniałego, skomplikowanego arystokraty ducha, pana Tagomiego, podpowiedzieć musiały kontakty w bogatym narodowościowo tyglu barwnej wielokulturowej Kalifornii. To tylko niektóre przesłanki, szybkie flesze na tajemnice pisarskiego wnętrza, na jego sekretną alchemię. Dick składa hołd buddyjskiemu podejściu do świata, ale pokazuje, że okrutne wydarzenia nawet buddystę wyprowadzą z równowagi. Pan Tagomi, zadziwiająca, bogata wewnętrznie literacka postać, buntuje się przeciwko swemu zabójstwu z konieczności, brzydzi się taktycznymi politycznymi wyborami, które skazują go na popieranie gorszego faszysty przeciw lepszemu. Nie ma szczęścia, spokoju, nie ma usprawiedliwienia.

W książce Ameryka jest pokonana, rzucona na kolana, a figuranci w rodzaju Childana doświadczają upokorzeń kolaboracji, udręki służalstwa, inni zaś, jak Wyndam-Matson, wysługują się nie tylko Japończykom, ale i Niemcom. Ciekawe, że w tej sytuacji Dick znalazł okazję, by się Ameryką w nowoczesny sposób pochwalić. Chodzi o antykwaryczną warstwę powieści, gdzie subtelni zwycięzcy Japończycy traktują jak przedmiot kultu wyroby amerykańskiego rzemiosła. Zegarek z Myszką Miki, colt z wojny secesyjnej, filmowe plakaty, bibeloty. Ameryka, kraj – z punktu widzenia takiej Grecji, Hiszpanii, Egiptu, Japonii – kompletnie bez zabytków, zostaje tu wyniesiona jako antykwaryczna enklawa interesujących i kultowych przedmiotów nowego rodzaju. Nawet opowieść o klęsce może dostarczyć pisarzowi powodu do dumy, do zadziwiającego samochwalstwa.

W Polsce te partie powieści czytało się z dużym zrozumieniem. Tak jak Japończycy zbieraliśmy przecież paczki po amerykańskich papierosach, zaczytane komiksy, pisma, przedwojenne wieczne pióra, archiwalne aparaty, blaszane emaliowane pudełka na ołówki, cukierki, puszki z UNRRA po mleku w proszku i pudrze. Umieliśmy docenić siłę wu drzemiącą w pięknych drobiazgach, których na parę dekad zostaliśmy pozbawieni. Jak Dick na to wpadł? Intuicja, geniusz, praktyka jubilerska? Nie sposób wszystkiego przypisać dragom i dopalaczom.

Na pewno czerpał z rzeczywistości – nieocenionego doradcy tak realistów, jak i fantastów.

Powieść ukazała się w 1962 roku, weźmy go pod lupę. Pollock w tym czasie odkrywał Ameryce zupełnie inny rodzaj dumnej z siebie sztuki amerykańskiej, Roy Lichtenstein powiększał do wymiarów obrazu kadry z popularnych komiksów, świat odkrywał malarstwo Edwarda Hoppera, Warhol wymyślał pop art. A w konsekwencji tych wydarzeń Nowy Jork ukradł (Paryżowi) ideę sztuki nowoczesnej, o czym później napisze znaną książkę Serge Guilbaut.

Jeśli chodzi o rekonstrukcję opętanej niemieckiej duszy, to rzeczywistość, nie tylko biblioteczna, też podsuwała pisarzowi rozwiązania. W Jerozolimie w 1961 roku ruszył proces Adolfa Eichmanna, a w 1962 zbrodniarza powieszono. Wówczas na tym sądzonym piętnaście lat po zakończeniu wojny biurokracie zbrodni, który wyznawał, co zrobił i dlaczego, skupiły się oczy świata. Jedna z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku, filozof Hannah Arendt, zobaczyła w procesie Eichmanna przypowieść o banalności zła. Dick, o którym mało kto wtedy wiedział, że staje się wielkim pisarzem, odczytał wydarzenie po swojemu: jako kamuflaż kryjący obłęd, upadek, wyzwanie rzucone prawom ludzkim i boskim. Twarz zimnego urzędnika była maską? Kto miał rację?

Szaleńcza gotowość do zniszczenia ludzkości to zarzut, który można postawić nie tylko faszystom. Kiedy Dick finiszował z powieścią, nabrzmiewał kryzys kubański. Wspomagani przez USA emigranci i wygnańcy lądują zbrojnie w Zatoce Świń. Potem u wybrzeży Stanów ZSRS montuje wyrzutnie dostosowane do miotania atomowych pocisków, a przez Atlantyk płynie sowiecka flota gotowa ich bronić. Kennedy i Chruszczow siłowali się na rękę, a w Berlinie staje mur oddzielający świat wolny od podbitego. Czy tak trudno sobie wyobrazić, że te wydarzenia zainspirowały Dicka, w którego powieści takim naturalnym niby-murem dzielącym skłóconych sojuszników stają się Góry Skaliste?

W książce mowa o osuszeniu Morza Śródziemnego i zagospodarowaniu Afryki, o podboju Marsa. Ziemią zajmują się praktyczni Japończycy, kosmosem – szaleni Niemcy. Era kosmiczna nie była wymysłem pisarza, żywił się kosmonautycznymi realiami i mitologią eksplodującą na jego oczach. Dopiero po zakończeniu zimnej wojny to wszystko okaże się mirażem i prestiżowym szczerzeniem kłów. Na razie jest rok 1962. Startuje sowiecka sonda Mars 1, a amerykański Mariner zbliża się do Wenus. Za sobą mamy już lot Gagarina, zaraz po nim pierwsze kroki w przestrzeni kosmicznej stawiają Amerykanie. Sowieci i Amerykanie korzystają, przynajmniej na początku, z niemieckich uczonych i ich technik rakietowych. Pozostając w tym temacie, to z hitlerowskich uczonych na usługach Amerykanów kpi Kubrick w Doktorze Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę z 1964 roku (nakręconym na podstawie powieści Petera George’a Red Alert z 1958 roku). Jak to się niesamowicie plecie – fakty i fikcja.

Bez wątpienia jest do dobry czas dla literatury głównego nurtu. Może najlepszy. W głównym nurcie mamy Abe Kōbō z Kobietą z wydm, Inny kraj Baldwina, Grę w klasy Cortazara, Sto lat samotności Márqueza, Eksplozję w katedrze Carpentiera. Fantaści też są znakomici – oprócz Człowieka z Wysokiego Zamku ukazują się: Kantyczka dla Leibowitza Millera juniora, Cieplarnia Aldissa, Solaris Lema, Mechaniczna pomarańcza Burgessa, Diuna Herberta, Kocia kołyska Vonneguta… Literacką światową modą rządzi francuska „nowa powieść”, uwalniająca autorów od ograniczeń klasycznej narracji, pozwalająca im na eksperymentowanie z czasem, z punktem widzenia. Kilkanaście lat później Lem w Doskonałej próżni wykpi niektóre pozoracje i uzurpacje nurtu, ale czas poświęcony na te literackie eksperymenty nie wydaje się stracony.

W trzecim tomie swej fundamentalnej Drogi do science fiction – od Heinleina do dzisiaj James Gunn dzieli pisarzy na narratorów i stylistów.

Narratorzy to ci, którzy podziwiają świat, różnorodność sytuacji i wydarzeń i opisują je, zmieniając środki literackie. Styliści odnajdują swój wyraźny styl i używają go w wielu powieściach, ponieważ opowiadają stale tę samą historię. Wzorcowi styliści według Gunna to Hemingway i Faulkner. Narratorami byliby według niego Kipling i Steinbeck. Wśród fantastów o stylistów trudniej, taka to specyfika autorów tego gatunku, raczej opisujących światy niż cyzelujących frazę. Ale są styliści i u nas, a jakże – najbardziej wyraziści to Lovecraft, Bradbury, Ballard i oczywiście Dick. Stały temat Dicka to natura rzeczywistości, jej wieloznaczny status.

Znów sięgnę do nieocenionej biografii Sutina. Otóż opowiada on, posiłkując się korespondencją pisarza, w jaki sposób wynalazł bądź skonstruował Dick ów szczególny styl Człowieka z Wysokiego Zamku. Krótkie zdania, równoważniki zdań, plamki emocji, czas teraźniejszy, wszystko to pisane z wielu punktów widzenia, autor wcielający się w różne postaci, specyficzny język ujawniający różne, sprzeczne emocje… To się zapamiętuje jako znak własny; zresztą ten dramatyczny, nerwowy sposób pisania wróci w innych książkach. Ale Dick stylista, a więc teoretycznie więzień jednej formuły, wybrał ją świadomie, jako narrację do określonej historii. Sam mówi o tym tak:

W latach czterdziestych wpadły mi w ręce powieści pisane w tamtym czasie przez studentów romanistyki uniwersytetu tokijskiego. Studiowali oni francuskie powieści realistyczne (które ja też czytałem) i przemodelowali strukturę typu „wycinek z życia”, tworząc bardziej zwartą, bardziej zintegrowaną formę […]. Kiedy zacząłem pisać Człowieka z Wysokiego Zamku, zadałem sobie pytanie, jak zostałaby napisana ta powieść, z jaką strukturą, gdyby wojnę wygrała Japonia. Niewątpliwie z wykorzystaniem wielorakiego punktu wiedzenia, jak u tych studentów […]1.

Pisarz opowiada historie, pisarz taki jak Dick miał do przekazania, albo do zasygnalizowania, historie niesamowite. Ale że nie był zwykłym opowiadaczem, to stawiał swojej prozie zadania artystyczne, poszukiwał literackiej akuratności na wielu poziomach i wielu obszarach literackich oddziaływań. Jednym z nich był ów styl, którym pisarz brał w karby swoje osobnicze szaleństwo. Zaprowadziło go to parokrotnie w rejony dokonań prawdziwie arcydzielnych i do diagnoz tak przenikliwych, że aż bolesnych. Może groźnych?

Na zakończenie anegdota, którą opowiada przyjaciel Dicka i kolega po piórze, Norman Spinrad. Jak wiadomo, Dick był paranoikiem dręczonym przez manie prześladowcze, także zabawne – jak ta, że nasz Lem jest tworem zbiorowym wymyślonym przez KGB. Ale czasem Dick przypomina tego żołnierza ze Szwejka, który nie chciał ciągnąć armaty, bo jak twierdził, ma przepuklinę. Ale go zmusili, więc się zaparł, pociągnął i umarł, jako symulant. No to Dick bywał takim paranoikiem jak tamten symulantem.

Norman Spinrad w Metamorfozie Philipa K. Dicka2, rozprawiając się z problemem domniemanej paranoi pisarza, daje kilka zabawnych przykładów wysokiego poziomu rozsądku u Dicka. Oto jeden z nich:

Należy zdefiniować termin „zdrowe zmysły”, a to, jak można się było nauczyć, zgłębiając jego twórczość, jest zadaniem zupełnie bezcelowym.

Przykład: niemieckie wydanie Człowieka z Wysokiego Zamku miało wreszcie się ukazać przeszło dekadę po pierwotnym amerykańskim wydaniu. Phil, czytający po niemiecku, powiedział mi kiedyś, że nalegał na osobistą korektę wersji niemieckiej, bowiem ni w ząb nie ufał Niemcom. Powiedziałem mu, że zachowuje się naprawdę paranoidalnie.

Lecz gdy dotarła do niego korektorska wersja powieści, okazało się, że zostały tam usunięte dość pokaźne fragmenty dotyczące nazistów3.

Dlaczego nas to nie dziwi?

marzec 2010

Maciej Parowski

1 tłumaczył Lech Jęczmyk

2 „Czas Fantastyki”, nr 1(14)2008

3 tłumaczył Konrad Kozłowski

Mojej żonie Tessie

i synowi Christopherowi

z wielką miłością

1

Od tygodnia pan Childan z napięciem przeglądał swoją pocztę, ale cenna przesyłka z Gór Skalistych nie nadchodziła. Kiedy w piątek rano otworzył sklep i zobaczył, że na podłodze pod drzwiami leżą tylko listy, pomyślał, że czeka go przeprawa z zagniewanym klientem.

Nalawszy sobie kubek herbaty ze ściennego dystrybutora, wziął szczotkę i zaczął zamiatać; wkrótce frontowa część sklepu pod nazwą Amerykańskie Rzemiosło Artystyczne była gotowa na przyjęcie klientów: wszystko lśniło, w kasie zapas drobnych, świeże nagietki w wazonie, dyskretna muzyka z radia. Ulicą śpieszyli biznesmeni do swoich biur przy Montgomery Street. W oddali przejechał tramwaj linowy; Childan przystanął i przyjrzał mu się z przyjemnością. Kobiety w długich, barwnych, jedwabnych strojach… im też się przyglądał. Telefon. Odwrócił się, żeby go odebrać.

– Słucham.

Odpowiedział mu znajomy głos. Childan poczuł skurcz serca.

– Tu pan Tagomi. Czy ten mój plakat rekrutacyjny z wojny secesyjnej już nadszedł? Może pan pamięta, że miałem go otrzymać w zeszłym tygodniu? – Wymagający, ostry ton, na granicy grzeczności, ledwie zachowujący pozory. – Czy nie tak się umawialiśmy, kiedy dawałem zaliczkę? To ma być prezent, czy pan rozumie? Mówiłem przecież. Chodzi o klienta.

– Rozległe poszukiwania – zaczął Childan – które prowadziłem na własny koszt, szanowny panie Tagomi, w sprawie obiecanej przesyłki, mającej nadejść, jak panu wiadomo, z zagranicy…

– A zatem nie nadeszła?

– Nie, szanowny panie Tagomi.

Lodowate milczenie.

– Dłużej czekać nie mogę – powiedział wreszcie Tagomi.

– Rozumiem. – Childan patrzył ponuro przez okno wystawowe na ciepły, pogodny dzień i biurowce San Francisco.

– Coś zastępczego zatem. Co pan radzi, panie Childen? – Tagomi z rozmysłem błędnie wymówił nazwisko; obraza, od której Childan zaczerwienił się po uszy. Hańba dla firmy, straszne upokorzenie. Lęki, ambicje i udręki Roberta Childana skłębiły się, zalały go, krępując mu język. Jąkał coś, dłoń kleiła mu się do słuchawki. Powietrze w sklepie przesycone było zapachem nagietków, rozbrzmiewała muzyka, lecz on miał uczucie, że tonie w jakimś dalekim morzu.

– Może… – zdołał wyjąkać – maselnica. Maszynka do lodów z roku 1900. – Umysł odmawiał mu posłuszeństwa. Jak tylko człowiek zapomni, jak tylko zacznie oszukiwać sam siebie… Miał trzydzieści osiem lat i pamiętał okres przedwojenny, inne czasy. Franklin D. Roosevelt i Wystawa Światowa, dawny, lepszy świat. – Czy mógłbym przywieźć różne interesujące okazy do miejsca pana pracy? – wyjąkał wreszcie.

Umówili się na drugą. Odwieszając słuchawkę, myślał, że musi zamknąć sklep. Nie miał wyboru. Trzeba zabiegać o względy takich klientów, na nich opiera się cały interes.

Stojąc na drżących nogach, uświadomił sobie, że ktoś wszedł do sklepu. Młody mężczyzna i kobieta, oboje przystojni, dobrze ubrani. Idealni. Opanował się i fachowo, lekko, z uśmiechem podszedł do nich. Pochyleni oglądali rzeczy w gablocie, wybrali uroczą popielniczkę. Małżeństwo, domyślił się. Prosto z Miasta Powiewnych Mgieł, nowego ekskluzywnego osiedla na wzgórzu nad Belmont Avenue.

– Hello – powiedział i poczuł się lepiej. W ich uśmiechach nie było cienia wyższości, sama uprzejmość. Jego zbiory – bez wątpienia najlepsze w swoim rodzaju na całym Wybrzeżu – wprawiły ich w podziw; zauważył to i był im wdzięczny, że potrafią to docenić.

– Rzeczywiście wspaniałe – odezwał się młody człowiek.

Childan skłonił się z przyjemnością.

Ich wzrok, wyrażający prócz czysto ludzkiej sympatii także wspólną radość z jego dzieł sztuki oraz poczucie podobnych gustów i upodobań, był przez cały czas skierowany na niego; byli mu wdzięczni, że dzięki niemu mogli takie rzeczy oglądać, wybierać, podziwiać i dotykać, nawet nie kupując. Tak, pomyślał, oni rozumieją, co to za sklep, nie jakaś tam turystyczna tandeta, sekwojowe plakietki z napisem „Rezerwat Muira, Hrabstwo Marin, PSA”, humorystyczne wywieszki, pierścionki i pocztówki z rozebranymi dziewczynkami czy widoczki mostu nad Zatoką. A już te oczy kobiety, duże, ciemne. Bardzo łatwo, myślał Childan, mógłbym zakochać się w takiej kobiecie. Jak tragiczne byłoby wówczas moje życie; jakby teraz było mi za dobrze. Modna fryzura, lakierowane paznokcie, z przekłutych uszu zwisają długie, mosiężne kolczyki ręcznej roboty.

– Pani kolczyki – wyjąkał – nabyte może tutaj?

– Nie – odpowiedziała. – W kraju.

Childan skinął głową. Oczywiście nic z nowoczesnego rzemiosła amerykańskiego. Jedynie przeszłość mogła być reprezentowana w takim sklepie.

– Państwo tutaj na długo? – spytał. – W naszym San Francisco?

– Przybyłem na czas nieograniczony – odparł mężczyzna. – Pracuję w Komisji Badania Stopy Życiowej Rejonów Upośledzonych. – Jego twarz wyrażała dumę. Nie był wojskowym, jednym z tych żujących gumę prostaków o chciwych chłopskich twarzach, którzy zapełniali lokale i kina porno, strzelnice i tanie nocne kluby udekorowane zdjęciami szczerzących zęby, podtrzymujących piersi podstarzałych blondynek, którzy tłoczyli się w zakazanych knajpach jazzowych dzielnicy slumsów, zajmującej większość równinnej części miasta… wśród rachitycznych bud, z blachy i desek, wyrosłych na ruinach, zanim jeszcze przestały spadać bomby. Nie, ten człowiek należał do elity. Kulturalny, wykształcony bardziej jeszcze niż pan Tagomi, który zajmował przecież wysokie stanowisko w poważnej instytucji, jaką była Pacyficzna Misja Handlowa. Tagomi był starym człowiekiem. Jego poglądy ukształtowały się w latach Gabinetu Wojennego.

– Czy szukają państwo wyrobów tradycyjnego miejscowego rękodzieła na prezent dla kogoś? – spytał Childan. – Czy też może do dekoracji swego nowego mieszkania tutaj? – Jeżeli to drugie… Serce kupca zabiło żywiej.

– Trafne przypuszczenie – odpowiedziała kobieta. – Urządzamy mieszkanie. Trochę jeszcze niezdecydowani. Czy może mógłby pan nam służyć radą?

– Tak, chętnie udam się do państwa mieszkania. Gdybym przywiózł kilka walizek, mógłbym zaproponować coś na miejscu, we wnętrzach. To nasza specjalność. – Spuścił oczy, żeby ukryć nadzieję. W grę mogą wchodzić tysiące dolarów. – Oczekuję stołu z Nowej Anglii, klonowy, zrobiony bez jednego gwoździa. Także lustra z czasów drugiej wojny o niepodległość. Mam również wyroby krajowców: kilimy z koziej wełny, farbowane barwnikami roślinnymi.

– Co do mnie – powiedział mężczyzna – to wolę sztukę miejską.

– Oczywiście – zgodził się skwapliwie Childan. – Proszę posłuchać. Mam czteroczęściowe malowidło na dykcie z urzędu pocztowego, przedstawiające Horace’a Greeleya. Oryginał z czasów pierwszej prezydentury Roosevelta. Bezcenny rarytas.

– Ach! – jęknął Japończyk, a jego ciemne oczy rozbłysły.

– I radiolę z roku 1920, przerobioną na barek.

– Ach!

– I, proszę posłuchać, oprawione zdjęcie Jean Harlow z autografem.

Japończykowi mało nie wyskoczyły oczy.

– Czy zechcą państwo ustalić datę spotkania? – spytał Childan, wykorzystując najodpowiedniejszy moment psychologiczny. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął notes i pióro. – Zapiszę sobie państwa adres.

Potem, kiedy para wyszła ze sklepu, Childan stanął, założywszy z tyłu ręce, i wyjrzał na ulicę. Radość. Gdybyż wszystkie dni były takie jak ten… Był to nie tylko dobry interes, sukces dla firmy, lecz, co więcej, okazja do spotkania się na gruncie towarzyskim z młodym japońskim małżeństwem, które dostrzegło w nim człowieka, nie zaś jankesa lub w najlepszym razie sprzedawcę dzieł sztuki. Tak, to wchodzące w życie pokolenie młodych ludzi, którzy nie pamiętają lat przedwojennych ani nawet wojny, jest nadzieją świata. Różnice pozycji nie mają dla nich znaczenia.

Kiedyś to się skończy, pomyślał Childan. Zniknie samo pojęcie pozycji. Nie będzie rządzących i rządzonych, będą po prostu ludzie.

Mimo to drżał z niepokoju, wyobrażając sobie, jak zapuka do ich drzwi. Przejrzał swoje notatki. Państwo Kasoura. Przyjmą go, pewnie zaproponują herbatę. Czy potrafi się zachować? Czy zrobi i powie w odpowiedniej chwili to, co trzeba? Czy też zachowa się jak zwierzę, zhańbi się jakimś okropnym faux pas?

Kobieta ma na imię Betty. Jaka sympatyczna twarz, myślał. Łagodne, pełne zrozumienia spojrzenie. Niewątpliwie, mimo że krótko była w jego sklepie, zorientowała się, jakie on żywi nadzieje i że już doznał porażek.

Nadzieje… poczuł nagły zawrót głowy. Szaleńcze, może nawet samobójcze mrzonki. Ale przecież słyszało się o związkach między Japończykami i jankesami, chociaż zwykle chodziło o Japończyka i białą kobietę. A ona była na dodatek mężatką. Przestraszył się samej myśli. Otrząsnął się i zabrał energicznie do otwierania porannej poczty.

Stwierdził przy tym, że ręce wciąż mu drżą. Później przypomniał sobie, że o drugiej umówiony jest z panem Tagomim, i drżenie rąk przeszło, a zdenerwowanie ustąpiło determinacji. Muszę wystąpić z czymś odpowiednim, pomyślał. Gdzie? Jak? Co? Telefon. Źródła. Zdolności handlowe. Wygrzebać gdzieś forda z 1929 roku, całkowicie odrestaurowanego, włącznie z pokryciem dachu. Wielki szlem, dozgonna wdzięczność klienta. Albo fabrycznie nowy trzymotorowy samolot pocztowy znaleziony w stodole gdzieś w Alabamie. Zdobyć zasuszoną głowę Buffalo Billa z imponującą srebrną grzywą – sensacyjny amerykański zabytek. Zdobyć sławę w kręgach najwybitniejszych koneserów sztuki w basenie Pacyfiku, nie wyłączając samych Wysp.

Szukając natchnienia, zapalił papierosa z marihuaną znakomitej marki Kraina Uśmiechu.

Frank Frink leżał w swoim pokoju przy Hayes Street, zastanawiając się, jak wstać. Słońce padało przez żaluzje na ubranie, które zsunęło się na podłogę. Okulary też. Ciekawe, czy je rozdepcze? Spróbować dostać się do łazienki inną drogą. Czołgać się czy turlać? Głowa go bolała, ale nie był przybity. Nigdy nie oglądać się za siebie, postanowił. Godzina? Zegar jest na komodzie. Wpół do dwunastej! Rany boskie. Ale wciąż leżał.

Wyleją mnie z pracy, pomyślał.

Wczoraj w fabryce popełnił przestępstwo. Odpowiedział nie tak, jak należało, panu Wyndamowi-Matsonowi, właścicielowi wklęsłej twarzy z nosem Sokratesa, pierścienia z brylantem i złotego suwaka w rozporku. Innymi słowy – władza. Tron. Myśli Franka błądziły półprzytomnie.

Tak, myślał. Trafię jak nic na czarną listę, moje umiejętności nic tu nie pomogą, bo nie mam zawodu. Piętnastoletnie doświadczenie pójdzie na marne.

Będzie teraz musiał stanąć przed Komisją Kwalifikacyjną w celu weryfikacji jego grupy zaszeregowania. Ponieważ nigdy nie udało mu się rozgryźć stosunków łączących Wyndama-Matsona z pinokiami – marionetkowym białym rządem z Sacramento – nie potrafił ocenić wpływów swojej byłej firmy u prawdziwych władców, czyli Japończyków. Komisja podlegała pinokiom. Na polecenie Wyndama-Matsona stanie naprzeciwko czterech lub pięciu podstarzałych, pulchnych białych twarzy. Jeżeli odmówią mu licencji, poszuka drogi do jednej z filii Importowo-Eksportowej Misji Handlowej, która ma siedzibę w Tokio i biura w całej Kalifornii, Oregonie, Waszyngtonie oraz w części Nevady wchodzącej do Pacyficznych Stanów Ameryki. Jeżeli jednak nie uda mu się i tam…

Plany kłębiły się w jego głowie, podczas gdy leżał w łóżku wpatrzony w starą lampę na suficie. Mógł na przykład przemknąć się przez granicę do Stanów Gór Skalistych, które jednak miały swoje powiązania ze Stanami Pacyficznymi i mogły go wydać. A Południe? Otrząsnął się na samą myśl. Brr. Tylko nie to. Jako biały miałby tam duże możliwości, większe niż tutaj, w PSA. Tyle że nie chciał takich możliwości.

A co gorsza, Południe miało gęstą sieć gospodarczych, ideologicznych i Bóg wie jakich jeszcze powiązań z Rzeszą, Frank Frink zaś był Żydem.

Nazywał się naprawdę Frank Fink. Urodził się na Wschodnim Wybrzeżu, w Nowym Jorku, i w roku 1941 został powołany do armii amerykańskiej, natychmiast po upadku Rosji. Kiedy żółtki zajęły Hawaje, przeniesiono go na Wybrzeże Zachodnie. Po zakończeniu wojny znalazł się w strefie japońskiej i tu spędził piętnaście powojennych lat.

W 1947, w Dniu Kapitulacji, był bliski szału. Pełen nienawiści do Japończyków poprzysiągł im zemstę; zakopał w piwnicy swoją starannie owiniętą i zakonserwowaną broń na dzień, kiedy on i jego towarzysze powstaną. Czas jednak okazał się dobrym lekarzem – tego nie wziął pod uwagę. Kiedy myślał teraz o planach wielkiej, krwawej łaźni, o czystce pinokiów i ich panów, czuł się tak, jakby przeglądał pożółkły rocznik gimnazjalny i przeczytał o swoich młodzieńczych marzeniach. Frank Fink, zwany Złotą Rybką, zostanie paleontologiem i przysięga poślubić Normę Prout. Norma Prout była najpiękniejszą dziewczyną w klasie i on rzeczywiście obiecywał, że się z nią ożeni. Wszystko to było tak diabelnie odległe jak piosenki Freda Allena albo filmy z W.C. Fieldsem. Od 1947 spotkał chyba z pół miliona Japończyków i pragnienie mordowania ich nigdy się jakoś nie zmaterializowało. Po prostu przestało to być tak ważne.

Chociaż nie. Był niejaki pan Omuro, który wykupił całą dzielnicę domów mieszkalnych w śródmieściu San Francisco, i Frank przez jakiś czas mieszkał w jego domu. To był kawał łobuza, pomyślał Frank. Rekin, który nigdy nie przeprowadzał remontów, dzielił mieszkania na coraz to mniejsze, podnosił komorne… Omuro kantował biedaków, zwłaszcza bliskich nędzy byłych żołnierzy w kryzysowych latach pięćdziesiątych. Jednak to właśnie japońska misja handlowa ścięła mu głowę za jego spekulacje. I obecnie podobne pogwałcenie surowego, twardego, ale sprawiedliwego japońskiego prawa cywilnego było nie do pomyślenia. Stanowiło to świadectwo nieprzekupności japońskich urzędników okupacyjnych, zwłaszcza tych, którzy nastali po upadku gabinetu wojennego.

Pomyślawszy o niezłomnej, stoickiej uczciwości misji handlowych, Frank poczuł się pewniej. Nawet Wyndam-Matson zostanie odpędzony jak natrętna mucha, bez względu na to, czy jest właścicielem Towarzystwa W-M czy nie. Przynajmniej taką miał nadzieję. Chyba rzeczywiście wierzę w ten Pacyficzny Sojusz dla Dobrobytu, pomyślał. Dziwne. Kiedy się spojrzy wstecz… wówczas wydawało się to tak oczywistą lipą. Pustą propagandą. A teraz…

Wstał z łóżka i niepewnie skierował się do łazienki. Myjąc się i goląc, słuchał południowych wiadomości radiowych.

„Nie lekceważmy tego osiągnięcia” – usłyszał, kiedy na chwilę zakręcił ciepłą wodę.

Nie ma obawy, pomyślał Frank z goryczą. Wiedział, o jakie osiągnięcie chodziło. A jednak było w tym coś śmiesznego, obraz flegmatycznych, gruboskórnych Niemców kręcących się po Marsie, po czerwonych piaskach nie tkniętych dotąd stopą człowieka. Mydląc policzki, Frink zaczął nucić satyrę na siebie samego: Gott, Herr Kreisleiter. Ist dies vielleicht der Ort, wo man das Konzentrationslager bilden kann? Das Wetter ist so schön. Heiß, aber doch schön…

Radio mówiło:

„Wspólnota Pacyficzna musi rozważyć, czy w naszym dążeniu do zapewnienia zrównoważonego bilansu wzajemnych obowiązków i odpowiedzialności w połączeniu z korzyściami…” – Typowy żargon biurokratyczny, zauważył Frank. – „…nie przeoczyliśmy przyszłej areny, na której będą się decydować losy człowieka, czy będzie to Nordyk, Japończyk czy Negroid…” – i tak dalej, i tak dalej.

Ubierając się, kontynuował swoją zabawę. Pogoda jest schön, bardzo schön. Tylko nie ma czym oddychać…

Fakt pozostawał faktem: Wspólnota Pacyficzna nie zrobiła nic, żeby skolonizować planety. Zamiast tego zaangażowała się – a właściwie ugrzęzła – w Ameryce Południowej. Podczas gdy Niemcy z całą energią prowadzili zrobotyzowane prace konstrukcyjne w kosmosie, Japończycy nadal wypalali dżunglę w głębi Brazylii, wznosząc siedmiopiętrowe gliniane bloki mieszkalne dla byłych łowców głów. Zanim pierwszy japoński statek kosmiczny oderwie się od Ziemi, Niemcy będą mieli w garści cały Układ Słoneczny. W dawnych i jakże malowniczych czasach przegapili moment, gdy inne państwa europejskie zbudowały swoje imperia kolonialne. Tym razem, snuł rozważania Frink, już nie będą ostatni; lekcja nie poszła na marne.

Potem przypomniał sobie Afrykę i eksperymenty nazistów na tym kontynencie. Na chwilę zdrętwiał cały, wstrząśnięty, lecz w końcu wrócił do swoich rozmyślań.

Ta olbrzymia zdewastowana pustynia.

Radio mówiło:

„…musimy jednak z dumą pamiętać o wadze, jaką nasza wspólnota przywiązuje do podstawowych materialnych potrzeb ludzi niezależnie od ich pozycji, do ich subspirytualnych potrzeb, które muszą być…”

Frink wyłączył radio. Uspokoiwszy się nieco, włączył je z powrotem.

Rany boskie, myślał, Afryka. Duchy wymordowanych plemion. Starte z powierzchni ziemi, żeby zrobić miejsce dla… kogo? Nikt nie wiedział. Może nawet sami wielcy planiści w Berlinie. Zastępy automatów pracują pełną parą, budują. Budują? Miażdżą raczej. Ludożercy z wystawy paleontologicznej zajęci robieniem naczynia z czaszki wroga, cała rodzina pracowicie wygrzebująca zawartość, aby – w pierwszej kolejności – pożreć surowy mózg. Potem narzędzia z ludzkich kości. Co za oszczędność: nie tylko zjadać ludzi, których się nie lubi, ale jeszcze jeść z ich własnych czaszek. Pierwsi technicy! Prehistoryczny człowiek w sterylnie czystym białym fartuchu w laboratorium berlińskiego uniwersytetu pracujący nad wykorzystaniem czaszek, skóry, włosów, tłuszczu innych ludzi. Ja, Herr Doktor. Nowe zastosowanie dla palca od nogi. Widzi pan, można użyć stawu w zapalniczce do papierosów. Jeżeli tylko Herr Krupp będzie mógł produkować je w ilości…

Przerażała go ta myśl: pradawny gigantyczny kanibal, który odżył i znowu rządzi światem. Przez milion lat oddalaliśmy się od niego, a on wrócił. I nie jako przeciwnik, lecz władca.

„…możemy ubolewać” – mówiło radio, głos małych żółtków z Tokio. O Boże, myślał Frink, a my ich nazywaliśmy małpami, te cywilizowane krzywonogie krewetki, dla których myśl o komorach gazowych jest równie nieprawdopodobna jak pomysł przetopienia własnych żon na świece. – „…i często ubolewaliśmy w przeszłości nad przerażającym marnotrawstwem istot ludzkich w tych fanatycznych dążeniach, które postawiły całe masy ludzi poza nawiasem systemu prawnego”. – Oni, ci Japończycy, przywiązują taką wagę do prawa. – „…Aby zacytować znanego wszystkim zachodniego świętego: «Bo cóż pomoże człowiekowi, choćby wszystek świat pozyskał, a szkodę by podjął na duszy swojej?»”

Radio ucichło na chwilę. Frink, który zawiązywał krawat, zastygł w bezruchu. Było to poranne oczyszczenie.

Muszę dojść z nimi do porozumienia, uświadomił sobie. Niezależnie od groźby czarnej listy, opuszczenie strefy kontrolowanej przez Japończyków i znalezienie się na Południu, w Europie, gdziekolwiek pod władzą Rzeszy, oznaczałoby dla mnie śmierć.

Będę musiał dogadać się jakoś z tym Wyndamem-Matsonem.

Siedząc na łóżku z filiżanką wystygłej herbaty pod ręką, Frink wyciągnął swój egzemplarz I-cing, Księgi Przemian. Ze skórzanego pokrowca wysypał czterdzieści dziewięć łodyg krwawnika. Skupił rozbiegane myśli, żeby właściwie sformułować pytanie.

Wypowiedział je na głos:

– Jak mam rozmawiać z Wyndamem-Matsonem, żeby dojść z nim do porozumienia? – Zapisał pytanie na tabliczce i zaczął przerzucać łodyżki krwawnika z ręki do ręki, aż uzyskał pierwszą linię, początek. Ósemka. Połowa sześćdziesięciu czterech heksagramów wyeliminowana. Podzielił łodyżki i uzyskał drugą linię. Dzięki wprawie wkrótce znał wszystkie sześć linii. Miał przed sobą cały heksagram i nie musiał szukać go na wykresie. Rozpoznał heksagram piętnasty. C’ien. Pokora. No tak. „Maluczcy będą wywyższeni, wielcy – poniżeni, możne rody będą upokorzone”; nie musiał zaglądać do tekstu, znał go na pamięć. Dobry znak. Wyrocznia dawała mu życzliwą radę.

Mimo to czuł się nieco zawiedziony. W heksagramie piętnastym było coś bezmyślnego. To oczywiste, że powinien być pokorny. Może jednak kryła się w tym jakaś myśl. Ostatecznie nie miał żadnej władzy nad tym W-M. Nie mógł go zmusić, żeby go przyjął z powrotem. Jedyne, co mógł zrobić, to skorzystać z rady heksagramu piętnastego; była to chwila, kiedy trzeba prosić, mieć nadzieję, czekać z ufnością. Przyjdzie czas i Niebo przywróci go na dawne stanowisko, a może da mu nawet coś lepszego.

Nie miał dalszych linii do odczytania, żadnych dziewiątek ani szóstek. To był koniec. Bez przejścia do następnego heksagramu.

A zatem następne pytanie. Przyszykowawszy się, spytał na głos:

– Czy zobaczę jeszcze kiedyś Julianę?

Juliana była jego żoną. Właściwie byłą żoną. Rozwiodła się z nim przed rokiem i nie widział jej od miesięcy; prawdę mówiąc, nie znał nawet jej adresu. Wszystko wskazywało na to, że wyjechała z San Francisco, a może nawet z PSA. Wspólni znajomi albo stracili z nią kontakt, albo nie mówili mu prawdy.

Pośpiesznie manipulował łodyżkami krwawnika. Ileż to już razy zapytywał o Julianę na różne sposoby! Wreszcie uzyskał heksagram, rezultat działania ślepego losu na łodyżki roślin. Przypadkowy, a jednak związany z chwilą, w której żył, w której jego życie przeplatało się z życiem wszystkich innych ludzi i ze wszystkimi cząsteczkami wszechświata. Heksagram przedstawiający w swoim układzie ciągłych i przerywanych linii określoną sytuację. On, Juliana, fabryka, rządzące misje handlowe, zdobywanie planet, miliard organicznych kopczyków w Afryce, które teraz nie były już nawet trupami, dążenia tysięcy ludzi gnieżdżących się w norach San Francisco, szaleńcy w Berlinie ze spokojnymi twarzami i obłąkańczymi planami – wszystko to połączyło się w chwili rzucania łodyg krwawnika, żeby wybrać najodpowiedniejszą mądrą sentencję z księgi tkwiącej korzeniami w trzydziestym wieku przed Chrystusem. Z księgi składanej, plewionej, doskonalonej przez chińskich mędrców w ciągu pięciu tysięcy lat, tej wspaniałej kosmologii i nauki, skodyfikowanej, zanim Europa nauczyła się czterech działań.

Heksagram. Serce w nim zamarło. No tak, czterdziesty czwarty. Kou. „Czeka cię spotkanie”. I dalej trzeźwy komentarz: „Panna jest potężna. Nie należy żenić się z taką panną”. Znów wyszło mu to w związku z Julianą.

Aj waj, pomyślał, sadowiąc się wygodniej. No więc była dla mnie nieodpowiednia, sam to wiem. Nie o to pytałem. Czy wyrocznia musi mi to stale przypominać? Mój pech, że ją spotkałem, że ją kochałem, że ją kocham.

Juliana, najpiękniejsza z jego żon. Kruczoczarne brwi i włosy: domieszka krwi hiszpańskiej, która nadała barwę nawet jej wargom. Kauczukowy, bezgłośny chód; nosiła półbuty jeszcze z lat szkolnych. Prawdę mówiąc, cała jej odzież była podniszczona, znać było na niej wiek i wielokrotne pranie. Byli oboje tak długo bez grosza, że przy całej swojej urodzie musiała chodzić w bawełnianym wdzianku, żakiecie na suwak, brązowej tweedowej spódnicy i podkolanówkach. Nienawidziła jego i tego ubrania, bo jak mówiła, wyglądała w nim jak tenisistka albo, co gorsza, jak ktoś wybierający się na grzyby.

Ale najbardziej pociągał go w niej jakiś zbzikowany wyraz twarzy; z niewiadomego powodu witała nieznajomych obiecującym uśmiechem Mony Lizy, który stawiał ich wobec dylematu – czy powiedzieć jej dzień dobry czy nie – a Juliana tymczasem przepływała obok nich obojętnie. Początkowo Frink sądził, że po prostu jest krótkowzroczna, ale w końcu uznał, że to objaw dogłębnej, choć zamaskowanej głupoty. I dlatego ten jej cień uśmiechu, którym witała nieznajomych, zaczął go denerwować, podobnie jak jej roślinopodobny, cichy, sugerujący wykonywanie jakiejś tajemniczej misji sposób zjawiania się i znikania. Ale nawet już pod koniec, gdy tak często się kłócili, traktował ją po prostu jako bezpośredni i dosłowny twór Boga, który z nieodgadnionych powodów znalazł się w jego życiu. I chyba ze względu na ten rodzaj religijnej intuicji czy wiary nie potrafił pogodzić się z jej utratą.

Wydawała mu się tak bliska nawet teraz… jakby wciąż ją miał. Ten duch zawsze obecny w jego życiu, przechodzący przez pokój w poszukiwaniu czegoś… I w jego myślach, ilekroć brał do ręki tomy wyroczni.

Siedząc na łóżku wśród kawalerskiego nieporządku i szykując się do wyjścia, Frank Frink zastanawiał się, kto jeszcze w wielkim i skomplikowanym mieście San Francisco w tej samej chwili zasięga rady wyroczni. I czy wszyscy otrzymują równie niepocieszającą radę? Czy dla wszystkich układ sił jest równie nieprzychylny jak dla niego?

PHILIP K. DICK urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał 36 powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał m.in.: Ubik, Blade runner, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha czy Doktor Bluthgeld.

WOJCIECH SIUDMAK – polski malarz. Urodził się w 1942 r. w Wieluniu. Od lat mieszka i tworzy we Francji. Czołowy reprezentant realizmu fantastycznego. Prace wystawiał m.in. we Francji, Niemczech, Anglii, Szwajcarii, Kanadzie i USA. Jest autorem rysunków do cyklu science fiction „Kroniki Diuny”, które wydał Dom Wydawniczy REBIS. Z jego inicjatywy została utworzona Fundacja Arkana XXI w celu realizacji Światowego Projektu Pokoju „Wieczna Miłość”. Honorowy Obywatel Miasta Wielunia i Ozoir-la-Ferrière. Otrzymał Order Zasługi RP.

Tytuł oryginału: The Man in the High Castle

Copyright © 1962 by Philip K. Dick

Copyright renewed 1990 by Laura Coelho, Christopher Dick and Isa Dick

All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by

REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2011

Copyright © for the Polish translation by Lech Jęczmyk

Informacja o zabezpieczeniach:

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)

Redaktor serii: Radosław Kot

Redaktor tego wydania: Grzegorz Dziamski

Copyright © 2011 for the illustrations by Wojciech Siudmak

Grafiki: Wojciech Siudmak

Wydanie I e-book

(opracowane na podstawie wydania książkowego:

Człowiek z Wysokiego Zamku, wyd. V, Poznań 2011)

ISBN 978-83-7818-127-9

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40, fax 61-867-37-74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

e-Book: KALADAN, www.kaladan.pl