Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Najgenialniejsza powieść Fiodora Dostojewskiego. Jedno z najwybitniejszych dzieł literatury światowej.
Ostatnia, najdojrzalsza i powszechnie uważana za najważniejszą powieść Fiodora Dostojewskiego.
Opowiada historię ojcobójstwa, w którą w różny sposób zamieszani są trzej synowie zamordowanego. Każdy z nich, dręczony poczuciem winy, stara się znaleźć swoje miejsce w mrocznym świecie Karamazowów.
Dostojewski był mistrzem analizy najmroczniejszych zakątków duszy ludzkiej i targających człowiekiem namiętności. W Braciach Karamazow roztrząsa odwieczne dylematy ludzkości: istnienie wolnej woli, Boga, zła, miłości.
Powieść ta uznana została przez wielu myślicieli, takich jak Zygmunt Freud czy Albert Einstein, za jedno z najwybitniejszych dzieł literatury światowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 881
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przełożyła Barbara Beaupré
Tytuł oryginału: Bratia Karamazowy
Tłumaczenie: Barbara Beaupré
Copyright © 2014, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-252-0
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com
Aleksy Fiodorowicz Karamazow był trzecim synem właściciela ziemskiego, Fiodora Pawłowicza Karamazowa, którego tragiczna i tajemnicza śmierć narobiła w swoim czasie wiele hałasu.
Ziemianin ów (jak go powszechnie nazywano, mimo że całe prawie życie spędził poza obrębem swych ziemskich posiadłości) był to szczególny, jakkolwiek dość często zdarzający się typ człowieka. Obok lichego charakteru i rozpustnych skłonności zdawał się być zupełnie pozbawiony zdrowego rozsądku, był, jak to mówią, „narwany”, z tych jednak narwanych, którzy umieją wybornie prowadzić własne interesy majątkowe, ale też tylko te. I tak na przykład, rozpocząwszy od bardzo małego, jako właściciel drobnego kawałka ziemi, prowadził życie hulaszcze, żywiąc się przy tym przeważnie po cudzych domach, a w chwili śmierci znaleziono przy nim przeszła sto tysięcy gotówki. Z tym wszystkim słynął on w okolicy jako zupełnie zwariowany półgłówek, trzeba tu jednak dodać, że większej części swych szaleństw dokonał niezmiernie rozumnie i chytrze, a narwanie jego miało pewne specjalne, czysto narodowe cechy. Fiodor Pawłowicz był dwa razy żonaty. Z pierwszego małżeństwa miał jednego syna, Dymitra, z drugiego dwóch: Iwana i Aleksego. Pierwsza jego żona pochodziła z zamożnej i bardzo znanej w okolicy szlacheckiej rodziny Miasowów, którzy posiadali znaczne dobra. Jakim sposobem dziewczyna posażna, piękna, a przy tym jak na owe czasy niepospolicie wykształcona mogła wyjść za mąż za takiego marnego półgłówka, jakim był Karamazow, tego nie silę się wyjaśnić. Sam jednak znałem pannę z przeszłego „romantycznego” pokolenia, która żywiła przez lat kilka zagadkową miłość do pewnego jegomościa, za którego zresztą wyjść mogła w każdej chwili najspokojniej w świecie. Mimo to potrafiła sobie znaleźć tysiące urojonych przeszkód i przeciwności, które zniewoliły ją do rzucenia się ze szczytu stromej i wysokiej skały w głąb bystrej i głębokiej rzeki, gdzie też istotnie utonęła, jedynie tylko dlatego, aby się stać podobną do szekspirowskiej Ofelii. I to tak dalece, że gdyby w tym miejscu zamiast pięknej, malowniczej i wysokiej skały znajdował się zwykły, płaski, prozaiczny brzeg, samobójstwo to nie nastąpiłoby z pewnością. Fakt to jest autentyczny, a nie należy zapominać, że zaszło u nas niemało podobnych w ciągu trzech ostatnich pokoleń. Postępek Adelaidy Miasow należał do tejże kategorii zjawisk, a popełniła go niezawodnie pod wpływem owych nieuchwytnych, obcych wpływów i rozprzężenia myśli.
Czy chciała w ten sposób zaznaczyć kobiecą swą samodzielność, idąc wbrew panującym przesądom i despotycznym zachciankom rodziny? Czy usłużna wyobraźnia zrobiła w jej oczach Fiodora Pawłowicza śmiałym szydercą i dzielnym szermierzem tej nowej, prowadzącej do wszelkiego dobra epoki? Podczas gdy był to tylko lichy pajac, podszyty pieczeniarzem. Dość, że została jego żoną, a co było najciekawsze, musiał ją Fiodor Pawłowicz wykraść, czym ją najmocniej zadowolił.
Fiodor Karamazow, którego stanowisko towarzyskie było jeszcze wówczas bardzo skromne, gotów był na wszelkie kawały, byleby zrobić karierę. Spokrewnienie się z arystokratyczną rodziną, a przy tym zdobycie posagu, było, oczywiście, rzeczą bardzo dla niego nęcącą, co się tyczy jednak wzajemnej miłości, nie było jej prawdopodobnie z żadnej strony. Adelajda Iwanowna, mimo swej piękności, nie wzbudziła wcale głębszych namiętności w sercu swego męża, a był to jedyny wypadek w życiu tego człowieka, oddanego namiętnościom prawie wyłącznie miłosnym, goniącego ochoczo za każdą napotkaną spódniczką. Ta jedna tylko wśród wszystkich innych nie wywierała na niego żadnego wrażenia. Adelajda Iwanowna zdała sobie sprawę bardzo prędko po ślubie, że dla męża swego odczuwa tylko pogardę. Naturalnie skutki tego wzajemnego stosunku dały się uczuć z błyskawiczną szybkością. Rodzina pani Karamazow dała się bardzo prędko przebłagać i oddała cały należny jej posag, mimo to stosunki między małżonkami stały się bardzo burzliwe. Opowiadano, że w sporach tych młoda małżonka okazała daleko więcej godności i szlachetności niż mąż, który, jak się później okazało, wyłudził od niej od razu cały kapitał, wynoszący dwadzieścia pięć tysięcy rubli, a następnie usiłował przejąć w posiadanie, za pomocą podrobionego aktu kupna, należącą do niej wioskę i dom w mieście, stanowiący jej spadek po rodzicach. Byłoby mu się to zapewne udało, dzięki po prostu uczuciu wstrętu i pogardy, jakie budził w swojej żonie, która zgodziłaby się na wszystko, byle tylko się go pozbyć; na szczęście jednak wdała się w to jej rodzina i powściągnęła mężowską chciwość. Opowiadano także, że przychodziło nawet do zniewagi czynnej, że jednak biła tu przede wszystkim małżonka dama odważna, prędka, gorącego temperamentu, a przy tym obdarzona niepospolitą siłą fizyczną. W końcu Adelaida Iwanowna rzuciła dom i męża i uciekła z ubogim nauczycielem seminarium pochodzącym z niższych warstw społecznych, zostawiając synka Dymitra.
Natychmiast po jej wyjeździe Karamazow zaprowadził u siebie rodzaj haremu, zapijając się przy tym bez pamięci, w antraktach zaś jeździł po całej prawie okolicy, skarżąc się ze łzami w oczach na żonę każdemu, kto chciał tych skarg słuchać.
Przy tej sposobności opowiadał on o żonie swojej szczegóły, o jakich każdy inny mąż nie wspominałby nawet sam przed sobą bez uczucia wstydu. W ogóle sprawiało mu, zdaje się, dziwną przyjemność odgrywać przed każdym śmieszną rolę zdradzonego męża, popisywał się prawie swoją krzywdą, toteż żartownisie mówili mu: „Wyglądacie, Fiodorze Pawłowiczu, jakbyście dostąpili wyższej rangi, takie zadowolenie bije od was pomimo waszych strapień”. Niektórzy utrzymywali, że Karamazow udaje tylko nieświadomość, zdając sobie wybornie sprawę ze śmiesznej strony swego położenia, któż jednak wiedzieć może, czy nie było w tym i rzeczywistej naiwności. W końcu udało mu się natrafić na ślad zbiegłej małżonki. Biedaczka przebywała w Petersburgu wraz ze swym seminarzystą i zaczynała właśnie puszczać się na fale emancypacji. Fiodor Pawłowicz zakłopotał się tym cokolwiek i zaczął nawet wybierać się do Petersburga, nie wiedząc właściwie dlaczego? I po co? Może nawet rzeczywiście by tam pojechał, gdyby nie to, że powziąwszy takie postanowienie, uczuł się w obowiązku dodać sobie animuszu przed drogą na swój zwykły sposób, to jest oddając się bezprzykładnej pijatyce.
Tymczasem rodzina jego żony otrzymała wiadomość o jej śmierci. Umrzeć miała gdzieś na poddaszu z tyfusu. W chwili otrzymania tej wiadomości Fiodor Pawłowicz był zupełnie pijany.
Opowiadano, że wybiegł wówczas na ulicę z wzniesionymi do góry rękami, krzycząc na cały głos z radością: „Jestem wolny”. Inni utrzymywali, że płakał jak małe dziecko, aż żal było patrzeć na niego, mimo wszystkich jego wad. Bardzo być może, że jedno i drugie było prawdą. Cieszył się, prawdopodobnie, swoim oswobodzeniem i opłakiwał jednocześnie tę, która oswobodziła go swą śmiercią. W znacznej ilości wypadków ludzie, nawet źli, znajdują więcej w sobie prostoduszności i dobroci, niżbyśmy mogli przypuszczać, a zauważyć to możemy i sami na sobie.
Łatwo sobie wyobrazić, jakiego rodzaju ojcem i wychowawcą mógł być taki człowiek. W stosunku jego do syna stało się to, co się stać musiało, to znaczy zaniedbał go całkowicie. Nie była to bynajmniej jakaś uraza mężowska do dziecka Adelaidy Iwanownej, po prostu – najzupełniej o nim zapomniał.
Podczas gdy Fiodor Pawłowicz zanudzał wszystkich dokoła łzami i skargami, zamieniając jednocześnie dom w gniazdo rozpusty, trzyletni Mitia znalazł opiekuna w osobie Grzegorza, wiernego sługi tegoż domu. Gdyby nie on, nikt by nawet nie pomyślał o zmienieniu chłopcu koszulki. W pierwszych bowiem czasach rodzina matki również zapomniała zupełnie o dzieciaku. Dziad jego, a ojciec Adelaidy, Iwanowicz, nie żył już wtedy, babka była ciężko chora, a ciotki powychodziły za mąż. Cały więc rok pędził mały Mitia w czeladnej izbie pod opieką Grzegorza. Gdyby nawet tatuś przypomniał był sobie o nim (a trudno przypuszczać, żeby nie wiedział o jego istnieniu), to i tak odesłałby go niezawodnie z powrotem do czeladnej, bo obecność dzieciaka zawadzałaby mu tylko w jego rozpustnych hulankach. Aż naraz przybył z Paryża stryjeczny brat zmarłej Adelaidy Iwanowej, Piotr Aleksandrowicz Miasow. Był to wówczas zupełnie jeszcze młody człowiek, osobliwy typ w rodzinie Miasowów, oświecony, gładki, w całym znaczeniu tego słowa „Europejczyk”, który z czasem miał się przedzierżgnąć w liberała w stylu epoki pomiędzy 1840 a 50. Mieszkał on później długie jeszcze lata za granicą, stykał się z wybitnymi przedstawicielami kierunków liberalnych, jak Bakunin, Proudhon i inni – lubił też na starość opowiadać o trzydniowej rewolucji lutowej z roku 1848, dając do zrozumienia, że brał w niej czynny udział, omal nawet nie walczył na barykadach.
Posiadał własny majątek ziemski, coś około tysiąca dusz. Posiadłość ta, leżąca tuż obok miasta, graniczyła też z gruntami miejscowego klasztoru, z którym Miasow prowadził odwieczny proces o prawo rybołówstwa czy też używania lasu. Proces ten rozpoczął on zaraz po objęciu spadku, uważając za swój obywatelski obowiązek człowieka oświeconego napsuć trochę krwi klerykałom.
Dowiedziawszy się o losie swojej kuzynki Adelaidy Iwanowny, którą znał i podziwiał w swoim czasie, postanowił zająć się pozostałym po niej sierotą. Wówczas, nie zważając na młode swoje lata i przezwyciężając wstręt, jaki w nim budził Fiodor Pawłowicz, zawarł z nim znajomość i oznajmił mu wprost, że pragnie zająć się wychowaniem małego Mitii. Opowiadał później, że skoro zapytał Karamazowa o Mitię, ten wyglądał przez dłuższy czas, jakby zupełnie nie rozumiał, o jakie to dziecko chodzi. Robił nawet wrażenie człowieka mocno zdziwionego myślą, że ma gdzieś w ogóle w domu jakiegoś synka. Choćby nawet było trochę przesady w tym opowiadaniu Miasowa, to w każdym razie było ono bardzo charakterystyczne dla Fiodora Pawłowicza, który bardzo chętnie przybierał przed ludźmi najrozmaitsze pozy i to zwykle niekorzystne dla siebie, a raczej uwłaczające. Jest to zresztą rys wspólny wielu ludziom o wiele rozumniejszym od naszego bohatera. Piotr Aleksandrowicz Miasow zabrał się energicznie do dziecka, i uzyskał to, że mianowano go współopiekunem Mitii, ze względu na spadek po jego matce. Prócz tego malec zamieszkał u nowo poznanego wujaszka. Nie trwało to jednak długo, gdyż Miasow, uporządkowawszy własne interesy, zapragnął znów wrócić do Paryża, wyjeżdżając zaś, powierzył małego Mitię opiece jednej ze swych stryjecznych ciotek, mieszkającej w Moskwie. Nadeszła tymczasem sławna rewolucja lutowa, która tak dalece pochłonęła uwagę Miasowa, że i on z kolei zapomniał o swoim wychowańcu, który po śmierci moskiewskiej swej opiekunki przechodził z rąk do rąk, i zmienił jeszcze trzy czy cztery razy miejsce pobytu.
Dymitr Fiodorowicz rósł w przekonaniu, że gdy z czasem dojdzie do pełnoletności, otrzyma spadek po matce i będzie majątkowo zabezpieczony. Lata dziecinne i młodość upłynęły mu bardzo nieporządnie. Nie skończył gimnazjum, bawił jakiś czas w szkole wojskowej, dosługiwał się stopni na Kaukazie, stracił je skutkiem pojedynków, odzyskał na nowo, hulał wiele, stracił stosunkowo dużo pieniędzy. Doszedłszy do pełnoletności, otrzymywał małe zasiłki od Fiodora Pawłowicza, przedtem zaś ratował się zaciąganiem długów. Dymitr Fiodorowicz odnowił znajomość ze swym ojcem dopiero po dojściu do pełnoletności. Fiodor Pawłowicz nie podobał mu się wcale, bawił też u niego krótko i odjechał, otrzymawszy niewielką kwotę pieniędzy i nieokreślone obietnice na przyszłość. Należy tu zaznaczyć, że młody Karamazow nie zdołał wydobyć od ojca żadnych dokładnych wiadomości ani o wartości swego spadku po matce, ani też o ilości dochodów z niego. Fiodor Pawłowicz zauważył od razu, że syn jego ma zbyt wygórowane pojęcie o swym majątku, a przy tym jest to chłopak lekkomyślny, gwałtowny, niecierpliwy, hulaka, którego łatwo będzie zaspokajać drobnymi datkami, udzielanymi mu co pewien czas. Tak też postępował z nim przez całe cztery lata, aż wreszcie Dymitr stracił cierpliwość i przyjechał znów do ojca, chcąc już ostatecznie załatwić swoje dziedzictwo. Wówczas Fiodor Pawłowicz oznajmił synowi, że wypłacił mu już wszystko, co mu się należało, i że, kto wie nawet, czy nie dał mu znacznie więcej, z czego wynika, że teraz właściwie on jest dłużnikiem ojca. W dodatku przedstawił mu rozmaite dokumenty, które dowodziły, że skutkiem rozmaitych finansowych spekulacji, w których sam chciał brać udział, nie ma już prawa upominać się o nic!
Wiadomość ta wprowadziła młodzieńca w osłupienie. Podejrzewał ojca o kłamstwo i oszustwo i wpadł nareszcie w stan nerwowego rozdrażnienia graniczącego z szałem. Takie to okoliczności doprowadziły w końcu do katastrofy, której przebieg stanowi treść, a raczej zewnętrzną stronę niniejszego opowiadania. Zanim jednak przejdziemy do tego przedmiotu, należy nam zaznajomić się jeszcze z młodszymi synami Fiodora Karamazowa.
Pozbywszy się opieki nad czteroletnim Mitią, Fiodor Pawłowicz wkrótce się ożenił. Pożycie jego z drugą żoną trwało lat osiem.
Druga jego żona pochodziła z odległej stolicy, do której Fiodor Pawłowicz zajechał w sprawie niezbyt czystych interesów, których dokonywał na współkę z jednym żydkiem.
Pomimo hulaszczego życia, pijaństwa i rozpusty Fiodor Karamazow nie zaniedbywał nigdy swoich pieniężnych interesów i powiększał nieustannie swój kapitał, za pomocą dość podłego gatunku spekulacji, które mu się jednak zawsze wybornie udawały. Druga żona Fiodora Pawłowicza nazywała się Zofia Iwanowna. Była to bezdomna sierota, przygarnięta z litości przez starą, bogatą i bardzo arbitralną damę, wdowę po generale Worochow. Stara generałowa była jednocześnie wychowawczynią, opiekunką i dręczycielką sieroty. Nie znam bliższych szczegółów wzajemnego ich stosunku, opowiadano mi tylko, że tę łagodną, naiwną i dziwnie pozbawioną zawziętości dzieweczkę odcięto raz ze sznurka, na którym się powiesiła w jakiejś komórce. W takich to warunkach zjawił się Fiodor Pawłowicz i oświadczył się o rękę Zofii. Zasięgnięto o nim informacji i pokazano mu drzwi. Wówczas zaproponował on znów sierotce wykradzenie; być może, że, mimo wszystko, nie zgodziłaby się na to małżeństwo, gdyby znała cokolwiek przeszłość Karamazowa, ale co mogła rozumieć taka młoda, niedoświadczona dziewczynka, która wiedziała tylko, że lepiej utopić się, niż pozostawać dłużej w domu dotychczasowej opiekunki.
Tym razem Fiodor Pawłowicz nie wziął żadnego posagu po żonie, bo generałowa, srodze zagniewana, nie dała nic wychowance, a w dodatku przeklęła ich oboje. Nie był to jednak dla niego zawód, gdyż w tym wypadku nie liczył istotnie na zysk, a olśniony został po prostu nadzwyczajną pięknością dziewczyny, a zwłaszcza niewinnym wyrazem jej wejrzenia, które spiorunowało niemal tego rozpustnika, rozmiłowanego dotąd przeważnie w grubszego rodzaju kobiecej piękności.
– Mnie te oczka niewinne drasnęły jak brzytwą po duszy – mawiał później, chichocząc po swojemu.
Nie wziąwszy nic po żonie, nie robił sobie też z nią Fiodor Karamazow żadnych ceremonii, a opierając się na tym, że właściwie jest jej wybawcą, który ją uratował od stryczka, podeptał od razu najelementarniejsze zasady przyzwoitości małżeńskiej, a napełniwszy dom swój kobietami lichego prowadzenia, zaczął wyprawiać na oczach żony najwstrętniejsze orgie. Charakterystyczne jest, że stary sługa, Grzegorz, który nie cierpiał pierwszej swej pani, Adelaidy Iwanowny, tu stanął od razu po stronie młodej małżonki i występował w jej obronie z niezwyczajną, jak na służącego, śmiałością. Dość powiedzieć, że rozpędził raz przemocą zgromadzoną w domu bezwstydną tłuszczę, udaremniając w ten sposób przysposobioną przez pana swego orgię. Mimo to nieszczęsna kobieta, dręczona i wystraszona przez całe życie, dostała wkrótce nerwowej choroby, bardzo rozpowszechnionej wśród kobiet z ludu w Rosji i podlegać zaczęła strasznym atakom histerycznym, przy których traciła niekiedy przytomność. W tych warunkach została jednak matką dwóch synów. Starszy, Iwan, urodził się w pierwszym roku jej małżeństwa, młodszy, Aleksy, trzy lata później. W chwili śmierci matki Aleksy miał zaledwie cztery lata, mimo to zapamiętał ją na całe życie, jak przez sen, oczywiście. Po śmierci Zofii Iwanowny los jej synów był słowo w słowo taki sam jak poprzednio pierworodnego Mitii. Ojciec zapomniał o nich najzupełniej, dostali się więc do izby Grzegorza i pod jego opiekę. Tam też odszukała ich arbitralna generałowa, opiekunka i dobrodziejka ich matki. Przez osiem lat nie zapomniała urazy wyrządzonej niegdyś przez Zofię, a słysząc o nieszczęśliwym pożyciu dawnej swej wychowanki, zwykła powtarzać domownikom, że sierota sama sobie taki los zgotowała i że Pan Bóg karze ją słusznie za jej niewdzięczność. Trzy miesiące po śmierci młodej kobiety generałowa ukazała się w mieście, w którym mieszkał Fiodor Pawłowicz, i udała się wprost do jego mieszkania. Zabawiła nie dłużej nad pół godziny, ale dokonała wiele. Wieczór już był wówczas, Fiodor Pawłowicz, który od ośmiu lat nie widział generałowej, wyszedł na jej spotkanie zupełnie pijany. Opowiadano, że bezwzględna staruszka wycięła mu bez żadnych wstępów dwa siarczyste policzki, wytargała za włosy i, nie przemówiwszy ani słowa, poszła prosto do izby Grzegorza. Zauważywszy od razu, że dzieci są nieumyte i w brudnej bieliźnie, poczęstowała też policzkiem Grzegorza, wyprowadziła dzieci, a owinąwszy je w pled, posadziła do karety i zawiozła do siebie. Grzegorz zniósł otrzymany policzek z uległością niewolnika. Wyprowadził starą jejmość do karety, pokłonił się jej w pas i oddał dzieci z przekonaniem, że „Bóg zapłaci jej za sieroty”.
– Byłeś i jesteś wałkoń! – krzyknęła mu generałowa w odpowiedzi i odjechała z dziećmi.
Kiedy Fiodor Pawłowicz zdał sobie sprawę z tego, co zaszło, doszedł do przekonania, że wszystko stało się jak najlepiej i nigdy ani jednym słowem nie protestował przeciw wychowaniu swoich dzieci w domu generałowej. O wymierzonych sobie policzkach opowiadał sam bardzo chętnie po całym mieście.
Wkrótce potem generałowa umarła, zapisując każdemu z malców po tysiąc rubli na ich wychowanie. Pisała w swoim testamencie: „Pieniądze te powinny wystarczyć do ich pełnoletności, bo to i tak aż nadto dla takich dzieci; gdyby zresztą ktoś mniemał, że to za mało, niech da więcej”.
Na szczęście głównym spadkobiercą generałowej został bardzo porządny i uczciwy człowiek, miejscowy marszałek szlachty, Jefim Piotrowicz Polienow. Z początku próbował porozumieć się z Fiodorem Pawłowiczem, ale spostrzegł od razu, że jest to człowiek, od którego nie wyciągnie ani grosza na wychowanie dzieci, jakkolwiek ten nigdy wprost nie odmawiał i rozpływał się wciąż w czułościach.
Wobec tego Jefim Piotrowicz sam zajął się losem sierot, a zwłaszcza pokochał młodszego, Aleksego, który wychowywał się w jego rodzinie. Opiekun młodych Karamazowów był jednym z najlepszych i najszlachetniejszych ludzi, jakich się rzadko w świecie spotyka. Nie tknął ani grosza z pieniędzy zapisanych chłopcom przez generałową, tak że kapitalik ów podwoił się do czasu ich pełnoletności, i sam łożył na ich wychowanie.
Nie wdając się w szczegóły dzieciństwa ich i młodości, opowiem je tylko w krótkich zarysach. Starszy, Iwan, rósł jako ponury, zamknięty w sobie chłopak, który nim skończył dziesięć lat, zrozumiał, że wychowuje się u obcych i na ich łasce, i że ojciec jego jest człowiekiem, o którym wstyd wspominać. Od dzieciństwa okazywał podobno nadzwyczajne zdolności do nauki. W trzynastym roku życia opiekun Iwana oddał go do gimnazjum w Moskwie i nie zatrzymując go dłużej w swojej rodzinie, umieścił go u wybitnego pedagoga, przyjaciela z lat dziecinnych. Stało się to, jak opowiadał później sam Iwan, dzięki „namiętności robienia dobrze”, która była najistotniejszą treścią życia Polienowa. Uważał on, że genialnymi zdolnościami chłopca kierować też powinien genialny wychowawca. Zanim jednak Iwan ukończył gimnazjum, równie opiekun jego, jak i genialny wychowawca, rozstali się już z życiem.
Jefim Piotrowicz Polienow zaniedbał niektórych formalności dotyczących kapitaliku zapisanego jego wychowańcom przez arbitralną generałową, skutkiem czego po jego śmierci Iwan znalazł się w bardzo trudnym położeniu i przez pierwsze dwa lata studiów uniwersyteckich musiał zarabiać sam na siebie. Nie zwrócił się ani razu do ojca z prośbą o pomoc, nie wiadomo, czy przez dumę i pogardę dla niego, czy też przez zdrowy zmysł krytyczny, który mu wskazywał, że od takiego ojca nic się spodziewać nie może.
Mimo to młodzieniec dał sobie radę, z początku udzielając lekcji po 30 kopiejek za godzinę, i biegając po redakcjach, gdzie powierzano mu drobne dziesięciowierszowe notatki z wiadomości ulicznych, zaopatrzone podpisem „Świadek”. Notatki te były tak dowcipnie i ciekawie redagowane, że bardzo prędko zrobiły sławę swemu autorowi, który już tym jednym wyróżnił się od razu z całego tłumu kolegów swych i koleżanek oblegających od rana do nocy wszystkie redakcje dla ofiarowania swych wierszy i przekładów z francuskiego.
Zawiązawszy raz stosunki z redakcjami pism, utrzymywał je Iwan Fiodorowicz przez cały czas pobytu na uniwersytecie. W ostatnich latach zaczął pisywać recenzje z dzieł naukowych, które zwróciły na niego uwagę specjalistów.
A wreszcie, w chwili ukończenia studiów, udało mu się napisać artykuł, który dał go poznać szerszym kołom czytającej publiczności. Za temat posłużyła mu sprawa trybunałów duchownych, będąca wówczas niezmiernie na czasie i zajmująca wszystkie umysły. Artykuł wydrukowany został w jednym z większych dzienników stołecznych i wywołał ogromne wrażenie. Ciekawy był, mianowicie, ton, jakim autor traktował swój przedmiot, i całkiem niespodziewane wnioski, jakie wyprowadził w końcu.
Zdawszy sprawę z rozmaitych poglądów na roztrząsaną przez siebie kwestię, zaznaczył wreszcie własne stanowisko, a uczynił to w taki sposób, że z jednej strony ludzie zapatrywań klerykalnych uznali go za swego, z drugiej zaś, nie tylko postępowi, ale nawet skrajni ateiści, przyklasnęli mu również gorąco. Znalazła się wreszcie garstka ludzi domyślnych, utrzymujących, że autor grubo sobie zażartował z czytelników, w każdym razie zdobył sobie jednym zamachem sławę, która dotarła nawet do rodzinnego jego miasta. Miejscowa inteligencja przypomniała sobie, że Iwan urodził się wśród niej i nie mogła się dość nadziwić, że jest on synem tego oto osławionego Fiodora Pawłowicza.
W tym właśnie czasie Iwan przyjechał do ojca. Powód tego przyjazd był dla wielu zagadką. I w samej rzeczy, trudno było pojąć, jak może taki uczony, dumny i ambitny młodzieniec nawiązywać stosunki z takim ojcem, który go całe życie zaniedbywał, nie troszczył się o niego, nie pamiętał o nim, a i dziś w żadnym razie nie przyszedłby mu z pomocą.
Tymczasem młody Karamazow zamieszkał w domu ojca; mimo fatalnej jego reputacji zgodził się z nim wybornie, a nawet zaczynał wywierać na niego pewien dodatni wpływ. Dziwiono się temu powszechnie, najbardziej zaś dobitnie wypowiadał zdumienie swoje Miasow, dawny opiekun Dymitra, który właśnie w tym czasie przyjechał z Paryża, i natychmiast zawarł znajomość z interesującym kuzynem. „Chłopak ma ambicję – mawiał o nim – umie sobie radzić, posiada zresztą własny kapitalik na wyjazd za granicę, nie przyjechał więc po pieniądze. Zapijać się wódką nie potrafi, rozpustnych hulanek nie lubi. Cóż więc trzymać go może w tej norze?”. Tymczasem najwidoczniej stary polubił go, a nawet obejść się bez niego nie mógł. Znacznie później dopiero pokazało się, że Iwan Fiodorowicz przyjechał tu w sprawie brata swego, Dymitra, który prosił go o to listownie, zanim jeszcze Iwan wyjechał z Moskwy.
Bracia nie znali się dotąd wcale i zobaczyli się teraz po raz pierwszy. Wkrótce Iwan wziął na siebie rolę pośrednika pomiędzy ojcem a Dymitrem, usiłując załagodzić powstałe między nimi zatargi, które właśnie wówczas zaostrzyły się bardzo. Mimo wszystko postać Iwana i jego postępki miały zawsze w sobie coś zagadkowego. W ten sposób cała rodzina Karamazowych zjechała się i poznała z sobą po raz pierwszy, bo i najmłodszy syn, Aleksy, znajdował się już od roku w miejscowym klasztorze, gdzie odbywał nowicjat. Miał on zamiar poświęcić się życiu zakonnemu i przygotowywał się do tego z wielkiem skupieniem.
Alosza miał wówczas lat 20. Mimo że zamierzał poświęcić się życiu zakonnemu, nie był to bynajmniej fanatyk ani nawet mistyk. Określić by go można raczej jako urodzonego altruistę. Jeżeli obrał sobie drogę zakonną, to dlatego tylko, że uważał ją wówczas za jedyną, na której mógł urzeczywistnić swój ideał wyzwolenia z mrocznych ciemności ziemskiego zła duszy swej, rwącej się ku światłu i miłości. Drugą przyczyną, która wpłynęła na jego postanowienie, było spotkanie na owej drodze nadzwyczajnego człowieka, jakim był w jego oczach świętobliwy starzec Zosima, mieszkający w miejscowym klasztorze. Do starca tego przywiązał się młody Alosza całymi siłami swego gorącego i nienasyconego serca. Był to zresztą w ogóle niezwykły chłopak. W chwili śmierci matki miał dopiero cztery lata, mimo to zapamiętał ją sobie na całe życie. Wspomnienia te występowały w jego wyobraźni tak wyraźnie jak głoski ogniste wyryte na ciemnym tle lub jasny punkt wielkiego jakiegoś obrazu gubiącego się w ciemnym półmroku. Pamiętał mianowicie jeden moment ze swego dzieciństwa. Cichy letni wieczór i promienie zachodzącego słońca wpadające ukośnie przez otwarte okno do wnętrza pokoju, gdzie w kącie paliła się lampka przed obrazem Matki Boskiej. Przed tym obrazem klęczała młoda kobieta, zanosząc się od żałosnego łkania i wyrzucając z siebie rozpaczliwe okrzyki. Kobieta trzymała go w objęciach i przyciskała namiętnie do piersi, tak silnie, że prawie ból mu zadając, to znów podsuwała go niejako w stronę obrazu, modląc się za niego i wzywając dla niego opieki Madonny. W tej chwili wbiegła zastraszona piastunka i wyrwała go z rąk matki. Taki to obraz zapamiętał sobie Alosza, dodając przy tym, że, o ile sobie przypomina, twarz jego matki była przedziwnie piękna, mimo że w owej chwili miała wyraz na wpół obłąkany. Opowiadał zresztą o tym niechętnie.
W dzieciństwie i młodości był to chłopak mało wywnętrzający się i małomówny. Pochodziło to jednak z pewnego rodzaju wewnętrznej zadumy, która go tak pochłaniała, że zapominał prawie o istnieniu zewnętrznych wypadków. Mimo to nie stronił wcale od ludzi, kochał ich, wierzył im przez całe życie, a przecież nikomu nie przyszło na myśl uważać go za prostodusznego lub naiwnego.
Było w nim coś, co budziło w obcujących z nim przekonanie, że człowiek ten nie przyzna sobie nigdy prawa sądzenia ich postępków nieprzychylnie i gorszenia się nimi. Widoczne było, że to mu nigdy na myśl nie przyjdzie. Zdawało się, że zdolny jest darować wszystko i że nie potępi bezwzględnie nic, choćby sam najgłębszego doznał zmartwienia. Od wczesnej młodości doszedł pod tym względem do takiego zrównoważenia, że nikt i nic nie było w stanie zadziwić go lub zastraszyć.
Mając lat dwadzieścia, przybył do ojca, którego dom był, jak wiadomo, gniazdem najwstrętniejszej rozpusty. Otóż tam, on, natura wyższa i czysta, bywał niekiedy świadkiem scen, których widoku zupełnie nie mógł znieść, wówczas oddalał się tylko w milczeniu, nie zdradzając najmniejszego zgorszenia lub uczucia pogardy dla kogo bądź. Ojciec jego, który jako dawny bywalec miał węch do ludzi i był po swojemu mocno drażliwy, przyjął go początkowo z niedowierzaniem i obserwował niechętnie. (Milczy, bo milczy, myślał o nim, ale wszystko na wąs mota). Po dwóch tygodniach jednak znajomości nabrał do niego takiej sympatii, że brał go co chwila w objęcia i całował, po pijanemu co prawda, ale z nieudaną czułością, a z czasem pokochał go tak serdecznie i głęboko jak jeszcze nikogo.
Już to chłopaka tego kochali wszyscy, z którymi się stykał. Jeszcze w dzieciństwie, gdy umieszczono go w rodzinie opiekuna jego i wychowawcy, Jefima Polienowa, zjednał sobie bardzo prędko ogólne przywiązanie, tak że kochano go tam i obchodzono się jak z najbliższym krewnym. Był zaś jeszcze wówczas takiem dzieckiem, że nie można go było w żaden sposób posądzać o wyrachowaną przebiegłość i z góry obmyślany zamiar zaskarbienia sobie względów swego otoczenia. Dar zdobywania sobie miłości ludzkiej był u niego czymś wrodzonym i oddziaływał na innych bezwiednie i bezpośrednio. To samo było w szkole. Zdawałoby się, że z tego rodzaju usposobieniem mógł się narazić na niechęć kolegów, a przynajmniej stać się celem żartów i pośmiewiska. Chętnie na przykład szukał osamotnienia, oddając się ulubionym swym zadumom, lub też uciekał gdzieś do kąta z książką. Tymczasem przez cały czas pobytu w szkole kochany był przez wszystkich i uchodził za ulubieńca kolegów. Rzadko bardzo brał udział w swawolach towarzyszy, rzadko nawet bywał wesoły, ale od razu można było poznać, że nie płynie to u niego z jakiejś wrodzonej posępności, przeciwnie, usposobienie miał pogodne i równe. Nigdy nie starał się wykazać wyższości swej nad kolegami, a przy tym nie bał się nikogo i niczego. Dlatego też malcy zdawali sobie wybornie sprawę, że zalety te są w nim tak dalece wrodzone, że nie przyjdzie mu na myśl pysznić się nimi, a postępuje raczej tak, jakby wcale o nich nie wiedział. Nie był też wcale zawzięty i zapominał szybko urazy. Zdarzało się nieraz, że godzinę po jakimś nieporozumieniu rozmawiał tak pogodnie i uprzejmie z tym, który go obraził, jakby nic nigdy między nimi nie zaszło. A robił to nie dlatego, aby szybko przebaczał i darowywał, a raczej ponieważ właściwie nie uznawał się za obrażonego, co też najkorzystniej wpływało na przeciwników.
Jeden tylko rys charakteru Aloszy nadawał się, zdaniem jego kolegów szkolnych, do żartów i śmiechów z niego, i to od najniższych do najwyższych klas gimnazjalnych. Rysem tym była jego bezgraniczna, niemal dzika wstydliwość. Nie znosił on zupełnie pewnego rodzaju słów, wyrażeń i rozmów o kobietach. Na nieszczęście tego rodzaju właśnie wyrażenia i rozmowy są aż nadto rozpowszechnione w naszych szkołach. Wyrostki, prawie jeszcze dzieci, czyste nawet i niewinne w duszy i w sercu, lubują się często w takich rozmowach i opowiadaniach, jakich by się nie powstydził najrozpasańszy żołdak. Co więcej, dzieci z naszego, tak zwanego wyższego, inteligentnego towarzystwa – wiedzą o wielu rzeczach i szczegółach, o jakich nie śniłoby się owym żołdakom. Nie jest to w nich rozpustą ani nawet istotnym wewnętrznym cynizmem, jakkolwiek ma wszelkie tego pozory, ale faktem jest, że dorastające chłopaki znajdują w takich rozmowach dziwne upodobanie, jakby jakiś smaczek delikatny i bardzo dla nich pociągający. Spostrzegłszy, że Alosza Karamazow zatyka sobie uszy, ilekroć o tym zaczyna być mowa, chłopcy otaczali go umyślnie, odrywali mu przemocą ręce i krzyczeli mu nad uchem największe obrzydliwości. Wówczas wyrywał się im rozpaczliwie i rzucał na ziemię, zakrywając się o ile możności i nie wypowiadając ani jednego gniewnego słowa, znosił w milczeniu obrazę. W końcu zostawiono go w spokoju i przestano nawet przezywać go dziewczynką, tylko spoglądano na niego z pewnem politowaniem. Co się tyczy nauki, należał on zwykle do lepszych uczniów, nie był jednak nigdy pierwszy.
Po śmierci Jefima Polienowa żona jego i cała rodzina, składająca się wyłącznie z kobiet, wyjechała na dłuższy czas do Włoch. Alosza, który był jeszcze wówczas w gimnazjum, dostał się wtedy do domu dwóch dalekich kuzynek Polienowa, których przedtem nie znał, i pozostawał już u nich, nie wiedząc zupełnie, na jakich się to dzieje warunkach. Charakterystycznym także rysem jego usposobienia było, że się nigdy nie zatroszczył, z czego i czyim kosztem żyje. Pod tym względem był on zupełnym przeciwieństwem starszego swego brata, Iwana, który od dzieciństwa bolał niezmiernie nad tym, że żyje niejako na łasce swego dobroczyńcy i starał się jak najprędzej stanąć o własnych siłach. Nie można jednak było z tego powodu sądzić Aloszę zwykłą miarą, to znaczy posądzać go o brak godności, bo każdy, kto go bliżej poznał, nabierał przekonania, że gdyby chłopcu temu dać na własność największy kapitał, rozdałby go niezawodnie na dobre uczynki, a może nawet oddałby go pierwszemu lepszemu oszustowi, któryby go o to poprosił. Zdawał się zupełnie nie rozumieć wartości pieniądza. Gdy w dzieciństwie dawano mu jakieś grosze na drobne przyjemności, to albo nosił je całymi tygodniami w kieszeni, nie wiedząc, co z nimi począć, lub też pozbywał się ich natychmiast, nie wiedząc zupełnie nawet jak i na co. Krewny jego rodziny, Piotr Aleksandrowicz Miasow, który zdawał sobie doskonale sprawę z wartości pieniędzy i był mocno drażliwy na punkcie burżuazyjnych pojęć o uczciwości, tak określał właściwość charakteru Aloszy: „Oto jedyny człowiek w świecie, którego można zostawić z całym spokojem zupełnie samego w środku obcego miasta, zaludnionego milionami mieszkańców, zupełnie mu nieznajomych, a można ręczyć, że nie zaginie i nie umrze z głodu i chłodu. W jednej chwili bowiem zgłosi się do niego mnóstwo ludzi gotowych nakarmić go i przyodziać, albo też on sam wyżywi się i przyodzieje bez żadnego wysiłku, i nie będzie w tym dla niego żadnego poniżenia, gdyż każdy poczytywać sobie będzie za przyjemność oddanie mu przysługi”.
Brakowało mu jednej już tylko klasy do ukończenia gimnazjum, gdy pewnego razu oznajmił swoim chwilowym opiekunkom, że musi jechać do ojca dla załatwienia jednej sprawy. Damy te zmartwiły się bardzo wyjazdem i z całych sił próbowały powstrzymać przed tym krokiem.
Podróż była niedaleka, ale Alosza nie miał na nią żadnych środków. Wówczas opiekunki jego nie tylko nie pozwoliły mu zastawić na ten cel zegarka, który otrzymał w podarunku od rodziny swego byłego opiekuna, ale zaopatrzyły go o wiele hojniej, niż tego potrzebował, nie zapominając o ubraniu i bieliźnie. On jednak zwrócił im połowę pieniędzy, oświadczając, że pojedzie trzecią klasą, i udał się do rodzinnego miasta. Na zapytanie ojca, dlaczego nie kończy gimnazjum, nie odpowiedział nic prawie i był tylko niezwykle zamyślony. Po niejakim czasie dopiero pokazało się, że pragnie odszukać grób matki i, jak sam mówił, po to właściwie przyjechał. Była w tym jednak inna jeszcze pobudka, której na razie sam sobie nie uświadamiał, ale która z nieprzepartą siłą pchała go na nową drogę życia. Fiodor Pawłowicz nie mógł mu, oczywiście, wskazać mogiły jego matki, bo od czasu jej pogrzebu nie był ani razu na cmentarzu.
Tu wypada nam wspomnieć jeszcze słów parę o życiu starego Karamazowa. Po śmierci drugiej żony oddalił się on z rodzinnego miasta i przebywał dłuższy czas w Odessie. Tam, jak sam opowiadał, pozawierał liczne znajomości z rozmaitymi „żydami, żydkami i żydziętami”, a także przyjmowany był w domach tak zwanych „Izraelitów”. W tym to okresie życia rozwinął w sobie tę osobliwszą umiejętność zbijania i nagromadzania grosza. Gdy po kilku latach takiego życia powrócił do rodzinnego miasta, dawni jego znajomi znaleźli w nim wielkie zmiany. Przede wszystkim postarzał się nad wiek swój, który nie był jeszcze zbyt podeszły. Następnie zachowanie się jego w towarzystwie straciło już wszelkie piętno przyzwoitości i stało się do najwyższego stopnia trywialne i aroganckie. Nieobyczajność względem kobiet, którą i dawniej uprawiał, stała się jeszcze bardziej wyuzdana. Prócz tego założył w powiecie kilka nowych szynków, a wszyscy prawie obywatele okoliczni stali się wkrótce jego dłużnikami. Oczywiście, że kapitały swoje umieszczał tylko na pewnej hipotece. W ostatnich czasach zaczął też tracić trochę równowagę umysłu, stał się jakiś szorstki, upijał się coraz częściej i gdyby nie Grzegorz, który zajmował wobec niego jakby stanowisko guwernera, naraziłby się nieraz na ciężkie nieprzyjemności.
Przyjazd Aloszy podziałał dodatnio na tego podupadającego starca. Budzić się w nim zaczęły dawno przygasłe wspomnienia.
– Wiesz ty, żeś ty bardzo do niej podobny – mawiał do syna – do „Klikuszy”. – Tak nazywał swoją zmarłą żonę z powodu nerwowej choroby, na którą cierpiała.
Grobu „Klikuszy” nie mógł jednak w żaden sposób pokazać synowi. Zrobił to dopiero stary Grzegorz, który, jak się pokazało ku ogólnemu zdziwieniu, sam pomyślał o pomniku i napisie. Skromne to było, ale przyzwoite. Na płycie żelaznej wypisano imię, nazwisko, wiek i datę śmierci nieboszczki, a pod spodem wyryty był czterowiersz odpowiedni, w rodzaju tych, jakie się spotyka na cmentarzach miejskich.
Alosza nie okazał na grobie matki szczególniejszego wzruszenia, wysłuchał tylko spokojnie opowiadania Grzegorza o sposobie, w jaki uporządkował grób biednej „Klikuszy”, i odszedł, nie przemówiwszy ani słowa. Natomiast cały ten epizod wywarł całkiem niespodziewane wrażenie na Fiodorze Pawłowiczu. Objawiło się ono w ten sposób, że zawiózł tysiąc rubli do miejscowego klasztoru, ofiarowując na mszę za duszę nie drugiej swej żony, matki Aloszy, ale pierwszej, Adelaidy Iwanowny, tej, która go biła. A był to człowiek, który przez całe swoje życie nie spełniał żadnych praktyk religijnych i z pewnością nie wydał nigdy i pięciu kopiejek na postawienie świeczki przed obrazem. Takie to niespodziewane zwroty uczuć i myśli zdarzają się często wśród ludzi.
Marne i hulaszcze życie, jakie prowadził Fiodor Pawłowicz, wyryło niezatarte i charakterystyczne ślady na jego ówczesnej fizjonomii. Małe jego oczka, o bezczelnym i chytrym wyrazie, okolone były mięsistymi woreczkami; twarz, stosunkowo drobną, pokrywały głębokie zmarszczki zbiegające się w okolicach podbródka, który zwisał na kształt podłużnej torebki pod ostro zakończoną brodą, nadając całej twarzy jakiś odrażająco lubieżny charakter. Dodajmy do tego szerokie, żarłoczne usta o grubych, mięsistych wargach, spomiędzy których ukazywały się czarne i połamane szczątki zębów, a będziemy mieli całkowity obraz ówczesnego wyglądu starego Karamazowa.
Żartował on sam nieraz z tej swojej twarzy, jakkolwiek zdawał się być z niej dosyć zadowolony. Pysznił się mianowicie swoim nosem, który był niewielki, cienki, a przy tym z dość wydatnym garbkiem. „Prawdziwy rzymski nos – powiadał o nim – co w połączeniu z podbródkiem stanowi wspaniały typ, typ rzymskiego patrycjusza z epoki upadku”.
Wkrótce po odnalezieniu grobu matki Alosza oznajmił ojcu, że ma zamiar wstąpić do nowicjatu w miejscowym klasztorze, gdzie go obiecano przyjąć. Dodał przy tym, że zwraca się do niego jako do ojca z prośbą o pozwolenie, w nadziei że nie będzie się sprzeciwiał spełnieniu najgorętszych jego pragnień. Stary wiedział, że przebywający przy klasztorze ojciec Zosima wywarł głębokie wrażenie na jego „cichego Aloszę”.
– Ten starzec to w samej rzeczy uczciwy mnich – przemówił Fiodor Pawłowicz, wysłuchawszy w milczeniu prośby syna. – Hm, to się tobie tego zachciewa? Mój ty cichy chłopaczku – mówił dalej, uśmiechając się tym swoim szerokim, na wpół pijanym, niepozbawionym jednak pijackiej chytrości uśmiechem. – Hm… Przeczuwałem, że ty na tym skończysz. A cóż, masz tam te swoje dwa tysiące rubelków, to i wiano gotowe. Ty się bardzo nadajesz do takiego życia, grosza tracić nie umiesz, jak kanareczek, po dwa ziarneczka na tydzień. Nie bój się, aniele miły, ja ciebie nie opuszczę i zapłacę za wpisanie, ile zażądają, gdyby trzeba było. Ale jeżeli nie zażądają, to po co się napraszać? Nieprawdaż… Hm… A wiesz ty co? Znam ja jeden klasztor, co ma własny futor za miastem, gdzie mieszkają „klasztorne żonki”, tak je tam wszyscy nazywają, ze trzydzieści sztuk pewnie. Byłem tam i bardzo to w swoim rodzaju interesujące, dla rozmaitości. Szkoda tylko, że panuje tam rosyjski szowinizm. Francuzek na przykład nie ma wcale, a powinny być dla grubych ryb. Podobno jeszcze przyjadą. A tu co? Nie ma takiego urządzenia, nie ma. A mnichów sztuk ze dwustu. Uczciwe podobno „monachy”, posty obserwują. Ej, Alosza! Żal mi ciebie. A wiesz ty co? Wierz czy nie wierz, pokochałem ja ciebie… w samej rzeczy… No i przy tym, ładnie, pomyślałem sobie, że będzie komu pomodlić się za grzeszną duszę. Nieraz już myślałem o tym. Miły ty chłopcze! Ty wiesz, że ja na punkcie tych waszych wszystkich nabożności całkiem głupi jestem. Ale przecież przychodzi mi czasem na myśl, nie często rozumie się, ale czasem, że już tam diabeł widły na duszę moją gotuje i nie może być inaczej. Dobrze myślę, widły, ale skąd one? Z czego zrobione, z żelaza może? Gdzież ta fabryka, w której się kują? Ot! W klasztorze mnichy myślą, że piekło ma sufit, ja gotów też jestem wierzyć w piekło, ale bez sufitu, to jakoś delikatniej, kulturalniej, bardziej po protestancku; tymczasem w samej istocie rzeczy to chyba wszystko jedno. Ot już i jest przeklęta zawiłość! Bo jeśli nie ma sufitu, nie ma i wideł, a jeśli nie ma wideł, czym że mnie diabeł po śmierci zahaczy? A jeśli już takiego, jak ja, nie zahaczy, to gdzie prawda na świecie? Dla mnie jednego należałoby wymyślić owe widły! Bo ty nie wiesz, Alosza, jaki ja bezwstydny grzesznik jestem!
– Tam przecież nie ma wideł – cicho i poważnie odparł Alosza, przyglądając się bacznie ojcu.
– Tak, tam są tylko cienie wideł, jak mówi francuski poeta: „Widziałem cień woźnicy, który miotły cieniem czyścił cienie karety”. A ty skąd, gołąbku, wiesz, że tam wideł nie ma? Inaczej ty zaśpiewasz, jak posiedzisz w klasztorze. Idź zresztą, idź, może się dobierzesz do prawdy, wtedy wróć i opowiedz. Zawsze jakoś lżej będzie iść na tamten świat, gdy się człowiek dowie, co go tam czeka. A przyzwoiciej będzie dla ciebie żyć wśród „monachów” niż tu ze starym pijakiem i między „kobietkami”. Tylko że do ciebie, jak do anioła, nic nie przylgnie. I tam w klasztorze nic do ciebie nie przylgnie, ja wiem o tym, dlatego ci nie bronię tam iść. Palisz się teraz, ale się wypalisz i wrócisz do mnie, a ja czekać tu będę na ciebie, bo wiem, że ty jeden jedyny na świecie nie potępiasz mnie, chłopcze mój miły! Ja tu czuję, bo jakżebym czuć tego nie miał?
Mówiąc to, rozchlipał się na dobre. Był bowiem sentymentalny. Zły, ale sentymentalny.
Nie należy sobie wyobrażać młodego Aloszy jako młodzieńca chorobliwego, nerwowego i wątłego fizycznie. Przeciwnie, był to wówczas chłopak rosły, zdrów, silny, o rumianych policzkach i błyszczących oczach. Był on przy tym bardzo piękny i zgrabny, wzrostu trochę więcej niż średniego, o regularnym, choć trochę wydłużonym, owalu twarzy. Włosy miał ciemnoblond, a oczy ciemnoszare, duże, szeroko otwarte, o wyrazie przeważnie zadumanym i pozornie spokojnym.
Oczywiście rumiane policzki i zdrowy organizm nie wykluczają bynajmniej usposobienia fanatycznego i skłonności do mistycyzmu, tylko że z Aloszą rzecz się miała przeciwnie i można by go raczej scharakteryzować jako realistę.
Oczywiście, będąc w klasztorze, wierzył w cuda, tylko że, zdaniem moim, wiara w cuda nie sprzecza się wcale z realizmem.
Nie cuda skłaniają realistę do wiary, a przeciwnie, uznawanie możliwości cudu jest dla niego wynikiem wiary, skoro już raz uwierzył.
Realista niewierzący nie uznałby najoczywistszego faktu nadprzyrodzonego, który by się stał w jego oczach i raczej nie dowierzałby własnym zmysłom, niżby miał przyjąć istnienie cudu. U wierzącego zaś realisty istnienie cudu jest tylko logicznym następstwem jego wiary.
Apostoł Tomasz, który twierdził, że nie uwierzy, dokąd nie zobaczy, woła, ujrzawszy: „Pan mój i Bóg mój!”. Czyżby cud wywołał w nim wiarę? Chyba przeciwnie, wiara jego wywołała cud, bo w głębi serca swego wierzył już i przedtem.
Alosza był człowiekiem inteligentnym, mimo że przerwał nauki i kończyć ich nie miał zamiaru. Wspomniałem już wyżej, że drogę zakonnego życia obrał dlatego, iż uważał ją jako jedyny sposób urzeczywistnienia swego ideału dążenia ku miłości i światłu. Był on jednym z tych młodych ostatniego pokolenia, którzy mając naturę do gruntu uczciwą, poszukują prawdy, wierzą w nią i potrzebują jej ze wszystkich sił swojej duszy, a odnalazłszy, pragną poświęcić się dla niej jak najprędzej i najzupełniej, chociażby oddając jej życie. Nie wiedzą, na nieszczęście, ci młodzi, że ofiara z życia jest często łatwiejsza i że poświęcenie pięciu lub sześciu lat z kipiącej życiem młodości na trud ciężki i uporczywy, dla zdobycia choćby wiedzy potrzebnej dla popierania swojej prawdy, jest ofiarą stokroć cięższą i dla wielu niemożliwą.
Alosza wybrał swoją drogę, jak się spełnia czyn bohaterski. Skoro po głębszym i poważnym namyśle doszedł do przekonania, że istnieje Bóg i nieśmiertelność duszy, natychmiast powiedział sobie: „Żyć będę dla Boga i nieśmiertelności i nie przyjmę połowicznego kompromisu”.
Gdyby, przeciwnie, doszedł do przekonania, że nie ma Boga i nieśmiertelności, to niechybnie zostałby natychmiast ateistą i socjalistą.
Bo socjalizm to nie tylko kwestia robotników i proletariatu, to również, i to w najistotniejszej swej treści, kwestia ateizmu wznoszącego wieżę Babel, oczywiście, bez Boga, nie dla wzniesienia się do niebios z ziemskiej niziny, a raczej dla obniżenia niebios do ziemskiego poziomu.
Po takim procesie wewnętrznym wydało się Aloszy niepodobieństwem żyć, jak dawniej, skoro powiedziane jest: „Oddaj wszystko, co masz, i pójdź ze mną, jeśli chcesz być doskonałym”.
Powiedział też sobie: „Nie mogę dać dwóch rubli tam, gdzie należy oddać wszystko, ani też poprzestać na uczęszczaniu do kościoła, zamiast pójść za nim”.
Być może, że podziałały tu wspomnienia matki, która musiała go niegdyś wozić do klasztoru, a i promienie zachodzącego słońca, oświetlające ukośnie obraz święty, pod którego opiekę oddawała go matka, nie pozostały też bez wpływu. Przyjechał jeszcze wahający się i zadumany, ale w klasztorze spotkał świętego starca.
Wspomniawszy o starcu Zosimie, który wywarł tak przeważny wpływ na Aloszę, musimy powiedzieć tu parę słów o starcach w ogóle i o stanowisku, jakie zajmują oni w rosyjskich klasztorach.
Ludzie kompetentni twierdzą, że starcy ukazali się w Rosji niedawno, bo zaledwie od stu lat, podczas gdy na wschodzie, a zwłaszcza w Małej Azji, istnieli oni już przed tysiącem lat.
W Rosji zwyczaj osiedlania się starców po klasztorach był z początku źle widziany, jako nowatorstwo, i zakorzenił się w niewielu tylko miejscowościach.
Klasztor, w którym Alosza odbywał nowicjat, był właśnie jednym z tych niewielu, a mieszkający przy nim świątobliwy Zosima był już ostatnim z trzech starców, którzy tu kolejno przebywali. Był on jednak wyczerpany bardzo chorobą i wiekiem, i zdawał się bliski grobu, i nie wiadomo było, kim go zastąpić. A kwestia to była ważna dla klasztoru, który nie miał żadnych osobliwości, jak relikwie święte, cudowne obrazy lub pamiątki historyczne, tak że tylko obecność starca ściągała w jego mury tłumy pielgrzymów.
Któż to był ten starzec? I kim wogóle są starcy? Starzec taki to ktoś, kto bierze w duszę swoją ludzkie dusze i wolę. Ten, co sobie takiego starca wybierze, wyrzeka się najzupełniej własnej woli, oddając ją w pełne posiadanie starcowi. Poddający się przyjmuje dobrowolnie tę straszną szkolę życia w nadziei, że, po długich wysiłkach, pokona się i zawładnie sobą do tego stopnia, iż uzyska w końcu doskonalą swobodę, to jest wyzwolenie się od samego siebie, unikając w ten sposób losu tych, którzy przeżyć potrafią nieraz całe życie, nie odnalazłszy swego ja. Ta sztuka władania duszami, czyli tak zwane starcostwo, nie teoretyczne bynajmniej, lecz oparte na tysiącletniej praktyce, przyszło do nas ze Wschodu. Uległość względem starców jest to coś więcej niż zwykłe posłuszeństwo klasztorne, to wieczysta niemal zależność od obranego przewodnika i nierozerwalny z nim związek.
Opowiadają, że w pierwszych czasach chrześcijaństwa jeden z takich „posłuszników” nie spełnił jakiegoś polecenia swojego starca i opuścił go nawet zupełnie, przenosząc się z jego klasztoru do innego, oddalonego gdzieś z Syrii do Egiptu. Tam, po życiu pełnym świątobliwych i bogobojnych trudów, poniósł wreszcie śmierć męczeńską za wiarę. Gdy grzebano go z wielką uroczystością w kościele, czcząc go, oczywiście, jako świętego, to na słowa diakona: „ustąpcie stąd, przeklęci!” trumna, zawierająca zwłoki męczennika, ruszyła się z miejsca i wyrzucona została z kościoła; powtórzyło się to trzykrotnie. Wtedy dopiero obecni przypomnieli sobie, że święty ów naruszył ślub posłuszeństwa względem swego starca i z tego powodu dusza jego nie może mieć spokoju, dopóki tenże sam starzec nie zwolni go od uczynionego ślubu, bez względu na wielkie zasługi męczennika. Dopiero gdy wezwany starzec udzielił żądanego rozgrzeszenia, pogrzeb męczennika odbyć się mógł w spokoju.
Jest to zapewne stara tylko legenda, ale w każdym razie charakteryzuje ona dobrze ogromną powagę i przemożne stanowisko starców na Wschodzie. Dlatego też może, gdy z czasem instytucja ta przeniosła się do Rosji, miejscowe duchowieństwo patrzyło na starców niechętnie, uważając ich za intruzów wdzierających się w prawa należne tylko spowiednikom. Za to lud przyjął ich wszędzie bardzo ochoczo i otaczał ich wielkim poważaniem i miłością. Z czasem zwyczaj ten utarł się i zakorzenił, i coraz częściej spotykać można było starców żyjących spokojnie przy klasztorach, dla których obecność ich była bardzo pożądana.
Starzec Zosima, o którym mowa była powyżej, miał wówczas sześćdziesiąt pięć lat. Pochodził z rodziny szlacheckiej i za młodu służył nawet w wojsku jako oficer na Kaukazie. Wywierał on rzeczywiście na Aloszę jakiś niezwykły, osobliwy wpływ. Na młodzieńczą wyobraźnię chłopaka działała, bez wątpienia, nadzwyczajna sława i popularność tego starca. Tłumy ludzi różnych stanów schodziły się nieustannie do klasztoru, prosząc go o radę.
Opowiadano o nim, że wskutek długoletniego wysłuchiwania tysiącznych zwierzeń, trosk i kłopotów swoich pokutników doszedł on do tak doskonałej znajomości natury ludzkiej, że odgadywał z pierwszego wejrzenia cel i powód przybycia każdego, kto się do niego zwracał, wprawiając tym gości swoich w niesłychane zdumienie.
Alosza był ulubieńcem starca i mieszkał z nim w jednej celi, widywał nieraz cudowne zmiany, jakie zachodziły w ludziach odwiedzających go, gdy wszedłszy zakłopotani, drżący i ciężko nieraz zatroskani, wychodzili z twarzą pogodną i rozjaśnioną, jakby ulegając wewnętrznemu przeobrażeniu.
Pociągało go również pogodne usposobienie starca, łagodność jego i przystępność.
Było wszakże w klasztorze kilku mnichów i to ze znaczniejszych figur, którzy zazdrościli skrycie sławy świątobliwemu Zosimie, ci jednak byli w mniejszości i nie śmieli okazywać mu niechęci wobec tego, że większość kochała go wprost fanatycznie. Ci ostatni uważali go stanowczo za świętego, a przeczuwając bliski jego zgon, oczekiwali cudów po śmierci i wielkiej sławy, która spłynie z niego na cały klasztor.
Alosza wierzył bez zastrzeżeń w cudotwórczą moc swego mistrza, podobnie jak wierzył w starą, powyżej opisaną legendę.
Widział on nieraz, jak przyprowadzano do starca chore dzieci i dorosłych, jak błagano go, aby zechciał położyć ręce na zbolałych głowach i odczytać nad nimi modlitwę, i widział, jak na drugi dzień, lub parę tylko godzin potem, chorzy powracali uzdrowieni, błogosławiąc i składając dziękczynienia. Czy to były rzeczywiste uleczenia, czy tylko chwilowe polepszenia, nad tym się Alosza nie zastanawiał, a sława ukochanego mistrza była jego dumą i radością.
Drżało mu zwłaszcza serce z zachwytu i szczęścia, gdy starzec wychodził przed wrota klasztorne do oczekującego tłumu pielgrzymów, którzy schodzili się z najodleglejszych stron kraju, aby tylko ujrzeć świętobliwego człowieka i otrzymać jego błogosławieństwo. Padali przed nim na twarz, całowali nogi jego i ziemię, po której chodził, baby podawały mu dzieci, przywożono mu chore nerwowo kobiety, tak zwane klikusze, starzec rozmawiał z nimi, błogosławił, czytał modlitwy, rozgrzeszał i odpuszczał.
Dla Aloszy nie było to wcale zagadką, dlaczego lud kocha tak starca i raduje się jego obecnością, płacząc z zachwytu na sam jego widok. Rozumiał on doskonale, że proste dusze tych ludzi, zmęczone trudem i troską, a zwłaszcza grzechem i nieprawością własną i powszechną, potrzebują przede wszystkim pociechy i ukojenia. A może być słodsza i bardziej uspokajająca pociecha, jak mieć coś lub kogoś, świątynię lub świętego do czczenia i uwielbiania?
„Żyjemy w grzechu i kłamstwie, to prawda. Ale za to tam, gdzieś, jest człowiek święty i wyższy, który zna prawdę i przechowuje ją. Zatem nie zginęła ona z ziemi, a z czasem przejdzie i do nas i zapanuje nad całym światem”.
Wiedział dobrze Alosza, że tak czuje i rozumie lud zbiegający się do klasztoru i sam z całego serca uczucia te podzielał. Wierzył wraz z płaczącymi chłopcami i przynoszącymi dzieci babami, że nie kto inny, tylko starzec ów jest tym świętym, wyższym przechowywaczem i stróżem prawdy Bożej. Niezwykła sława, jakiej świętość starca przysparzała klasztorowi, napełniała duszę jego dumą i radością, a głęboki wewnętrzny płomienny zachwyt rozpalał się coraz mocniej i mocniej w jego sercu i wypełniał go całkowicie. Nie zachwiało go bynajmniej w wierze, że święty starzec był w doskonałości swej zupełnie odosobniony i jedyny. Cóż stąd? – myślał. – On posiada dla wszystkich tajemnicę odrodzenia, dzięki której prawda zapanuje kiedyś na ziemi. A wówczas wszyscy mieć będą w sobie świętość i kochać się będą wzajem i nie będzie już wtedy bogatych ni biednych, pysznych ani poniżonych, a tylko wspólne dzieci Boże, i królestwo Chrystusa zapanuje na całej ziemi. Takie były najskrytsze marzenia serca Aloszy.
Przyjazd obu starszych braci, których Alosza dotąd nie znał, wywarł na nim silne wrażenie. Zbliżył się od razu o wiele łatwiej i serdeczniej ze starszym i przyrodnim Dymitrem niż zrodzonym swym bratem Iwanem. Alosza pragnął bardzo poznać bliżej Iwana, tymczasem żyli już dwa miesiące pod jednym dachem, a stosunek ich był zawsze równie daleki. Alosza zachowywał się milcząco, Iwan zaś rzucał wprawdzie niekiedy na młodszego brata przeciągłe i badawcze spojrzenia, ale zachowywał się tak, jakby się nim wcale nie interesował. Zauważył to Alosza z pewnym uczuciem zakłopotania. Przypisywał obojętność brata względem siebie różnicy lat i wykształcenia, ale jednocześnie zdawało mu się, że Iwan patrzy na niego chwilami z ciekawością, z której przyczyn nie zdawał sobie jasno sprawy. Byłoż to pogardliwe lekceważenie ateisty względem młodego, głupiutkiego kleryka? O! Bo Alosza wiedział doskonale, że brat jego jest ateistą. Lekceważenie to nie obrażało go bynajmniej, miał jednak niezrozumiałą dla siebie trwogę i niepokój i oczekiwał w niepewności chwili, w której Iwan zechce się do niego zbliżyć.
Dymitr odzywał się o Iwanie z wielkiem uznaniem i podziwem, co było tym bardziej charakterystyczne, że obaj bracia różnili się ze sobą pod każdym względem. Dymitr, którego wychowanie było bardzo nieporządne, był bez porównania mniej wykształcony, a także i pod względem charakteru stanowili chyba zupełne z sobą przeciwieństwo. Od Dymitra dowiedział się Alosza o wszystkich szczegółach poznania się dwóch braci i o przyczynach przyjazdu ich do rodzinnego miasta.
W tymże czasie powstała myśl urządzenia zjazdu czy też rady, w celu załatwienia sporów majątkowych pomiędzy starym Karamazowem a synem jego Dymitrem. Spory te w ostatnich czasach zaostrzyły się do najwyższego stopnia, a stosunek ich wzajemny stał się nie do zniesienia. Fiodor Pawłowicz podał myśl (z początku w formie żartu) zebrania się w celi starca Zosimy i poddania całej sprawy pod jego sąd. Dymitr, który nigdy nie był w klasztorze i nie znał wcale starca, upatrywał w tym jakby zasadzkę dla siebie i chęć zastraszenia go świątobliwym człowiekiem.
Że jednak poczuwał się sam do wielu bardzo nieodpowiednich wystąpień względem ojca, zwłaszcza w ostatnich czasach, zgodził się więc ostatecznie. Dymitr nie mieszkał w domu ojca, lecz zupełnie osobno, na przeciwnym końcu miasta.
W tymże czasie przybył także do siebie Piotr Aleksandrowicz Miasow. Stary liberał i ateista, z nudów czy też z lekkomyślnej chęci rozrywki, zajął się również żywo całą sprawą i ofiarował swój współudział w radzie familijnej. Zachciało mu się nagle zobaczyć z bliska klasztor i świętego. Dla ułatwienia sobie wstępu zaproponował omówienie przy tej sposobności odwiecznego sporu granicznego, który wiódł od dawna z klasztorem. Wobec tego władza klasztorna użyła całego swego wpływu, aby nakłonić Zosimę do wzięcia na siebie roli rozjemcy.
Starzec zgodził się w końcu, mimo że w ostatnich czasach był już tak chory, że z trudnością wykonywał zwyczajne swoje obowiązki. Naznaczono więc dzień zjazdu, którego, jak się łatwo domyślić, oczekiwał z największym niepokojem biedny Alosza. Wiedział on dobrze, że jeden tylko Dymitr zapatrywać się będzie poważnie na cel zjazdu, inni zaś przybędą tu w nastroju lekkomyślnym, a może nawet ubliżającym powadze starca. Iwan i Miasow stawią się jedynie z ciekawości, stary zaś Fiodor Karamazow odegra niezawodnie jedną z ulubionych swych błazeńskich komedii! O, bo młody Alosza, mimo że przeważnie milczał, znał bardzo dobrze swego ojca. Z ciężkim też uczuciem oczekiwał dnia zebrania.
Alosza pragnął niezawodnie zakończenia rodzinnych nieporozumień, ale przede wszystkim chodziło mu o starca, drżał o niego i jego sławę, lękał się delikatnych docinków Miasowa i znaczących niedomówień uczonego Iwana, obawiał się, aby kto nie uchybił ukochanemu jego mistrzowi. Chciał z początku uprzedzić Zosimę, pomówić z nim o tych nieznanych mu ludziach, którzy tu przybyć mają; po namyśle jednak zaniechał tego zamiaru. Napisał tylko do brata Dymitra, że kocha go serdecznie i przypomina mu daną sobie niegdyś obietnicę. Dymitr zamyślił się nad tą wiadomością, bo nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, czy obiecał co kiedy młodszemu bratu. Odpisał mu jednak, że wprawdzie ceni bardzo wysoko brata swego, Iwana, i ma należną część dla świątobliwego Zosimy, ale przeczuwa coś na kształt zasadzki lub komedii w zamierzonym zjeździe i nie da się nikomu poniżyć lub w pole wprowadzić. Dodawał jednak w końcu, że powściągać będzie swój język i nie pozwoli sobie na najmniejsze uchybienie względem świątobliwego męża, do którego brat jego jest tak przywiązany. Słowa te dodały otuchy Aloszy, tak że z większym już spokojem oczekiwał naznaczonego dnia zjazdu.
Było to w piękny, ciepły i jasny poranek sierpniowy. Zjazd umówiony był na wpół do dwunastej, po nabożeństwie. Zaproszeni jednak nie stawili się wcale na mszę i przybyli w chwili gaszenia świec. Przyjechali oni w dwóch pojazdach. W jednym z nich, ciągnionym przez silne, rosłe rumaki, przybyli: Piotr Aleksandrowicz Miasow i daleki krewny jego, Piotr Fomicz Kałganow, młody, dwudziestoletni chłopak, przygotowujący się do uniwersytetu. Kałganow mieszkał w domu Miasowa, który zachęcał go do udania się za granicę do Zurichu lub Jeny, dla ukończenia tam studiów. Był to chłopak wysoki i przystojny, i bardzo roztargniony. W liczniejszym towarzystwie zachowywał się milcząco i cokolwiek niezręcznie, gdy się jednak znalazł z kim sam na sam, ożywiał się nagle, mówił wiele i z zapałem, śmiejąc się często nie wiadomo z czego; ubrany był starannie, nawet z pewnem wyszukaniem. Był zamożny, a z Aloszą łączyły go węzły przyjaźni.
W drugim powozie, starym i rozklekotanym, odbijającym jaskrawo od eleganckiego zaprzęgu Miasowa, przybył stary Fiodor Pawłowicz Karamazow ze starszym synem Iwanem.
Dymitr Fiodorowicz opóźniał się z przybyciem, mimo że zawiadomiono go dnia poprzedniego o miejscu i godzinie spotkania.
Wszyscy goście, z wyjątkiem Fiodora Pawłowicza, znajdowali się po raz pierwszy w obrębie murów klasztornych, nie mówiąc o Miasowie, który już od trzydziestu lat nie przekroczył progów kościoła. Ten oglądał się z ciekawością dokoła po obejściu klasztornym, nie zauważył jednak nic osobliwego. Lud wiejski wychodził z cerkwi z odkrytą głową, żegnając się wielokrotnie. Inteligencji było bardzo niewiele, parę dam i jakiś stary generał.
Kilkunastu żebraków obstąpiło naszych gości, prosząc o jałmużnę, nikt się jednak z datkiem nie kwapił. Tylko Piotruś Kałganow wyjął rubla z sakiewki, przy czym zmieszał się mocno, mimo że na postępek jego nikt nie zwrócił uwagi. Wcisnął banknot w ręce pierwszej lepszej babie, mówiąc szybko „rozdajcie to równo między wszystkich”, obejrzał się naokoło, i nie wiedzieć czego speszył się jeszcze bardziej.
Goście byli jednak cokolwiek zdziwieni, że nikt nie wychodzi na ich spotkanie. Jeden z nich ofiarował przecież niedawno całe tysiąc rubli na rzecz klasztoru, drugi był najbogatszym i, można powiedzieć, najoświeceńszym obywatelem z okolicy, a przy tym mieszkańcy klasztoru byli do pewnego stopnia od niego zależni z powodu ciągnącego się jeszcze procesu. Mimo to nie zanosiło się wcale na jakieś oficjalne przyjęcie i zdawało się, że nikt nie zauważył ich przybycia.
Miasow rozglądał się z roztargnieniem po kamiennych grobowcach wznoszących się wokoło cerkwi i miał ochotę zauważyć, że pobożne duszyczki, tu pochowane, musiały słono zapłacić za prawo pogrzebania w tak świętem miejscu; wstrzymał się jednak od wypowiedzenia tej myśli, mimo że zwykła jego liberalna ironia zaczynała przeradzać się w uczucie gniewu.
– Cóż u diabła?! Czy nie ma tu do kogo słowa przemówić? – mruknął wreszcie, jakby sam do siebie. – W takim razie wynośmy się stąd od razu, po co czas tracić na darmo?
W tejże chwili ukazał się mały, łysy człowieczek o łagodnym wejrzeniu, zdający się prawie tonąć w fałdach obszernego płaszcza. Uchyliwszy kapelusza, przedstawił się naszym gościom jako obywatel z Tuły i zaczął z nimi rozmowę.
– Starzec Zosima – objaśniał – mieszka w osobnym ustroniu, o jakie czterysta kroków od klasztoru, za laskiem.
– Inaczej tu było dawniej, za poprzedniego starca Warsonowa – zauważył Fiodor Pawłowicz. – Tamten nie lubił elegancji, wybiegał tu podobno na spotkanie gości i okładał kijem wszystko, co spotkał, nawet damy.
– Starzec Warsonow był istotnie cokolwiek chory na umyśle pod koniec życia, ale wiele też opowiadano o nim zmyślonych historii. Kijem zaś nikogo nie okładał – odpowiedział braciszek. – A teraz raczcie panowie zaczekać tu chwilkę, pójdę uprzedzić starca o waszym przybyciu.
– Fiodorze Pawłowiczu! – ostrzegał jeszcze raz Miasow – staraj się zachowywać jak należy, inaczej możesz tego gorzko żałować.
– Zupełnie nie rozumiem twego oburzenia – odparł szyderczo Karamazow. – Czy stare grzechy takiego ci strachu napędziły? Pamiętaj, że starzec czyta z oczu myśli ludzkie i odgadnie od razu powód twego przybycia. I odkąd że to liczysz się tak z opinią mnichów? Ty, paryżanin, człowiek wytrawny… doprawdy, dziwię się.
Miasow nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, gdy powrócił dotychczasowy ich przewodnik, oznajmiając, że starzec czeka na nich. Miasow czuł się dziwnie rozdrażniony. Znam siebie – pomyślał. – Zdenerwowany jestem, uniosę się, zapalę i skompromituję tak siebie, jak swoje przekonania.
Weszli do małej salki prawie jednocześnie ze starcem, który w chwili ukazania się ich wyszedł ze swojej sypialni. W celi zastali dwóch starszych ojców klasztornych, oczekujących również przybycia starca. Jeden z nich był to ojciec bibliotekarz, drugi ojciec Paisy, człowiek schorowany, mający w klasztorze sławę uczonego. Prócz nich znajdował się tam jeszcze młody seminarzysta, pozostający pod szczególną opieką klasztoru i braci. Był to chłopak dwudziestoparoletni, ubrany w tużurek. Twarz miał rumianą i małe, rozumne, ciekawe, czarne oczy. Trzymał się cały czas na uboczu w postawie pełnej uszanowania, jednak bez cienia uniżoności. Wchodzących gości nie pozdrowił nawet, jako nienależący do ich sfery.
Wchodzącego starca Zosimę wprowadzili Alosza Karamazow i drugi jeszcze kleryk. Obaj ojcowie zakonnicy powstali na jego przyjęcie i oddali mu głęboki ukłon, dotykając palcami ziemi, a pobłogosławiwszy się wzajemnie, ucałowali jego rękę. Starzec udzielił im błogosławieństwa, następnie oddał im niski ukłon i każdego z osobna poprosił o błogosławieństwo. Cała ta ceremonia odbyła się bardzo poważnie i jakby z przejęciem. Mimo to Miasow dopatrzył w tym wszystkim rozmyślnej przesady. Jadąc tu, sam nawet zamierzał poddać się przyjętemu w klasztorze obyczajowi i jeżeli nie ucałować rękę starca, to przynajmniej poprosić go o błogosławieństwo; w tej chwili jednak zmienił zamiar, i oddawszy poważny, światowy ukłon, odszedł na stronę. Zupełnie tak samo postąpił Fiodor Pawłowicz, przedrzeźniając, jak małpa, ruchy i postawę Miasowa. Iwan Karamazow ukłonił się również grzecznie, lecz sztywnie, a młody Kałganow zmieszał się tak bardzo, że się już wcale nie ukłonił. Starzec opuścił wzniesioną do błogosławieństwa rękę i ograniczył się do odwzajemnienia pozdrowienia. Alosza uczuł, że krew uderza mu do twarzy, jego złe przeczucia zaczynały się sprawdzać.
Starzec zajął miejsce na mahoniowej kanapce obitej skórą, gościom zaś wskazał cztery takież krzesła umieszczone pod przeciwległą ścianą. Dwaj zakonnicy, którzy mieli asystować przy naradzie, usiedli jeden przy drzwiach, drugi przy oknie, Alosza wraz z młodym klerykiem stanęli na uboczu.
Sala była wąska i posępna, sprzęty proste i ubogie, to tylko, co niezbędne. Pod oknem parę doniczek z kwiatami, w kącie obrazy, między nimi stary wizerunek Matki Bożej pochodzący prawdopodobnie jeszcze z czasów poprzedzających odszczepieństwo starowierców. Przed obrazem tym paliła się lampka; obok wisiały dwa inne, suto przyozdobione świecidełkami, dalej figurki cherubinów, porcelanowe jajka, krzyż katolicki z kości słoniowej z Matką Bolesną, obejmującą go ramionami. Obok włoskich sztychów, wysokiej artystycznej wartości, wisiały zwyczajne obrazki świętych i męczenników, jakie kupić można po kilka groszy na każdym jarmarku, a dalej – portrety litograficzne żyjących i zmarłych biskupów.
Miasow obrzucił krytycznym wejrzeniem cały ten „klerykalny” kram i zatrzymał badawczy wzrok na twarzy gospodarza. Był on bardzo pewny swojej umiejętności poznawania ludzi od pierwszego wejrzenia, czemu się zresztą nie można dziwić, bo tego rodzaju pewność siebie posiada każdy prawie człowiek, który przekroczył już pięćdziesiątkę, zwłaszcza jeżeli ma przy tym byt niezależny.
Na pierwszy rzut oka starzec nie podobał mu się wcale. Był to w istocie typ, który się nie każdemu mógł podobać. Postać mała i przygarbiona, nogi drżące, twarz tak wyniszczona chorobą, że mimo sześćdziesięciu pięciu lat, które liczył, wyglądał na starszego o lat prawie dziesięć. Drobne zmarszczki pokrywały całą skórę, zbiegając się zwłaszcza koło oczu, które były małe i przenikliwe, a błyszczały jak dwa rozżarzone węgle. Na głowie nie miał wcale włosów, prócz paru siwych strzępków na skroniach. Nos niewielki, zakrzywiony, jak dziób ptasi, a usta uśmiechały się wąskimi, jak dwie niteczki, wargami.
Wszystko zapowiada w tym człowieku duszę pełną złości i pychy – pomyślał Miasow.
Stary, lichy zegar, wiszący na ścianie, wydzwonił południe.
– Otóż i godzina! – zawołał Fiodor Pawłowicz – a syna mego, Dymitra, jeszcze nie ma. Przepraszam was za niego, święty starcze. (Na słowa „święty starcze” Alosza drgnął z niepokojem). Co do mnie, staram się być zawsze akuratnym co do minuty, pomny na to, że słowność jest grzecznością królów.
– Czy to ma znaczyć, że masz siebie za króla? – sarknął niecierpliwie Miasow.