Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Słynna powieść Fiodora Dostojewskiego, opowiadająca o losach byłego studenta Rodiona Raskolnikowa, który postanawia zamordować i obrabować bogatą lichwiarkę.
Pomysł na tę powieść narodził się w czasie, kiedy sam autor przebywał na katordze. Zainteresował się wtedy psychologią współwięźniów, wśród których byli i tacy, którzy zostali skazani za morderstwo.
Bohater powieści, 23-letni były student prawa jest półsierotą, ma jednak kochającą rodzinę. Jego matka i siostra darzą go głęboką miłością i wspierają finansowo.
Jednak bohater, zbuntowany przeciw porządkowi świata, decyduje się popełnić morderstwo. Jest przekonany, że jako jednostka wybitna ma prawo zabijać, gdyż geniusz usprawiedliwia wszystkie zbrodnie na „zwykłych” ludziach. Morderstwo ma stać się rodzajem sprawdzianu jego odwagi. Choć jednocześnie bezpośrednią pobudką tego czynu jest zła sytuacja finansowa Raskolnikowa…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 889
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przełożył: J.P. Zajączkowski
Tytuł oryginału: Преступле́ние и наказа́ние
Copyright © 2015, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-222-3
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com
Na początku lipca, w dzień nadzwyczajnie upalny, przed wieczorem wyszedł na miasto ze swego nędznego, sublokatorskiego pokoiku, odnajmowanego przy uliczce S-kiej, pewien młody człowiek i wolnym krokiem, jakby niezdecydowanie, skierował się w stronę mostu K-go.
Tym razem szczęśliwie uniknął spotkania na schodach ze swoją gospodynią. Pokoik jego, mieszczący się na samym poddaszu, przypominał raczej szafę aniżeli mieszkanie. Gospodyni, od której odnajmował swoją komórkę z usługą i obiadami, mieszkała o piętro niżej, zajmując oddzielne mieszkanie, wobec czego, wychodząc na ulicę, musiał każdorazowo przechodzić obok jej kuchni, zawsze otwartej na oścież. I każdorazowo, przechodząc obok kuchni, doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, którego się wstydził i aż zżymał się cały. Był u gospodyni zadłużony po uszy i bał się spotkania z nią.
Nie dlatego, że był tchórzliwy czy zaszczuty, raczej przeciwnie; jednakże od pewnego czasu znajdował się w stanie silnego napięcia nerwowego i rozdrażnienia graniczącego z hipochondrią[1].
Do tego stopnia zamknął się w sobie i odseparował od wszystkich, że bał się wszelkich spotkań, nie tylko z gospodynią. Nędza zupełnie go przytłoczyła, ale ostatnimi czasy nawet te przytłaczające warunki materialne przestały mu ciążyć. Swoimi codziennymi sprawami po prostu przestał, bo nie chciał się interesować. W gruncie rzeczy nie obawiał się gospodyni, cokolwiek knułaby przeciw niemu. Ale zatrzymywać się na schodach i wysłuchiwać jej paplaniny o drobiazgach dnia codziennego, które go nic a nic nie obchodziły, ciągłego napastowania go o komorne, skarg, gróźb, a przy tym samemu wykręcać się, przepraszać, kłamać – o nie, to już znacznie lepiej przekraść się jak kot po schodach i zmykać, by nikt go nie zauważył.
Zresztą tym razem strach wobec wierzycielki dopadł go jednak, gdy znalazł się już na ulicy.
„Na taki czyn chcę się poważyć, a jednocześnie boję się takich błahostek! – pomyślał z dziwnym uśmiechem. – Hm… istotnie… właściwie wszystko jest w mocy człowieka, ale wszystko mu przechodzi koło nosa jedynie wskutek tchórzostwa… to aksjomat… Ciekawe też, czego ludzie boją się najbardziej. Jakiegoś nowego swojego czynu, nowego słowa czy też… Zresztą za dużo gadam. Właśnie dlatego nic nie robię, że gadam. A może raczej odwrotnie: dlatego właśnie gadam, że nic nie robię. Nauczyłem się tyle gadać w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy całymi dniami leżałem w swojej norze i myślałem… o niebieskich migdałach. Właściwie po co teraz idę? Czy jestem zdolny do tego! Czy to można traktować poważnie? Bzdury. Głupia fantazja, dziecinada! Tak, tak, bodajże tylko dziecinada!”.
Na dworze był okropny upał, przy tym panował nieznośny zaduch, tłok, na każdym kroku wapno, rusztowania, kurz i specyficzny smród tak dobrze znany każdemu petersburżaninowi, który nie jest w stanie wynająć letniska – wszystko to razem działało deprymująco na nadszarpnięte już nerwy młodzieńca. A nieznośny odór, buchający z szynków, których w tej części miasta jest szczególnie dużo, i pijani, spotykani na każdym kroku, mimo że był to dzień powszedni, dopełniali ohydnego i ponurego obrazu. Na subtelnej twarzy młodego człowieka odbiło się uczucie najgłębszego wstrętu. Dodajmy, że był to młodzian wyjątkowej urody, miał piękne, ciemne oczy, wzrost powyżej średniego, sylwetkę wysmukłą i zgrabną. Po chwili jednak wpadł w głęboką zadumę, a raczej w stan jakiegoś zapomnienia i szedł dalej, nie spostrzegając już nic dookoła siebie, zresztą nie chciał już nic wiedzieć. Chwilami tylko coś mruczał pod nosem z przyzwyczajenia do monologów, do czego właśnie teraz sam sobie się przyznał. Zdawał też sobie sprawę z tego, że chwilami myśli mu się plączą i że jest bardzo osłabiony; już drugi dzień prawie nic nie jadł.
Był tak nędznie ubrany, że ktoś inny na jego miejscu, nawet przyzwyczajony do tego, krępowałby się w biały dzień wychodzić na ulicę w takich łachmanach. Była to jednak taka dzielnica, że żadnym strojem nie można tu było nikogo zadziwić. Bliskość placu Siennego, mnogość pewnych przybytków oraz przeważająca tu ludność rzemieślnicza i cechowa, stłoczona na tych centralnych petersburskich ulicach i zaułkach, wzmagały pstrokaciznę ogólnej panoramy obecnością takich indywiduów, że dziwne wydawałoby się zwracanie uwagi na tego rodzaju postacie. Ale w sercu młodego człowieka zebrało się tyle okrutnej pogardy, że nie bacząc na całą właściwą mu, częstokroć bardzo młodzieńczą drażliwość, najmniej krępował się na ulicy swoich łachmanów. Inna sprawa spotkania z niektórymi znajomymi albo z dawnymi kolegami, z którymi w ogóle nie lubił się spotykać… Jednakże gdy pewien pijany jegomość, którego nie wiadomo po co i dokąd wieziono właśnie ogromną, pustą platformą, zaprzężoną w ogromnego pociągowego konia, krzyknął mu w przejeździe: „Hej, ty, szwabski kapelusiarzu!” i zarechotał na cały głos, wskazując na niego palcem, młodzieniec stanął jak wryty i schwycił się kurczowo za kapelusz. Był to kapelusz o wysokim denku, okrągły, zimmermanowski[2], ale zupełnie zrudziały, dziurawy jak sito i poplamiony, bez ronda i jakoś obrzydliwie przekrzywiony. Ale bynajmniej nie wstyd, lecz zgoła inne uczucie, podobne raczej do strachu, opanowało go w tej chwili.
„Wiedziałem, że tak będzie! – mamrotał bezradnie. – Myślałem nawet o tym! To jest najgorsze! Właśnie taka pozornie nic nieznacząca błahostka, taki idiotyczny szczegół może zepsuć całe przedsięwzięcie! Istotnie, jest to zbyt rzucający się w oczy kapelusz… Komiczny, dlatego też rzuca się w oczy… Do moich łachmanów koniecznie potrzebna jest jakaś czapka, choćby całkiem znoszona, byle nie to straszydło. Nikt nic podobnego nie nosi, o wiorstę[3] zauważą, poznają… a najważniejsze, że sobie zapamiętają i poszlaka gotowa. Tu trzeba jak najmniej rzucać się w oczy… Szczegóły, szczegóły to najważniejsza rzecz!… Właśnie szczegóły zdradzają zawsze wszystko…”.
Miał bardzo blisko, wiedział nawet, ile kroków jest od bramy jego domu: akurat siedemset trzydzieści. Raz nawet, kiedy wpadł w trans, przeliczył to dokładnie. Wówczas sam jeszcze nie wierzył w swoje urojenia i tylko podniecał się tą potworną, choć kuszącą czelnością. Teraz zaś, po upływie miesiąca, zaczął już zapatrywać się na to inaczej i nie bacząc na jątrzące monologi o własnej bezsilności i niezdecydowaniu, mimo woli przyzwyczaił się już traktować „potworne” urojenie jako przedsięwzięcie, aczkolwiek sam sobie jeszcze nie dowierzał. Nawet szedł teraz dla wypróbowania samego siebie, lecz z każdym krokiem niepokój jego coraz bardziej się wzmagał.
Z zamierającym sercem i nerwowym drżeniem zbliżał się do olbrzymiego domu, który jedną ścianą wychodził na kanał, a drugą – na …ską ulicę. Dom ten składał się z małych mieszkanek i zamieszkiwany był przez najróżnorodniejszych przedstawicieli rzemiosła – krawców, ślusarzy, kucharki, różnych Niemców, dziewoje zarabiające własną osobą, drobnych urzędników itp. Aż roiło się od tej masy wchodzących i wychodzących z obydwu bram i podwórek. W domu tym było trzech albo czterech dozorców. Młodzieniec był bardzo zadowolony, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie prześliznął się z bramy na prawe schody. Schody były ciemne i wąskie, „kuchenne”, ale on znał już to wszystko i dokładnie zbadał, warunki te podobały mu się: w takich ciemnościach nawet wścibskie oko nie było niebezpieczne. „Jeżeli teraz tak się boję, cóż by to było, gdyby rzeczywiście miało dojść do samego czynu?…” – pomyślał mimo woli, wchodząc na trzecie piętro. Tu zastąpili mu drogę starzy żołnierze, którzy wynosili meble z sąsiedniego mieszkania.
Przedtem już wiedział, że w tym mieszkaniu mieszkał pewien Niemiec z rodziną, urzędnik: „To znaczy, że Niemiec się wyprowadza, czyli że na trzecim piętrze na tych schodach przez pewien czas będzie zamieszkane tylko jedno mieszkanie, tej starej. To bardzo dobrze… na wszelki wypadek…” – pomyślał znowu i zadzwonił do mieszkania staruchy. Dzwonek słabo jakoś brzęknął, jak gdyby zrobiony był z blachy, a nie z miedzi. W małych mieszkaniach tego rodzaju domów prawie wszystkie dzwonki są takie. Wypadł mu już z pamięci dźwięk tego dzwonka i teraz osobliwy ten brzęk jakby mu coś przypomniał i wyraźnie zarysował… Aż drgnął, do tego stopnia osłabione miał tym razem nerwy. Po chwili drzwi uchyliły się; właścicielka mieszkania oglądała przybysza przez wąską szparkę z widoczną nieufnością; widział tylko błyszczące w ciemności oczka. Lecz gdy zauważyła w sieni sporo osób, nabrała odwagi i całkiem otworzyła drzwi. Młodzieniec przestąpił próg do ciemnego przedpokoju, w którym za przegródką urządzono miniaturową kuchnię. Stara milczała, pytająco spoglądając na niego. Była to mała, zasuszona starucha w wieku lat sześćdziesięciu, o świdrujących, złych oczkach i małym, zadartym nosku. Wypłowiałe, jasne włosy były mocno wysmarowane tłuszczem. Dokoła cienkiej szyi, przypominającej kurzą nogę, miała okręcony jakiś flanelowy gałgan i ubrana była, mimo upału, w wystrzępiony i pożółkły futrzany serdak. Starucha co chwila kaszlała i stękała. Widocznie młodzieniec przez nieostrożność rzucił na nią jakimś osobliwym spojrzeniem, bo naraz oczy jej zaczęły znowu zdradzać nieufność.
– To ja, Raskolnikow, student, byłem u pani jakiś miesiąc temu – pośpiesznie bąknął młodzieniec z lekkim ukłonem, przypomniawszy sobie, że musi być wobec niej możliwie najgrzeczniejszy.
– Pamiętam, dobrodzieju, dobrze pamiętam, że pan był u mnie – odpowiedziała dobitnie stara, wciąż nie spuszczając z niego pytającego wzroku.
– A więc… znowu jestem, w takiej samej sprawie… – dodał Raskolnikow, nieco stropiony i zdziwiony nieufnością staruchy.
„Zresztą może zawsze jest taka, ale poprzednim razem jakoś tego nie spostrzegłem” – pomyślał z irytacją.
Starucha przez chwilę milczała, jakby coś rozważając, wreszcie, wskazując na drzwi do pokoju, raczyła się odezwać, przepuszczając gościa przodem:
– Proszę wejść, dobrodzieju.
Niewielki pokój, do którego wszedł młody człowiek, z żółtą tapetą, z geranium i muślinowymi firaneczkami, oświetlony był w tej chwili jaskrawo zachodzącym słońcem. „A więc wtedy też tak będzie świecić słońce!…” – przemknęło błyskawicznie przez myśl Raskolnikowowi i nieznacznie obejrzał cały pokój, żeby wszystko dokładnie zbadać i zapamiętać rozkład. Ale w pokoju nie było nic osobliwego. Umeblowanie, bardzo stare, z jasnego drewna, składało się z kanapy z ogromnym, wygiętym drewnianym oparciem, owalnego stołu przed kanapą, toaletki między oknami, krzeseł pod ścianami i dwóch czy trzech groszowych obrazków w żółtych ramkach, które przedstawiały młode Niemki z ptakami na ręku – i to wszystko. W rogu, przed niewielką ikoną, paliła się lampka oliwna. Wszystko było bardzo czyste; meble, podłogi były tak wyczyszczone, że aż błyszczały. „Ręka Lizawiety” – pomyślał młody człowiek. W całym mieszkaniu nie można było znaleźć ani odrobiny kurzu. „To u złych i starych wdów bywa taka czystość” – pomyślał Raskolnikow i z zaciekawieniem rzucił nieznacznie okiem na perkalikowe portiery na drzwiach prowadzących do drugiego, małego pokoiku, w którym stała komoda i łóżko starowiny i do którego ani razu jeszcze nie udało mu się zajrzeć. Całe mieszkanie składało się z tych dwóch pokoi.
– Czym mogę służyć? – oficjalnym tonem zapytała starucha, wchodząc za nim do pokoju i stając znowu twarzą w twarz, tak by mogła patrzeć mu prosto w oczy.
– Zastaw przyniosłem, proszę! – I wyjął z kieszeni stary, płaski srebrny zegarek. Na odwrocie koperty wygrawerowany był globus. Dewizka była stalowa.
– Ale już najwyższy czas na poprzedni zastaw. Onegdaj minął miesiąc.
– Zapłacę pani procenty za następny miesiąc. Niech pani zaczeka.
– A to już moja dobra wola, dobrodzieju, czekać czy też natychmiast sprzedać zastaw pański.
– Ile może pani dać za zegarek, Alono Iwanowno?
– E tam, znosisz, panie ładny, szmelc pewnie, bez żadnej wartości. Za pierścionek wypłaciłam panu zeszłym razem dwa papierki, a nowy taki można kupić u jubilera raptem za półtora rubla.
– Ze cztery ruble niech pani da, bo to pamiątka po ojcu. Wkrótce mam otrzymać pieniądze.
– Półtora rubla, jeżeli pan chce, i procent z góry.
– Półtora rubla! – jęknął młodzieniec.
– Jak pan chce. – I starucha podała mu z powrotem zegarek. Młody człowiek wziął go i tak się rozzłościł, że chciał już wyjść, lecz pohamował się, uprzytomniwszy sobie, że właściwie nie ma dokąd pójść i że przyszedł w innej jeszcze sprawie.
– Dawaj pani! – przystał niezbyt uprzejmie.
Stara wygrzebała z kieszeni klucze i poszła za portiery do drugiego pokoju. Pozostawszy sam w pokoju, młodzieniec pilnie nasłuchiwał i coś kalkulował. Słychać było, jak starowina otwiera komodę. „Prawdopodobnie górna szuflada – zgadywał. – A klucze nosi, jak widać, w prawej kieszeni… Wszystkie w jednym pęku na stalowym kółku… Jeden klucz jest tam większy od innych, trzy razy większy, piórko ma zębate, to oczywiście nie od komody… Widocznie ma jeszcze jakąś szkatułę albo kuferek… To ciekawe. Wszystkie kuferki mają takie klucze… Zresztą jakie to wszystko podłe…”.
Stara wróciła.
– Proszę: jeżeli liczyć, jak zawsze, po dziesięć kopiejek miesięcznie od rubla, to za półtora rubla wypadnie piętnaście kopiejek za miesiąc z góry. A za dwa ruble poprzednie według tego samego rachunku należy się jeszcze od pana z góry dwadzieścia kopiejek. Razem wyniesie to trzydzieści pięć kopiejek. Wobec tego dostaje pan za swój zegarek ogółem rubel piętnaście kopiejek. Proszę!
– Jak to! Tylko rubel piętnaście?!
– Tak.
Młodzieniec nie próbował oponować i wziął pieniądze. Popatrzył na starą i zatrzymał się jeszcze, jak gdyby chciał coś powiedzieć czy zrobić, ale sam nie wiedział co…
– W tych dniach może przyniosę pani jeszcze jedną rzecz… srebrną… ładną… papierośnicę… jak tylko wrócę od przyjaciela… – Stropił się przy tym i zamilkł.
– No, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
– Żegnam panią… A pani ciągle siedzi w domu sama, siostry nie ma? – zapytał możliwie najbardziej nonszalancko, wychodząc do przedpokoju.
– A co ona pana obchodzi, dobrodzieju?
– Ależ nic… tak tylko zapytałem. A pani zaraz Bóg wie co… Do widzenia, Alono Iwanowno!
Raskolnikow wyszedł zupełnie zmieszany. Zmieszanie to potęgowało się z każdą chwilą. Schodząc ze schodów, przystawał nawet kilka razy, jakby czymś nagle porażony. Wreszcie, już na ulicy, skonstatował:
„O, Boże! Jakie to wszystko obrzydliwe! I czyżbym ja… czyżbym… nie, to bzdury, absurd! – dorzucił zdecydowanie. – Że też podobna potworność mogła mi przyjść na myśl! Do jakiej ohydy zdolne jest jednak moje serce! Ale grunt, że to wszystko brud, paskudztwo, ohyda, ohyda!… I ja to przez cały miesiąc…”.
Lecz ani słowami, ani okrzykami nie był w stanie wyrazić swego wzburzenia. Uczucie bezgranicznej odrazy, które zaczęło go gnębić i ciążyć na sercu jeszcze wtedy, gdy szedł do starej, nabrało takiego napięcia i takiej wyrazistości, że z rozpaczy nie wiedział, gdzie się podziać. Szedł chodnikiem jak pijany, nie spostrzegając przechodniów i potrącając ich, oprzytomniał dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się, zauważył, że stoi przed szynkiem, do którego schodziło się z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. W tej chwili właśnie wychodziło stamtąd dwóch pijanych, którzy podtrzymując się i lżąc nawzajem, forsowali schody na ulicę. Niewiele myśląc, Raskolnikow zszedł na dół. Nigdy przedtem nie chodził do szynków, ale teraz kręciło mu się w głowie, przy tym męczyło go okropne pragnienie. Miał ochotę napić się zimnego piwa, tym bardziej że nagłe swoje osłabienie przypisywał między innymi temu, że był głodny. Zajął miejsce w ciemnym, brudnym kącie, przy lepkim stoliku, zażądał piwa i łapczywie wypił pierwszy kufel. W głowie mu się nagle rozjaśniło, spadł kamień z serca, jakby ręką odjął. „To wszystko wierutne bzdury – pomyślał i nabrał otuchy – nie było czym się przejmować! Po prostu wyczerpanie fizyczne! Jeden marny kufel piwa, kawałek suchara – i w jednej chwili wzmacnia się umysł, rozjaśnia się myśl, krzepną zamiary! Tfu, jakie to wszystko nędzne!…”. Nie bacząc na to pogardliwe splunięcie, twarz mu się rozjaśniła, jak gdyby zrzucił z siebie nagle jakiś okropny ciężar, i przyjaznym już okiem spojrzał po obecnych w lokalu. Ale w tejże chwili jakby przez mgłę poczuł, że cała ta skłonność do poprawy nastroju też była chorobliwa.
W szynku o tej porze było bardzo mało gości. Oprócz tych dwóch pijanych, których spotkał na schodach, wyniosła się jeszcze cała banda, z pięć osób, z jakąś dziwką i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się jakoś ciszej i przestronniej. Pozostali jeszcze: jeden z lekka wstawiony gość przy piwie, z wyglądu mieszczuch, i jego kolega, dryblas z siwą brodą, w kożuchu, zupełnie pijany, który spał na ławce i od czasu do czasu, jakby przez sen, ni stąd, ni zowąd podrywał się na ławce, rozkładał ręce, pstrykał palcami i usiłując przypomnieć sobie słowa, ciągnął przygłupią śpiewkę:
Cały rok pieściłem żonę…
Ca-ały rok pie-eściłem żo-onę…
Albo ocknąwszy się nagle, zaczynał:
Przez Podiacką szedł ulicę,
Spotkał dawną swą kobitę…
Ale nikt nie podzielał jego radości; nawet milczący kompan traktował wszystkie te jego popisy wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden osobnik wyglądający na emerytowanego urzędniczynę. Siedział sam przed swoją flaszką i od czasu do czasu popijał, rozglądając się dokoła. Zdawał się być trochę podenerwowany.
Raskolnikow był nieprzyzwyczajony do tłumu i jako się rzekło, unikał wszelkiego towarzystwa, szczególnie w ostatnich czasach. Ale w tej chwili coś go ciągnęło do ludzi. Jak gdyby budziło się w nim coś nowego i zarazem potrzeba towarzystwa ludzi. Do tego stopnia znużył go ten miesiąc samotności, rozterki i ponurej udręki, że zapragnął choćby przez chwilę odetchnąć w innym świecie, w jakimkolwiek, toteż nie bacząc na otaczający go brud, z przyjemnością siedział w szynku.
Właściciel zakładu był w innym gabinecie, ale często zaglądał do głównej sali, do której schodził skądś po schodkach, przy tym najpierw ukazywały się jego eleganckie, starannie wypastowane buty z czerwonymi wyłogami. Miał na sobie wyświechtaną kapotę i strasznie zaplamioną atłasową kamizelkę, był bez krawata, a twarz błyszczała mu jak naoliwiona żelazna kłódka. Za kontuarem stał czternastoletni chłopak, a drugi, młodszy, usługiwał. Na kontuarze stały pokrajane ogórki, czarne suchary i dzwonka ryby; wszystko to okropnie cuchnęło. Było tak nieznośnie duszno, że trudno było usiedzieć, a wszystko było do tego stopnia przesiąknięte zapachem wódki, że zdawało się, iż od samego tego zapachu można już było się upić.
Zdarzają się tego rodzaju spotkania, nawet z zupełnie nieznajomymi ludźmi, którymi zaczynamy się interesować tak jakoś nagle, niespodzianie, zanim zamienimy choćby jedno słowo. Takie właśnie wrażenie sprawił na Raskolnikowie ów gość przypominający emerytowanego urzędnika. Potem niejednokrotnie przypominał sobie to wrażenie, przypisując je nawet przeczuciu. Ciągle spoglądał na urzędnika między innymi dlatego, że i tamten uporczywie się w niego wpatrywał i widać było, że ma wielką ochotę wszcząć z nim rozmowę. Na resztę obecnych w szynku, nie wyłączając gospodarza, urzędnik spoglądał z wyrazem nudy, a zarazem z góry, z odcieniem lekceważenia, jak na ludzi niższej kategorii i poziomu umysłowego, z którymi nie ma właściwie o czym mówić. Był to mężczyzna po pięćdziesiątce, średniego wzrostu i dość silnej budowy, szpakowaty, z dużą łysiną, o obrzękłej od ciągłego opilstwa i żółtej, a nawet zielonkawej twarzy oraz podpuchniętych powiekach, spod których łyskały wąziutkie, na kształt szparek, zaczerwienione, ale bystre oczy.
Było w nim coś dziwnego; spojrzenie jego miało wyraz uduchowiony, przebijał w nim rozum i mądrość, ale równocześnie jakby obłęd. Ubrany był w stary, doszczętnie zniszczony czarny frak bez guzików. Jeden guzik jakoś się jeszcze trzymał i na ten właśnie guzik się zapinał, chcąc widocznie zachować pozory przyzwoitości. Spod nankinowej[4] kamizelki sterczał biały gors, cały zmięty, brudny i poplamiony. Twarz miał wygoloną, jak przystało na urzędnika, ale już dawno temu, tak że zaczęła mu już gęsto przebijać niebieskawa szczecina. Nawet w ruchach miał coś z urzędniczej solidności. Ale był jakiś niespokojny, czochrał włosy i chwilami ze smutkiem opierał głowę na dłoniach, stawiając wytarte łokcie na zalanym, lepkim stole. Wreszcie spojrzał wprost na Raskolnikowa i głośno, dobitnie powiedział:
– Czy mogę się ośmielić, szanowny panie, zwrócić się do pana dla przyzwoitej pogawędki? Bo choć wygląd ma pan nieszczególny, ale moje doświadczone oko widzi w panu człowieka wykształconego i z trunkami nieoswojonego. Zawsze miałem w poszanowaniu wykształcenie związane z szczerością serca i uczuć, a poza tym jestem radcą tytularnym[5]. Nazywam się Marmieładow, radca tytularny. Ośmielam się zapytać: pan jest urzędnikiem?
– Nie, jestem na studiach… – odparł młody człowiek, zdziwiony po części górnolotnym stylem mówiącego, po części tym, że zwrócono się do niego wprost, bez ogródek. Nie bacząc na niedawne pragnienie jakiegokolwiek ludzkiego towarzystwa, przy pierwszym, zwróconym bezpośrednio do niego słowie doznał swego zwykłego uczucia rozdrażnienia i wstrętu wobec każdego, kto usiłuje zahaczać go o sprawy osobiste.
– A więc student albo były student! – skonstatował urzędnik. – Tak też przypuszczałem! Doświadczenie, szanowny panie, doświadczenie! – I na znak domyślności przyłożył palec do czoła. – Był pan studentem, czyli zgłębiał pan niwę nauki! Pozwoli pan… – Wstał, zatoczył się, wziął swoją szklaneczkę i przysiadł się do stolika Raskolnikowa. Był niezupełnie trzeźwy, ale mówił płynnie i ze swadą, z lekka tylko plącząc się i ględząc. Z jakąś pazernością uczepił się Raskolnikowa, jakby już z miesiąc z nikim nie rozmawiał.
– Łaskawy panie – zaczął prawie uroczystym tonem – ubóstwo jest występkiem, to święta prawda. Wiem też, że pijaństwo nie jest cnotą, z całą pewnością. Ale nędza, szanowny panie, nędza to straszna rzecz. W ubóstwie zachowuje się jeszcze szlachetność uczuć wrodzonych, ale w nędzy – nikt i nigdy na świecie. Za nędzę nie tylko kijem wypędzają, ale miotłą wymiatają z ludzkiego towarzystwa dla tym cięższej obelgi, i słusznie, bo w nędzy człek gotów jest sam siebie obrażać. Stąd też pijaństwo. Szanowny panie, miesiąc temu żonę moją pobił pan Lebieziatnikow, a moja żona to nie ja! Pan rozumie? Pozwoli pan, że jeszcze zapytam, z prostej ciekawości: raczył pan kiedy nocować na Newie, na barkach z sianem?
– Nie, nie zdarzało mi się – odparł Raskolnikow. – A co to znaczy?
– Widzi pan, a ja stamtąd właśnie idę, już piątą noc…
Nalał sobie szklaneczkę, wypił i zamyślił się. Na jego ubraniu, a nawet we włosach widniały resztki siana. Bardzo prawdopodobne było, że przez pięć dni nie rozbierał się ani nie mył. Szczególnie brudne miał ręce: zatłuszczone, czerwone, z czarnymi paznokciami.
Mowa jego zdawała się zwracać ogólną, choć ospałą uwagę. Chłopcy bufetowi parskali śmiechem. Zdaje się, że nawet sam gospodarz przyszedł z góry, żeby posłuchać „pajaca”, i usiadł opodal, ziewając leniwie, choć z powagą. Najwyraźniej Marmieładow był tu od dawna znany. Prawdopodobnie również skłonność do wyszukanego sposobu wysławiania się nabył wskutek częstych rozmów z przygodnymi gośćmi w szynkach. Przyzwyczajenie to przechodzi często w potrzebę, szczególnie u tych, którzy w domu są źle traktowani i pomiatani. Dlatego starają się pozyskać przy kieliszku wśród kompanów niejako usprawiedliwienie, a jeżeli się udaje, to nawet szacunek.
– Te, pajac! – odezwał się na głos szynkarz. – A czemu nie pracujesz, czemu nie jesteś na służbie, skoro jesteś urzędnikiem?
– Dlaczego nie pracuję, panie szanowny – podchwycił Marmieładow, zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa, jakby to on mu zadał pytanie – dlaczego nie pracuję? A czy mnie samego serce nie boli, że się tak wałęsam bez pożytku? Kiedy pan Lebieziatnikow miesiąc temu małżonkę moją pobił własnoręcznie, a ja leżałem pijaniusieńki, czyż wtenczas nie cierpiałem? Przepraszam szanownego pana, czy zdarzyło się panu… hm… no, powiedzmy, prosić o pożyczkę beznadziejnie?
– Owszem… ale jak to beznadziejnie?
– Ano zupełnie beznadziejnie, z góry wiedząc, że nic z tego nie będzie. Oto, na przykład, wie pan z góry i z całkowitą pewnością, że dany osobnik, najlojalniejszy i najpożyteczniejszy obywatel, za nic na świecie pieniędzy panu nie pożyczy, bo i proszę pana, z jakiej racji miałby pożyczyć? Przecież wie doskonale, że mu nie oddam. Z litości? Ale pan Lebieziatnikow, który śledzi za nowymi prądami myśli, tłumaczył niedawno, że litość w naszych czasach zabroniona jest nawet przez naukę i że tak już dzieje się w Anglii, gdzie jest ekonomia polityczna. Więc z jakiej racji, pytam ja się pana, miałby pożyczyć? I oto z góry wiedząc, że nie pożyczy, wybiera się pan w drogę…
– Po cóż się więc wybierać? – zapytał Raskolnikow.
– A jeżeli nie ma się do kogo zwrócić, jeżeli nie ma dokąd pójść?! Przecież musi być tak, żeby każdy człowiek miał dokąd pójść. Albowiem nadchodzi taki moment, kiedy człowiek za wszelką cenę musi dokądś pójść! Kiedy jedynaczka, córka moja, po raz pierwszy poszła z żółtą książką[6], ja też wtedy poszedłem… Bo córka moja ma żółtą książkę… – wtrącił nawiasem, spoglądając z pewnym zaniepokojeniem na młodego człowieka. – To nic, panie dobrodzieju! – dodał pośpiesznie, chcąc się, widocznie, zdobyć na spokój, gdyż parsknęli śmiechem chłopcy bufetowi i uśmiechnął się sam właściciel. – To nic! Owo kiwanie głów mało mnie wzrusza, albowiem wszyscy już o wszystkim wiedzą i wszystkie tajemnice zostały ujawnione[7]; i nie z pogardą, a z pokorą odnoszę się do tego. Niech tam! Niech tam! Ecce homo![8] Pozwoli pan, młody człowieku: czy pan może… Albo nie, powiem mocniej i dobitniej: nie czy pan może, ale czy pan się ośmieli, spoglądając w tej chwili na mnie, stwierdzić kategorycznie, że nie jestem świnią?
Młodzieniec nie odpowiedział.
– No więc – ciągnął dalej mówca, solidnie i tym razem z niejaką godnością, przeczekawszy chichot, który znowu rozległ się na sali. – Zgoda, niech ja będę świnią, ale ona jest damą! Ja jestem na podobieństwo bydlęcia, ale Katarzyna Iwanowna, małżonka moja, to osoba wykształcona, córka oficera sztabowego. Dobrze, niech ja będę szubrawcem, ona zaś ma serce wzniosłe i uczucia wyszlachetnione przez wychowanie. A jednak… o, gdyby chciała ulitować się nade mną! Panie szanowny, dobrodzieju, przecież każdy człowiek musi mieć choć jeden taki zakątek, gdzie by się i nad nim ulitowano! A Katarzyna Iwanowna to dama wspaniałomyślna, aliści niesprawiedliwa… I chociaż sam dobrze rozumiem, że nawet gdy za włosy mnie targa, to targa jedynie ze szczerego współczucia, z bólem serca (bo bez wstydu wyznaję, rzeczywiście targa mnie za włosy, młody człowieku – potwierdził ze szczególną godnością, usłyszawszy znowu chichot), ale Boże święty, co by to było, gdyby tak choć jeden, jedyny raz… Ale nie! Nie! Wszystko to nadaremnie i nie ma o czym mówić! Nie ma o czym mówić!… albowiem nieraz już urzeczywistniało się życzenie moje, nieraz już przytulano mnie, ale… taka już jest moja natura, jestem urodzone bydlę!
– Otóż to! – wtrącił, ziewając, szynkarz.
– Taką już mam naturę! Czy pan wie, czy pan wierzy, dobrodzieju, że nawet jej pończochy przepiłem? Nie buciki, bo to można sobie wyobrazić, ale pończochy, jej pończochy przepiłem! Szal jej z koziej wełny też przepiłem, darowany, dawny, jej własny, nie mój, a mieszkamy kątem, w nieopalanym mieszkaniu, więc ubiegłej zimy przeziębiła się i zaczęła kaszlać, od razu z krwią. Mamy przy tym troje małych dzieci, a Katarzyna Iwanowna haruje od rana do nocy, szoruje, czyści, dzieci myje, bo do czystości od kolebki jest przyzwyczajona, a piersi ma słabe, do suchot skłonne i ja to doskonale czuję. O, czuję to! I im więcej piję, tym głębiej odczuwam. Dlatego też piję, że w takowym stanie współczucia i miłości szukam… Piję, bo jeszcze większych pragnę cierpień! – I jakby z rozpaczy opuścił głowę na stół.
– Młody człowieku – zaczął znowu, unosząc głowę – w twarzy pańskiej widzę jakby pewną boleść. Jak tylko pan wszedł, wyczytałem to i dlatego się do pana zwróciłem. Albowiem opowiadając panu dzieje mego żywota, nie na pośmiewisko chcę się wystawiać wobec tych nierobów, którzy i tak już wszystko to znają, ale uczuciowego, wykształconego człowieka szukam. Trzeba panu wiedzieć, że małżonka moja wychowywała się w arystokratycznym gubernialnym instytucie dla szlachetnie urodzonych panien i na zakończenie instytutu tańczyła z szalem w obecności gubernatora i innych osobistości, otrzymała za to złoty medal i pochwałę na piśmie. Medal… no, medal sprzedaliśmy… już dawno… hm… list pochwalny dotychczas ma w kuferku, niedawno pokazywała go gospodyni. I chociaż ma z gospodynią bezustanne kłótnie, ale zapragnęła wobec kogokolwiek pochwalić się i opowiedzieć o minionych dniach szczęścia. I nie ganię jej za to, nie ganię, albowiem pozostały jej tylko wspomnienia, a wszystko inne poszło na marne! Tak, tak, dama to porywcza, ambitna i niezłomna. Sama podłogę szoruje i o razowym chlebie żyje, ale na nieposzanowanie swojej osoby nie pozwoli. Dlatego też nie mogła darować panu Lebieziatnikowowi jego impertynencji, a jak Lebieziatnikow za to ją pobił, nie tyle z bólu, ile z obrazy zachorowała. Już jako z wdową się z nią ożeniłem, z trojgiem małych dzieci, jedno od drugiego mniejsze. Wyszła za mąż za pierwszego swojego męża, oficera piechoty, z miłości i z nim uciekła z domu rodzicielskiego. Męża kochała niewymownie, ale wdał się w karcięta, został oddany pod sąd i z tym do grobu poszedł. Bił ją pod koniec, a ona, choć mu dłużna nie zostawała, co jest mi na podstawie dokumentów dokładnie wiadome, jednak po dzień dzisiejszy wspomina go ze łzami w oczach i mnie go stawia za wzór, a ja rad jestem, bardzo rad, bo chociaż w wyobraźni widzi się niegdyś szczęśliwą… I została po jego śmierci z trojgiem drobnych dzieci w dalekim, parszywym powiecie, gdzie i ja przebywałem, i znalazła się w tak beznadziejnej nędzy, że chociaż dużo widziałem najróżnorodniejszych przypadków, ale tego opisać nie jestem w stanie. Rodzina zaś jej się wyrzekła. A była ambitna, za bardzo ambitna… I wtedy to, szanowny panie, wtedy właśnie ja, również wdowiec, z czternastoletnią córką po pierwszej żonie, poprosiłem ją o rękę, bo patrzeć nie mogłem na takie cierpienia. Może pan choćby z tego wnosić, do czego dochodziła jej nędza, że ona, wykształcona, dobrze wychowana i z szanowanej rodziny, zgodziła się wyjść za mnie! Ale wyszła! Z płaczem, szlochaniem i załamywaniem rąk, ale wyszła! Albowiem nie miała dokąd pójść. Czy pan rozumie, czy jest pan w stanie pojąć, szanowny panie, co to znaczy, kiedy nie ma już dokąd pójść? O, nie! Tego pan jeszcze nie rozumie… I przez cały rok wypełniałem swoje obowiązki święcie i bogobojnie i tego nie dotykałem – wskazał palcem na butelkę – bo mam serce. Ale i tak nie mogłem jej dogodzić; a tu jeszcze posadę straciłem, nie z mojej winy, a wskutek redukcji etatów, i wtedy dopiero zacząłem do butelki zaglądać!… Półtora roku już minęło, jak po długiej wędrówce i niezliczonych nieszczęściach znaleźliśmy się w tej oto wspaniałej i zdobnej licznymi pomnikami stolicy. I tu otrzymałem posadę… Otrzymałem i znowu straciłem. Rozumie pan? Tu już straciłem z własnej winy, bo natura moja przemówiła… Mieszkamy teraz kątem, u gospodyni Amalii Lippewechsel, a z czego żyjemy i z czego płacimy, nie mam pojęcia. Mieszka tam wielu jeszcze oprócz nas… Sodoma najprawdziwsza… hm… tak… W tym czasie podrosła moja córka z pierwszego małżeństwa, a ile się nacierpiało moje dziecko, dorastając, od macochy swojej, to już wolę przemilczeć! Bo Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie pełna wzniosłych uczuć, ale to dama porywcza i nerwowa, więc bywa, że… Ale nie mówmy o tym! Żadnego wychowania, rozumie pan chyba, Sonia nie otrzymała. Ze cztery lata temu próbowałem przerabiać z nią geografię i historię powszechną, że zaś sam nie za tęgi w przedmiotach onych jestem, a porządnych podręczników nie było, bo jeżeli nawet jakieś były, to… hm… słowem, już ich nie ma, tych książek niby, i na tym skończyła się cała nauka. Stanęliśmy na Cyrusie perskim[9]. Potem już, gdy dorosła, przeczytała kilka książek o treści romantycznej, a niedawno temu, za pośrednictwem pana Lebieziatnikowa, jeszcze jedną książkę, Fizjologię Lewesa[10] – zna pan to? – przeczytała z ogromnym zainteresowaniem i nawet niektóre urywki nam na głos czytała; oto cała jej edukacja. Teraz zwracam się do pana, mój szanowny panie, ze swej strony z osobistym, że tak powiem, pytaniem: czy, zdaniem pana, może dużo zarobić biedna, uczciwa panna uczciwą pracą?… Piętnastu kopiejek na dzień, proszę pana, nie zarobi, jeżeli jest uczciwa i nie posiada nadzwyczajnych talentów, i to pracując bez wytchnienia! A i tak radca Klopstock, Iwan Iwanowicz – słyszał pan o nim? – nie tylko nie zapłacił dotychczas za uszycie pół tuzina koszul holenderskich, ale jeszcze ją wypędził, tupiąc nogami i lżąc nieprzyzwoitym słowem pod pretekstem, że kołnierz koszuli uszyty jest nie według miary i krzywo. A tu głodne dzieci… Katarzyna Iwanowna po pokoju biega, ręce załamuje, a na policzkach występują jej czerwone plamy – przy tej chorobie zawsze tak bywa: „Mieszkasz, powiada, u nas, darmozjadzie jeden, żresz, pijesz, w cieple sobie siedzisz”, a co tu żresz i pijesz, skoro nawet dzieci po trzy dni skórki od chleba na oczy nie widzą! Leżałem ci wtedy… e, co tam! leżałem zupełnie pijaniusieńki i słyszę, jak Sonia moja (bo to stworzenie łagodne i głosik ma taki pokorny… blondyneczka i twarzyczkę ma zawsze bladziuchną, chudziutką) mówi: „Katarzyno Iwanowno, mam więc zejść na taką drogę?”. A Daria Francewna, kobieta wredna i w policji niejednokrotnie notowana, już ze trzy razy dowiadywała się o nią przez gospodynię. „A tak – odpowiada, drwiąc, Katarzyna Iwanowna – bo co tu chować? Też mi skarb!”. Ale niech pan jej nie potępia, nie, proszę nie potępiać jej! To było powiedziane nie przy zdrowych zmysłach, ale w gniewie i rozpaczy, w chorobie i wśród płaczu głodnych dzieci, a i to więcej dla obelgi niż w dosłownym znaczeniu, bo Katarzyna Iwanowna ma już taką naturę, że jak dzieci się rozpłaczą, choćby nawet z głodu, zaraz zaczyna je tłuc. Patrzę, a tak koło godziny szóstej Sonia włożyła chusteczkę na głowę, żakiecik i wyszła z domu, a po ósmej już wróciła. Przyszła, idzie wprost do Katarzyny Iwanowny i wykłada jej na stół bez słowa całe trzydzieści rubli. Ani słówkiem nie odezwała się, nie spojrzała nawet na nikogo, wzięła tylko naszą dużą, zieloną chustkę kortową (mamy taką wspólną chustę rodzinną, kortową), okryła się z głową i położyła się na łóżku, twarzyczką do ściany i tylko widać było, jak drgają jej ramiona i cała się, biedactwo, trzęsie… A ja, jak i przedtem, leżałem w tym samym stanie… I potem widziałem, młody człowieku, widziałem na własne oczy, jak potem Katarzyna Iwanowna, też bez jednego słowa, podeszła do łóżka Soni i cały wieczór klęczała u jej nóg, nogi jej całowała, podnieść się nie chciała, aż obie zasnęły, objąwszy się… obie… obie… tak, tak… a ja… leżałem pijaniusieńki.
Marmieładow zamilkł, jak gdyby głos mu się urwał… Po chwili szybko nalał sobie wódki, wypił i odchrząknął.
– Od pewnego czasu, mój panie – ciągnął po chwili milczenia – na skutek pewnego przykrego przypadku i doniesienia niegodziwych ludzi – do czego głównie przyczyniła się Daria Francewna, podobno dlatego, że jej za mało szacunku okazywano – od owego czasu, powiadam, córka moja Sonia Siemionowna zmuszona była mieć żółtą książkę i z tego powodu nie mogła już razem z nami zamieszkiwać. Albowiem ani gospodyni, Amalia Lippewechsel, pozwolić na to nie chciała (a sama przecież przedtem Darii Francewnie pomagała), ani też pan Lebieziatnikow… hm… Właśnie całą tę awanturę z Katarzyną Iwanowną miał o Sonię. Przedtem sam napastował Sonię, a tu od razu ambicja przez niego przemówiła: „Jak to – powiada – ja, człowiek wykształcony, mam mieszkać z taką pod jednym dachem?”. A Katarzyna Iwanowna nie darowała mu tego, ujęła się za nią… i tak się to zaczęło… A Sonieczka zachodzi do nas teraz przeważnie o zmroku, pomaga, jak może, Katarzynie Iwanownie i pieniędzmi ją wspiera… Mieszka u krawca Kapernaumowa jako sublokatorka, a ten Kapernaumow jest kulawy i jąka się, cała jego bardzo liczna rodzina się jąka. I żona jego też się jąka… Gnieżdżą się w jednym pokoju, a Sonia ma oddzielny, z przepierzeniem… Hm, tak… Nędzarze i jąkały… tak… Jak tylko wstałem nazajutrz z rana, włożyłem swoje łachmany, uniosłem ręce ku niebu i udałem się do jego ekscelencji Iwana Afanasjewicza. Zna pan ekscelencję Iwana Afanasjewicza?… Nie? O, to nie zna pan człowieka Bożego! To wosk… wosk, jako świeczka przed obrazem taje! Raczył mnie wysłuchać i nawet łzy miał w oczach. „No, Marmieładow, powiada, raz już mnie zawiodłeś… Przyjmuję cię jeszcze raz na moją osobistą odpowiedzialność!… – tak dosłownie powiedział. – Pamiętaj, a teraz idź już sobie!”. Całowałem ślady stóp jego, rozumie się, w myśli, bo naprawdę nie pozwoliłby, będąc wysokim dygnitarzem i człowiekiem nowego, naukowego kierunku; wróciłem do domu i Boże, co tam się działo, kiedy powiedziałem, że znowu zostałem przyjęty do pracy i będę otrzymywał pensję…
Marmieładow, silnie podekscytowany, znowu przerwał. W tej chwili wpadła z ulicy cała grupa pijaków, już dobrze mających w czubie, a przy wejściu rozległy się dźwięki najętej katarynki i ochrypły głosik siedmioletniego dziecka, które śpiewało Chutorek[11]. Zrobiło się gwarno. Gospodarz i służba zajęli się gośćmi. Marmieładow, nie zwracając najmniejszej uwagi na przybyłych, opowiadał dalej. Widać było, że bardzo osłabł. Im bardziej się upijał, tym bardziej robił się gadatliwy. Wspomnienia o niedawnym powodzeniu w urzędzie ożywiły go, nawet twarz mu się rozjaśniła. Raskolnikow słuchał uważnie.
– Było to więc, panie kochany, pięć tygodni temu. Tak… Jak tylko się obie o tym dowiedziały, niby Katarzyna Iwanowna i Sonia… Boże święty, jakbym trafił do raju! Dawniej traktowano mnie jak jakie bydlę, leżałem, a dokoła wymyślania i nic więcej. A potem na paluszkach chodzą, dzieci uspokajają: „Ojciec zmęczył się w biurze, odpoczywa, cicho, sza!”. Kawunię mi z rana dają, śmietankę gotują! Prawdziwą śmietankę zaczęły kupować, słyszy pan! I zupełnie nie rozumiałem, skąd wzięły na moje nowe umundurowanie jedenaście rubli pięćdziesiąt kopiejek! Buty, gorsy sztywne – piękne, mundur galowy, wszystko zdobyły w cudowny sposób za jedenaście i pół rubla. Przychodzę pierwszego dnia z urzędu, patrzę, a Katarzyna Iwanowna podaje obiad z dwóch dań: zupę i boczek z chrzanem, o czym dotychczas nie mieliśmy wyobrażenia. Nie miała żadnych sukien… dosłownie nic a nic, a tu od razu wystroiła się, jakby się gdzieś z wizytą wybierała, i to nie byle jak; po prostu z niczego wszystko potrafi zrobić: uczesze się, kołnierzyk jakiś przyfastryguje, mankieciki i jakby nie ta sama osoba, odmłodniała, wypiękniała. Soniuchna, kochanie moje, tylko pieniędzmi pomagała, bo powiada, do czasu nie wypada jej często u nas bywać, chyba że o zmroku, żeby nikt nie zauważył. Posłuchaj pan, posłuchaj! Przyszedłem po obiedzie, chciałem się zdrzemnąć i co by pan myślał, Katarzyna Iwanowna nie wytrzymała: tydzień temu pokłóciła się przecież z gospodynią, Amalią Fiodorowną, od najostatniejszych jej nawymyślała, a teraz ją na kawę zaprosiła. Dwie godziny siedziały i cały czas szeptały: że niby Siemion Zacharycz pracuje teraz i pensję dostaje, osobiście zameldował się u jego ekscelencji, a jego ekscelencja sam wyszedł z gabinetu, wszystkim kazał czekać, a Siemiona Zacharycza przy wszystkich za rękę wziął i do gabinetu zaprosił. Słyszy pan, słyszy pan? „Pamiętam, powiada, Siemionie Zacharyczu, pańskie zasługi i chociaż ma pan lekkomyślną słabostkę, ale jako że pan teraz obiecuje i że bez pana źle się u nas działo, niech pan słucha!, to wierzę, powiada, pańskiemu słowu honoru”; oczywiście, wszyściuteńko to co do joty, powiadam panu, zmyśliła sobie i nawet nie z lekkomyślności, nie dla przechwały tylko! Nie, ona sama we wszystko to wierzy, własną fantazją się pociesza, jak Boga kocham! Nawet nie mam jej tego za złe, o nie! A kiedy sześć dni temu przyniosłem swoją pierwszą pensję – dwadzieścia trzy ruble czterdzieści kopiejek – i oddałem jej wszystko co do grosza, Misiaczkiem mnie nawet nazwała: „Misiaczku, powiada, ty mój kochany!”. I to sam na sam, rozumie pan? Co ona może we mnie widzieć i co ze mnie za małżonek? A ona nic, uszczypnęła mnie nawet w policzek. „Misiaczku ty mój!” – powiada.
Marmieładow umilkł, chciał się nawet uśmiechnąć, ale nagle zaczęła mu dziwnie drgać dolna szczęka. Zresztą opanował się siłą woli. Cały ten szynk, wygląd wykolejeńca, pięć nocy na barkach z sianem i butelka – obok tej jakiejś chorobliwej miłości do żony i rodziny – zupełnie zbijały z tropu słuchacza. Raskolnikow słuchał w napięciu, ale z przykrością. Zły był na siebie, że tu przyszedł.
– Szanowny panie, szanowny panie! – zawołał Marmieładow, gdy się już opanował – o, mój szanowny panie, może pana to śmieszy, jak i wszystkich innych, że zawracam panu głowę tymi głupimi szczegółami z mojego codziennego życia rodzinnego, ale dla mnie to nie jest do śmiechu! Bo ja to wszystko czuję… W ciągu całego tego rajskiego dnia w moim życiu i całego tego wieczoru bujałem w obłokach i marzyłem: o tym, jak wszystko urządzę, dzieci odzieję, jej spokój zapewnię, córkę jedyną z pohańbienia na łono rodziny przywrócę… I wiele jeszcze, wiele… To mi chyba wolno było, panie. Aliści, mój panie – Marmieładow niespodziewanie jakoś drgnął, podniósł głowę i spojrzał przenikliwie wprost w oczy swemu rozmówcy – nazajutrz, bezpośrednio po tych wszystkich marzeniach (a było to równo pięć dni temu), pod wieczór, niepostrzeżenie, jak nocny złodziej, wykradłem Katarzynie Iwanownie klucz od jej kufra i po kryjomu wyjąłem wszystko, co pozostało z mojej pensji, nie pamiętam już, ile, i oto spójrzcie na mnie wszyscy! Piąty dzień, jak z domu uciekłem, a tam mnie szukają. I z pracą koniec, a mundur galowy leży już w szynku przy moście Egipskim, w zamian otrzymałem ten oto strój… koniec ze wszystkim!
Marmieładow huknął się pięścią w czoło, zacisnął zęby, zamknął oczy i oparł się mocno łokciami o stół. Ale po chwili twarz mu się w okamgnieniu zmieniła, z wyrazem udanej przebiegłości i bezczelności spojrzał na Raskolnikowa, roześmiał się i powiedział:
– A dzisiaj byłem u Soni, wyprosiłem na klina! Hi, hi!…
– Czyżby dała? – krzyknął ktoś z przybyłych gości i ryknął śmiechem na całe gardło.
– O ta właśnie butelczyna kupiona jest za jej pieniądze – odpowiedział Marmieładow, zwracając się wyłącznie do Raskolnikowa. – Trzydzieści kopiejek mi dała własnymi rączkami, wszystko, co miała, na własne oczy widziałem… Ani słowa nie wyrzekła, tylko spojrzała na mnie w milczeniu… Tak nie tu, na ziemi, a tam… cierpią za ludzi, płaczą po nich, ale wyrzutów nie robią, nie robią wyrzutów!… I to tym boleśniej, że nie robią wyrzutów!… Trzydzieści kopiejek, tak. A przecież i jej są one teraz potrzebne, no nie? Jak pan myśli, szanowny panie? Przecież ona musi teraz dbać o czystość. A przecież ta czystość, wiadomo jaka, drogo kosztuje, rozumie pan? Czy pan to rozumie? I pomadkę do ust kupić trzeba, bez tego ani rusz, jakiś buciczek kokieteryjny, żeby można było sukienkę unieść, kiedy się przez kałużę przechodzi. Czy szanowny pan rozumie, co znaczy owa czystość?! A ja, ojciec rodzony, te ostatnie trzydzieści kopiejek wyciągnąłem na klina. I piję! I już przepiłem!… I któż by się nad takim jak ja litował, co?… Żal panu mnie teraz czy nie? Niech pan mówi, żal czy nie żal? Hi, hi, hi, hi!…
Chciał sobie nalać wódki, ale w butelce nic już nie było.
– A kto by tam cię żałował? – huknął gospodarz, który się znowu znalazł obok nich.
Rozległ się śmiech, a nawet wyzwiska. Śmiali się i klęli wszyscy, ci, co słuchali, i ci, co nie słuchali, patrząc po prostu na byłego urzędnika.
– Żałować! A po cóż mnie żałować! – krzyknął rozpaczliwie Marmieładow, wstając z wyciągniętą przed siebie ręką, w prawdziwym natchnieniu, jakby tylko czekał na te słowa. – Po co, powiadasz, żałować? Słusznie! Żałować mnie nie ma za co! Ukrzyżować mnie trzeba, do krzyża przybić, a nie żałować! Lecz ukrzyżuj, sędzio, ukrzyżuj, a ukrzyżowawszy, ulituj się nad nim! Wówczas sam przyjdę do ciebie na mękę ukrzyżowania, albowiem pragnę nie uciech, lecz bólu i łez! Myślisz może, szynkarzu, że ta twoja butelka na dobre mi poszła? Boleści, boleści szukałem na jej dnie, boleści i łez, i znalazłem je, doświadczyłem; a ulituje się nad nami Ten, który ulitował się nad wszystkimi, który wszystko i wszystkich rozumiał, On jeden jedyny, On też jest sędzią. W dniu tym przyjdzie i zapyta: „Gdzie jest ta córa, co dla złej macochy, suchotami toczonej, dla cudzych dzieci nieletnich siebie w ofierze złożyła? Gdzie jest ta córa, co nad swoim ziemskim ojcem, pijanicą szkodliwym, nie brzydząc się opuszczenia jego, ulitowała się?”. I powie: „Przybądź do mnie! Odpuściłem ci raz już winy twoje… Odpuściłem już raz… I teraz odpuszczone ci są liczne grzechy twoje, jako że ty wiele umiłowałaś…”[12].
I daruje winy Soni mojej, jestem święcie przekonany, że daruje… Sercem to poczułem, kiedy ostatnio do niej przyszedłem i spojrzałem na nią!… I wszystkim sprawiedliwość uczyni, dobrym i złym, wyniosłym i pokornym… I gdy już ukończy sąd nad wszystkimi, wtedy i nas wezwie. „Przyjdźcie – powie – i wy! Przyjdźcie, opoje, przyjdźcie, słabi, przyjdźcie, pohańbieni!”. I staniemy wszyscy przed obliczem Jego, wstydu zapomniawszy. I usłyszymy głos Jego: „Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwo bestii, aliści przyjdźcie i wy!”. I rzekną mędrcy, rzekną szlachetni: „Boże! łaski swej im udzielasz?”. I tak Pan im odrzecze: „Dlatego łaski swej im udzielam, o mędrcy, że ani jeden z nich nigdy nie pomyślał nawet, że godny jest jej dostąpić…”. I wyciągnie ku nam ręce swoje, a my przypadniemy, przez łzy przejrzymy… i wszystko zrozumiemy! O, wtenczas wszystko zrozumiemy!… Wszyscy przejrzą… nawet Katarzyna Iwanowna… i ona zrozumie… Panie, przyjdź królestwo Twoje.
I opadł wyczerpany na ławę, nie patrząc na nikogo, jak gdyby zapomniał o całym otoczeniu i pogrążył się w głęboką zadumę. Słowa jego wywarły pewne wrażenie, na chwilę zapanowała cisza, wkrótce jednak znowu rozległ się śmiech i wyzwiska.
– Rozgrzeszył!
– Natrajlował!
– Urzędniczyna!
I tak dalej, i tak dalej.
– Chodźmy stąd, mój panie – odezwał się naraz Marmieładow, podnosząc głowę i zwracając się do Raskolnikowa – niech pan mnie odprowadzi… Dom Kozela, w podwórzu. Czas już… do Katarzyny Iwanowny…
Raskolnikow już dawno miał ochotę wyjść i sam myślał o tym, żeby mu pomóc. Jak się okazało, Marmieładow był znacznie mocniejszy w mowie aniżeli w nogach, wobec czego oparł się mocno o Raskolnikowa. Mieli do przejścia dwieście, może trzysta kroków. W miarę zbliżania się do domu niepokój i strach coraz bardziej opanowywały pijaka.
– Nie Katarzyny Iwanowny boję się teraz i nie tego, że mnie zacznie targać za włosy – bełkotał nerwowo. – Co tam włosy! Włosy to głupstwo! Mówię panu! To może nawet i lepiej, że zacznie targać, ale nie tego się boję… a… jej oczu się boję… tak… oczu… Czerwonych plam na policzkach też się boję… i jeszcze jej oddechu… Widziałeś kiedy, jak przy tej chorobie oddycha się w stanie zdenerwowania? Płaczu dzieci też się boję… Bo jeżeli Sonia nie nakarmiła, to pojęcia nie mam, co się tam dzieje! Pojęcia nie mam! A bicia się nie boję!… Wiedz, dobrodzieju, że takie bicie nie tylko nie sprawia mi bólu, a nawet pewną rozkosz… Bo bez tego już się nie mogę obejść… Lepiej tak. Niech bije, ulży sobie na sercu… tak lepiej… O, tu mój dom. Dom Kozela. Ślusarza, Niemca, bogatego… prowadź!
Weszli od podwórza na trzecie piętro. Im wyżej, tym ciemniej było na schodach. Było już około jedenastej wieczór i chociaż w tym czasie w Petersburgu nie ma właściwie nocy, na schodach trzeciego piętra było zupełnie ciemno.
Niziutkie, zakopcone drzwi tuż przy schodach były otwarte. Dopalająca się świeczka oświetlała nędzny pokoik o długości niespełna dziesięciu kroków; całe wnętrze widać było z sieni. Wszystko było porozrzucane, w nieładzie, głównie różne fatałaszki dziecięce. Kąt w głębi pokoju zawieszony był dziurawym prześcieradłem. Prawdopodobnie stało tam łóżko. W pokoju było wszystkiego dwa krzesła i ceratowa, strasznie obszarpana kanapa, przy której stał niemalowany i niczym nie nakryty sosnowy kuchenny stół. Na brzegu stołu stała w żelaznym lichtarzyku dogasająca świeczka. Jak się okazało, Marmieładow mieszkał nie kątem, lecz w oddzielnym pokoju, za to pokój był przechodni. Drzwi do dalszych pokoi, a raczej klitek, na jakie podzielone było mieszkanie Amalii Lippewechsel, były uchylone. Słychać było stamtąd krzyki, hałasy i głośny śmiech. Zdaje się, że grano tam w karty i pito herbatę. Od czasu do czasu padały słowa zupełnie niecenzuralne.
Raskolnikow natychmiast rozpoznał Katarzynę Iwanowną. Była to strasznie wychudzona kobieta, wysmukła, dość wysoka i przystojna, z pięknymi jeszcze ciemnoblond włosami i istotnie, z czerwonymi wypiekami na policzkach. Chodziła z kąta w kąt po swoim niewielkim pokoiku, z zaciśniętymi na piersiach rękami, ze spieczonymi wargami i miała nierówny, przyśpieszony oddech. Oczy błyszczały jej jak w gorączce, ale spojrzenie miała ostre, nieruchome. Ta suchotnicza twarz sprawiała okropne wrażenie przy dogasającym, migotliwym płomyku świeczki. Wyglądała na lat trzydzieści i Raskolnikow pomyślał sobie, że rzeczywiście nie pasuje do Marmieładowa… Nie zauważyła nawet wchodzących; zdawała się być w stanie jakiegoś zapomnienia, nie słyszała i nie widziała nic. W pokoju było bardzo duszno, jednakże okna nie otwierała; z klatki schodowej okropnie cuchnęło, drzwi jednak nie zamknęła; z dalszych pokoi waliły przez uchylone drzwi kłęby dymu z papierosów, ona okropnie kaszlała, a jednak drzwi nie przymykała. Najmłodsza dziewczynka, może sześcioletnia, spała na podłodze w jakiejś dziwnej, siedzącej pozie, z głową wtuloną w kanapę. Chłopiec, o rok starszy od niej, drżał w kącie na całym ciele i płakał. Wyglądało na to, że przed chwilą go wygrzmocono. Starsza dziewczynka, w wieku lat dziewięciu, wysoka i cienka jak zapałka, w nędznej, podartej koszulinie i w narzuconym na ramionka kortowym paltociku, sprawionym jej prawdopodobnie ze dwa lata temu, bo nie sięgał teraz nawet do kolan, stała w kącie obok młodszego braciszka, obejmując go długą, chudą jak patyk ręką. Zdawała się go uspokajać, coś mu szeptała, różnymi sposobami usiłowała powstrzymać go, żeby się znów nie rozbeczał, równocześnie zaś ze strachem śledziła za matką swymi wielkimi, ciemnymi oczyma, które wydawały się w jej wychudłej i wystraszonej twarzyczce jeszcze większe, niż były w rzeczywistości.
Marmieładow, nie wchodząc do pokoju, uklęknął na progu, ale Raskolnikow pchnął go do wnętrza. Kobieta, spostrzegłszy nieznajomego, stanęła jakby w roztargnieniu przed nim i ocknąwszy się na chwilę, jakby siliła się odgadnąć, po co tu wszedł. Ale najprawdopodobniej pomyślała sobie, że idzie do dalszych pokoi, bo jej pokój był przechodni. W tym przekonaniu przestała na niego zwracać uwagę, skierowała się do drzwi od sieni, żeby je przymknąć, i nagle krzyknęła z przestrachu, zauważywszy klęczącego na progu męża.
– A-a!… – wrzasnęła, wpadając w szał – wróciłeś! Kajdaniarzu! Bydlaku!… A gdzie pieniądze? Co masz w kieszeni, pokaż mi tu! I w innym ubraniu! Gdzie masz ubranie? Gdzie pieniądze? Gadaj!…
Rzuciła się do niego i zaczęła go rewidować. Marmieładow natychmiast jak najszerzej rozłożył ręce, żeby nie utrudniać jej rewizji w kieszeniach. Nie znalazła ani kopiejki.
– Gdzie są pieniądze?! – wrzasnęła. – Boże święty, wszystko przepił! Przecież dwanaście rubli było w kufrze…
I naraz z wściekłością złapała go za włosy i wciągnęła do pokoju. Marmieładow robił wszystko, żeby jej nie przeszkadzać, pełznąc za nią pokornie na klęczkach.
– I to sprawia mi rozkosz! Nie ból, a roz-kosz, sza-now-ny pa-nie! – pokrzykiwał, trzęsąc się od targania go za włosy i raz nawet stuknął głową o podłogę.
Dzieciak, który spał na podłodze, obudził się i zaczął płakać. Chłopak, jakby dostał szału, zerwał się z kąta i rzucił się ku siostrze w okropnym strachu. Starsza dziewczynka drżała jak liść.
– Przepił! Wszystko, wszystko przepił! – krzyczała zrozpaczona biedna kobieta – i ubranie ma inne! Głodne, głodne! – I załamując ręce, wskazywała na dzieci. – O, życie trzykroć przeklęte! A panu, panu nie wstyd – rzuciła się nagle na Raskolnikowa – z szynku! Z nim chlałeś? Ty też z nim piłeś! Wynoś mi się stąd!
Młodzieniec wyniósł się natychmiast bez słowa. Zwłaszcza że otworzono na oścież drzwi z sąsiedniego pokoju i ukazały się zaciekawione twarze paru osób. Były obleśnie roześmiane, z papierosami w zębach, fajeczkami, w jarmułkach. Niektórzy byli w rozpiętych szlafrokach, inni znowu w nieprzyzwoicie skąpych letnich ubiorach, z kartami w ręku. Szczególnie bawili się wtedy, gdy Marmieładow, targany za włosy, krzyczał, że sprawia mu to rozkosz. Zaczęli nawet wchodzić do pokoju; wtem rozległ się groźny, przeraźliwy pisk: wkraczała do pokoju we własnej osobie Amalia Lippewechsel, żeby po swojemu się tu rozprawić i po raz setny nastraszyć biedną kobietę urągliwym rozkazem natychmiastowego wyniesienia się z mieszkania. Wychodząc, Raskolnikow zdążył wsunąć rękę do kieszeni, wyjąć, ile się dało, miedziaków, które mu pozostały z rozmienionego w szynku rubla, i położyć niepostrzeżenie na oknie. Gdy już był na schodach, rozmyślił się i chciał nawet wrócić.
„Ale głupstwo zrobiłem – pomyślał sobie – oni mają Sonię, a przecież mnie samemu potrzeba”. Uznał jednak, że zabranie pieniędzy jest niemożliwe, zresztą i tak nie zrobiłby tego, machnął ręką i skierował się do domu. „Soni są przecież potrzebne pomadki – rozumował dalej, idąc ulicą i złośliwie się uśmiechając – ta czystość drogo kosztuje… Hm! A przecież sama Sonia też może zostać na lodzie, bo jest tu pewne ryzyko, może się nie udać polowanie na zwierza… poszukiwanie złota… no i jutro wszyscy zostaną na lodzie bez moich pieniędzy… Zuch Sonia! Taką studnię sobie wykopali! I korzystają z niej! Przecież korzystają! Przyzwyczaili się. Popłakali i przyzwyczaili się. Człowiek jest podły i do wszystkiego się przyzwyczaja”.
Zamyślił się.
„A co, jeżeli zełgałem – jęknął nagle mimo woli – jeżeli człowiek wcale nie jest podły sam przez się, to jest jako cały rodzaj ludzki, wówczas oznaczałoby to, że wszelkie skrupuły to tylko przesądy wymyślone dla postrachu, że żadne granice nie istnieją, i tak powinno być…”.
Nazajutrz obudził się późno, miał bardzo niespokojny sen, który go bynajmniej nie pokrzepił. Obudził się bardzo zły, poirytowany, zgryźliwy i z nienawiścią oglądał swoją klitkę. Była to ciasna komórka o długości sześciu kroków i miała strasznie nędzny wygląd ze swoją pożółkłą, zakurzoną, odstającą wszędzie tapetą, a człowiekowi nawet niezbyt słusznego wzrostu wydawać się musiało, że lada chwila uderzy głową w sufit. Meble dostosowane były do wyglądu mieszkania: stały tu trzy stare, sfatygowane krzesła, w kącie malowany stół, na którym porozrzucane były książki i kajety; z tego choćby, że strasznie były zakurzone, widać było, że ludzka ręka dawno ich nie dotykała; wreszcie, stała tu wielka, koślawa kanapa, która zajmowała pół pokoju. Kanapa ta niegdyś była obita materiałem, a teraz – obszarpana i dziurawa – służyła Raskolnikowowi za łóżko. Nieraz spał na niej w ubraniu, bez prześcieradła, pod swoim starym, znoszonym studenckim płaszczem, na jednym jaśku pod głową, pod który podkładał całą swoją bieliznę, czystą i brudną, żeby mu było nieco wyżej. Przy kanapie stał mały stolik.
Trudno było o większe opuszczenie i niechlujstwo niż to, w jakie wpadł Raskolnikow, ale czuł się w tym nawet dobrze przy obecnym stanie ducha. Zdecydowanie unikał ludzi, zasklepił się jak żółw w skorupie i nawet na widok służącej, która mu usługiwała, dostawał czegoś w rodzaju drgawek konwulsyjnych. Zdarza się to maniakom, którzy skupiają się na jakiejś jednej rzeczy. Gospodyni już od dwóch tygodni przestała go stołować, a jemu nawet przez myśl nie przeszło, żeby z nią pomówić, mimo że siedział bez obiadu. Nastazja, kucharka i jedyna służąca gospodyni, zadowolona była poniekąd z tego stanu sublokatora i zupełnie przestała mu sprzątać, zaledwie raz na tydzień brała miotłę do ręki. Właśnie tego rana obudziła go.
– Wstawaj, dosyć tego wylegiwania się! – wrzasnęła mu nad samym uchem – już dziesiąta. Herbatę ci przyniosłam; no, napijesz się? Zupełnie z ciała opadłeś.
Sublokator otworzył oczy, drgnął i poznał Nastazję.
– Gospodyni herbatę przysyła? – zapytał, podnosząc się ociężale.
– Jaka tam gospodyni!
Postawiła przed nim własny, wyszczerbiony imbryk z cienką herbatą i położyła dwie kostki żółtego cukru.
– Masz, Nastazjo, weź to – powiedział i grzebiąc w kieszeni (spał w ubraniu), wyjął kilka miedziaków – zejdź i kup mi bułkę. Kup też w masarni kawałek kiełbasy, byle tańszej.
– Bułkę ci zaraz przyniosę, a czy zamiast kiełbasy nie chciałbyś trochę gorącego barszczu? Fajny barszcz, wczorajszy. Wczoraj ci zostawiłam, ale wróciłeś późno. Dobry barszcz.
Gdy przyniosła barszcz i Raskolnikow zaczął jeść, Nastazja usiadła przy nim i zaczęła paplać. Była to wiejska baba i dlatego bardzo gadatliwa.
– A Praskowia Pawłowna już chce się na ciebie poskarżyć do policji – zaczęła.
Raskolnikow się skrzywił.
– Do policji? A czego ona chce?
– Pieniędzy nie płacisz i z mieszkania się nie wynosisz. Wiadomo.
– Do diabła, tego mi jeszcze brakowało – mruknął, zgrzytając zębami. – Bardzo mi to teraz… nie na rękę… Idiotka – dodał już głośno. – Dzisiaj do niej zajdę, pomówię z nią.
– Taka ona idiotka, jak i ja, a ty co, mądralo, tylko leżysz jak kłoda i żadnego pożytku z ciebie nie ma. Dawniej mówiłeś, że na lekcje do dzieci chodzisz, a teraz czemu nic nie robisz?
– Robię, robię… – niechętnie i ze złością odpowiedział Raskolnikow.
– Co robisz?
– Pracuję…
– Co to za robota?
– Myślę – poważnie odpowiedział po chwili milczenia.
Nastazja parsknęła śmiechem. W ogóle była śmieszka, a gdy ją rozśmieszono, pękała bezdźwięcznie ze śmiechu, kołysząc się i trzęsąc cała, aż mdłości ją brały.
– A dużo pieniędzy sobie wymyśliłeś? – wymówiła wreszcie.
– Bez butów trudno jest dzieci uczyć. Zresztą gwiżdżę na to.
– Gwiżdż, gwiżdż, to i na ciebie gwizdną!
– Za dzieci grosze płacą. Co za taki pieniądz można zrobić? – mówił dalej bardzo niechętnie, raczej odpowiadając własnym myślom.
– A ty chciałbyś od razu duży kapitał?
Spojrzał na nią dziwnie.
– Właśnie, duży kapitał – odpowiedział z naciskiem po chwili milczenia.
– Wolnego, wolnego, nie tak od razu, bo ażem się zlękła. No to co, lecieć po bułkę czy nie?
– Jak chcesz.
– Ach, zapomniałam! Wczoraj list przyszedł.
– List! Do mnie! Od kogo?
– Nie wiem od kogo. Własne trzy kopiejki zapłaciłam listonoszowi. Oddasz mi?
– Na rany boskie, dawaj go tu! – zawołał podniecony Raskolnikow. – Boże święty!
Po chwili już trzymał list. Tak, zgadł: był to list od matki z r-skiej guberni. Aż zbladł, biorąc list do ręki. Od dłuższego czasu nie otrzymywał już listów, ale też całkiem coś innego ścisnęło go nagle za serce.
– Nastazjo, błagam cię, wyjdź; masz tu swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, wynoś się!
List drżał mu w ręku; nie chciał go przy niej otwierać: pragnął zostać z tym listem sam na sam. Po wyjściu Nastazji szybkim ruchem podniósł list do ust i pocałował; potem długo jeszcze wpatrywał się w charakter pisma, w znane mu i tak kochane, pochyłe literki wypisane ręką matki, która niegdyś uczyła go czytać i pisać. Nie miał odwagi odpieczętować listu, jak gdyby bał się czegoś. Wreszcie zdobył się na odwagę: był to wielki, ciężki list, ważący ze dwa łuty[13]; dwa arkusze papieru dużego formatu były szczelnie wypełnione drobnym pismem.
Kochany mój Rodia – pisała matka – oto już minęły dwa długie miesiące, jak nie gawędziłam z Tobą na piśmie, sama przez to cierpiałam i spędziłam niejedną noc bezsenną, myśląc o tym. Ale nie będziesz mi chyba miał za złe tego przymusowego mojego milczenia. Wiesz przecież, jak bardzo Cię kocham. Ja i Dunia mamy Ciebie jednego, Tyś dla nas wszystkim, całą nadzieją i oparciem. Trudno sobie wyobrazić, co działo się ze mną, kiedy się dowiedziałam, że już od kilku miesięcy porzuciłeś uniwersytet z braku środków do życia i że lekcje i inne źródła również Cię zawiodły! Czym Ci mogłam być pomocna, mając sto dwadzieścia rubli rocznej emerytury? Piętnaście rubli, które Ci przesłałam cztery miesiące temu, pożyczyłam, jak wiesz, na poczet tejże emerytury od tutejszego naszego kupca Wasyla Iwanowicza Wachruszyna. To jest dobry człowiek i był przyjacielem jeszcze Twojego ojca. I dając mu prawo podejmowania za mnie emerytury, musiałam czekać, aż zostanie spłacony dług, co właśnie dopiero teraz nastąpiło, tak że przez ten cały czas nie mogłam Ci nic więcej wysłać. Ale teraz, dzięki Bogu, mogę Ci znowu coś przesłać, zresztą teraz w ogóle mogę się pochwalić bogactwem, o czym właśnie chcę Ci zakomunikować. Po pierwsze, czy zgadłeś już, kochany Rodia, że siostra Twoja już od półtora miesiąca mieszka razem ze mną i już więcej się nie rozłączymy. Skończyły się już, dzięki Bogu, jej udręki, zresztą… opowiem Ci wszystko po porządku, żebyś się dowiedział, cośmy przeżyły, a co ukrywałyśmy dotychczas przed Tobą. Pamiętasz, jak ze dwa miesiące temu pisałeś, że słyszałeś od kogoś, jakoby Dunia była narażona na bardzo przykre rzeczy w domu państwa Swidrygajłowów, i żądałeś ode mnie szczegółowych wiadomości? Cóż mogłam Ci wtenczas odpisać? Gdybym Ci była napisała całą prawdę, to na pewno rzuciłbyś wszystko i choćby na piechotę przyszedłbyś do nas, bo przecież znam Twój charakter i serce, i nie pozwoliłbyś krzywdzić swojej siostry. Sama byłam w rozpaczy, ale co mogłam na to poradzić? Nawet ja całej prawdy wtedy nie znałam. A najgorsze było to, że Dunia, idąc w zeszłym roku do nich za guwernantkę, wzięła z góry całe sto rubli pod warunkiem, że będą jej strącać z miesięcznej pensji, a więc nie mogła, niestety, porzucić posady przed spłaceniem długu. A prawdę powiedziawszy (teraz Ci mogę już wszystko powiedzieć, Mój Najdroższy Chłopcze), pieniądze te wzięła właściwie dlatego, żeby móc Tobie wysłać sześćdziesiąt rubli, które były Ci tak bardzo potrzebne i które otrzymałeś od nas w zeszłym roku. Obie Cię wtedy oszukałyśmy, pisząc, że są to pieniądze zaoszczędzone dawniej przez Dunię, ale tak nie było, a teraz donoszę Ci całą prawdę, bo nagle z woli Pana Boga wszystko odmieniło się na lepsze. O, gdybyś mógł wiedzieć, jak Dunia Cię kocha i co to za złote serce! Rzeczywiście, pan Swidrygajłow początkowo obchodził się z nią wielce ordynarnie, prawił jej przy stole różne impertynencje i robił docinki… Ale nie chcę się wdawać w te wszystkie bolesne szczegóły, żeby Ciebie niepotrzebnie nie denerwować, zwłaszcza że to wszystko już się skończyło. Krótko mówiąc, mimo dobroci i szlachetności Marfy Pietrowny, małżonki p. Swidrygajłowa, oraz wszystkich domowników Duni było bardzo ciężko, szczególnie gdy p. Swidrygajłow był starym, pułkowym zwyczajem pod wpływem Bachusa[14]