Buntownik. Trylogia z agentem Bruce'em #3 - Wilk Aniela - ebook
NOWOŚĆ

Buntownik. Trylogia z agentem Bruce'em #3 ebook

Wilk Aniela

4,1

Opis

Finał sensacyjnej trylogii

 

Sądzili, że mają za sobą już wszystko. Zaznali piekła na ziemi, stanęli oko w oko z demonami w ludzkiej skórze, walczyli z kartelem i odnaleźli się na krańcu świata. Przetrwali wszystkie burze zesłane na nich przez okrutny los. Teraz muszą znów podjąć walkę: o wolność, miłość i prawo do życia.

 

Agencja nie może dopuścić, aby prawda wyszła na jaw i opinia publiczna dowiedziała się o skali przestępstw, w jakie uwikłana jest organizacja. Dlatego Wilczur staje się ich głównym celem. Kochankowie nie mogą zaznać upragnionych szczęścia i spokoju, gdy nad mężczyzną kłębią się czarne chmury w postaci zarzutów o wielokrotne morderstwo.

 

Muszą przechytrzyć system, stawić czoła wielokrotnie potężniejszemu wrogowi, a przy tym nie stracić z oczu miłości. Nadchodzi nierówne, brutalne i szalenie emocjonujące starcie.

 

Książka przeznaczona wyłącznie dla pełnoletnich czytelników.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelayne

Nie oderwiesz się od lektury

No pięknie, całkiem dobra choć druga część była bardziej emocjonujący, ale dość ciekawa
00
tunia68

Dobrze spędzony czas

Zdecydowanie najsłabsza część z serii,ale daję 4 na zachętę.
00

Popularność




Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Katarzyna Chybińska

Konwersja do e-booka: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Okładka: Justyna Knapik – Justyna.es.grafik

Copyright © Aniela Wilk

Copyright © Wydawnictwo Ebooktywne

Wszelkie prawa zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.

Wydanie pierwsze

Bytom 2024

ISBN 978-83-68236-09-5

PROLOG

Wyciągnął kolejnego jointa z metalowego pudełeczka. Perfekcyjnie skręcona bibułka pełna świetnej maryśki. Kuba to miejsce, gdzie ten młodzieżowy lekki haj smakował mu najlepiej.

Palenie trawy nad Morzem Karaibskim, kiedy księżyc w pełni wisiał tuż nad wodą, miało w sobie coś ze snu. Na pewno nie odnajdywał w tym realności, a przynajmniej nie tej z ostatnich tygodni – nikt ich nie gonił, nie ścigał. Broń miał, owszem, ale już nie wiecznie przy sobie.

Spojrzał na Alice. Patrzyła w morze, miała rozpuszczone włosy, a na sobie letnią sukienkę.

Odpalił skręta, kilka razy zaciągnął się płytko. Potem raz – mocniej – dość długo przytrzymując dym w płucach, po czym wypuścił go powoli, a skręta podał swojej kobiecie.

– Jesteś gotowy? – zapytała, chwytając bibułkę w szczupłe palce. Przytknęła jointa do ust i zaciągnęła się: krótko, ale głęboko, po czym wypuściła biały dym przez nos.

Włączyła dyktafon i położyła go między nimi na bambusowym stoliku.

– Tak. Jestem gotowy – powiedział głośno, przekonując ostatecznie samego siebie, że dobrze robią.

Dochodziła czwarta nad ranem. To zbyt późno, aby człowiek mógł walczyć z własnym sumieniem, zbyt późno, aby pokusić się o kłamstwo. Poza tym byli sami – tylko oni, Morze Karaibskie i uśpiona Hawana.

– Nazywam się Bruce Edwards, mam trzydzieści sześć lat. A to jest moja historia…

ROZDZIAŁ 1

BRUCE

Przez cały dzień miała na sobie jego ulubioną sukienkę. Wiązana wąskimi tasiemkami na ramionach, w kolorze mocnej czerwieni, lekka zwiewna, bawełniana i kończąca się w połowie uda, a od odkrytych pleców cały wieczór nie mógł oderwać wzroku. A najlepsze w tym wszystkim to, że wcale mu się to nie śniło. Miał ją na wyciągnięcie dłoni, czuł jej zapach, dotyk, miał jej uwagę, mogła na niego po prostu spojrzeć w każdej chwili i była z nim. Zapamiętywał każdy ten mikromoment poświęconego skupienia, nienachalne gesty, półsłówka, jakby mógł sobie kolekcjonować wszystkie przejawy obecności Alice w jego życiu.

Kobieta od wielu tygodni należała tylko do niego, każdego dnia piękniejsza i szczęśliwsza. Puszczała luźno włosy, nie upinając ich w żaden kok. Dress code ograniczał się do letnich sukienek, soli we włosach i zdrowej dawki mocnej opalenizny. Po Hawanie chadzała w plażowych klapkach, a kiedy kręcili się w okolicach domu – zupełnie na boso. Na kostce nosiła bransoletkę z muszelek, którą podarował jej w jakimś romantycznym zrywie. Lubił drobne gesty, przywodziły na myśl kolejne pieczęcie. Należała do niego.

Zamknął za nimi drzwi. Kobieta wzięła to za sygnał do zabawy. Zrobiła kilka kocich ruchów na tych zajebiście seksownych nogach, sięgających nieba, metr za metrem, zmysłowo kołysząc biodrami. Jej ruch mówił jasno – „patrz na mój tyłek, na plecy, chcę, abyś patrzył”.

Uniosła ramiona i odgarnęła burzę ciemnych loków, odsłaniając kark. Spojrzała na niego przez ramię z uśmiechem, w oczach miała iskry i ogień. Gotował się. Jak baran mógł po prostu stać i patrzeć na swoją kobietę. Uśmiechnął się wilczo, ale skoro teraz dawała pokaz, nie przeszkadzał. Powoli rozpiął górne guziki koszuli.

Opadł w ich tymczasowym mikrosalonie na kanapę i rozsiadł się jak najwygodniej, uniósł głowę i rozłożył szeroko ramiona praktycznie na całą długość mebla. Czekał na to, co miało się wydarzyć.

Przez olbrzymie okna sączyło się delikatne blade światło księżyca, a białymi zasłonami kołysał wiatr pachnący morzem i solą. I podnieceniem. Odchylił się, wciskając głowę w skórzany zagłówek wiekowej kanapy i spoglądał spod półprzymkniętych powiek na kobietę.

Alice zaśmiała się cichutko. Płynący w jej krwi alkohol dodawał jej ochoty na psoty, wprawiał ją w wakacyjny nastój. Mogli chociaż poudawać, że wszystko jest okej i mają możliwość spędzać czas właśnie w tak nieodpowiedzialny sposób.

– Odpręż się – zaproponowała z uśmiechem, który rozwalał go dokładnie na kawałki.

Potrafiła wygiąć wargi w taki sposób, że w jego spodniach od razu brakowało miejsca, a krew szybciej krążyła w żyłach. Wystarczył uśmiech, spojrzenie albo jedno słowo, a jego umysł już nastawiał się na seks.

Uśmiechnął się.

Kobieta podeszła do niego, oparła się na wyprostowanych ramionach o męskie kolana. Nachyliła się nad nim i zamiast pocałować – polizała jego wargi zaczepnie. Zamruczał. Za mało jednak dla niego, był szybki. Chwycił ją za kark. Nie pozwolił na unik. Zachichotała. Czuł od niej malibu. Pocałował ją, jak należy, zaprzęgając w zabawę wargi, język i nawet zęby, które gruchnęły o siebie przez nieuwagę. Objęła jego twarz dłońmi i wpakowała się na męskie uda, siadając na nim okrakiem, zadarłszy sukienkę nieprzyzwoicie wysoko.

– Nawet o tym nie myśl – mruknął.

Spojrzała na niego lśniącymi oczami. Prawie udało jej się go wkręcić, że jest zawiedziona, a on prawie jej uwierzył. Prawie.

Zsunęła się między jego uda, nie traciła czasu, tylko od razu rozpięła mu rozporek. Mruknął, zadowolony, zakładając ramiona za głowę i patrząc z góry na klęczącą przed nim należącą do niego kobietę. Wyglądała bardziej niż dobrze – na lekkim rauszu, roześmiana i skora do zabawy. Wypięta i masująca jego nabrzmiałą męskość. Mimo ciemności widział, że przygryza dolną wargę ze zniecierpliwienia.

Ostatnie tygodnie to była wieczna huśtawka między rozpaczą a euforią. Chociaż to euforia wychodziła na prowadzenie – żyli i się odnaleźli. Udało im się umknąć z objęć śmiercionośnej Kolumbii. Nie wygrali tego starcia, a przynajmniej nie finansowo – stali się zupełnie spłukani, nie posiadali środków do życia, nie bardzo wiedzieli, co czeka ich jutro. On bez przyszłości w Stanach i to właśnie stanowiło główną przyczynę dramatu. Nawet niespecjalnie jego, bo Wilczur jak kundel – wszędzie będzie czuł się jak bezdomny pies – lecz to ona wpadła w rozpacz. W dniu, w którym przybyli na Kubę, powiedział jej, że zostaje, że to ona wraca do Stanów walczyć o siebie i swoją reputację.

Tylko Alice okazała się bardziej uparta, niż sądził i tak trwali kolejny tydzień w Hawanie. I absolutnie na nic nie mógł narzekać. Nie pozwoliła mu odejść ani odesłać siebie, nie w momencie, kiedy mogli powolutku układać własną normalność.

Jęknął, kiedy wzięła go w usta. Wydała mu się tak idealnie napalona i niegrzeczna, gdy pieściła go językiem. Patrzyła mu w oczy, ssąc główkę kutasa i jednocześnie masowała jego męskość od nasady przez cały sztywny trzon. Chwycił jej włosy tuż nad karkiem, zebrał burzę loków w niedbały kucyk i zacisnął mocniej dłoń. Mruknęła, po czym zaczęła mocniej go pieścić, na więcej mu pozwalać. Wypychał biodra, a ona brała go po samo gardło.

Idealnie. Boskie uczucie! Mógłby teraz wyśpiewywać poematy na temat jej urody, seksapilu, tego, jak bardzo wpisywała się w jego ideał. Mógłby, gdyby właśnie nie wkładała sobie jego fiuta do ust po samo gardło, poruszając zmysłowo całym ciałem podczas zabawy. Zdecydowanym ruchem ramienia nadawał rytm jej głowie. Nie był delikatny ani miły w seksie. Miał swoje fantazje, potrzeby i szczęśliwym zrządzeniem losu pokrywały się one z upodobaniami Alice. Na przykład z uwielbieniem do mocnej oralnej miłości. Odgarnął drugą dłonią włosy z jej policzka i połowy twarzy. Lubił patrzeć. Cholernie lubił patrzeć, kiedy robiła mu dobrze.

Wiedziała, kiedy przestać, aby finał nie nadszedł zbyt szybko. Znali każdy centymetr własnych ciał, ale eksploatowali znane sobie tereny nad wyraz chętnie i często. Oblizała nabrzmiałe usta, starła wierzchem ręki odrobinę wilgoci. Patrzyła na niego w taki sposób, że mógł się spalić na popiół. Wstał i pociągnął ją na kuchenny stół, po czym posadził jej seksowny tyłek na chłodnym blacie. Zdjęła sukienkę przez głowę, śmiejąc się jak nastolatka.

– Przez cały wieczór nie miałaś na sobie bielizny? – zapytał, rozchylając jej nogi, złapawszy je za kostki.

Siedziała przed nim bezwstydnie obnażona. Naga. Należała w całości absolutnie do niego, on został jej panem. A ona jego królową.

– Chyba rozumiem, czemu nie zrobiłeś kariery w FBI – zaśmiała się, chwytając zarośnięty podbródek Wilczura i przyciągając całe jego jestestwo do siebie. Pocałowała go mocno, zaborczo, zarzuciwszy ramiona na męski kark.

Oddał jej pocałunek, dość mocno naznaczając wargi zębami. Mruknęła ochryple.

Dalsza dyskusja nie miała najmniejszego sensu. Tym bardziej że w głowie miał tylko zwierzęcą chuć, którą Alice pozwalała mu zaspokoić własnym ciałem. Jęknęła, odrzucając głowę, kiedy w nią wszedł. Jego ruch okazał mocny, pewny, gdy zanurzył się w niej gładko. Nie bawił się więcej w żadne gierki wstępne. Chciał ją mieć natychmiast, teraz i jeszcze kilka razy tej nocy, zanim wstanie słońce.

Wzrokiem mógłby ją zjeść – skupiał się na detalach: napięta kobieca szyja, piersi falujące pod urywanym oddechem, napięty brzuch i to, że w nią wchodził. Lśniąca wilgoć pokrywająca jego fiuta. W uszach słyszał szum własnej krwi i miarowy, spieszny rytm uderzających o siebie ciał. Jej jęki i westchnienia dodawały resztę do tej muzyki.

– Zabiję cię, jeśli przestaniesz – syknęła, kiedy posuwał ją coraz mocniej.

Biedny stół skrzypiał przeraźliwie, a mężczyzna poczuł, że ona drapie paznokciami skórę na jego ramionach. Warknął, a w ciemnych oczach błysnęło coś niebezpiecznie. Ona odpowiedziała najlepiej, jak mogła: wypychając biodra i podając mu siebie jak na srebrnej tacy. Napiął każdy muskuł w swoim ciele, a płuca nie nadążały z oddechem. Wzrokiem mógłby ją spalić na popiół, lecz ona nie pozostała mu dłużna – jęczała i prosiła, aby dał jej wszystko.

Puścił jej nogi, oparł się dłońmi o mocny blat i pochyliwszy się bardziej, zmienił odrobinę kąt natarcia. Mocniej w nią wchodził, bezbłędnie uderzając w czuły punkt. Krzyknęła, zaciskając palce prawie do krwi na jego ramionach. Czuł, że pulsuje, drży i w spazmach spełnienia zaciska się na nim.

Mógłby tak umrzeć. Boska rozkosz. Jęknął, czując, że już absolutnie nie ma nad sobą żadnej władzy. Warknął i doszedł w jej ciepłym wnętrzu. Potem schylił głowę, a ona go objęła. Dyszeli oboje jak po zdrowym biegu, takim oczyszczającym, dzielili się tym samym oddechem. Uśmiechnęła się, a on wiedział, że zabiłby za ten uśmiech.

– Ej, bo się wzruszę – mruknęła zaczepnie. Założyła mu kosmyk mokrych włosów za ucho w delikatnej pieszczocie.

Od tygodni mijał się z fryzjerem, dlatego nie wyglądał już jak ugrzeczniony motocyklista. Ciemne włosy skręcały się w łagodnych lokach, sięgając linii szczęki. Zwykł zbierać je nad karkiem w kucyka – wyglądał przez to jak surfer, ale mocno po trzydziestce. Zarost trzymał w większych ryzach, ale i tak wyglądał jak dzikus. Ogorzał na słońcu, sól wyłuskiwała mu pierwsze srebro we włosach, a w oczach czaił się ten sam mrok. W tych tęczówkach zlewających się ze źrenicami jak u samego diabła w bezdenne, czarne studnie.

– Uwielbiam cię – odpowiedział, całując ją w czoło. Tak, bywał czasami tak po prostu czułym facetem. Zwłaszcza kiedy nie miał nad karkiem wizyty uzbrojonych po zęby złych, ponurych panów z grupy szturmowej.

Odszedł od niej, aby z lodówki wyjąć butelkę chłodnej wody mineralnej. Alice w tym czasie włożyła czarne, muślinowe pareo. Poruszała się jak kocica, lubił na nią patrzeć, prezentowała sobą naturalne, niewymuszone piękno i grację. Przyglądał się łagodnemu łukowi bioder, kiedy boso stąpała po drewnianej podłodze, stawiała każdy krok najpierw na palcach i powoli opadała na pięty, przez co wyglądała jak zmysłowa bogini seksu.

Dołączył do niej na tarasie, gdy rozłożyła się na leżaku i wbiła wzrok w ciemną toń morza. Od wody niosła się ożywcza bryza wynagradzająca skwar dnia i susząca krople potu na ich rozgrzanych seksem ciałach. Podał kobiecie szklankę z wodą i usiadł na krześle, szukając na stoliku paczki papierosów.

Palił, patrząc przed siebie na niebo zawieszone tuż nad wodą. Z lewej strony mrok psuły światła nigdy niezasypiającej Hawany. To miasto pachniało inaczej niż każde, gdzie się znaleźli. I chociaż żadne z nich nie wypowiedziałoby tego na głos nawet na torturach – podobało im się to zawieszenie. Ich pobyt tutaj się przedłużał, trwał już osiem tygodni. Gospodarz, właściciel domku, nie robił problemów, bo dostał od razu zadatek za całe trzy miesiące. Osiedli tutaj we własnym towarzystwie, oswajali się z sobą i podobało im się to życie we dwoje na końcu świata.

Bruce znalazł pracę. Zupełnie inną niż w Stanach, pracował w porcie, fizycznie. Zarabiał tyle, że wystarczało na żarcie i alkohol, ale nigdy w życiu nie czuł się bardziej zadowolony z pracy. Coś tam odkładali, ale niespecjalnie liczyli. Korzystał z ciszy trwającej dookoła, bo jeśli tylko kiedykolwiek stanie na ziemi USA, wybuchnie piekło. Hawana stanowiła pewnego rodzaju czyściec.

Alice pisała. Całe dnie pisała. Uznała, że taka droga dojścia do sprawiedliwości okaże się najbezpieczniejsza. Tworzona przez nią książka miała być dokumentem i reportażem, demaskującym kulisy walki Agencji z kartelem. Wilczur stał się jej informatorem, a czarne myśli dręczyły go wprost proporcjonalne do postępów w jej pracy. Nie wierzył, że wystarczy książka, aby zdjąć z jego grzbietu podejrzenia, ale Alice pokładała wiarę, że kiedy zrobią szum medialny, nikt nie ośmieli się go nawet tknąć. Poza tym obiecała poruszyć wszystkie swoje kontakty, aby nie dało się nie zauważyć tytułu.

Miała w sobie pasję i zaangażowanie. Wilczur za to miał czarne wizje – agencja to nie organizacja, która zwyczajnie przyzna się do błędu. Zbyt wielu osobom zależało, aby wizerunkowo pozostało wszystko pięknie, gładko i czysto. Oczerniająca publikacja uderzająca przede wszystkim w martwego agenta brzmiała jak iskra posłana na proch. Kiedy ujawni, że Axel nie żyje, bo zabił go pomagający im Robert, zacznie się małe, ale cholernie gorące piekło.

– Alice – mruknął leniwym głosem, spoglądając na nią równie ociężałym spojrzeniem.

Ogarnęło go zmęczenie, owszem, ale ona zupełnie niechcący wyglądała zachwycająco. Ta muślinowa szmatka okrywająca jej ciało, była bardziej niż przeźroczysta. Widział dokładnie zarys jej ciała, pod zasłoną materiału odznaczał się płaski brzuch, szczupłe uda, piramidki ciemnych sutków.

Uśmiechnął się.

– Hm? – Brzmiała na równie wyraźnie zmęczoną. W tym dobrym sensie – owocny dzień, dobry seks, kilka drinków wcześniej i spełnienie gotowe.

– Wyjdź za mnie.

Zapadła tak grobowa cisza, że mógłby bez problemu usłyszeć, że ktoś kicha w porcie jedenaście kilometrów dalej. On jednak pozostał w tym momencie maksymalnie skupiony, stężały i napięty. Nie planował, samo tak wyszło – słowa wypadły z niego, być może podyktowane chwilą, nastrojem, chuj wie czym tam jeszcze. Padły, gdyż pomyślał o tym i nieopatrznie powiedział to na głos.

Alice uchyliła minimalnie usta. Patrzyła na niego czujnym, ostrym wzrokiem.

– Mówisz serio?

– Czemu nie?

Prychnęła, a potem zaczęła drżeć. Nie ze wzruszenia, a ze śmiechu.

– Bruce, jesteś najgorszym romantykiem, jakiego poznałam!

– Powinienem klęknąć?

– Oczywiście. W tym temacie jestem ogromną tradycjonalistką. – Śmiała się.

Serce waliło mu jak młotem, a nogi wydawały się jak z waty. To chyba ten rodzaj chwil w życiu, który każdego twardziela rozłoży na łopatki, choćby nie chciał i choćby Bóg wie jak bardzo wmawiał sobie, że to właściwie nic ważnego.

Dlaczego jej się oświadczał? Oczywiście to, że była jego ideałem nie stanowiło żadnego ostatecznego osądu. Lubił życie z nią, chciał je z nią dzielić, chciał, aby wszystko, co się wydarzy w kolejnych dniach stało się ich wspólną przyszłością. Beznadziejnie ckliwe i romantyczne myślenie.

Wstał i pokonawszy te kilka kroków dystansu między nimi, klęknął przed nią. Nie ułatwiała mu jednak tego przestawienia, więc musiał jeszcze rozchylić jej smukłe nogi i klęknąć tak, że równie dobrze mogła ułożyć mu stopy na ramionach.

Czekała, napięta jak struna.

– Alice, czy wyjdziesz za mnie? – Głos mu zadrżał. – Tylko nie pytaj, czy mam pierścionek. Nie mam. Zapomniałem. Zapytaj o niego, wszystkiego się wyprę.

Wilczur był tragiczny w tworzeniu romantycznej atmosfery, ale całym swoim czarnym sercem pragnął tej kobiety. Nie tylko w sensie fizycznym i czysto seksualnym. Chciał ją mieć, budzić się obok, zasypiać. Chciał widzieć, jak jej urodę zjada czas, chciał się z nią kłócić do grobowej deski, a na końcu usłyszeć, że ma chujowy gust co do wyboru nagrobków. Chciał… chciał jej całej, teraz i na wieki wieków.

Milczała, wpatrując się w niego wielkimi oczami.

– Więc? Zamierzasz mi odpowiedzieć czy czekasz, aż pierdolnę na zawał? – mruknął, kiedy cisza stawała się coraz bardziej nieznośna i chociaż wcześniej wierzył, że to nic takiego – oświadczyć się – to teraz ewidentnie ogarnęło go zdenerwowanie.

– Denerwujesz się? – mruknęła, siadając prosto.

Osobliwe zaręczyny zważając, że oboje byli praktycznie nadzy. I spłukani. Na końcu świata i z wilczym biletem. On – banita, ona – właściwie nie istniała, zaginiona, nigdy oficjalnie nieodnaleziona, nie istniała dla świata, a stała się jego światem.

Kiwnęła głową.

– Alice. Werbalnie, proszę – mruknął ostrzegawczo, bo ile by kul nie wziął za nią na siebie, ona dalej nie nauczyła się, że na niego działa jedynie mówienie.

– Tak. Wyjdę za ciebie.

Uśmiechnął się szeroko. Pochylił i pocałował wnętrze jej uda. Potem padły kolejne pocałunki. Jeden za drugim, każdy trochę wyżej na jej nodze.

– Ej! Ty się oświadczyłeś czy znów mnie chcesz przelecieć? – kpiła, rozchylając uda w ten sposób, aby nie miał wątpliwości, że czekała, aż zacznie składać te swoje pocałunki na jej cipce.

A potem liźnięcia, palce, język.

– Jest w pakiecie.

– Ale pamiętasz, że Kuba to właściwie dalej komunistyczny kraj? O księdza to tutaj trudno. – Mówiąc to, trzęsła się ze śmiechu i drżała, ale nie był pewien, czy aby na pewno z przejęcia.

On natomiast dalej i uparcie studiował wargami i językiem jej skórę. I nie zatrzymał się na szybką minetkę piętro niżej. Udo – biodro – brzuch – pępek – głupie pareo przestało być potrzebne, zdarł je z niej – pierś – sutek. Jęknęła, kiedy wziął stwardniałą brodawkę między wargi i trącał koniuszkiem języka. Wplotła palce we włosy mężczyzny. Pochylał się nad nią, wsparty kolanem na lichym leżaczku i czuł, że znów stał się gotowy ją wziąć. Znów stwardniał.

– Nie potrzebuję klechy. Ani urzędnika. W dupie mam wszystkie urzędy świata. Chcę ciebie, Alice.

– No to musisz znaleźć kapitana statku. Najlepiej pirackiego. Niech udzieli nam ślubu.

– Nie ma problemu, w końcu jesteśmy na Karaibach.

Wziął ją na ręce, dźwignął bez większego wysiłku, a ona objęła go ramionami. Prysznic, potem łóżko, ewentualnie raz jeszcze prysznic i sen. Każdy dzień stawał się podobny do poprzedniego, a przez ich egzotyczność nie wyobrażała sobie powrotu do pracy w redakcji. Bruce miał trudniej – on nie mógł wrócić w ogóle.

ROZDZIAŁ 2

ALICE

Uderzała w klawisze klawiatury miarowo, w jednostajnym rytmie wściekłego tempa pisania. Wzrok miała skrajnie zmęczony od ekranu, a na stoliku przed nią piętrzyły się papiery: skany oraz notatki. Bruce niechętnie je tworzył, wolał, aby nagrywała na dyktafon w telefonie, co ma do powiedzenia w sprawie. I z początku wszystko wydawało jej się kompletnym chaosem sięgającym wydarzeń sprzed prawie trzech lat. Dopiero Wilczur, kiedy tłumaczył jej krok za krokiem sprawę z kartelem, zaczynała rozumieć.

Odsunęła się, oparła głowę na zgiętym ramieniu. Wcześniej zdjęła okulary i pocierała zmęczone oczy. Wiejący znad wody wiatr niosący sól okazał się okropny na dłuższą metę, a kiedy do tego dodać wiele godzin pracy przy monitorze, otrzymywało się receptę na permanentnie zmęczone oczy, zapalenie spojówek i wyglądanie, jakby przed momentem wypaliło się solidnego skręta. Sięgnęła po kropelki do oczu – dwie na każdą gałkę i można było oszukać organizm.

Ponownie odtwarzała ostatnie lata swojego małżeństwa, kiedy Wilczur podawał informacje mniej więcej, kiedy i w jaki sposób wpadli na trop Adama. Mąż przebywał wtedy w Bogocie – pamiętała ten jego wyjazd, siedem dni delegacji – pisał do niej, że tęskni i przywiezie jej coś ładnego. Wzdrygnęła się na samą myśl. W mieście Adam pierwszy raz nawiązał kontakt z ludźmi kartelu.

– Pojechał tam w celu zdobycia kontaktu? – zapytała.

Dochodziła szósta rano, a to oznaczało, że od dobrych trzech godzin pracowała. Scalała wszystkie fragmenty otrzymanych od Wilczura wiadomości.

Mężczyzna wkładał właśnie na siebie koszulę i rozglądał się za butami, a co jakiś czas popijał prawie wystygniętą kawę z kolorowego kubka. Lubiła go takiego, lubiła ukradkiem patrzeć, jak szykuje się do pracy. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak cholernie seksownym był, kiedy zapinał na piersi guziki, wcześniej prezentowawszy umięśniony tors i brzuch. Alice przygryzała wargę i resztkami silnej woli odganiała kosmate myśli.

– Tak. Chociaż nie… powiem w ten sposób: zdobył kontakt, ale nie mam pewności, czy nie został w pewnym stopniu zmuszony albo przekupiony.

– Och – mruknęła, poprawiając na nosie tanie okulary z marketu. – Chcesz wybielić Adama? To szalenie miłe z twojej strony, ale możesz sobie odpuścić.

Zaśmiał się pod nosem. Podziwiał w niej to, że tak gładko potrafiła oddzielić dobro od zła i czarne od białego, nie miewała wątpliwości. Wydawała mu się twardsza niż w Stanach, jakby pobyt w selwie sprawił, że kręgosłup kobiety się usztywnił. Stała się twardą babką.

– Nie. Ale nie mam pewności, a skoro jej nie mam, to nie zakładam, że znajdowała się w tym zła wola.

– Humanista z ciebie, wiesz?

Parsknął.

– Nie. Ale łatwo jest kogoś osądzić. Twój mąż nie był dobrym człowiekiem, zadawał się ze złymi ludźmi i stał się do nich podobny. To właściwie naturalne.

– Naturalne? Czyżby?

– Nigdy nie przejęłaś chociażby części zachowań przyjaciółki? Albo nie mieliście ze znajomymi podobnych przemyśleń, upodobań? Ludzka natura jest dość prosta, a jeśli wpada się między wrony, trzeba krakać jak one. – Uśmiechnął się i dopił kawę.

– Humanista i wiejski filozof, coraz lepiej, kochanie – mruknęła, celnie wbijając szpilkę w wilczurze serce. Niespecjalnie się tym chyba przejął, bo podszedłszy do niej, pochylił się i cmoknął ją w policzek.

Może miał rację? Adam nie był typem człowieka niezłomnego, wiernego własnym ideałom. Był przeniewiercą, draniem i zdradzającym ją z asystentką kutasem u progu kryzysu wieku średniego. Może pojawił się nagle tajemniczy pan od kartelu i przekonał go, że warto. A może właśnie na takiego pazernego fiutka czekali?

– Wrócę po południu.

Jak każdego dnia, sześć dni w tygodniu, od miesiąca. On wychodził, jak gdyby nigdy nic do pracy przytulonej w porcie i tyrał fizycznie jak ostatni wół pociągowy. Widziała w nim pewną zmianę – stał się spokojniejszy. Układ ich nowego życia zamknięty w ramach codzienności to coś, w czym Wilczur odnajdował się zaskakująco dobrze. Praca – dom – seks. Zdarzało się, że z większym trudem udawało jej się namówić go na dłuższe wspomnienia z akcji z kartelem. Mówił coraz mniej i niechętnie, a przynajmniej takie było jej wrażenie, a on nie umiał niczego ukryć za maską niewzruszonego agenta.

Domyślała się, że pragnął tego spokoju za wszelką cenę. Nie chciał wracać do Stanów, jeśli nie musiał. Nie czekało na niego tam nic dobrego. Wolał trwać tutaj w Hawanie z dala od bliskich, tylko z nią, udając, że w ten sposób można żyć, wpychając sumienie w najciemniejsze kąty własnego umysłu.

Rozumiała to wszystko bardzo dobrze. Nawet jego propozycja małżeństwa została podyktowana jego rozpaczliwym pragnieniem spokoju. Ona widziała to nieco inaczej. Zostając żoną Wilczura, zyska jego obecność przy sobie na zawsze, w każdej sytuacji. Nawet kiedy w końcu podejmą trudną decyzję o powrocie, bo powrót oznacza rozpętanie na własne życzenie kolejnego piekła. Wiedziała, że przez nie przejdą jako najbardziej zajebista para, której absolutnie nic nie jest w stanie złamać.

Kochała go jak nikt nikogo nigdy. I wiedziała, że on kocha ją, chociaż nie umiał o tym pięknie mówić. Widziała, jak na nią patrzył, kiedy w ciemnych jak dno piekła tęczówkach Wilczura dostrzegała ciepło i pewną miękkość. Ufała mu jak nikomu, bez zastanowienia powierzyłaby mu swoje życie, znów, kolejny raz. Bo ten facet zrobiłby absolutnie wszystko, aby pozostała przy nim bezpieczna.

I chciała być szczęśliwa.

Zapisała pracę w pliku. Dla pewności robiła kopię książki na dysku zewnętrznym i uaktualniała ją co kilka dni. Każda zapełniona strona stawała się dla niej na wagę złota. Każdy akapit przybliżał ją do powrotu do dawnego życia, tego w Baltimore, albo gdzieś, gdzie zyska możliwość sama o sobie stanowić. Była zadowolona z tego, co miała już napisane, a w głowie układała plan: znaleźć sensowną redakcję, w czym pewnie bez większych problemów pomoże jej Rose. Musiała działać szybko i liczyć na jak największą burzę, którą to jej książka miała wywołać.

Tylko w ten sposób zadba, aby Bruce zyskał szansę na szybkie dochodzenie, pokazowy proces i – miała nadzieję – uniewinnienie. Oczyszczenie z zarzutów i wielkie przepraszanie obywatela przez rząd.

Ten plan nie miał wad. Nie dla niej. Kilka tygodni, może miesięcy, dobrowolnego wypchnięcia się na świecznik i wywleczenie całego skurwysyństwa wywołanego przez Axela. Zdarzy się pewnie sporo gorących chwil i nie pójdzie wcale łatwo ani bez wkurwiania się. Zdołała jednak na serio dużo znieść, aby oczyścić przyszłego męża z zarzutów. Chciała wrócić do swojego życia i na nowo poukładać je sobie z Wilczurem. Powoli wracały zapomniane plany snute w Kanadzie – odejść z redakcji na dobre, wyjechać na stałe do Europy, tam spróbować swoich sił na rynku Starego Kontynentu. Grecja albo południe Francji – bez znaczenia, świat nie miał dla niej żadnych groźnych granic. Najgroźniejsza granica, którą musiała pokonać, to ta między lotniskami w selwie, gdzie graniczą wpływy jednego kartelu narkotykowego z innym parszywcem. Przeszła to. Przeżyła. Zwrócenie Wilczurowi należnego spokoju i oczyszczenie go z zarzutów brzmiało jak dziecięca igraszka.

Zamknęła laptopa i wyjęła z dna kredensu drugi komputer – ten jednak wyglądał, jakby miał co najmniej dziesięć lat: ciężki, toporny i duży sprzęt starego typu, ale działał. Jakimś cudem działał, a stary Fellipe pożyczył go jej, gdyż sam go nie używał, a dla Alice stał się jedynym kontaktem z krajem.

Prawie nauczyła się już bezbłędnie otwierać dziwną przeglądarkę z ikonką cebuli na pulpicie. Wcześniej przechodziła przez mozolne łączenie się z siecią. Zakładka do głupiutkiej gry online. Tyle miała, taki kontakt. Gra dla małoletnich hazardzistów z serwerem w Mikronezji.

Zawsze czuła ekscytację, czekając, aż przestarzały sprzęt zacznie działać, jak powinien. Nie mogła być zawsze szczera z Wilczurem – on „pozwalał” jej na kontakt co kilka tygodni, a to za mało. Bruce nie miał rodziny, a przynajmniej o żadnej nie wspominał, toteż nie mógł mieć nawet świadomości co przeżywała, odcięta od kontaktu z siostrą.

Poza tym to tylko niewinna gra.

Zalogowała się. O tej godzinie serwery świeciły pustkami, jednak zamigotała zielona ikonka nowej wiadomości.

Wszystko w sumie jest okej. Uspokoiło się. Olivier znów przyzwyczaił się do tego, że jesteśmy sami, tylko we dwoje. Federalni się odczepili, chyba nie chcieli szukać dowodów winy na pozbycie się tamtego typka. Mam nadzieję, że za mocno opalisz się na tej swojej Kubie i wrócisz z poparzeniami na tyłku :* Odliczam czas do Twojego powrotu, sis.

Uśmiechała się, czytając w kółko tę lakoniczną wiadomość od Rachel. Radziły sobie. Tak jak przez ostatnie dziesięć lat, kiedy spotykały się właściwie jedynie podczas świąt. Dziwne – wcześniej nie potrzebowała nawet specjalnie wiedzieć, gdzie ona jest i co robi. Teraz, kiedy sama przeszła przez piekło, kiedy jej życie nie raz zawisło na włosku, doceniała rodzinę. Gdyby mogła, dzwoniłaby do niej siedemnaście razy dziennie tylko po to, aby zapytać, jaką mają pogodę i czy przypadkiem wszyscy czują się okej, a Olivier jest zdrowy.

Dziwny rodzaj paranoi. Zwykle ludzie z wiekiem oddalali się od bliskich, odcinali pępowinę i tak dalej, Alice miała chęć przyszyć się do własnej siostry. Bała się, że coś może jej grozić, jej i Olivierowi.

Na serio skończyłaś z tym facetem? Bruce wspominał, że to spoko gość.

Odeszła od stołu, nasypała do aluminiowego dozownika kawiarki porcję zmielonych ziaren, dolała wody i ustawiła czajniczek na gazie – sprzęt produkujący kawę w sposób zupełnie łopatologiczny, za to dający jeden z najlepszych w smaku naparów. Staromodna, przedpotopowa kawiarka. Taka alternatywa dla drogich ciśnieniowych maszyn, na które wydawała za każdym razem kilkaset dolarów, tymczasem nie znała aluminiowego czajniczka na gaz i czuła, że przez to jej życie cały czas pozostawało jakby uboższe, niedostatecznie smaczne.

Rozległ się sygnał w komputerze. Odpisała. Coś takiego! Zwykle ich konwersacje rozkładały się na godziny! Rachel była do szpiku pracoholiczką i jeśli nie spędzała akurat czasu z synem to na bank przygotowywała kogoś na ostatnią drogę.

Nie rozmawiajmy o tym. Pomyliłam się i tyle. To nie facet dla mnie, jak chyba żaden. Zdecydowanie wolę być singielką.

Oczywiście! Odkąd rozstała się z ojcem Oliwiera robiła absolutnie wszystko, aby nie związać się już z nikim. Miała wyobrażenia o księciu z bajki czy innym ideale z okładki magazynów. Nikt nie był dość dobry, aby z nią być. Nie miała też nigdy zapędów do jednorazowych przygód i kolesi na kilka wieczorów. Jej życie z synem wydawało się zbyt poukładane, aby mógł w nim istnieć ktoś jeszcze.

Nie było sensu dopytywać. Zamiast tego napisała prędko:

Bruce oświadczył mi się wczoraj.

Boże słodki, miała pewność, że gdyby widział, że używa tego pokrętnego sposobu na komunikację z użyciem deep webu tylko po to, aby chwalić się siostrze oświadczynami, kazałby jej iść się przejść w poszukiwaniu zgubionego rozumu. Nie zrozumiałby.

Życzę szczęścia. Ale to nie jest partner dla ciebie.

Oczywiście. Alice czuła chłód wyzierający spomiędzy znaków składających się na wiadomość. Nie była szczera, nie cieszyła się. Pozostała… niezmienna w swoich osądach i uparta jak osioł – nie lubiła Wilczura, znienawidziła go w momencie, kiedy przyłapała go rano w mieszkaniu Alice tuż po pogrzebie Adama. To nic, że po drodze mógłby uratować jej życie, wynaleźć lek na raka, a w wolnych chwilach przeprowadzać staruszki przez jezdnię – według Rachel był zły. Koniec. Kropka.

Nie odpisała jej, tylko się wylogowała. Czuła rosnące wkurwienie. Nikt nie miał prawa osądzać jej wyborów. Była dorosła, samodzielna, została cholerną wdową i jak nikt na świecie miała zwyczajne prawo wyjść ponownie za mąż! Rachel nie powinna swoim chłodem i pretensjami wybijać jej z nastroju, w jakim trwała od wczoraj za sprawą propozycji mężczyzny. Jakby naćpała się helu i unosiła się kilka centymetrów nad ziemią. Nie wierzyła, że po śmierci Adama jeszcze raz wplącze się w coś tak zwariowanego jak małżeństwo, ale Wilczur był dość szalony w sam w sobie, aby bez wahania poszła za nim nawet na samo dno piekła.

Złość jednak mimo wszystko urosła jak wielka bańka i pękła, rujnując jej spokój i całkowicie niwecząc zapał do pracy. Nie miała przy sobie komórki, jej dostęp do świata zewnętrznego został mocno ograniczony. Zero smartfona, internet w jakiejś dziwnej, nielegalnej wersji – podobno w deep webie można wynająć nawet mordercę, kupić broń, narkotyki, ona jednak wykorzystywała cały jego potencjał do gadania ze starszą siostrą o swoim kolejnym małżeństwie. Gdyby tylko Wilczur wiedział… to nie znaczy, że go oszukiwała. Po prostu nie chciała, aby cały czas pozostawał w stanie permanentnej gotowości bojowej. Bruce wydawał się z każdym dniem odrobinę łagodnieć, nie oglądał się przez ramię co dwa metry. Było coraz lepiej, coraz spokojniej. Dlatego pozwoliła sobie mieć przed nim tę drobną tajemnicę i nie mówiła o pogaduchach z siostrą.

Spojrzała krytycznym okiem na uśpiony komputer: jeden i drugi. Nie miała ochoty na pracę, nie w tym momencie. Nie lubiła pracować, kiedy krew w niej wrzała. Wolała w spokoju, na chłodno, bez pośpiechu.

Wyszła z ich prywatnego raju na ziemi i ruszyła wzdłuż plaży do miasta. Hawana przycupnęła w dusznym karaibskim słońcu. Zapierała dech w piersi, żaden film nie potrafił oddać kolorów, zapachu, temperatury i odcieni tego miasta położonego na styku dwóch światów, wybudzonego z wieloletniego marazmu pod rządami Castro. Stolica przypominała młodą dziewczynę – kolorową, żądną świata i wrażeń.

Niska zabudowa przy wybrzeżu powitała Alice niewielkimi budynkami i rosnącymi wszędzie kwiatami. Kobiecie nie przeszkadzała głośna salsa rozbrzmiewająca na ulicach. Mijała swoje ulubione szkoły tańca działające do późnych godzin wieczornych, a po ich zamknięciu ludzie testowali w praktyce nowe umiejętności na imprezach.

– Szlag – mruknęła do siebie, kiedy w tłumie przed sobą wyraźnie dostrzegła plecy Wilczura.

Nie był w pracy. Przygryzła wargę i usunęła się z drogi biuściastej kobiecie pchającej podwójny wózek z drącymi się pociechami.

Zniknął jej z oczu, chowając się za kolejnym zakrętem. Przyspieszyła kroku, aby mieć go w polu widzenia. Spieszył się, szedł dokądś jak po sznurku. Z nikim nie rozmawiał, zauważyła, że lawirował w pośpiechu między przechodniami.

– Dokąd ty niby się wybierasz, skarbie? – Coraz bardziej zdenerwowana nie umiała dotrzymać mu tempa, tym bardziej że mężczyzna wchodził w coraz to ciaśniejsze uliczki. W końcu wszedł na spory plac, gdzie od lat toczył się miejski handel i panowała feeria kolorów, zapachów, krzyków.

Kurwa! W normalnych realiach powinna była do niego po prostu zadzwonić, ale normalne realia poszły w diabły dawno temu. Nie miała telefonu, nie widziała sensu krzyczeć – przez tłum i tak by nie usłyszał.

Stanęła przy fontannie mniej więcej w centrum kolorowego placu, rozejrzała się i klnąc w duchu, uznała, że przegrała, że go zgubiła. Nigdzie nie widziała jego ciemnej głowy, kraciastej koszuli ani tym bardziej mocnej, twardej sylwetki.

– Zabiję cię – jęknęła sama do siebie.

Nic jej nie wychodziło. Nie dochodziła do porozumienia z siostrą. Miała przed Bruce’em tajemnice, ale – co gorsza – on miał tajemnice przed nią! W głowie roiły się coraz to podlejsze scenariusze.

Drżała na samą myśl: kartel, agencja, selwa, parszywe miejsca, źli ludzie. Było co prawda lepiej niż przed miesiącem, ale wręcz oczekiwała, że w każdej chwili może coś się popieprzyć. Czasami śniła koszmary o bracie Marii, który próbował ją zgwałcić, albo o Juliusie z dziurą w czaszce.

Dlatego mieli swoje zasady. Stałe. Niezmiennie – o szczerości i graniu w otwarte karty. Musieli sobie bezgranicznie ufać.

Natomiast z jakiegoś powodu Wilczur miał przed nią jakieś tajemnice, a sekrety były złe jak jadowite węże we wspólnym łóżku. I czuła, że to nie żadna z tych maleńkich niegroźnych tajemnic – jak ta o jej rozmowach z siostrą – jeśli Bruce coś przed nią chował to po to, aby nie wpadła w panikę. Musiało chodzić o coś dużego, coś złego.

Południe przywitało Kubę nawałnicą i gwałtowną burzą, a Alice straciła zapał do czegokolwiek. W niewielkim, czterdziestometrowym domku przy plaży nie umiała znaleźć dla siebie miejsca. Komputery, telewizor, radio – wszystkie sprzęty milczały jak zaklęte. Tylko lodówka mruczała po swojemu, ale jej dźwięki nie zdołały przedrzeć się przez deszcz bębniący o dach i szyby. Czekała na Bruce’a, czując rosnącą kluchę w gardle.

– Jesteś – mruknęła, usłyszawszy chrzęst klucza w zamku, zanim jeszcze mężczyzna otworzył drzwi i wszedł do środka.

Mokry od stóp do głów, z szelmowskim uśmiechem na ustach. Spojrzał na nią ciemnymi oczami w ten sposób, że jak na komendę przeszył ją ucisk w dole brzucha. Powinna do niego podejść, dotknąć zarośniętego policzka, mokrej klatki piersiowej. On wówczas zdarłby z siebie mokre ubrania, pozbył się jej zbędnej sukienki i pierwszy raz doprowadził na szczyt jeszcze w progu, opartą o futrynę drzwi frontowych. Takie ich prywatne „dzień dobry, tęskniłem” zgrywające się idealnie z pierwszym orgazmem.

Odegnała kosmate myśli, kazała się uspokoić głupiemu sercu i wściekłej macicy, trwającej w jakiejś wersji trybu godowego.

Wilczur pachniał wściekle fizycznością – mocnym męskim zapachem, odrobinę potem i morzem.

Przygryzła wargę, obserwując, jak w progu rozbiera się do bielizny. Kapało z niego – z włosów, twarzy, kraciasta koszula szczelnie przylepiła się do jego ciała. Stanowił cholerne wcielenie seksu i mokrych kobiecych fantazji: wysoki, szeroki w ramionach, o wąskich biodrach i mocnych udach, wyraźnie zarysowanych zwojach mięśni na ramionach, mocno wyrzeźbionym brzuchem.

– Jestem, padam na twarz – skłamał.

Wiedziała, że kłamał, bo przecież nakryła go ordynarnie w mieście. Coś zabolało ją w środku, jakby drzazga albo tępe wrażenie podobne do zgniecenia paznokcia.

Poszedł do łazienki. Słyszała szum wody pod prysznicem i w takich momentach zwykła do niego dołączać, stęskniona. Nie dziś. Zaparzyła sobie kolejną filiżankę kawy mocniej jak noc i czekała na niego.

– Jak było w pracy?

– Nic nowego, nic emocjonującego. Zwykła orka – odpowiedział, sięgając po kubek. Miał na sobie jedynie ręcznik owinięty wokół bioder. Ciemne włosy, mokre, zaczesane do tyłu. W kąciku ust pozostała mu resztka pasty do zębów.

– Rozumiem… pewnie dlatego szlajasz się po mieście w jej godzinach?

Wbiła w niego ostre, czuje spojrzenie. Siedziała przy stole i próbowała go nie zamordować samym wzrokiem ani nie przybrać takiej miny, jaką miałaby maksymalnie wkurwiona baba czekająca na ślubnego o czwartej nad ranem, kiedy obiecał wrócić o dwudziestej drugiej.

Bruce stężał z kubkiem w połowie drogi do ust. Zmarszczył brwi.

– Przepraszam, nie rozumiem? – łgał, przekrzywiając odrobinę głowę jak kruk.

– Bruce! Do cholery, nie udawaj i nie rób ze mnie głupiej. Widziałam cię w mieście! Co tam robiłeś?

– Nic. Miałem przerwę.

Kolejne kłamstwo.

Prychnęła, kręcąc głową.

– Błagam cię, nie bawmy się w ten sposób. Dość mam mężczyzn mających przede mną tajemnice, rozumiesz? Przerabiałam to już! Dość boleśnie i wcale wszystko nie jest jeszcze normalnie. Przysięgam ci! – krzyczała – jeśli coś przede mną ukrywasz, coś zatajasz… Bruce… ja tak nie chcę. Nie zgadzam się.

Uśmiechnął się. Pajac! Kurwa mać, miała ochotę zetrzeć mu z twarzy ten uśmieszek za pomocą czegoś ciężkiego! Wyjątkowo dobrze komponowałby się z jego nosem tłuczek do mięsa.

– Co cię tak bawi? – syknęła.

– Ty.

Zatkało ją. Bruce wydawał się wręcz zadowolony z siebie, bezczelnie pewny i… chyba ewidentnie prosił się w gips. Alice zacisnęła dłonie w pięści i gwałtownie wstała, szurając krzesłem o panele. Ogarnęła ją taka furia, że czuła się gotowa po prostu dać mu w pysk, rzucić się na niego z pięściami, kopać, gryźć i dopiero później zastanowić się co dalej.

Okazał się szybszy. Z tym swoim zawadiackim uśmiechem i cielesnością boga seksu. Znalazł się przy niej w kilku krokach, chwycił jej nadgarstki, ona się szarpnęła, ale bezskutecznie. Silniejszy i najwyraźniej bardziej zdecydowany, powstrzymał ją.

Gdyby spojrzenie mogło zabijać, właśnie wiłby się na podłodze w przedśmiertnych konwulsjach.

– Puszczaj! Jestem wściekła!

– Widzę – mówił w ten sposób, że siłą powstrzymywał drżenie głosu z wesołości. – Ale wolałbym, abyś nie była. Pogadajmy.

Wow! Ten humanizm ostatnich tygodni i łagodniejsza strona jego natury zaczynały ją przytłaczać, wprawiając w dziwne zakłopotanie.

– Bruce!

– Co sobie pomyślałaś?

– Że znów odwalasz jakieś chore akcje za moimi plecami. Kto się upomniał o te cholerne diamenty?! Twoi koledzy z agencji? Kolejny narkotykowy boss z przerostem ambicji przeciwnie proporcjonalnym do własnego chuja?!

Zaśmiał się.

– Nie, Alice. Uspokój się, błagam. Wszystko ci wyjaśnię.

– Oby to było coś dobrego!

– Poczekaj tutaj. Nic nie rób.

Posadził ją na krześle i pogładził włosy – miała ochotę odgryźć mu rękę. Czuła, że jej puls oszalał. Myśli goniły jedna za drugą jak wściekłe psy, tymczasem Bruce – jakby nigdy nic – zniknął w salonie.

Wrócił po nieskończenie długich dwóch minutach. Włożył dżinsy, a te cholernie dobrze prezentowały się zawieszone nisko na jego biodrach. Nie kłopotał się najwyraźniej z bielizną. Miała ochotę mu przywalić – nie serwuje się żadnych złych rewelacji w opakowaniu seksownego samca. Nie i koniec!

– Alice… masz paranoję – zdiagnozował.

Zgrzytnęła zębami.

– Totalnego pierdolca i pewnie pomyślałaś sobie Bóg wie co. Niestety, tu cię rozczaruję, bo nie mam kochanki ani nie prowadzę szemranych interesów, nikt mnie nie szantażuje ani nie zastrasza, ba! Sądzę, że nikt na dobrą sprawę nie wie, gdzie zniknęłaś…

– Poza Szamanem – przypomniała mu z cieniem satysfakcji.

Nie do końca podobało mu się, że spędziła sporo czasu z przystojnym baronem narkotykowym, w dodatku sam na sam w egzotycznej selwie. Do Szamana miętę czuła jednak tylko przez moment i jedynie w efekcie chemii organizmu, wyposzczenia i tym podobne. Szybko odpuściła myśli, jaki byłby w łóżku.

– Mniejsza o tego fiutka – warknął. – Ale w tym całym twoim pierdolniku zapomniałaś najwyraźniej, że wczoraj złożyłem ci propozycję nie do odrzucenia.

Cholera!

Uśmiechał się szelmowsko i usiadł obok niej na krześle. Wydawał się tak radosny, jak tylko Wilczur mógł być, czyli wyglądał jak ktoś, kogo nie chciałaby spotkać sam na sam w ciemnej uliczce. Pokazał jej dwie obrączki w dłoni.

– Masz paranoję… kupiłem obrączki, wariatko.

Tutaj zaczął się śmiać. Z niej, z siebie, z całej sytuacji. Bo co innego pozostało?

Alice jęknęła i poczuła się jak skończona idiotka.

– Cholera, kiepsko to wyszło – przyznała, patrząc jak sroka na złote krążki.

Kiwnął głową.

– Ale nie zmieniłaś zdania?

– W pewnym sensie tak.

Stężał. Teraz to ona się wrednie uśmiechnęła.

– Tak. Bo pięć minut temu chciałam cię zamordować i upozorować wypadek, a teraz jednak zmieniłam zdanie i pozwolę ci jeszcze pożyć – warknęła teatralnie, aby ostatecznie rozwiać wrażenie, że wyszła na wariatkę. Było jej głupio, te wszystkie chore myśli to chyba faktycznie początek jakiejś paranoi. – Rozumiem, Bruce… to superromantyczne z twojej strony…

– Ej! – przerwał jej, jakby posądzenie o romantyczność stanowiło co najmniej obelgę.

– Nie chcę jednak takich niespodzianek. Musimy grać w otwarte karty i tak dalej, i tak dalej. Wyszliśmy z paskudnego bagna i nie mogę więcej się bać.

Marzenia ściętej głowy.

– To rzuć te wszystkie plany co do książki. Wyjedźmy gdzieś daleko, do Europy – nalegał.

Pokręciła głową.

– To bez sensu. Jak sobie to wyobrażasz? Życie na podrobionych dokumentach tożsamości? Co ja jestem, uchodźca?

– W pewnym sensie.

– Nie. Zamierzam zawalczyć o sobie. Jeśli teraz zwieję, znaczy ja wiem, że razem będzie nam dobrze i przy odrobinie szczęścia się nie pozabijamy, ale ucieczka oznaczałaby że kartel i Axel ostatecznie wygrali. A ja nie dam się tak łatwo.

Nie odpowiedział, bawił się dwiema złotymi obrączkami. Wzrok miał spuszczony, stężały. Nie wyglądał na pokonanego, a raczej na kogoś, kto zwyczajnie nie miał sił.

– Alice… – zaczął.

Nie pozwoliła mu dokończyć. Wstała i miękko wsunęła mu się na kolana. Wilczur wyprostował się, a ona objęła go udami. Mruknęła jak kotka, łasząc się do jego dłoni i warg.

– Nic nie mów. Zrobimy to. Oczyścimy cię z zarzutów. Wrócimy do Baltimore, do naszych bliskich.

– Ty jesteś mi bliska.

Jęknął jej w usta, kiedy go pocałowała. Całą sobą chciała go przekonać, że warto. Nie mógł wątpić, nie on, do cholery. Wątpiący Wilczur oznaczał słabą Alice, a słaba Alice sobie nie poradzi. Chwyciła jego twarz w dłonie i znów pocałowała go miękko w usta.

– Wiem. Ale ja nie mogę inaczej. I bym chciała… – zawahała się. Przygryzła wargę i spojrzała na niego, szukając w ciemnych oczach zrozumienia. – Tam, w domu, wziąć ślub.

– Nie – powiedział twardo.

Ścięło ją.

– Ale dlaczego?

– Bo teraz sobie biorę ciebie za żonę, Alice Black – powiedział, uśmiechając się, a ona podała mu dłoń, by on wsunął na jej palec cienką obrączkę z żółtego złota, mówiąc przy tym: – Ślubuję ci miłość, wierność i tak dalej, i że cię nie opuszczę aż do mojej rychłej śmierci.

Miała ochotę rozpłakać się ze szczęścia i jednocześnie zamordować go za pajacowanie. Niemniej było w tym coś prawdziwego.

Wilczur mówił dalej:

– I nie potrzebny mi kapłan ani urzędnik. Generalnie cały świat jakimś cudem mieści mi się w dupie. Dlatego sam sobie udzielam ślubu z tobą. – Wyszczerzył się. Tak po prostu gnojek się uśmiechnął, jakby wyszedł mu dobry dowcip! Tymczasem…

– Ja tobie też ślubuję miłość, wierność i tak dalej. – Mówiła to z policzkami mokrymi od łez.

Skąd się właściwie wzięły? Płakała ze wzruszenia, ze szczęścia, czy po prostu jej serce zgłupiało, zawiesiło system i uznało, że ze wszystkich możliwych reakcji wylanie morza łez będzie najwłaściwsze.