Sytri - Wilk Aniela - ebook + książka

Sytri ebook

Wilk Aniela

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po latach zniewolenia do miasteczka powraca charyzmatyczny demon, który wyzwolony z kajdan i niewoli chce z zemsty na Lunie, starej czarownicy, która wcześniej trzymała go w szachu. Planuje ją omamić, a potem spalić, bo tylko wtedy będzie mógł żyć na własnych zasadach.

Jego głównym celem jest przejęcie kowenu, na czele którego Luna stoi od lat. Jednak nie tylko on ma takie plany. Tymczasem jeśli Luna nie będzie mogła dalej sprawować władzy, zostanie zmuszona do ustąpienia, a wewnętrzny bunt przeciwko jej wnuczce Norze to tylko kwestia czasu.

Zupełnie nieoczekiwanie łowca postanawia pomóc Norze w zemście na Willu, zdegenerowanym partnerze jej przyjaciółki, na którego obie kobiety w dość nieprzemyślany sposób rzuciły klątwę. Nie robi tego jednak za darmo i Nora zostaje jego dłużniczką. Czego będzie chciał w zamian?

Czym bardziej demon miesza w lokalnej społeczności dziwnego, małego miasteczka, tym bardziej przeraża, ale i fascynuje Norę. Jakie tajemnice ukrywa? Co się stanie, kiedy dziewczyna je odkryje?

Oto mroczny erotyk fanek paranormalnych historii!

Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 361

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ksiazkary_na_etacie

Nie oderwiesz się od lektury

Po wielu latach do miasteczka wraca demon. Jego cel jest prosty, dorwać Lunę i przejąć kowen. Na jego drodze staje jednak jej wnuczka, Nora, która jest zbyt kusząca, aby zostawić ją w spokoju. W mieście zaczynają się dziwne "przypadkowe" incydenty mieszające coraz bardziej w społeczności. Czy Norze uda się przejąć zadania Luny? Czy może wiedźma ma inne plany? Sytri to nie jest romantyczny dark, w którym odnajdziemy głębsze uczucia pomiędzy bohaterami, z mocnymi argumentami i ich rozwijającą się relacją. Nie. 🔥 Mamy tu do czynienia ze sponiewieranymi postaciami przez przeszłość oraz aktualne sytuacje. Nora jest bardziej ludzka niż nam się wydaje i po prostu czasem ma dość wszystkiego, chyba jak każdy, czyż nie? Z jednej strony jest wiedźmą, pragnącą jakoś spiąć swoje życie i starającą się o kowen, pomimo tego, iż zgromadzenie nie zawsze jest jej przychylne i każdy obserwuje jej najmniejszy ruch. Z drugiej jednak jest w miarę naiwna i chyba w pewnym momencie zrozumiała, że z niekt...
20
madoka55

Nie oderwiesz się od lektury

Spodziewałam się czegoś innego, aczkolwiek zaskoczenie na plus :) polecam
10



Aniela Wilk

Sytri

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Wojciech Ciuraj Redakcja: Judyta Kozłowska Korekta językowa: Dominika Dziarmaga Projekt okładki: Justyna Knapik Grafika na okładce wykorzystana za zgodą Shutterstock.

Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63e-mail:[email protected] WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/sytrie_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-289-2270-9

Copyright © Helion S.A. 2024

Kup w wersji papierowejPoleć książkę na Facebook.comOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » Nasza społeczność

Opustoszało piekło, wszystkie diabły tu się zebrały![1]

William Shakespeare

[1] W. Shakespeare, Burza, tłum. M. Słomczyński, Wrocław 2023, s. 21 (e-book).

1

Wiedźma

– Nora?

Dźwięk nie dochodzi do mnie, jak powinien. Uczucie derealizacji jest dziwne. Słyszę przecież, że stara coś do mnie mówi, ale nie jestem w stanie zrozumieć co.

– Nora? Nora! Na litość, niech cię cholera!

Rejestruję tylko coś przypominającego gulgot, który brzmi trochę jak ludzka mowa. Nic się nie składa w logiczną całość. Dźwięk jest pozbawiony znaczenia. Tym bardziej to niepokojące, bo pewnie wymawia moje imię, którego nie odróżnię teraz od żadnych innych dźwięków, a powinnam, mój umysł działa na innych falach, jest daleko.

Nie otwieram oczu. Kręgosłup zaczyna mi dokuczać, odcinek krzyżowy pali żywym ogniem. Wrażenie wżerania się bólu do samej kości powoli staje się jedynym, co w ogóle czuję. To źle, bardzo źle. To znaczy, że wracam do siebie.

– Nora? – Niezrozumiały bełkot obniża się o dwa tony, a ja nadal nie jestem w stanie zrozumieć znaczenia. Moje imię? Być może w jej świecie, ale ja jestem już dużo dalej.

Ignoruję je. Staram się wejść głębiej, zanurzyć się, odkryć to, co zostawało do tej pory nieuchwytne. Czuję delikatne mrowienie w koniuszkach palców, jakby drobne impulsy elektryczne. Ciało reaguje instynktownie, każdy mięsień się napina, a kręgosłup już nie płonie żywym ogniem – teraz jest żelaznym prętem tkwiącym między moim tyłkiem a karkiem. Mrowienie przybiera na sile, zmienia się, ewoluuje w odrętwienie, w bezczucie. To jak trzymanie palców w słabym kwasie. Wszystkie dźwięki ustają, zupełnie jakby przepełniony ptasim rejwachem las w jednej sekundzie ogarnęło oczekiwanie. Zaraz coś się stanie! Zapadam się w bezczas, bezgłos i w jednostajny ciepły mrok, który oblepia całe ciało: stopy, kolana, biodra, brzuch, pierś… Biorę haust powietrza. Mrok wypełnia moje płuca. Serce wali mi jak oszalałe – nieskończenie mocno i nieskończenie boleśnie. Zaraz wejdę mocniej i…

– Nora! – krzyczy całkiem wyraźnie stara. Wyrywa mnie z transu, potrząsa energicznie moim ramieniem. Chce mnie obudzić, udaje jej się.

– Au! – syczę, mrugając intensywnie, bo słońce wpadające do pokoju kłuje mnie w oczy. Nie do końca wiem, co właściwie zaszło, ale liczę, że zaraz połączę wątki. Wybudzanie się w taki sposób jest nieprzyjemne, odchoruję bólem głowy. Powinnam to zrobić jak nurek, który musi stopniowo wynurzać się z odmętów oceanu, inaczej jego płuca się zapadną. U mnie to nie kwestia płuc, tylko głowy. Mój umysł, podróżując astralnie, powinien mieć czas na powrót. Stara nie powinna mnie w taki sposób budzić, wie o tym i tym bardziej mnie to drażni.

Przez moment nie wiem, gdzie właściwie jestem. Na pewno jest dzień, siedzę na drewnianej podłodze, okno jest otwarte, a letni wiatr lekko porusza ciemną zasłoną. Czuję na policzku ciepło promieni słonecznych i unoszący się w powietrzu drobny kurz. Odwracam głowę na starą i widzę kobietę, która gdyby mogła zabijać wzrokiem, to już dawno byłabym martwa. Góruje nade mną, stoi sztywno, jakby połknęła kij. Mam ochotę teatralnie przewrócić oczami, ale nie chcę wojny.

– Nie przesadzasz w swoich poszukiwaniach? W ogóle wychodzisz kiedykolwiek z transu? Albo z tego pokoju? – pyta.

– Nie – odpowiadam tonem sugerującym, że jestem w stanie zawsze bronić swoich racji, że nie chcę dyskusji ani jej mentorstwa.

Wstaję, ale kolana nie chcą mnie słuchać, mam nogi jak z warty, a w rzepki wbite gwoździe. Syczę z bólu i chybotliwie się prostuję, masując zbolały od siedzenia tyłek. Ile czasu tu spędziłam? Spoglądam na zegarek, jest czternasta, a zaczęłam o… Chyba jeszcze przed świtem. Żołądek miauczy żałośnie, domagając się posiłku. Czuję w ustach piasek, a oczy nadal mnie pieką. Muszę się napić i coś zjeść, bo inaczej – przez nagłe wybudzenie – mogę dostać migreny lub zupełnie stracić kontakt z rzeczywistością.

I ona o tym wie, a i tak postanowiła wpaść tutaj, szarogęsić się i wprawiać mnie w koszmarne samopoczucie.

Stara kobieta, która nade mną sterczy, to moja babka. Ma ponad siedemdziesiąt lat, ale trzyma się cholernie dobrze, w ogóle nie wygląda na siódmy krzyżyk. Gdybym jej nie znała, dałabym jej najwyżej pięćdziesiątkę. Odkąd przed dwudziestoma laty pochowała czwartego męża, nie związała się formalnie z żadnym innym partnerem. I to był dla niej najwyraźniej strzał w dziesiątkę, bo stała się niezależną, świadomą siebie kobietą. Właściwie nazywanie jej starą jest fatalnym nieporozumieniem – zawsze ma na sobie makijaż i świetnie dobrane stylizacje. Ma styl, absolutnie zawsze jest elegancka i poważna, kiedy wchodzi do pomieszczenia, światło wchodzi razem z nią. Kobieta sukcesu, właścicielka świetnie prosperującego pensjonatu i najstarsza z kowenu. Zazdroszczę jej sukcesu, ale nie lat. Wszyscy jej zazdroszczą.

Gadają, że nie jest tutaj pierwszy raz, że została spalona na stosie gdzieś w okolicach tysiąc siedemset dziewiątego roku.

– Daleko byłaś? – dopytuje, jakby zaraz zamierzała mnie opierdolić. I czuję w powietrzu, że właśnie budzi się w niej ta mentorska potrzeba ustawiania do pionu szczeniaka. Niedoczekanie.

– Nie. Trenowałam tylko. Krótka przebieżka po górach w stanie astralnym – kpię i nie jestem w stanie tego ukryć.

– Mhm – mruczy i w sugestywny, teatralny sposób pokazuje palcem na swój nos. Naśladuję jej gest i odkrywam zaschniętą strużkę krwi. Cholera, jednak musiałam przesadzić. Wycieram prędko palec w jeansy.

– Musisz się lepiej przygotowywać albo w końcu przyznać, że jesteś na to za słaba, Noro. To bez sensu. Poszukiwanie jej i własnego ja…

Warczę, ale babka niezrażona kontynuuje:

– …może być dla ciebie niebezpieczne, rozumiesz? Możesz tę sprawę zostawić specjalistom?

– Tobie? – prycham. – Nie odpuszczę, za nic, i nie zostawię tego, nie jesteś w stanie mi niczego zabronić – syczę. Mam dość tej rozmowy, jej obecności i tego, że mi przerwała. Byłam całkiem blisko wejścia w na tyle głęboki trans, aby zacząć ich widzieć – duchy, zmarłych – i móc z nimi pomówić. Ale starej się to nie spodobało. Luna, bo tak ma na imię, nie lubi, jak coś się robi nie po jej myśli, więc cokolwiek dzisiaj zrobiłam, było złe.

– Noro, zrozum, że…

Nie daję jej dokończyć i wychodzę, jeszcze na nieco chwiejnych nogach, więc o mały włos nie wpadam z impetem na futrynę. Nie oglądam się za siebie, po prostu chcę jej zejść z oczu. Ścieram rękawem suchą krew spod nosa – ewidentny znak, że coś było nie tak, owszem, ale mimo to stara nie ma prawa wpierdalać się w moje wycieczki.

Wpadam do łazienki, żeby ochlapać twarz chłodną wodą. Wciąż czuję, jak krew dudni mi w skroniach, a serce nadal nie może złapać spokojniejszego rytmu. Coś jest nie tak, nie powinnam aż tak mocno się rozstroić, przecież nie doświadczyłam dziś żadnej wizji. Ani pół obrazu, a wyglądam, jakbym poszła tam i z powrotem do piekła na piechotę. Jestem blada, zawsze byłam, ale dziś wyglądam jak trup. Mam podkrążone oczy, ewidentnie z przemęczenia, do tego włosy proszą się o odrobinę atencji. Przeczesuję je palcami, układając rude loki. Znów ochlapuję twarz wodą, po czym energicznie wycieram ją ręcznikiem i wychodzę z pomieszczenia.

Nasłuchuję, ale z wnętrza domu nie dochodzi mnie żaden dźwięk, panuje kompletna cisza, przerywana jedynie tykaniem zabytkowego zegara. Idę do kuchni, zagarniam lekko zeschniętą cynamonkę, która pewnie leży tu i czeka na mnie od dziewiątej rano. W drugą dłoń łapię torbę i kluczki, a następnie czym prędzej uciekam z tego domu wariatów do auta.

Niebo jest szczelnie zasnute grubym kirem z ciężkich chmur. Mogę przysiąc, że kiedy babka mnie wybudzała, świeciło słońce.

Skąd mogłam wiedzieć, że nie zobaczę już słońca?

2

Wiedźma

Kiedy ostatecznie moja – pożal się Boże – kariera akademicka się nie udała, wróciłam do rodzinnego miasteczka. Chociaż słowo rodzinne to za dużo powiedziane, bo żyje w nim jedynie babka. Przygarnęła mnie i przy każdej okazji wypomina, jaką to świetną decyzję podjęłam, decydują się na powrót. I jakim błędem był w ogóle wyjazd, bo „świat nigdy nie doceni takich jak my, tylko nas zeżre, strawi i wypluje”.

Nazywanie tego zbioru spokrewnionych ze sobą osób rodziną też jest na wyrost. Dla babki jestem tylko zwykłą, niewyróżniającą się wiedźmą, za młodą, aby powierzyć mi bardziej odpowiedzialne funkcje, w dodatku bez ambicji, ale z ewidentnym talentem. Nie rozumie, że dla mnie liczy się jedynie znalezienie Sary, wbrew temu, co uważa babka, i wbrew temu, co policja mówi o zaginięciu sprzed czternastu lat.

No i jeszcze kowen, ale ten pierdolnik i tak zawsze miał mnie za wariatkę. Najwidoczniej noszę piętno szaleńca. I cholernie ułatwia mi to sprawę, bo wariatom wiele się wybacza. Wariactwem w tej społeczności jest dbanie o własny interes i decydowanie o sobie bez pytania starej o pozwolenie.

Włączam radio i wjeżdżam w główną ulicę. Przy jednej, jedynej ulicy i niewielkim placu znajduje się wszystko, co jest potrzebne do życia mieszkańcom: ratusz, szkoła, apteka, przychodnia, sklep z narzędziami, market i moja księgarnia. Kościoła nie mamy, oficjalnie jesteśmy najbardziej nawiedzonym miasteczkiem świata, więc od dwudziestu lat nie znalazł się duchowny, który miałby jaja, żeby ogarnąć tak uduchowioną inaczej owczarnię. Poprzedni wytrzymał siedem dni i podobno zrezygnował ze stanu duchownego. Mięczak.

Jestem spóźniona, miałam być godzinę temu, Hanna urwie mi głowę. Tym bardziej że to nie pierwszy raz. Tak, mam świadomość, że ostatnio nawalam bez przerwy.

Przed wejściem do księgarni sprawdzam, czy aby na pewno ponownie nie puściła mi farba z nosa. Przemywam twarz chusteczką i z zadowoleniem stwierdzam, że jest czysta.

– Jestem! – obwieszczam, poruszając drzwiami niewielki dzwoneczek wiszący nad progiem. W tym momencie niebo pęka na pół i zaczyna okrutnie padać. Zupełnie jakby ktoś odkręcił kran. W pomieszczeniu zaczyna migotać światło. Wpatruję się więc w ciężki żyrandol z imitacją świec, maleńkie żarówki przez chwilę pulsują nieregularnie, aby w końcu zgasnąć. W sekundę wyłącza się wszystko, co zasilane jest prądem. Zapadają półmrok i dziwna, lepka cisza w szklanym szumie deszczu.

– Kurwa – syczę pod nosem, czując, jak jeżą mi się włoski na przedramionach, a ciało pokrywa gęsia skórka. Nie jest dobrze. Strach przyszedł nieproszony i rozsiadł się wygodnie w mojej głowie, w miejscu, które dobrze zna, ale którego dawno nie odwiedzał.

Wytężam wzrok, lecz nie widzę żadnego ruchu, zupełnie jakbym oglądała fotografię.

– Hanna, jesteś? – pytam niepewnie, rozglądając się. Jest pusto. Nikogo nie ma ani między regałami, ani w części czytelniczej, gdzie kobieta często zaszywała się w jednym z foteli i przy braku klientów potrafiła siedzieć tam pół dnia. Słyszę, jak wiatr zawodzi w wentylacji, a łopaty wiatraków pod sufitem kręcą się ostatkami sił, cichutko pojękując. Tak, to jest dość straszne.

Nie widzę nigdzie pracownicy, więc zaczynam się niepokoić. Pogoda na zewnątrz pogarsza się z każda chwilą, wiatr wyje coraz głośniej, a o dach uderza konar drzewa, co brzmi wyjątkowo upiornie. Przecież drzwi były otwarte, kiedy tutaj weszłam, czyżby… zwiała?

– Hanna?

Cisza. Zaglądam za ladę, nie ma jej. Przy biurku ani we wnęce na kartony tak samo. Sprawdzam kasę, ale wszystko wydaje się być w porządku: gotówka jest, są paragony z transakcji kartą pospinane zszywaczami i posegregowane również. Toaleta też jest pusta. Zostaje mi zaplecze z tylnym wyjściem na niewielkie podwórko.

Podłoga cichutko skrzypi.

– Jesteś! Jezu, jak mnie wystraszyłaś! – prawie krzyczę, kiedy widzę, że Hanna wchodzi na zaplecze przez drugie drzwi.

– O… Sądziłam, że się już dziś nie pojawisz – mówi wesoło, chociaż w jej słowach słychać pretensję.

Ogarnia mnie ulga, że jest tutaj, że nic się nie stało. Wyczuwam od niej mocny zapach zielska. Gdyby było jaśniej, pewnie dostrzegałbym również przekrwione oczy. Kręcę głową i staram się opanować na tyle, aby nie zacząć na nią krzyczeć. Nie mam do niej siły, bezczelnie popala sobie w robocie! W dodatku przesiaduje na zapleczu, pewnie z komórką w ręce.

– Jestem. Działo się coś?

– Raczej nie. Cisza i spokój jak w rodzinnym grobie.

– A dostawa przyszła? Zamówiłam ostatnio sporo z hurtowni i…

– Jest. Jeszcze nie zdążyłam rozpakować, kurier był może kwadrans temu – tłumaczy, ale niespecjalnie jej wierzę. To znaczy nie mam wątpliwości, że dostawa została dostarczona, ale zwykle dzieje się to tuż po otwarciu, około dziesiątej, jedenastej, więc wybitnie olała swoje obowiązki. Czy powinnam być zła? Tak. Czy jestem? Nie. Absolutnie. Hanna ostatnio i tak ma wystarczająco przejebane w życiu. Wiem, że przychodzi tutaj i pali nie dlatego, że potrzebuje pieniędzy, ale raczej dlatego, że szuka spokoju. Cmentarz prawdopodobnie byłby jedynym spokojniejszym od księgarni miejscem.

Wiem, że nie powinnam puszczać płazem takiego zachowania, nawet jeśli ma gorszy okres. Istnienie księgarni wisiałoby na cienkim włosku, gdyby nie sprzedaż wysyłkowa niszowych wydawnictw, typowo ukierunkowanych na czarostwo, których nie da się znaleźć na Ebayu lub Amazonie, dawno temu poszłabym z torbami. A jeśli ja, to i Hanna.

– Wszystko w porządku? – pytam, nieco odpuszczając. Zdejmuję bluzę i siadam za biurkiem, laptop zieje czernią ekranu. Czeka mnie poważna rozmowa z Hanną, ale jeszcze nie teraz. Obie mamy za dużo na głowie. Po tym, jak pozbyła się ze swojego życia tego cholernego toksyka, którego imienia nie wypowiem, bo mi przez gardło nie przejdzie, nie może się pozbierać. Dalej z tym walczy. Wszystko wymaga czasu.

Przeliczam pieniądze w kasie, muszę czymś zająć ręce. Strach rozpasał się we mnie na tyle, że czuję, jakby stał się integralną częścią mnie. Liczę, ale nie mogę się skupić. W końcu odpuszczam.

Hanna rozsiadła się w skórzanym fotelu i patrzy w okno. Na ustach błąka jej się sztuczny, fałszywy uśmiech wywołany zielskiem. Wygląda okropnie, odkąd wywaliła Willa z domu i zakończyła ten toksyczny związek. Schudła i zaczyna przypominać swój własny cień. Pobladła, a ciemne włosy wymagają pilnej interwencji fryzjera – zawsze nosi długie ciemne dredy z mnóstwem koralików, ozdób, piórek i cholera wie, czego jeszcze, ale aktualnie jej odrost prosi się o odrobinę uwagi i zręczne szydełko specjalisty. Hanna jest zjawiskowo piękna, ale boję się, że straciła chęć do zajmowania się własnym życiem. Trwa w zawieszeniu, jak większość kobiet z tego miasteczka. To nasze wspólne przekleństwo – marazm.

– Taaak – odpowiada mi niechętnie. Jest zamulona, a ja coraz bardziej się wkurwiam.

– Han, to nie może tak wyglądać, musisz…

– Wziąć się w garść? Dzięki – parska. – Wszyscy mi to mówią. A, i jeszcze żebym poszła na spacer i zjadła kostkę czekolady.

– No ja wiem, że to nie jest rada życia, ale… Sama widzisz, martwię się o ciebie. Może powinnyśmy poszukać terapeuty? Wspólnie.

Hanna – niechętnie, powoli i z jękiem – wstaje z fotela. Widocznie nie ma najmniejszego zamiaru ze mną gadać. Kiedy sięga po skórzaną kurtkę, przez moment mam wrażenie, że widzę zasinienie na jej ramieniu. Natychmiast się spinam i czuję, że krew zaczyna mi szybciej krążyć. Strach i wściekłość? Ot, nowe połączenie, jakbym wypiła na raz cholernie mocnego shota i miała komuś przywalić, krzycząc przy tym z przerażenia.

– Wezmę się w garść, obiecuję – mówi przez zaciśnięte zęby, ale jej nie wierzę. – Albo… Jak chcesz, to mnie zwolnij, mam to w dupie.

Wzrusza ramionami, salutuje w moją stronę i chce wyjść.

– Hanna, poczekaj, musimy porozmawiać! – prawie krzyczę, zrywając się z miejsca.

Co właściwie mam jej powiedzieć?

Nie daje mi szans powiedzieć czegokolwiek więcej, macha tylko dłonią i wychodzi z księgarni, trzaskając szklanymi drzwiami. Rama, w których są osadzone, trzeszczy niebezpiecznie.

Na zewnątrz leje, więc mogę tylko obserwować, jak jej wątła sylwetka znika w szklących się strugach. Czuje się źle, jakbym powiedziała coś złego, jakbym kopała leżącego. Ale – do cholery – buja się z tym już ponad pół roku, nie chce żadnej pomocy i widzę, jak powoli tonie we własnym umyśle, jak się stacza.

Muszę jej jakoś pomóc.

Jeśli tylko sama sobie odrobinę pomogę. Przecież uciekłam z domu po tym, jak babka nakryła mnie na nielegalnych praktykach wędrowniczych w projekcjach astralnych.

Z niechęcią, ale wracam do rzeczywistości. Czyli właściwie do czego? Pstrykam włącznikiem światła, ale nic się nie dzieje. Nie ma prądu i z tego, co widzę, nikt w miasteczku go nie ma. Musiała paść cała sieć; liczę jednak, że zasilanie wróci do wieczora. Miałam jeszcze plany, których nie da się zrealizować bez prądu – czyli Netflix i święty spokój.

Po omacku szukam w magazynku latarki, a kiedy już ją mam, szukam świec, bo jestem pewna, że są gdzieś tutaj schowane. Awarie prądu na odciętym od świata zadupiu bywają częste, toteż świece to podstawa. Tak jak lampy naftowe, ale nie chcę popadać w panikę i wysyłać się do osiemnastego wieku.

Kiedy je znajduję, zapalam kilka w okolicy biurka. Następnie przekręcam zamek w drzwiach – bez prądu i tak niczego nie sprzedam, poza tym niekoniecznie chcę, aby ktokolwiek się tutaj kręcił, kiedy padły mi komputer, monitoring i alarm, a wokół jest pełno świec oraz łatwopalnych książek. Przekręcam tabliczkę na witrynie i teraz już cały świat będzie wiedzieć, że jest zamknięte.

– Szlag – mruczę, gdy uzmysławiam sobie, że o herbacie również mogę zapomnieć, tak samo jak o kawie, bo wszystkie urządzenia, dzięki którym mogłabym je sobie zrobić, są – psiakrew! – na prąd. Popijam więc chłodną wodę z bidonu i biorę się za rozpakowywanie dostawy.

Szary karton leży nieotwarty przy biurku. Dobre dwadzieścia kilogramów książek. Szkoda, że nie ma prądu – na połowę z nich mam już klientów, którzy dopytują o nowości wydawnicze – bo nie wprowadzę ich do systemu, nikt ich nie odbierze i z zadowolonych klientów nici. Z drugiej jednak strony – kto w taką pogodę wybierałby się do księgarni?

Wszystko wskazuje na to, że nic się dziś tutaj nie wydarzy. Może to i dobrze? Mam dość sporów z babką, a w księgarni jest spokojnie i zwykle czuje się tutaj bezpiecznie. To moja przestrzeń. Jednak dziś coś mi nie pasuje i nie chodzi tylko o chaos, który wprowadza Hanna. Powietrze drga od jej emocji bez względu na to, jak bardzo jest upalona.

Podczas rozpakowywania i układania alfabetycznie pozycji mogę przez moment po prostu nie myśleć. Jeśli wróci zasilanie, będę miała mniej roboty. Jednak wciąż mam poczucie, że coś jest nie tak. To uczucie staje się do tego stopnia namacalne, że aż zaczyna mnie swędzieć skóra na przedramionach.

Odwracam głowę, ale niczego nie dostrzegam w półmroku mojej księgarni. Chociaż… przez ułamek sekundy – jestem tego pewna – widziałam kogoś w rogu pomieszczenia. Włoski na ramionach stają mi dęba, a po karku wspina się lodowaty strach. Mój oddech przyspiesza. Świecę latarką w mrok – niczego tam nie ma. A jednak czuję czyjąś obecność. Oddycham głębiej. Nie dam się wykurzyć z własnej księgarni.

Wtedy kątem oka dostrzegam postać stojącą za drzwiami. Wzdrygam się i trącam stos książek, które spadają na ziemię. Serce bije mi jak oszalałe.

Ktoś wali w drzwi mimo kartki. Ciemna postać. Przełykam ślinę. To żaden zwid ani zjawa. Podchodzę bliżej i widzę, że to ekspedientka z minimarketu obok. Kamień spada mi z serca, ale dłonie wciąż nieco drżą, kiedy przekręcam zamek.

– Nora! Dobrze, że jesteś. Masz – mówi wesoło kobieta, podając mi karton wielkości pudełka na buty. – Ktoś zostawił to u nas rano, ale jest twoje nazwisko, więc pewnie jakiś kurier pochrzanił adresy. Wolałam dostarczyć osobiście.

– Dzięki – dukam, nadal nie mogąc uspokoić oddechu i drżenia rąk.

– Wszystko gra?

– Po prostu mnie wystraszyłaś. Nie ma prądu i wszystko jest jakieś takie dziwne, u was też nie… – urywam, nie bardzo wiedząc, co mogłabym jeszcze powiedzieć. Kobieta jest przyjazna, widuję ją od lat, a nawet nie jestem pewna, jak ma na imię. Coś na „M”? W tym miasteczku wszyscy się znają, a ja ją zakodowałam w głowie jako „tę od marketu”, gdy ona zaryzykowała grypą, zrujnowanym makijażem oraz, czysto teoretycznie, porażeniem pioruna, aby przynieść mi cholerną przesyłkę! Z każdą sekundą czuję się tylko gorzej.

– Przepraszam, nie chciałam, naprawdę – tłumaczy się. Robi jej się głupio, mnie niezręcznie i przez chwilę trwamy w dziwnej ciszy.

– Pójdę już. Nie chciałam dawać tego Hannie, wyglądała dziś na nieźle wkurzoną.

– Jak to? – pytam zdziwiona. Była upalona, owszem, ale na pewno nie wkurzona.

Kobieta wzrusza ramionami w odpowiedzi i żegna się, tłumacząc to deszczem, wiatrem i tym, że kończy zmianę.

Muszę podjechać dziś do Hanny i zobaczyć, co się dzieje. Nie jest tylko moją pracownicą; znamy się od czasów szkoły średniej. Kiedy wróciłam do miasteczka, odnowiłyśmy kontakt. Nie wiem, czy się przyjaźnimy, ale na pewno mam prawo się o nią martwić. Mogę nazwać ją siostrą, jak wszystkie tutejsze kobiety. Jesteśmy splecione w kowenie i siostrzeństwie ponad wszystko, a czasami – na siłę.

Ponownie zamykam drzwi na klucz, ale uczucie niepokoju i czyjejś obecności wciąż nie daje mi spokoju. Sięgam tuż ponad drewnianą konstrukcję nad wejściem i wyczuwam pod palcami dokładnie to, co chciałam poczuć. Sól. Ścieżka z gruboziarnistej soli. Rzucam się w panice, aby sprawdzić, czy jest także pod oknami. Jest, nienaruszona. Podobnie na zapleczu. Ostrożnie mijam symbole wydrapane na drewnianej podłodze. Są nietknięte, a ja tym samym powinnam czuć się bezpiecznie. Powinnam, jednak wbrew temu czuję całą sobą, że coś jest nie w porządku. Jakby ktoś mnie stale obserwował.

Biorę łyk wody i oglądam przesyłkę. Nie wygląda na coś, co zamawiałam, a o czym bym zapomniała. Co więcej, nie ma na niej listu przewozowego, jest tylko moje nazwisko i nic więcej. Szary karton owinięty szarym papierem, przewiązany szarym sznurkiem. Jest lekki, więc to na pewno nie książki.

Nie zastanawiam się dłużej i otwieram pakunek za pomocą nożyka. Wewnątrz jest jeszcze więcej papieru – ścinek gazet jak po przepuszczeniu przez niszczarkę.

– Szlag! – krzyczę piskliwie i odpycham przesyłkę na blacie, jakby w środku czaił się jadowity wąż. Nie ma węża. Oddycham głęboko i zerkam raz jeszcze. Zawartość wygląda jak suszony pęk ziół i kwiatów, zebrany w niewielkie kadzidło i związany sznurkiem przypominającym… włosy? Robi mi się niedobrze. O ile zazwyczaj kadzidło uznałabym za dobry znak, prezent, o tyle… to coś?

Wyciągam pęk drżącą dłonią i sprawdzam strukturę osobliwego sznurka. Udaje mi się wysupłać jeden pojedynczy włos. Zwijam go w palcach w niewielki kłaczek i zbliżam do świecy. Spala się błyskawicznie i pozostawia po sobie charakterystyczny zapach palonej sierści. Białko, ludzkie czy zwierzęce, podczas palenia wydziela zapach, którego nie da się pomylić z żadnym innym.

Odkładam kadzidło do pudła, zamykam je, kładę na podłodze i kopię, aby odjechało pod regał z podręcznikami akademickimi. Oddycham ciężko i staram się połączyć wątki, ale nic, absolutnie nic mi nie pasuje.

Kto mógłby wysłać mi coś takiego? Ktoś z miejscowych? Po co, skoro wszystko kontroluje kowen i coś takiego jak nieżyczliwa przesyłka by nie przeszło? Bo to, że jest nieżyczliwa, czuję z daleka! Powinnam skupić się na rozpoznaniu, z jakich ziół jest złożone kadzidło, ale wciąż patrzę na pudełko, jakby wewnątrz było coś, co może mi zrobić fizyczną krzywdę.

Dociera do mnie słodki zapach leśnych kwiatów. Nic tutaj nie powinno pachnieć w ten sposób, więc strach już nie tylko dyszy mi na kark, ale staje obok mnie i sam patrzy z przerażeniem na pudło.

Mam dość.

Wychodzę z księgarni, omijając pakunek szerokim łukiem, i zamykam drzwi na cztery spusty. Muszę pogadać ze sprzedawczynią z marketu; może pamięta, jak wyglądał dostawca przesyłki. Muszę mieć jakiś trop, cokolwiek, co naprowadzi mnie na nadawcę.

Leje jak z cebra, w dodatku okrutnie wieje, a ja mam na sobie tylko ramoneskę, ale jestem tak spanikowana, że mam wrażenie, że bliżej mi do gorączki niż do wychłodzenia.

Niestety nie mogę wejść do minimarketu. Przez brak prądu nie działają automatyczne drzwi. Klnę pod nosem i przylepiam nos do szyby w nadziei, że kogoś zauważę. Nic. Ciemno i głucho, ale na drzwiach nie widzę informacji, że jest zamknięte.

Walę w szkło. Cisza. Pewnie pracownice miały dość tłumaczenia klientom, że nie, nie mogą zrobić zakupów, bo nie działają kasy fiskalne.

Wracam więc zrezygnowana do księgarni. Bieg w ulewie nie działa oczyszczająco. Przeciwnie – mam wrażenie, że z każdym krokiem robi mi się ciężej na sercu.

Otwieram drzwi i nie wierzę w to, co widzę. Świeca, która stała na biurku, przewróciła się, spadła na podłogę, potoczyła w stronę pudła i… dalej się pali!

Rzucam się, aby ją zgasić. Deptam płomień, przy okazji rozchlapując wosk.

– Bardzo chcesz się spalić, co? – syczę w kierunku pudełka pod regałem. Naturalnym jest, że jeśli czegoś bardzo nie chcemy w naszym życiu, to ogień jest najlepszym sposobem na pozbycie się negatywnej energii. Jednak to kadzidło, ogień je aktywuje.

Pudełko niestety nie odpowiada. Po prostu jest – tak samo jak przed momentem – tajemnicze i nieruchome. Nie żyje, chociaż mam wrażenie, że jego zawartość na mnie czyha. Jak pająk czy inne paskudztwo, które wywołuje u mnie strach na granicy odrazy.

Muszę zdecydować. Odpalić je i sprawdzić, co się stanie? Nie, dziękuję, nie brakuje mi piątej klepki. Gdyby to było coś miłego, pewnie byłby dołączony uroczy liścik od życzliwej duszyczki.

Wracam do segregowania książek z dostawy. Układam je wydawcami, a potem autorami, aby jutrzejsze wprowadzanie ich do systemu trwało nie dłużej niż kwadrans.

Wzrok sam mi ucieka w kierunku pudełka. Łapię się na braku koncentracji. Moje myśli przypominają stado spłoszonych ciemnych ptaków, które fruwają chaotycznie, bez żadnego celu. A do tego są po prostu ponure jak listopadowa noc.

Najprościej byłoby to spalić, zakopać, utopić w rzece – pozbyć się tego. Jednak nie jestem pewna, jakie intencje są ukryte w kadzidle i czy unicestwienie nie będzie oznaczało uwolnienia tego, co jest w środku i co niekoniecznie musi być dobre. Czuję to instynktownie. Za każdym razem, kiedy pudło jest w zasięgu wzroku, dopada mnie chłód i ciało przeszywa dreszcz.

Mogę to też pokazać babce, ale… Nie… Sama się z tym uporam, a dopiero gdy znajdę się zupełnie pod ścianą, pokażę jej nietypowy podarek. To jest dobry plan!

Szukam jeszcze pewnej książki, która mogłaby wskazać mi rozwiązanie. Jednak nie znajduję jej na swoim miejscu. Ktoś kupił podręcznik do praktycznej czarnej magii? Cóż, w systemie nie sprawdzę, ale… mogę zapytać Hanny. Całkiem możliwe, że potwierdzi również ludzkie bądź nieludzkie pochodzenie włosa z kadzidła.

I to jest genialne rozwiązanie, bo przy okazji się z nią rozmówię – jak przystało na troskliwą pracodawczynię.

3

Wiedźma

Zamknęłam księgarnię z pewnym żalem. Nie lubię, gdy cokolwiek wpływa na mój plan dnia i zaburza jego rytm i porządek. Poza tym – w przytulnym wnętrzu mojego małego świata, wśród książek, kawy i w przyjemnie pachnącej ciszy – mogę ignorować kowen i świat zewnętrzny.

Burza minęła, ale deszcz wciąż pada uparcie, jakby pogoda postanowiła, że sprezentuje dzisiaj ludziom ekwiwalent miesięcznej sumy opadów.

Hanna mieszka poza granicami miejscowości. Jeszcze kilkanaście lat temu znajdowało się tutaj mikroosiedle domków letniskowych, do których rodziny przyjeżdżały na cały sezon. Dziś nikt nie przyjeżdża, bo mgliste góry przestały być atrakcyjnym miejscem do odpoczynku. Jest mi to obojętne, że tereny powoli wymierają, a rozpadające się domki letniskowe przypominają scenerię jak z tanich horrorów. Cyklicznie odbywają się tutaj tylko kolorowe festiwale w klimacie wicca, ale to jarmarki dla turystów, nie ma w tym ducha, jedynie wiele tandety z plastiku.

Osobliwa paczka leży na siedzeniu pasażera. Zerkam na nią kątem oka, jakby miała rzucić mi się do gardła. Jestem dobrej myśli, Hanna powie zapewne, że to nie jest ludzki włos, i będę mogła wywalić kadzidło do kompostownika. Z klątwami spętanymi na ludziach tak łatwo by mi nie poszło.

Wjeżdżam na posesję, zostawiam samochód za domem Hanny, gdzie jej mama przed laty postawiła coś, co przypomina ogród zimowy. Moja przyjaciółka wykorzystuje go jako warsztat i swoja małą prywatną galerię sztuki co najmniej dziwnej.

Parkuję pod blaszaną wiatą. Deszcz nie ustaje; wychodzę z samochodu i naciągam kurtkę na kark tak, aby bardziej nie zniszczyć fryzury. Biegnę do domu Hanny z pudłem pod pachą. Na werandzie okrywam, że – oczywiście – drzwi są zamknięte. Wyciągam telefon, aby do niej zadzwonić, ale wówczas widzę, że z ogrodu zimowego unosi się smużka dymu. W kozie płonie ogień, więc siedzi w środku.

Biegnę więc do szklarni.

– Hanna? – pytam, przekraczając próg.

To niewielkie pomieszczenie zbudowane ze szkła i metalowego stelaża. Świetne miejsce na oranżerię, ale Hanna ma osobliwe hobby. Zajmuje się taksydermią i chociaż kompletnie tego nie rozumiem, wydaje się, że odnajduje w tym spokój i ukojenie dla duszy.

– Stało się coś? – mówi nieprzytomnie, jakbym właśnie wyrwała ją ze snu. Była skupiona na zbieraniu szkła do wiadra.

– O szlag. Burza zbiła któreś z okien? – pytam.

Widzę, że brakuje jednej szyby. Konstrukcja żebrowa sprawia, że pewnie łatwo będzie uzupełnić brak, ale jednak narobiło się nieco bałaganu.

Hanna ma na dłoniach grube rękawice, takie, jakich używają spawacze czy kowale. Zdecydowanym ruchem łapie kawałki szkła i wrzuca je z brzękiem do metalowego wiadra.

– Pewnie przez wiatr – mówi, ale nie brzmi, jakby sama w to wierzyła.

Nagle dostrzegam jasny kamień, dość duży, mniej więcej wielkości męskiej dłoni. Nie pasuje tutaj, a jego położenie sugeruje, że to nim wybito szybę. Podnoszę go i ważę w dłoni.

– Mhm, taki wiatr, że aż kamieniami rzuca. Hanna, co się dzieje? – pytam z troską w głosie, chociaż drgają we mnie bezsilność i rezygnacja. Wkurza mnie jej wycofanie i to, że jakiekolwiek informacje muszę z niej wyciągać siłą.

Dziewczyna odstawia wiadro, zdejmuje rękawice i przeciera spocone czoło. Jest zagubiona, widzę, że się miota.

– Błagam cię – jęczę.

– Nic, z czym sobie nie poradzę, serio. Will chce wrócić.

Zamieram na moment, a serce o mało nie wyskakuje mi z piersi.

– Jaja sobie robisz? – syczę.

– Czuję, że się zmienił.

Patrzę na nią, jakby wyrosła jej druga głowa. Pieprzy od rzeczy. Will jest cholernym toksykiem! Pije, bije, zdradza na lewo i prawo, wyprzedaje z domu rzeczy, aby mieć na swoje karciane długi. Nie, nie i jeszcze raz nie!

– Oszalałaś?! Pamiętasz, że ostatnim razem wylądowałaś na urazówce? Powiedziałaś, że się przewróciłaś na schodach. Hanna, jeśli pozwolisz mu wrócić, on cię zabije! – Ostatnie słowa prawie wykrzykuję.

– A co mi zrobi, jeśli się nie zgodzę? – pyta retorycznie.

Siadam na drewnianej komodzie. Zeszło ze mnie całe powietrze. Myśli tłuką mi się po głowie, a każda jedna zagłusza pozostałe. Nie jest dobrze.

– Są służby, zgłosiłaś na policję nękanie?

Prycha.

– Równie dobrze mogę mu od razu dać broń do ręki.

– A mówiłaś, że się zmienił! – wrzeszczę. Nie wytrzymuję i podchodzę do Hanny, po czym potrząsam nią energicznie. Jest jak szmaciana lalka, nawet mi się nie opiera. W jej oczach widzę błysk szaleństwa, które mnie przeraża.

Cofam się o krok.

– Hanna, daj sobie pomóc – proszę szeptem, który ledwo wybrzmiewa ponad szumem deszczu i jego miarowym bębnieniem o dach. – To nie jest dobry pomysł, żeby w ogóle się z nim zadawać. Facet jest wariatem! Niszczył cię, zjadał, kawałek po kawałku. Nie chcę znów na to patrzeć!

– Pomóż mi, Noro – odpowiada łamiącym się głosem.

– Dobrze.

Na jej twarzy przez sekundę widzę niepewność, ale zaraz potem pojawia się ulga.

– Jak? – dopytuje.

– Rzucimy na skurwiela klątwę.

Dziewczyna godzi się bez zawahania.

4

Wiedźma

Zostaję z nią przez resztę dnia. Cały czas pada, a kiedy jedna burza zdaje się odchodzić, po chwili zbiera się na kolejną. Hanna zachowuje się całkiem normalnie, ale wiem, że to jej mechanizm obronny. Zajmuje głowę banałami i prostymi czynnościami – robi babeczki i ser, w międzyczasie rozmawiamy o głupotach, ale jednak obie jesteśmy maksymalnie skupione, stężałe w oczekiwaniu na wielkie pierdolnięcie.

Dom Hanny nie pomaga w zbieraniu myśli. Dziewczyna jest mistrzynią w taksydermii – którą zwykle uważa się za barbarzyństwo i pieśń wieków minionych – czyli wypychaniu zwierząt. Jednak ona tę podłą profesję doprowadziła do czegoś, co można nazwać refleksyjną, ponurą, ale cholernie piękną sztuką. To nie tylko wypychane zwierzątka, sztucznie ułożone w naturalne pozy i ze szklanymi oczami, nie… Hanna tworzy bajkę, mit, cholerny folklor tej zapomnianej przez czas mieściny.

Na wyspie kuchennej stoi dumnie królik z rogami kozła, o oczach w kolorze ametystu. Jest oparty o sękaty kij, podobny do tego, który miał Gandalf z WładcyPierścieni. Obok królika leży czaszka jakiegoś większego drapieżnika, być może borsuka lub psa, w połowie obrosła fioletową szczotką z błyszczących kryształów imitujących ametyst, ale pewnie jest to rodzaj efektownej chemicznej narośli, którą Hanna jakimś cudem wyhodowała na strukturze kości. Z kruka nad piecykiem wyrywa się jego własny szkielet, a cały ptak wzbija się do szaleńczego ostatniego lotu.

To wszystko jest pięknie i niepokojące, a jednocześnie znajome i ciepłe, jak herbata z egzotycznym owocem w jesienne przedpołudnie. Podziwiam jej prace, nie wiem, dlaczego nie rozwija się w social mediach i nikomu ich nie pokazuje.

Hanna zawsze była dziwnym dzieckiem, które zbierało szczątki martwych zwierząt z szosy i zabierało je do swojej szopy, żeby spróbować zatrzymać moment ich śmierci, a z czasem – nadawać jej własny wyraz.

Boję się. Will – delikatnie mówiąc – nie jest normalny. Hazardzista, narkoman, pijak i kurwiarz, a to i tak nie wszystko, co mogłabym o nim powiedzieć. Hannie zaimponował byciem wolnym duchem, jak Piotruś Pan, dzieciak, który nigdy nie dorósł, z łobuzerskim uśmiechem i nienagannie zaczesaną grzywką. To manipulant, pozer i facet, który nie cofnie się przed niczym. Już po kilku miesiącach związku jego prawdziwa natura wyszła na jaw. Ledwo Hannie udało się po tym posklejać, a pan i hrabia postanowił wrócić. Niedoczekanie, jego mać!

– Dlaczego powiedziałaś, że się zmienił? – pytam, bo jestem ciekawa, jakimi łgarstwami omamił ją tym razem.

Siedzimy w kuchni z widokiem na ogród, kawałek lasu i szklaną konstrukcję jej pracowni. Ściemnia się, zewnętrzny świat powoli zaczyna tonąć w mroku letniej nocy. Hanna wyciągnęła właśnie z piekarnika kolejną porcję malinowych babeczek i zastygła na moment, usłyszawszy pytanie.

– Powiedział, że był w ośrodku – mówi, nie patrząc na mnie. Mam ochotę prychnąć, przewrócić oczami i jeszcze cmoknąć przez naiwność tej dziewczyny.

– I co? Wyprali mu mózg czy jednak konieczny był przeszczep?

– Wiesz, co jest najgorsze? Że odkąd go nie ma, mam wrażenie, że nie żyję. Wiem, że to wariactwo, ale Will dawał mi emocje, energię, pasję i…

– Prawie cię zabił! – krzyczę na nią, a ona milknie, więc kontynuuję: – Ty słyszysz, jak to brzmi? Masz problem, dziewczyno.

– On jest jak narkotyk – szepce. Jest spięta, jakby szykowała się do ucieczki lub walki. – Do tego stopnia, że zastanawiam się, czy nie lepiej przeżyć jeden rok życiem cholernego tygrysa, niż sto lat życiem zwykłego żółwia.

Ot, filozofka się znalazła.

– Gówno prawda, tygrysie – warczę na nią. Biorę głęboki wdech, aby się uspokoić. – Nie chcę, byś przeżyła rok pełen przygód, żeby potem twoje szczątki były rozwleczone przez zwierzęta w górach. Will jest niebezpieczny i nieobliczalny. Dlatego dziś zajmiemy się nim tak, żeby już więcej do ciebie nie zaglądał, rozumiesz? Kasuj jego numer.

– Ale…

– I wiesz, że tak trzeba – syczę, a Hanna w końcu mi przytakuje. Ma w sobie dość instynktu samozachowawczego, żeby jednak nie pozwolić się zabić.

– Zbliża się wieczór. Trzeba zacząć przygotowywać rytuał.

Dziewczyna, niechętnie, znów mi przytakuje, nakładając na dwa talerzyki po malinowej babeczce i gałce lodów czekoladowych. Z pustym brzuchem rytuał jest do dupy.

5

Wiedźma

W końcu i tutaj około dwudziestej drugiej pada prąd. Burza szaleje jeszcze wścieklej, a mnie z ekscytacji i nerwów aż mrowią koniuszki palców.

Postanowiłyśmy pokonać Willa tak, jak wiedźmy potrafią najlepiej.

Klątwa rzucana podczas burzy to naprawdę coś. To jak dodać zaklęciu pełnej majestatu mocy wściekłości natury. To również szaleństwo – bo najpierw ową wściekłość należy ujarzmić.

Nie może nam się stać nic złego. Mamy słuszny powód, a nieprzyjaciel przewyższa nas siłą, bezwzględnością i podłością swoich planów. Hanna jest dziwnie spokojna, ale nie wierzę, że do końca pogodzona, niemniej klątwa to lepsze rozwiązanie niż ciche morderstwo i porzucenie ciała w górach, prawda? Ona wie doskonale, że posunęłabym się nawet do zbrodni, gdybym wiedziała, że jej życie jest w niebezpieczeństwie.

Klątwa to działanie w białych rękawiczkach, to eleganckie mordowanie, przy którym nie brudzi się rączek. Będzie idealna na tego skurwiela.

Mimo chłodu nocy zdecydowałyśmy, że wszystko odbędzie się w ogrodzie zimowym, a nie w domu. Ten skrawek przestrzeni za szkłem imituje las. Jest się bliżej wszystkiego, co istotne – bliżej burzy, która musi nam dziś pomóc.

– A co to właściwie jest? – pyta Hanna, a jej wzrok już po raz kolejny zahacza o przyniesione przeze mnie pudło z kadzidłem. Prawie o nim zapomniałam! Wzięłam je z samochodu i położyłam na komodzie w szklarni, gdy zbyt mocno skupiłam się na tym, że moja przyjaciółka zwariowała.

– No właśnie nie jestem do końca pewna. Ktoś mi to przysłał. Zobacz, jak to wygląda. Naturalne kadziło.

Hanna ma na dłoniach rękawiczki. To dobrze, bardzo dobrze. Nie zdjęła ich, kiedy zaprzestała zbierania szkła z podłogi. Zwinęła też jutowy dywanik w stylu boho, odsłaniając wydrapany na posadzce pentagram.

Patrzę z przerażeniem, jak dziewczyna sięga po pęk ziół. Znów patrzy na mnie jak na wariatkę.

– To jakaś paskudna klątwa, jakieś cholerstwo – mówię.

– Nie sądzę – mruczy, wysupłując w tym samym czasie pojedynczy włos z pęku, którym całe to ustrojstwo jest oplecione.

– Ludzki?

– Chyba raczej koński.

– Skąd wiesz? Włos to włos, a…

– Końskie są grube. Gdyby ktoś miał takie włosy na głowie, wyglądałyby jak burza łoniaków – mówi i uśmiecha się do mnie chytrze.

Wcale mnie to nie bawi.

– Nawet jeśli… Ktoś wysłał mi to coś okręcone końskimi włosami i czuję, że nie miał dobrych intencji.

– Spal to.

– To się już prawie samo spaliło. Świeca praktycznie spadła prosto do pudła. Wiem… Czuję, że nie mogę tego spalić.

– Sądzisz, że ktoś czuje do ciebie taki żal i złość, że wysłał ci heksę kurierem?

Wzruszam ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Patrzę na moją przyjaciółkę i mam wrażenie, że to, co ściska w dłoni, zaraz zamieni się w jadowitą żmiję i ją pokąsa.

– Jeśli ktoś może czuć do mnie taką złość, to na pewno mieszka w okolicy. Nigdzie indziej nie istnieje tak wysokie stężenie wariatów na metr kwadratowy. Mogłabyś to odłożyć? Drażni mnie widok tego kadzidła.

Robi, o co proszę. Zaskakuje mnie jej beztroskie podejście. Czy fakt, że przyznałam się do strachu i słabości, sprawił, że Hanna poczuła się, jakby była odrobinę mniej w czarnej dupie? Być może.

– Szukałam na półce grymuaru. Nie było tej księgi. Kojarzysz ją? Zielona skóra, tłoczone czarne litery, śmieszne napisy po łacinie? – pytam.

Hanna przewraca oczami. Znajomość łaciny to absolutna podstawa. Jeśli ktoś chce zadawać się z demonami, musi gadać w ich języku. Zabawne, bo uważam, że w piekle raczej mówi się po niemiecku.

– Nie. Nikt jej nie brał, nikt nie pytał. Może pomyliłaś półki?

Nie ma takiej pieprzonej możliwości!

– Możliwe – przyznaję, kłamiąc jak z nut. Czy ona też może kłamać? To, że dotknęła cholernego kadzidła, sprawiło, że automatycznie przypisuję jej złe intencje. Muszę się ogarnąć, nie mogę myśleć w taki sposób.

– Muszę się napić – bąkam i idę po colę light. Wypijam duszkiem prawie całą puszkę. W tym czasie Hanna wraca do porządkowania.

Miejsce rytuału musi być czyste, niekoniecznie sterylne, ale czyste. Rytualnie czyste – to coś znaczy. Przyjaciółka wymiata resztki pyłu i brudu z posadzki, szepcąc przy tym modlitwy do Bogini. Budzi ją.

Ja również chcę ją obudzić. Chcę, aby spojrzała na nas, aby nas wysłuchała i aby posłała tamtego skurczybyka do piachu. Chcę mu zgotować pieprzone piekło, chcę, żeby cierpiał. Nie mogę znieść myśli, że jeszcze raz mógłby zrobić Hannie jakąkolwiek krzywdę. Zasłużył na to, koniec z konwencjonalnymi metodami.

– Masz coś osobistego, co do niego należało? – zwracam się do przyjaciółki.

– Na przykład?

– Nie wiem… włos, paznokieć, może zgubił u ciebie resztki mózgu lub odgryzłaś mu penisa?

Prycha i kręci głową. Wychodzi ze szklarni i biegnie do domu. Wraca po kwadransie, mając w dłoni szczoteczkę do zębów. Wręcza mi ją. Bambusowa, nieco wyblakła, ewidentnie używana, co mnie nieco dziwi, bo nie sądziłam, że Will ma cokolwiek wspólnego z higieną.

Przyznaję, że to trochę obrzydliwe.

Przy pomocy szczoteczki, sznurka i kilku kawałków lnianej tkaniny formuję laleczkę, która ma symbolizować tego skurczybyka. Podobieństwo może nie jest uderzające, jednak gdy trzymam w dłoni szmaciankę, nie mogę pozbyć się gniewu, który we mnie wzbudza. Od razu mam ochotę ją spalić, licząc na konsekwencje heksy rzuconej jedynie emocjami. Bez słów, bez zaklęć, wystarczyłby sam gniew. Być może nawet taka pierwotna klątwa by zadziałała, ale ja nie lubię chaosu. Trudno wtedy przewidzieć skutki i czas działania. Wolę być perfekcyjna i wbić mu ostrze w samo serce, intonując to, jak bardzo chcę, aby miał przejebane.

Hanna przynosi świece. Naturalne woskowe, niektóre są barwione na czarno.

Wpadam na pewien pomysł. I nie – nie jest to racjonalne działanie, to intuicja, która każe mi postąpić w ten sposób.

– Hanna, daj mi ten włos, który wysupłałaś – mruczę, wyciągając dłoń po fragment mojego kadzidła.

Podaje mi go bez słowa, a ja powoli obwiązuję nim szyję Willa. To znaczy szmacianki. Przyjaciółka rozpala świece, a ja szepcę pod nosem:

W mroku zaklęcia czaruję noc, byś wpadł w szaleństwo, nieprzyjacielu. Obłąkane myśli niech ogarniają cię bez litości, strać zdrowy rozsądek, utoń w swojej nicości.

Twój umysł rozpadnie się jak potłuczonelustro, szaleństwo cię obejmie, nie będzie już wyjścia stąd. Przeklinamcię słowami mrocznymi i mocą zła, niech szaleństwo cię ogarnie, niech trwa to przez cały czas.

Roztrzaskane umysły wirujące wchaosie, odejdź w obłęd, niech zapomnienie cię pochłonie. Oślepiony ibezsilny w szaleństwie utoniesz, nieprzyjacielu, takie jest moje zaklęcie wypełnionewłaśnie dzisiaj.

Nie znałam tego zaklęcia, słowa ze mnie po prostu wypadły. Włos zakręciłam wokół szyi i głowy szmacianki, aż w pewnym momencie użyłam zbyt dużo siły – włos pękł mi w palcach. Mój oddech przyspiesza jak po wielkim wysiłku, a dłonie odrobinę drżą z przejęcia.

Obie z Hanną słyszymy wyraźnie warczenie psów. Jakby cała sfora zebrała się dookoła szklarni i gardłowo warczała, czekając na rozkaz. Chociaż nie… Dźwięk chyba dochodzi z góry, z poziomu dwóch, może trzech metrów, więc sfora wisi nad nami. Hanna się uśmiecha, przykłada palec do ust i szepce cicho:

– Bogini chyba nas dziś wysłucha.

Odwzajemniam uśmiech, ale z przejęcia nic nie mówię. Psy ujadają, skomlą, warczą i szurają pazurami o dach lichej szklarni.

Zapalamy jedną sporą czarną świecę w centrum kręgu na marmurowej posadzce. Wosk kapie z wolna na kukłę, płomień staje się coraz większy i większy, a – co za tym idzie – coraz więcej wosku zalewa spętaną sznurem gębę tego gnoja. Ma go udusić.

Hanna klęczy. Wiatr wyje, a psy czekają. Mrowią mnie palce, włosy na karku stają dęba, a wokół nas robi się mroczniej i ciemniej.

Skupiam się na kukle. Cieszy mnie sam fakt, że ma okręcony sznur – tudzież włos – wokół szyi i łba. Jednak dla mnie to za mało. Chcę, aby cierpiał, aby oszalał, aby utracił to wszystko, co mu tam ludzkiego jeszcze w tej pustej głowie pozostało. Niech się zatraci w cierpieniu. Litość? Wyszła, pewnie prędko nie wróci. Nie zasłużył na litość, nawet na odrobinkę. Chcę, aby przez trzy dni przeżywał piekło.

Kiedy rzucam to mroczne zaklęcie, chcę, by mój wróg przeszedłtrzy noce piekła. Świeco czarna jak noc, przynieś mu bóli strach! Niech jego rany się pogłębią, uderz go znienawiścią. Niech pochłonie go udręka, jakiej jeszcze nie zaznał. O,królowie ciemności, książęta piekła, zmiażdżcie mojego wroga! Przez te trzynoce pokażcie mu, czym jest piekło.

Czuję, jak mocno wali mi serce. Jakby miało wyskoczyć z piersi tuż pod moje stopy. Patrzę na kukłę Willa, na jej zalaną czarnym woskiem twarz. Psy wyją i kiedy nabieram pewności, że szczerze chuja nienawidzę, jak na rozkaz zaczynają biec. Zrywają się i z ujadaniem oddalają w kierunku miasteczka. Hanna też to słyszy. Jest przerażona. Nigdy nie doświadczyła tak namacalnej obecności wyższego ducha, a ja uśmiecham się zadowolona.

Zdmuchuję świece. Rytuał odprawiony, klątwa zacznie się wypełniać.