Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiutancka powieść Orhana Pamuka.
Od sklepu z artykułami żelaznymi po wielkie przedsiębiorstwo i własną fabrykę. W 1905 roku Cevdet bej jest jednym z nielicznych muzułmańskich kupców w Stambule. Ma trzydzieści siedem lat i marzy o założeniu rodziny w prawdziwie europejskim stylu tudzież pomnożeniu majątku. Żeni się z córką zubożałego paszy, a podczas wojny poważnie bogaci się na handlu cukrem. Kilkadziesiąt lat później kierownictwo dużej, dobrze prosperującej firmy przejmują synowie Cevdeta. Razem z żonami i dziećmi nadal mieszkają w ojcowskiej kamienicy. W 1970 roku jeden z wnuków…
Oto historia trzech pokoleń mieszczańskiej rodziny porównywana do Mannowskich Buddenbrooków. Opowieść o ludzkich marzeniach, ambicjach i dramatach, kronika życia rodzinnego i obyczajów, panorama tureckiego społeczeństwa ukazanego na przestrzeni siedmiu dziesięcioleci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 940
Tytuł oryginału
Cevdet Bey ve Oğulları
Copyright © Iletisim Yayincilik A.S., 1982, 1995
All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 2010
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05789-6
Opieka redakcyjna serii
Anita Kasperek
Konsultacja
prof. dr hab. Tadeusz Majda
Redakcja
Anna Milewska-Grzyb
Korekta
Ewa Kochanowicz, Weronika Kosińska
Projekt okładki i stron tytułowych
Marek Pawłowski
Zdjęcie na okładce
Michael Maslan Historic Photographs/ CORBIS / profimedia
Redakcja techniczna
Bożena Korbut
Przekład dofinansowany przez Ministerstwo Kultury i Turystyki Turcji w ramach programu TEDA Project
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2010
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: [email protected]
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
konwersja.virtualo.pl
— Rękaw koszuli, plecy… cała klasa… prześcieradło… całe łóżko w wodzie! Wszystko przemoczone do suchej nitki… chyba już nie śpię… — mamrotał.
Świat wokół był taki, jak przed chwilą we śnie — przemoczony do suchej nitki. Pomrukując, Cevdet1 Bej obrócił się na drugi bok, przypomniał sobie sen i poczuł strach. Śniło mu się, że siedzi przed hodżą w klasie szkoły męskiej w Kuli. Wyciągnął się na łóżku i podniósł głowę. — Tak, siedzieliśmy na wprost hodży, a cała szkoła była pełna wody — ciągnął. — Ale dlaczego? — Otóż dlatego, że sufit szkoły przeciekał. Woda kapała mi na twarz i piersi, a potem rozlewała się po podłodze. Hodża wskazywał na mnie laską i mówił głośno przy całej klasie: Wszystko przez tego Cevdeta.
Wzdrygnął się na myśl o wycelowanej w niego lasce nauczyciela, pełnych potępienia spojrzeniach kolegów i najgorszej, niezmiernej pogardzie, jaką okazywał mu starszy o dwa lata brat. Ale hodża, który miał w zwyczaju terroryzować całą klasę i jednym uderzeniem dłoni ścinać z nóg niesfornych uczniów, tym razem nie kwapił się do wymierzenia mu kary za tę wodę, która z nieznanych przyczyn spływała z sufitu. „Byłem inny niż wszyscy… samotny… poniżano mnie…”, rozczulił się Cevdet Bej. „Ale nikt nie miał odwagi mnie tknąć, chociaż cała szkoła była prawie zatopiona”.
Senny koszmar zmienił się nagle w radosne, przyjemne wspomnienie: „Byłem inny. Samotny. Ale tamci nie mogli mnie ukarać!”. Cevdet Bej wstał, przypominając sobie, jak pewnego dnia wdrapał się na szkolny dach. „Potłukłem dachówki… Ile miałem wtedy lat? Siedem. Teraz mam trzydzieści siedem i narzeczoną, którą niebawem poślubię”. Poczuł podniecenie na myśl o ukochanej. „Tak jest! Ożenię się, a potem.… Rety! Ja wciąż niegotowy i strasznie spóźniony!” Aby się zorientować, która jest godzina, podbiegł do okna. Na zewnątrz była tylko mgła i jakaś dziwna poświata. Domyślił się, że słońce już wzeszło. Poirytowany tym swoim starym nawykiem, odwrócił się, by spojrzeć na zegarek. „Wpół do pierwszej alaturka2… Rety, rety! Byle tylko się nie spóźnić!”, pomrukiwał, pędząc do toalety.
Umyty i rześki, poczuł, jak ogarnia go zadowolenie. Przy goleniu znów myślał o tamtym śnie, a potem przypomniał sobie, że przecież wybiera się do rezydencji Şükrü’ego Paszy, prędko włożył więc nowy, czysty garnitur, koszulę z kołnierzem wykrochmalonym na sztywno i elegancki krawat. Na głowę zaś nałożył fez, dopiero co wymodelowany przed zaręczynami. Spojrzał na własne odbicie w niewielkim lustrze i uznał, że wygląda dokładnie tak, jak oczekiwał. A jednak ogarnął go jakiś żal. Musiało być coś żałosnego w całym tym szykownym stroju i nerwowych przygotowaniach do wizyty w domu przyszłej żony. Z nieszkodliwym, ledwie wyczuwalnym smutkiem rozsunął kotary. Mgła okryła minarety meczetu na Şehzadebaşı, ale nie udało jej się zasłonić kopuły. Altanka w sąsiednim ogrodzie wydawała się bardziej zielona niż zwykle. „Będzie upał”, pomyślał Cevdet Bej, patrząc na kota, który leniwie oblizywał się pod jej dachem.
Chwilę później Cevdet Bej wychylił się przez okno i zobaczył powóz stojący przed domem. Konie zawzięcie machały ogonami, a czekający na niego woźnica palił papierosa przed drzwiami. Cevdet, włożywszy do kieszeni zapalniczkę, paczkę papierosów, portfel i zegarek, na który zerknął po raz ostatni, wyszedł z pokoju.
Jak zwykle z łoskotem zbiegł po schodach i jak zwykle, usłyszawszy, że zbiega po schodach, u progu z uśmiechem i zaproszeniem na śniadanie powitała go Zeliha Hanym.
— Nie mam czasu, droga Zeliho Hanym. Już wychodzę — powiedział, próbując nadać swemu obliczu chmurny wyraz.
— A czy to można tak bez jedzenia?… — westchnęła kobiecina, lecz widząc zdecydowanie na jego twarzy, pospieszyła z powrotem do kuchni.
Cevdet Bej odprowadził ją smutnym wzrokiem i przystanął na chwilę. Zastanawiał się, w jaki sposób zdoła się od niej uwolnić po ślubie.
Kobieta należała do jego dalekiej rodziny i żyła z nim pod jednym dachem jak matka z synem. Kiedy przed dziewięcioma laty kupił ten dom, postanowił ją zatrudnić, z nadzieją, że nie będzie się wtrącać w jego życie tak bardzo jak mieszkający w Haseki bliżsi krewni. Samotna i biedna kobieta zamieszkała więc na parterze jego czteropokojowego, niewielkiego drewnianego domu i zajęła się kuchnią oraz sprzątaniem. Widząc, jak prędko się tu rozgościła, Cevdet Bej rozmyślał, co teraz powinien zrobić, by odzyskać dawną wolność. Po ślubie nie mógł jej tu zatrzymać, ponieważ w jego wyobrażeniach o idealnej rodzinie nie było miejsca dla kobiety takiej jak ona. Uważał, że rodzina powinna posiadać służbę, a obecna matczyno-synowska zażyłość w żaden sposób do tej wizji nie pasowała. Zeliha Hanym zaś, która wiedziała o zbliżającym się ożenku, rychłej sprzedaży domu i przeprowadzce na drugi brzeg Złotego Rogu, ostatnimi czasy stała się jeszcze bardziej pedantyczna i troskliwa. Wybiegła z kuchni z talerzem w ręku.
— Chociaż kawy bym ci zrobiła, synku. Teraz, zaraz…
— Nie mam czasu! Nie mam czasu! — odparł Cevdet i z uśmiechem sięgnął po chleb z dżemem, wyglądający radośnie i słodko, tak jak dzień, który się właśnie rozpoczął.
Cevdet Bej podziękował i uśmiechnął się raz jeszcze. Stojąc w drzwiach, pomyślał, że nie zrobił tego z sympatii, ale z żalu, iż niebawem będą musieli się rozstać. Czuł się niezręcznie, więc się odwrócił.
— Mogę wrócić późno… — powiedział, choć i to nie zmniejszyło ciężaru, jaki odczuwał.
Kiedy szedł do powozu, przypomniał mu się sen. „Jestem inny niż wszyscy, ale nikt mnie nie może ukarać!”, pomyślał i poczuł ulgę. Jednak na widok woźnicy dobry humor znów go opuścił. Mężczyzna, tak jak wszyscy inni woźnice znający na wskroś osobiste życie swych chlebodawców, mierzył go właśnie wzrokiem, który zdawał się mówić: „Ach, ty nicponiu! Już ja wiem, gdzie się wałęsasz całymi dniami i co ci chodzi po głowie!”. Cevdet Bej uśmiechnął się i zapytał go, jak się miewa. Oświadczył, że chce jechać do sklepu na Sirkeci i gryząc kromkę chleba z dżemem, usadowił się we wnętrzu powozu.
Rozkołysana bryczka jechała ulicą między drewnianymi domami. W tej dzielnicy prezentowała się szczególnie szykownie. Cevdet Bej wynajął ją na trzy miesiące, święcie wierząc, że okaże się niezbędna podczas zaręczyn i ślubu. Transakcji dokonał przed dwoma miesiącami, po krótkich targach w stajni na Feriköyu, kiedy tylko się dowiedział, że Şükrü Pasza postanowił oddać mu swoją córkę za żonę. Nie chciał zajeżdżać przed dom paszy zwykłym wozem, a wiedział, że jego budżet nie udźwignąłby kosztów zakupu porządnej bryczki oraz utrzymania stajni i woźnicy.
„Zatrzymanie tego wozu na dłużej niż trzy miesiące to prawdziwa głupota”, rozmyślał, pogryzając kromkę chleba. „Koszt to przecież ogromny! Rozsądniej byłoby kupić wóz, ale wtedy znów nie będę mógł sobie pozwolić na inne wydatki, konieczne dla utrzymania sklepu. Co robić? Ten ożenek drogo mnie kosztuje, ale nie ma rady.… Mus…”
Poweselał na myśl o małżeństwie, nowym życiu planowanym tak długo, nowym domu, który zamierzał kupić, swojej przyszłej rodzinie i narzeczonej, której twarz widział ledwie dwa razy. Przyszło mu na myśl, że niektórzy ludzie patrzą z politowaniem na właścicieli tak wystawnych karet, ale zadowolenie nie pozwoliło mu długo się nad tym zastanawiać. Znów ugryzł kawałek chleba.
„I właśnie ze wstydu muzułmanie nie mają odwagi wziąć się za prawdziwy handel… A ja nic sobie z tego nie robię! Tylko co będzie, jeśli moja pani zażyczy sobie karety?”
Myśl o narzeczonej znowu sprawiła mu przyjemność. Widzianą dwukrotnie Nigân od początku chętnie nazywał „swoją panią”. Kołysał się delikatnie w rytmie wybijanym przez koła zjeżdżającego z góry powozu.
„Jeśli tylko rachunki firmy i sklepu na to pozwolą, to właściwie czemu nie? Kupię i powóz!”, zamruczał i wepchnął do ust ostatni kawałek chleba. A potem spojrzał na swoje palce jak dzieciak, który ze smutkiem zauważa, że nic już nie zostało.
„Przez ten ożenek wydam ostatniego kurusza”, dodał w myślach z troską.
Powóz zjechał z Babıali i skręcił w boczną uliczkę. Mgła gdzieś zniknęła, a dziwaczna jasność zmieniła się w zwykłe światło dnia. Cevdet Bej pocił się w powozie nagrzanym letnim słońcem.
„Idzie straszliwy upał! I co ja zrobię? Muszę jak najprędzej pozałatwiać sprawy w sklepie. Może odwiedzę Nusreta?” Na myśl o bracie, który leży chory w pensjonacie na Beyoğlu, poczuł, że psuje mu się humor. „Potem mieliśmy coś zjeść z Fuatem Bejem.… Przyjechał tu aż z Salonik. A po południu pojadę na Nişantaşı, do rezydencji Şükrü’ego Paszy!” Znów był podekscytowany myślą, że po raz trzeci zobaczy twarz przyszłej żony. „Potem pójdę jeszcze raz obejrzeć dom, który znalazł łaziebny”.
Postanowił kupić dom na Nişantaşı albo w Şişli, właśnie tam bowiem miał zamiar zamieszkać po ślubie. „Wieczorem wrócę do sklepu. Wielka szkoda, ale niezbyt wiele czasu mu dzisiaj poświęcę. Co dziś mamy? Poniedziałek…” Obliczył na palcach: trzy dni temu rzucono bombę w sułtana Abdülhamita podczas piątkowej modlitwy, a dwa piątki wcześniej poprosił o rękę Nigân. „To znaczy, że siedemnaście dni temu się zaręczyłem!”, pomyślał.
Powóz zatrzymał się przed sklepem. Wszystkie obliczenia, stłumione dotąd kołysaniem wozu i poranną sennością, rozbłysły mu przed oczami w jednej chwili. „Trzeba napisać zamówienie na farbę… Komu można by odsprzedać tamte popsute lampy… Jeżeli Aszkenazy nie spłaci dziś długu, powiem mu, żeby… Bismillahirrahmanirrahim3, zażądam od niego dwieście lir i jeśli na to przystanie, odroczę spłatę o miesiąc…”