54,90 zł
Mała wyspa i wielka polityka. Pandemia i propaganda. Miłość i śmierć.
Wiosną 1901 roku oczy całego świata zwracają się na Minger. Spokojna wyspa nazywana „perłą Lewantu”, stała się najniebezpieczniejszym miejscem w Imperium Osmańskim. Zaatakował je niewidzialny, ale śmiertelnie groźny wróg.
Dżuma.
Liczba ofiar szybko rośnie. Ale zaraza nie jest jedynym zabójcą. Zamordowany zostaje główny inspektor sanitarny, Bonkowski Pasza, a wkrótce potem dochodzi do otrucia jego asystenta. Czy te zbrodnie mają coś wspólnego z epidemią?
Śledztwo utyka w martwym punkcie, fiaskiem kończą się też próby zaprowadzenia kwarantanny i izolacji. Podzieleni i sfrustrowani mieszkańcy – Grecy i Turcy, muzułmanie i chrześcijanie – w sobie nawzajem upatrują winnych, a prasa eskaluje napięcie. Bunt wisi w powietrzu.
Na tle walki o biologiczne przetrwanie i walki o władzę rozgrywa się też płomienny romans, który nie pozostanie bez wpływu na bieg politycznych wydarzeń. Po latach nikt już nie odróżni, co było prawdą, a co mitem.
Z przymrużeniem oka i wielkim narracyjnym kunsztem Orhan Pamuk wciąga nas w świat wielkiej literatury i całkiem współczesnych konfliktów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 988
Kiedy się ono [niebezpieczeństwo] zbliża, zawsze dwa głosy jednakowo mocne odzywają się w duszy człowieka: jeden powiada bardzo rozsądnie, by człowiek zastanowił się nad samą istotą niebezpieczeństwa i nad środkami uniknięcia go; drugi powiada jeszcze rozsądniej, że myślenie o niebezpieczeństwie jest bardzo przykre i męczące, zwłaszcza że nie jest w mocy człowieka wszystko przewidzieć i wymknąć się z ogólnego biegu wydarzeń, toteż lepiej odwrócić myśl od rzeczy przykrych, póki one nie nastąpiły, i myśleć o rzeczach przyjemnych.
Lew Tołstoj,Wojna i pokój,przeł. Andrzej Stawar
Żaden pisarz późniejszy nie zadał sobie pracy przejrzenia i porównania między sobą tych źródeł dziejowych, uporządkowania podawanych przez nie faktów, słowem utworzenia na ich podstawie dziejów tego morowego powietrza.
Alessandro Manzoni,Narzeczeni,przeł. Maria Obrąpalska
Pragnę podziękować mojemu przyjacielowi, historykowi Edhemowi Eldemowi, z którego rad i poprawek korzystałam, gdy kończyłam książkę.
PRZEDMOWA
Niniejsza książka to zarówno powieść historyczna, jak i historia napisana w formie powieści. Do tej narracji o sześciu najgwałtowniejszych i najbardziej wstrząsających miesiącach z życia wyspy Minger, perły Lewantu, włączyłam też elementy dziejów kraju, który tak bardzo kocham.
W trakcie badań dotyczących wydarzeń, które rozegrały się na wyspie podczas epidemii dżumy w 1901 roku, poczułam, że historiografia nie wystarczy, aby zrozumieć subiektywne decyzje podejmowane przez bohaterów owego krótkiego, lecz dramatycznego okresu, i że łatwiej będzie je pojąć, jeśli przedstawię je za pomocą sztuki powieściowej; dlatego starałam się połączyć tu jedno z drugim.
Proszę jednak moich czytelników, by nie myśleli, że punktem wyjścia były dla mnie te skomplikowane problemy literackie. Wszystko zaczęło się od tego, że uzyskałam dostęp do pewnej korespondencji, której bogactwo starałam się w pełni przekazać w tej książce. Poproszono mnie mianowicie o opatrzenie przypisami i przygotowanie do druku stu trzynastu listów, które sułtanka Pakize, trzecia córka trzydziestego trzeciego sułtana osmańskiego Murada V, pisała do swojej starszej siostry sułtanki Hatidże w latach 1901–1913. Niniejsza książka zaczęła swoje życie jako wstęp od redakcji przygotowany do wydania tych listów, który dzięki dalszym badaniom coraz bardziej się wydłużał.
Muszę wyznać, że oczarowały mnie przede wszystkim styl i inteligencja ujmującej, niezwykle wrażliwej sułtanki Pakize. Cechowały ją głód opowiadania, pietyzm w przedstawianiu szczegółów i umiejętność opisu, które charakteryzują bardzo nielicznych historyków i powieściopisarzy. Wiele lat spędziłam w angielskich i francuskich archiwach na czytaniu depesz dyplomatycznych z miast portowych imperium osmańskiego, a następnie napisałam na ich podstawie doktorat i opublikowałam kilka monografii. Żaden dyplomata nie opowiadał o tych wydarzeniach, o cholerze i dżumie, z taką głębią i tak pięknie jak ona i w żadnej depeszy nie da się tak jak w jej listach odczuć atmosfery osmańskich portów, zobaczyć barw ulic i bazaru ani usłyszeć krzyku mew czy stukotu kół wozów konnych. Pomysł przekształcenia wstępu od redakcji w powieść mógł więc do mnie przyjść od sułtanki Pakize, która w swej narracji, tak pełnej życia, podchodziła do ludzi, rzeczy i faktów z głęboką wrażliwością.
Czytając jej listy, zadawałam sobie następujące pytanie: czy sułtanka Pakize potrafiła o tyle barwniej i bardziej szczegółowo niż historycy i konsule opowiadać o tych samych wydarzeniach, dlatego że była kobietą? Nie zapominajmy, że autorka tych listów podczas epidemii dżumy prawie nie opuszczała pokojów gościnnych w rezydencji gubernatora, a o tym, co działo się w mieście, dowiadywała się wyłącznie z relacji męża, który był lekarzem! Mimo to w swojej korespondencji udało jej się nie tylko opisać męski świat polityków, urzędników i lekarzy, lecz także utożsamić się z tymi mężczyznami. Ja również starałam się – na tyle, na ile umiałam – ożywić ów świat w swojej powieści-historii. Rzecz jasna trudno być tak przystępną, błyskotliwą i spragnioną życia jak sułtanka Pakize.
Oczywiście te wspaniałe listy, które zajmą przynajmniej sześćset stron, gdy zostaną opublikowane, ekscytowały mnie tak bardzo, dlatego że sama jestem córą Mingeru. W dzieciństwie stykałam się z sułtanką Pakize w szkolnych podręcznikach, w felietonach prasowych, a najczęściej w narodowych tygodnikach dla dzieci (w „Lekcjach o Wyspie” i „Uczymy się Historii”), na których łamach ukazywały się komiksy i opowieści o bohaterach historycznych. Zawsze czułam z sułtanką szczególną więź. Podobnie jak inni widzą w Mingerze baśniowe miejsce wyjęte wprost z legend, ja postrzegam Pakize jako bohaterkę baśni. To, że nagle dzięki listom, które trafiły w moje ręce, mogłam poznać codzienne rozterki sułtanki, jej prawdziwe uczucia, a co najważniejsze – jej silną osobowość i szczerość, było dla mnie fascynującym doświadczeniem. Cierpliwi czytelnicy przekonają się pod koniec książki, że poznałam ją również osobiście.
Badania w stambulskich, mingerskich, angielskich i francuskich archiwach oraz studia nad dokumentami i wspomnieniami z epoki upewniły mnie, że świat przedstawiony w listach jest prawdziwy. Lecz gdy pisałam powieść, utożsamiałam się z sułtanką Pakize i nie mogłam się pozbyć uczucia, że opowiadam swoją własną historię.
Sztuka powieściowa opiera się na umiejętności snucia osobistych historii, tak jakby przytrafiły się komu innemu, i spisywania historii innych ludzi, tak jakby były naszymi własnymi. Dlatego głęboko wierzę, że gdy czułam się jak córka padyszacha, jak sułtanka, postępowałam tak, jak powinna postępować powieściopisarka. Największą trudnością było dla mnie natomiast wnikanie w umysły mężczyzn dzierżących władzę, paszów i lekarzy, którzy zarządzali kwarantanną i walczyli z epidemią dżumy.
Aby powieść w duchu i formie przypominała nie tyle indywidualną biografię, ile historię obejmującą życie wszystkich ludzi, najlepiej prowadzić narrację z wielu perspektyw. Co prawda, zgadzam się z najbardziej kobiecym z pisarzy mężczyzn, wielkim Henrym Jamesem, który twierdził, że powieść może być przekonująca jedynie wtedy, gdy wszelkie szczegóły i wydarzenia przedstawiane są w niej z punktu widzenia jednej postaci, jednakże moja powieść miała być równocześnie książką historyczną, dlatego wielokrotnie dystansowałam się od zasady „jednostkowego punktu widzenia”, a nawet ją łamałam. Przerywałam najbardziej poruszające sceny, by przedstawić czytelnikowi informacje i dane liczbowe czy przybliżyć historię instytucji. Relacjonując najskrytsze emocje jednej postaci, przechodziłam szybko i bezceremonialnie do myśli drugiej, o której ta pierwsza nie mogła mieć pojęcia. Albo też, choć jestem całkowicie pewna, że sułtan Abdülaziz został po detronizacji zamordowany, napisałam, że według niektórych popełnił samobójstwo. Tak więc starałam się zobaczyć to kolorowe uniwersum, które w swoich listach opisała sułtanka Pakize, również z perspektywy innych jego uczestników, tak by moja książka była nieco bliższa opracowania historiograficznego.
Ludzie od lat pytają mnie, jak trafiłam na te listy, jak poważnie traktuję zawarty w nich wątek kryminalny i dlaczego nie opublikowałam ich wcześniej, lecz tutaj odpowiem tylko na drugie z tych pytań. Pomysł napisania powieści popierali moi przyjaciele naukowcy, którym opowiadałam o zbrodniach przedstawionych w listach i o guście literackim sułtana Abdülhamida. Dodatkową zachętę stanowiło to, że tak prestiżowe wydawnictwo jak Cambridge University Press zainteresowało się wątkiem kryminalnym i historią malutkiej wyspy Minger. Rzecz jasna tajemnice tego cudownego świata, który opisuję od wielu lat z wciąż niesłabnącym entuzjazmem, daleko wykraczają poza pytanie, kto zabił. Tożsamość mordercy może być najwyżej jednym znakiem, lecz zamiłowanie do kryminałów przekształci tę książkę – poczynając od słów największego powieściopisarza historycznego Tołstoja i od niniejszego wstępu – w istne morze znaków.
Bywam krytykowana za to, że polemizuję z popularnymi historykami (choć nigdy nie podaję ich nazwisk). Być może jest w tym trochę racji. Robię to jednak dlatego, że traktuję poważnie popularne książki historyczne.
Przedmowa do każdej publikacji poświęconej historii Orientu i Lewantu czy też Wschodu i wschodniej części basenu Morza Śródziemnego zawiera ustęp o problemach transliteracji i objaśnia, jakimi literami alfabetu łacińskiego zastąpiono stare miejscowe pismo. Cieszę się, że nie napisałam kolejnej takiej nudnej książki. Zresztą alfabetu i języka mingerskiego nie sposób niczym zastąpić! Miejscowe nazwy zapisywałam czasami tak, jak należy, a czasami tak, jak się je wymawia. To przypadek, że w Gruzji znajduje się miasto, którego nazwę pisze się podobnie. Jednak w pełni zamierzone jest to, że wiele innych rzeczy w mojej książce czytelnicy mogą rozpoznawać jako znajome, niczym odległe, wyblakłe wspomnienia.
Mîna Mingerli,
Stambuł 2017
1
Parowiec, który w 1901 roku wyruszyłby z Konstantynopola, uwalniając z komina ciemny węglowy dym, i płynąłby przez cztery dni na południe, a następnie, minąwszy Rodos, podążałby jeszcze pół dnia w stronę Aleksandrii po niebezpiecznych wzburzonych wodach, dotarłby w końcu do miejsca, z którego pasażerowie mogliby zobaczyć smukłe baszty Zamku Arkaskiego na wyspie Minger. Jako że wyspa znajdowała się na trasie rejsu z Konstantynopola do Aleksandrii, pasażerowie wielu statków podziwiali z oddalenia tajemniczy cień i sylwetkę twierdzy. Gdy tylko ten wspaniały widok zamajaczył na horyzoncie, niektórzy kapitanowie o wrażliwej duszy zapraszali podróżnych na pokład, by ci mogli nacieszyć oczy panoramą Mingeru, a artyści udający się na wschód w uniesieniu malowali ów romantyczny pejzaż, dodając do niego ciemne burzowe chmury.
Niewiele z tych rejsów miało jednak przystanek na Mingerze, gdyż w owych czasach były tylko trzy statki regularnie, co tydzień, pływające na wyspę: „Saghalien”, którego piskliwy gwizdek rozpoznawał każdy mieszkaniec Arkazu, „Equateur” ze swoim nisko brzmiącym buczkiem – oba należące do przedsiębiorstwa Messageries Maritimes – oraz delikatny „Zeus” z kreteńskiej kompanii Pantaleon, którego gwizdek odzywał się z rzadka i zawsze brzmiał bardzo krótko. To, że na dwie godziny przed północą w dniu, w którym zaczyna się nasza opowieść – dwudziestego drugiego kwietnia 1901 roku – w stronę Mingeru płynął niezapowiedziany statek, było więc znakiem, że dzieje się coś nadzwyczajnego.
Owym parowcem, który zbliżał się do wyspy cicho niczym okręt szpiegowski ze swoim cienkim białym kominem i ostrym dziobem, była pływająca pod osmańską banderą „Azizije”. Statek na rozkaz sułtana Abdülhamida II wiózł dystyngowaną osmańską delegację ze specjalną misją do Chin. Władca w ostatniej chwili zdecydował, że do delegacji, składającej się z siedemnastu członków w fezach, turbanach i kapeluszach – duchownych, oficerów, tłumaczy i urzędników – dołączy także sułtanka Pakize, jego bratanica, którą niedawno wydał za mąż, wraz z małżonkiem, doktorem Nurim Paszą. Szczęśliwi, podekscytowani i nieco zagubieni nowożeńcy nie bardzo rozumieli, dlaczego wysłano ich z misją do Chin, i często dyskutowali między sobą na ten temat.
Pakize, która tak jak jej starsze siostry nie przepadała za stryjem, była pewna, że Abdülhamid włączył ją i jej męża do delegacji tylko po to, by w jakiś sposób im zaszkodzić, choć nie wiedziała jeszcze dokładnie dlaczego. Niektóre plotki krążące wówczas na osmańskim dworze sugerowały, że sułtan chciał wydalić nowożeńców z Konstantynopola i pozostawić ich na śmierć od żółtej febry gdzieś w Azji lub od cholery na arabskich pustyniach; osoby wygłaszające takie opinie były jednak mitygowane przez inne, które przypominały, że intencje Abdülhamida będzie można zrozumieć dopiero wtedy, kiedy za pomocą intryg osiągnie swój cel. Książę małżonek doktor Nuri Pasza wykazywał większy optymizm. Ten pracowity trzydziestoośmioletni lekarz kwarantanny, cieszący się zasłużonym uznaniem, wielokrotnie reprezentował imperium osmańskie na międzynarodowych konferencjach medycznych. Jego sukcesy zwróciły uwagę Abdülhamida, a gdy młody mężczyzna poznał sułtana, przekonał się o tym, co doskonale wiedziało już wielu innych lekarzy kwarantanny: że władcę żywo interesują nie tylko kryminały, lecz także osiągnięcia europejskiej medycyny. Padyszach śledził postępy w mikrobiologii i wakcynologii, a także w dziedzinie badań laboratoryjnych i chciał importować najnowsze odkrycia medyczne do Konstantynopola i całego imperium. Doktor Nuri Pasza wiedział też, że sułtan ma świadomość, iż z Chin i innych części Azji trafiają do Europy nowe choroby zakaźne, i że jest tym faktem zaniepokojony.
Nad wodami wschodniej części Morza Śródziemnego nie było wiatru i należący do sułtana statek wycieczkowy „Azizije” płynął szybciej, niż się spodziewano. Zawinął wcześniej do portu w Smyrnie, choć nie było go w oficjalnym planie rejsu. Gdy statek zbliżał się do spowitego mgłą smyrneńskiego nabrzeża, członkowie delegacji jeden za drugim wspinali się po wąskich schodkach na mostek, żądając wyjaśnień; dowiedzieli się wówczas, że na pokład wejdzie tu tajemniczy pasażer. Rosyjski kapitan zapewniał, że nawet on nie zna jego tożsamości.
Owym tajemniczym pasażerem „Azizije” okazał się główny inspektor sanitarny imperium osmańskiego Bonkowski Pasza, słynny chemik i farmaceuta. Ten energiczny, choć wyraźnie zmęczony sześćdziesięciolatek był nadwornym chemikiem sułtana i twórcą nowoczesnej osmańskiej farmacji. Miał również za sobą na wpół udane przedsięwzięcia biznesowe jako dawny właściciel kilku firm wytwarzających wodę różaną i perfumy, butelkujących wodę mineralną i zajmujących się produkcją leków. Jednak w ciągu ostatnich dziesięciu lat pracował wyłącznie jako główny inspektor sanitarny, to pisząc dla sułtana raporty na temat cholery i dżumy, to znów goniąc od jednego ogniska epidemii do drugiego, od portu do portu, od miasta do miasta, by we wszystkich tych miejscach kontrolować w imieniu Abdülhamida organizację kwarantanny i środki zapobiegawcze.
Chemik i farmaceuta Bonkowski Pasza wiele razy reprezentował też imperium osmańskie na międzynarodowych kongresach poświęconych kwarantannie. Cztery lata wcześniej wystosował do sułtana Abdülhamida notę, w której napisał, w jaki sposób państwo osmańskie powinno przygotować się na dżumę, nadchodzącą ze wschodu. W Smyrnie znalazł się ze specjalną misją zatrzymania zarazy, która rozprzestrzeniała się w greckich dzielnicach miasta. Po licznych epidemiach cholery do imperium osmańskiego trafił więc ze wschodu nowy bakcyl dżumy, którego zjadliwość – jak specjaliści nazywali zdolność mikroba do wywołania choroby – to rosła, to znów malała.
Bonkowski Pasza w ciągu sześciu tygodni zatrzymał epidemię dżumy w Smyrnie, największym osmańskim porcie w Lewancie. Udało się to dlatego, że mieszkańcy miasta posłusznie siedzieli w domach, przestrzegali granic kordonu sanitarnego, chętnie stosowali się do obostrzeń i pomagali służbom miejskim i policji tępić szczury. Ekipy dezynfekcyjne, składające się w większości ze strażaków, zraszały ulice specjalnym środkiem, którego smród wypełnił całe miasto. O sukcesach Osmańskiego Urzędu Sanitarnego rozpisywały się szeroko nie tylko smyrneńskie gazety, takie jak „Ahenk” czy „Amaltia”, i konstantynopolitańskie dzienniki, jak choćby „Tercüman-ı Hakikat” czy „İkdam”, lecz także francuska i angielska prasa, które port po porcie śledziły nadchodzącą ze wschodu dżumę, więc dla Europejczyków urodzony w Konstantynopolu chemik polskiego pochodzenia Bonkowski Pasza był znaną i szanowaną postacią. Ognisko dżumy w Smyrnie skutecznie wygaszono przy liczbie ofiar wynoszącej jedynie siedemnaście osób; port, doki, urzędy celne, sklepy i bazary, a także szkoły znów zaczęły działać.
Dystyngowani pasażerowie „Azizije”, którzy z bulajów swoich kajut i z pokładu obserwowali, jak pasza wraz ze swoim asystentem wchodzą na pokład, wiedzieli i o kwarantannie, i o sukcesach osmańskiej polityki zdrowotnej. Tytuł paszy Abdülhamid nadał ówczesnemu nadwornemu chemikowi pięć lat wcześniej. Stanisław Bonkowski miał na sobie deszczowiec, którego barwy nie dało się rozpoznać w ciemności, i marynarkę, eksponującą jego wysoki wzrost i lekki garb, w ręku zaś trzymał torbę w ołowianym kolorze, znaną jego uczniom od trzydziestu lat, gdyż nigdy się z nią nie rozstawał. Jego asystent, doktor Ilijas, dźwigał przenośne laboratorium, dzięki któremu pasza mógł wszędzie, gdzie się pojawił, identyfikować bakcyle cholery albo dżumy oraz odróżniać wodę zanieczyszczoną od pitnej, a przy okazji kosztować i analizować wodę we wszystkich zakątkach imperium. Obaj mężczyźni udali się do swojej kajuty, nie przywitawszy się z ciekawskimi pasażerami „Azizije”.
Milczenie i rezerwa dwóch nowych podróżnych jedynie wzmogły ciekawość delegatów komitetu doradczego. Co mogło być powodem takiej tajności? Dlaczego jego wysokość wysłał do Chin jednym statkiem dwóch największych osmańskich specjalistów od dżumy i chorób zakaźnych (drugim był książę małżonek doktor Nuri Pasza)? Wkrótce jednak delegaci się dowiedzieli, że Bonkowski Pasza wraz z asystentem płyną nie do Chin, lecz na wyspę Minger, która znajduje się na trasie do Aleksandrii, i zajęli się własnymi sprawami. Mieli trzy tygodnie na to, by przedyskutować, jak będą opowiadać chińskim muzułmanom o islamie.
Drugi specjalista od chorób zakaźnych na pokładzie „Azizije”, doktor Nuri Pasza, o tym, że Bonkowski Pasza wszedł na statek w Smyrnie i zejdzie na ląd na Mingerze, dowiedział się od żony. Nowożeńcy bardzo się cieszyli, że oboje niezależnie od siebie poznali paszę i darzą go jednakową sympatią. Książę małżonek oraz ponad dwadzieścia lat od niego starszy chemik brali niedawno udział w Międzynarodowej Konferencji Sanitarnej w Wenecji. Poza tym Bonkowski Pasza uczył chemii młodego Nuriego, gdy ten był studentem w szkole medycznej i uczęszczał na wykłady w koszarach Demirkapı w Sirkeci. Podobnie jak wielu jego kolegów młody Nuri był zachwycony zajęciami z chemii stosowanej, które wykształcony w Paryżu Bonkowski Bej prowadził w laboratorium, oraz jego późniejszymi wykładami z chemii organicznej i nieorganicznej. Na wszystkich studentach medycyny ogromne wrażenie wywierały dowcipy profesora, jego zainteresowania, godne człowieka renesansu, oraz to, że potoczną turecczyzną i trzema językami europejskimi posługiwał się tak swobodnie jak mową ojczystą. Stanisław Bonkowski był urodzonym w Konstantynopolu synem jednego z wielu polskich oficerów, którzy poniósłszy klęskę w powstaniu przeciw Rosji, zostali wygnani i wstąpili do armii osmańskiej.
Żona doktora Nuriego, sułtanka Pakize, z uśmiechem przywołała w pamięci wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Gdy pewnego lata, jedenaście lat wcześniej, pałac, gdzie była uwięziona jej rodzina, ogarnęła straszna choroba, która wywołała gorączkę u jej matki i innych kobiet z haremu, sułtan zawyrokował, że przyczyną zarazy jest bakteria, i wysłał swojego nadwornego chemika, by pobrał próbki. Innego razu stryj Abdülhamid zlecił Bonkowskiemu Paszy analizę wody, którą Pakize i jej rodzina pili każdego dnia w pałacu Çırağan. Abdülhamid może i wykazywał się okrucieństwem, więżąc swojego starszego brata, byłego sułtana Murada V, w pałacu Çırağan i bacznie obserwując każdy jego ruch, lecz gdy tylko pojawiały się u niego problemy zdrowotne, natychmiast wysyłał doń najlepszych lekarzy. W dzieciństwie Pakize często widywała w pałacu czy w komnatach haremu również czarnobrodego greckiego lekarza Marko Paszę, nadwornego medyka jej stryjecznego dziada, zamordowanego sułtana Abdülaziza, oraz Mawrojenisa Paszę, osobistego lekarza Abdülhamida.
– Po latach spotkałam jeszcze Bonkowskiego Paszę w pałacu Yıldız – oznajmiła sułtanka Pakize. – Znów badał pałacową wodę i pisał kolejne sprawozdanie. Niestety tylko uśmiechnął się z daleka do mnie i do moich sióstr i nie opowiadał nam dowcipów ani anegdotek, jak zwykł to robić, gdy byłyśmy małe.
Wspomnienia księcia małżonka o Bonkowskim Paszy miały o wiele bardziej oficjalny charakter. Pracowitość i doświadczenie, jakimi książę wykazał się na weneckiej konferencji, gdzie wspólnie reprezentowali imperium osmańskie, zdobyły mu szacunek chemika. Nuri z przejęciem zdradził Pakize, że przypuszcza, iż jednym z pierwszych ludzi, którzy polecili go Abdülhamidowi jako lekarza kwarantanny, mógł być sam Bonkowski Pasza, gdyż – jak przypomniał nowo poślubionej żonie – ich drogi przecinały się nie tylko w szkole medycznej, ale też później, gdy Nuri pracował już jako medyk. Pewnego razu na polecenie burmistrza Pery, Blacque’a Beja, badali razem stan sanitarny rzeźni, które prowadziły ubój na środku ulicy. Innym razem, gdy Bonkowski Pasza przygotowywał raport zawierający charakterystykę topograficzną i geologiczną jeziora Terkos, a także rezultaty mikroskopowej analizy wody w tym zbiorniku, Nuri pomagał mu wraz z kilkoma studentami i innymi lekarzami i znów zachwycał się jego inteligencją, pracowitością i zdyscyplinowaniem. Poruszeni tymi miłymi wspomnieniami, nowożeńcy zapragnęli raz jeszcze zobaczyć się z Bonkowskim Paszą.