Chata pod starym świerkiem - Wioletta Piasecka - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Chata pod starym świerkiem ebook i audiobook

Piasecka Wioletta

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

1046 osób interesuje się tą książką

Opis

Wioletta Piasecka w zimowej powieści przenosi nas w malownicze tereny nad Zalewem Wiślanym, snując pełną ciepła historię sióstr poróżnionych przed laty…

Jagoda i Malina dwie siostry, które kochały tego samego mężczyznę. Od tamtych młodzieńczych porywów serca minęło dwadzieścia lat i każda z sióstr ułożyła sobie życie, ale zadra w sercu obu kobiet pozostała. Po śmierci rodziców ukochany dom pod starym świerkiem, w którym siostry spędziły szczęśliwe dzieciństwo stoi niezamieszkały.

Jagoda jest cenionym lekarzem pediatrą, ma kochającego męża i niespełnioną potrzebę macierzyństwa. Namawia męża na adopcję, ale wtedy wychodzi na jaw skrywany przez mężczyznę sekret.

Malwina spełniona mama dwójki synów prowadzi z mężem spore gospodarstwo rolne odziedziczone po rodzicach męża. W wyniku przeinwestowania jedynym ratunkiem na poprawę sytuacji finansowej jest sprzedaż domu po rodzicach.

Gdy dochodzi do konfrontacji sióstr, wychodzą na jaw głęboko skrywane tajemnice, obu kobiet. Odkrycie prawdy, wywróci świat Jagody i Maliny do góry nogami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 35 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,6 (2059 ocen)
1487
407
114
42
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agnieszka_reads

Nie oderwiesz się od lektury

piękna opowieść o owocowych siostrach ,fajnie by było poznać dalsze losy Jagody i Maliny .Pozdrawiam autorkę .
20
Grace66

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka pani Wioletty a ciąg dalszy to dobry pomysł. Bardzo polecam
20
MariaW1953

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna książka Wioletty Piaseckiej, od której trudno się oderwać. Chcąc krótko zrecenzować, powiem tylko: miłość, wzruszenie, łzy, wspomnienia, trudne wybory i różne decyzje bohaterów, które mają wpływ na ich życie. Wszystko to dzieje się w atmosferze pięknych opisów miejsc i przyrody. ZACHĘCAM do przeczytania.
20
Jules_K

Nie polecam

Harlequin w wydaniu rodzinnym. bzdura na resorach. słownictwo dzieci niedostosowane do wieku. Sam pomysł w porządku ale realizacja totalnie na skróty i powierzchowna.
21

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce@Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Wio­letta Pia­secka, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-71-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wspa­nia­łej wo­lon­ta­riuszce Mo­nice Stel­ma­siuk i jej sza­lo­nej pa­pu­dze Wio­lin­kowi, dzięki któ­rym nie­jedno dzie­cięce serce w skar­ży­skim szpi­talu za­biło ra­do­ścią.

W ulicz­nych la­tar­niach skrzył się śnieg i wi­ro­wał nie­siony wia­trem, zu­peł­nie jak gdyby pra­gnął tym ostat­nim tań­cem za­chwy­cić świat, nim bia­łym pu­chem opad­nie na da­chy do­mów, zmar­z­niętą zie­mię albo ga­łę­zie przy­szpi­tal­nych świer­ków. Ten pierw­szy gru­dniowy śnieg cie­szył oczy ma­łych pa­cjen­tów szpi­tala w Skar­ży­sku-Ka­mien­nej, szcze­gól­nie tych, któ­rzy w naj­bliż­szym cza­sie nie mieli szans, by pójść na spa­cer, ule­pić bał­wana czy po­ba­wić się w śnieżki.

Dok­tor Ja­goda Ko­wa­lik wła­śnie koń­czyła dy­żur. Swoim zwy­cza­jem obe­szła jesz­cze wszyst­kie sale i sze­ro­kim, ci­chym o tej po­rze ko­ry­ta­rzem zmie­rzała w stronę ga­bi­netu le­kar­skiego. Uśmiech­nęła się do idą­cej na wprost ko­biety. Wo­lon­ta­riuszka Mo­nika Stel­ma­siuk od­wza­jem­niła uśmiech, a spo­czy­wa­jąca na wózku klatka z pa­pugą za­ko­ły­sała się lekko. Pa­puga skwi­to­wała to krót­kim skrze­kiem. Obie pa­nie za­śmiały się ci­cho na ten pi­skliwy okrzyk nie­za­do­wo­le­nia, a po­tem każda po­szła do swo­ich spraw. Drzwi pierw­szej sali otwo­rzyły się i do uszu dok­tor Ko­wa­lik do­tarły ra­do­sne dzie­cięce okrzyki za­chwytu. To był czas ba­jek z Mo­niką i z jej pa­pugą Wio­lin­kiem, czas, na który dzieci cze­kały cały długi dzień. Ja­goda znów się uśmiech­nęła i po­my­ślała cie­pło o prze­mi­łej wo­lon­ta­riuszce, która dzień w dzień umi­lała dzie­ciom trudny po­byt w pla­cówce. Tak, Mo­nika była dla szpi­tala nie­oce­nioną po­mocą, dzięki niej na nie­jed­nej dzie­cię­cej twa­rzyczce ob­sy­chały łzy i choć na chwilę ma­lała tę­sk­nota za bli­skimi.

Le­karka z ręką na klamce na­słu­chi­wała jesz­cze chwilę, ale po ko­ry­ta­rzu nie niósł się ża­den od­głos. We­szła do swo­jego ga­bi­netu, ścią­gnęła biały ki­tel i ma­rzyła już tylko o tym, by zna­leźć się pod prysz­ni­cem i za­po­mnieć o tro­skach dzi­siej­szego dy­żuru. Za każ­dym ra­zem przy­rze­kała so­bie, że od­dzieli ży­cie pry­watne i za­wo­dowe, ale wciąż nie po­tra­fiła tego roz­gra­ni­czyć. Dzie­liła się z mę­żem zmar­twie­niami, opo­wia­dała o dzie­cię­cych nie­szczę­ściach i po­wi­kła­niach cho­ro­bo­wych, a także o śmierci.

Śnieg gęst­niał, za­le­gał na jezdni i chod­niku, pługi śnieżne i pia­skarki nie wy­je­chały jesz­cze na mia­sto. Ja­goda wolno dro­biła kroki po śli­skim chod­niku i w du­chu dzię­ko­wała mę­żowi, że na­mó­wił ją, by do pracy po­je­chała au­tem. Od ja­kie­goś czasu cho­dziła pie­szo, bo po pierw­sze, z Wi­leń­skiej do szpi­tala miała nie­całe dwa ki­lo­me­try, a po dru­gie, bra­ko­wało jej spa­ce­rów na świe­żym po­wie­trzu. Z tru­dem do­szła do za­par­ko­wa­nego na przy­szpi­tal­nym par­kingu czar­nego te­re­no­wego nis­sana, po­cze­kała, aż sil­nik się lekko roz­grzeje, ustą­piła pierw­szeń­stwa wy­jeż­dża­ją­cej na sy­gnale ka­retce i wolno ru­szyła w stronę domu.

Otwo­rzyła pi­lo­tem bramę i wje­chała do pu­stego ga­rażu pod­ziem­nego. Zdzi­wiła się, że nie ma sa­mo­chodu męża. Nie mó­wił, że póź­niej wróci, choć mieli nie­pi­saną za­sadę, że in­for­mują się choćby ese­me­sem, je­śli coś za­trzyma ich w pracy dłu­żej. Ja­goda otrze­pała śnieg z płasz­cza i po­tup­tała kilka razy w miej­scu, by zo­sta­wić mo­kre dro­binki w ga­rażu i nie zmo­czyć po­sadzki w domu, a po­tem scho­dami udała się do po­miesz­czeń miesz­kal­nych.

W sa­lo­nie na szkla­nym ka­wo­wym stole stał ku­bek z her­batą, wy­pitą do po­łowy, a na ka­na­pie le­żał pi­lot od włą­czo­nego te­le­wi­zora. Le­ciała siat­kówka, którą Ar­tur uwiel­biał. Mu­siało się stać coś nie­spo­dzie­wa­nego – po­my­ślała ko­bieta, za­nim zdjęła płaszcz i na­sta­wiła od­bior­nik na pierw­szy z brzegu se­rial. Nie miała za­miaru nic oglą­dać, ale nie lu­biła ci­szy, a za spor­tem nie prze­pa­dała.

W pięk­nych, no­wo­cze­snych wnę­trzach nic nie przy­po­mi­nało, że do świąt Bo­żego Na­ro­dze­nia zo­stały za­le­d­wie dwa ty­go­dnie. Be­żowy sa­lon to­nął w cie­płym świe­tle lamp. Stało ich kilka. Jedna przy ka­na­pie, druga, mniej­sza, na ko­mo­dzie, a dwie cał­kiem małe na pa­ra­pe­tach dwóch okien. Przy­tul­ność domu po­dzia­łała ko­jąco na Ja­godę. Ścią­ga­jąc z sie­bie po­szcze­gólne czę­ści gar­de­roby, we­szła po scho­dach do sy­pialni, tam na sze­ro­kiej pu­fie zo­sta­wiła ubra­nia i po­szła pod prysz­nic. Oparła się dłońmi o ścianę i pod­dała ciało cie­płemu stru­mie­niowi wody, do­piero po dłuż­szej chwili na­my­dliła się oliw­ko­wym że­lem. Ra­zem z wodą i z pach­nącą pianą spły­nęło z niej zmę­cze­nie. Prysz­nic za­wsze ją od­prę­żał. Prze­tarła dło­nią za­pa­ro­wane lu­stro, wy­tarła się ener­gicz­nie ręcz­ni­kiem, wtarła prze­ciw­zmarszcz­kowy krem, na­wil­żyła ciało bal­sa­mem i roz­cze­sała kasz­ta­nowe, dłu­gie włosy. Uchy­liła drzwi od ła­zienki, bo zro­biło jej się go­rąco, i w tym mo­men­cie usły­szała kroki na dole. Chwy­ciła biały szla­frok frotté, wsu­nęła po­spiesz­nie ró­żowe bam­bo­sze i roz­sma­ro­wu­jąc krem na dło­niach, zbie­gła po scho­dach.

– Cześć, ko­cha­nie, tro­chę się nie­po­ko­iłam o cie­bie. Stało się coś? – Po­de­szła do męża i cmok­nęła go w usta.

– Wi­taj, skar­bie, nie, nic się nie stało. W szkole znów włą­czył się alarm. – Ar­tur po­cie­rał zmar­z­nięte ręce. – Ale ziąb na dwo­rze. Dawno wró­ci­łaś?

– Przed chwilą, do­piero co wzię­łam prysz­nic. Może po­wi­nie­neś po­pro­sić, by fa­chowcy spraw­dzili sys­tem alar­mowy, prze­cież to non­sens, że­byś ty, bądź co bądź dy­rek­tor szkoły, bie­gał kilka razy wie­czo­rem czy na­wet nocą, żeby alarm wy­łą­czyć. To ja­kiś ab­surd. – Ja­goda prze­szła do czę­ści ku­chen­nej i na­lała wody do czaj­nika. – Za­pa­rzyć ci her­batę?

– Po­pro­szę. – Ar­tur od­wie­sił czarną pi­ko­waną kurtkę, ścią­gnął buty i sta­nął w holu przed lu­strem. Po­pa­trzył z uwagą na swoje od­bi­cie. Zmierz­wił dło­nią włosy, ciemne, bez oznak si­wi­zny, mimo jego czter­dzie­stu pię­ciu lat były chlubą męż­czy­zny, tak samo jak i szczu­pła, wy­spor­to­wana syl­wetka. – Jak ci mi­nął dy­żur? – za­gad­nął, wcho­dząc do sa­lonu.

– Je­stem pad­nięta. Po­win­nam wziąć kilka dni wol­nego, ale Irena jest na zwol­nie­niu, za bar­dzo nie ma mnie kto za­stą­pić. A dy­żur ciężki jak dia­bli. Emo­cjo­nal­nie je­stem wra­kiem. Wy­obraź so­bie, przy­wieźli dziś ośmio­latka be­stial­sko po­bi­tego przez matkę i jej kon­ku­benta. Co­raz czę­ściej zda­rzają się ta­kie hi­sto­rie, a ja co­raz mniej mogę na to pa­trzeć. – Ja­goda za­ci­snęła moc­niej pa­sek od szla­froka i przy­trzy­mała dło­nią roz­chy­la­jące się poły. Wy­jęła kubki i nim wło­żyła w nie sa­szetki, za­gwiz­dał czaj­nik na pły­cie in­duk­cyj­nej. – Zjesz tor­tillę ze szpi­na­kiem? – spy­tała, sto­jąc w otwar­tych drzwiach lo­dówki.

– Nie, by­łem tak głodny, że pod­je­cha­łem do McDo­nalda. – Za­śmiał się, słusz­nie spo­dzie­wa­jąc się obu­rze­nia ze strony mał­żonki.

– No wiesz! Przy­rzą­dzi­łam ta­kie sma­ko­łyki, a ty do McDo­nalda jeź­dzisz, nie wstyd ci? – Ob­ró­ciła się i roz­ba­wiona spio­ru­no­wała męża uda­wa­nym groź­nym spoj­rze­niem. Wie­działa, że mąż fast fo­odów nie jada. Mu­siało go rze­czy­wi­ście przy­pi­lić, że zde­cy­do­wał się na je­dze­nie na mie­ście, i do tego w McDo­nal­dzie.

– Wiem, idiota ze mnie, ale obie­cuję, że to przed­ostatni raz. – Uniósł dło­nie i prze­wró­cił za­baw­nie oczami. Na co oboje par­sk­nęli śmie­chem. Bar­dzo do­brze czuli się w swoim to­wa­rzy­stwie. Do ich mał­żeń­stwa mimo tylu wspól­nych lat ni­gdy nie za­kra­dła się nuda. Lu­bili ze sobą roz­ma­wiać, lu­bili też mil­czeć, ro­zu­mieli się bez słów. Przede wszyst­kim jed­nak bez­gra­nicz­nie so­bie ufali.

Ja­goda po­sta­wiła dwa go­rące kubki na wy­spie ku­chen­nej, usia­dła na wy­so­kim, obi­tym kre­mo­wym plu­szem ho­ke­rze, oparła łok­cie na bla­cie i po­ło­żyła pod­bró­dek na sple­cio­nych dło­niach. Cze­ka­jąc, aż tor­tilla się przy­ru­mieni w opie­ka­czu, spo­glą­dała to na ekran te­le­wi­zora, to na krzą­ta­ją­cego się po sa­lo­nie męża. Roz­luź­nił kra­wat, a po­tem zdjął go przez głowę i od­wie­sił na po­ręcz ka­napy, roz­piął dwa gu­ziki pod szyją i pod­ka­sał rę­kawy błę­kit­nej ko­szuli. Kie­dyś ubie­rał się do pracy bar­dziej na lu­zie, ale od­kąd kilka lat temu ob­jął funk­cję dy­rek­tora szkoły, cho­dził w ide­al­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze, pach­niał drogą wodą po go­le­niu i nieco prze­sad­nie dbał o swój wi­ze­ru­nek. Ja­godę wzru­szała ta tro­ska o szcze­góły, sama rów­nież zdrowo się od­ży­wiała, raz w ty­go­dniu cho­dziła do klubu fit­ness, ale mimo zdro­wego trybu ży­cia cier­piała na bez­sen­ność. Praca w szpi­talu i co­dzienne pa­trze­nie na krzywdę dzieci ob­cią­żały jej psy­chikę. Z upły­wem lat go­rzej zno­siła wi­dok nie­szczęść, któ­rym nie po­tra­fiła za­ra­dzić.

– Znajdź ja­kiś do­bry film, ostat­nio co­raz czę­ściej ła­pie mnie dziwna no­stal­gia. – Le­karka od­su­nęła ta­lerz z na wpół zje­dzoną tor­tillą. – Chyba do­padł mnie kry­zys czter­dzie­sto­latki.

– Nie prze­sa­dzaj, ko­cha­nie. Wy­glą­dasz jak osiem­nastka. – Ar­tur prze­ska­ki­wał pi­lo­tem z ka­nału na ka­nał w po­szu­ki­wa­niu re­lak­su­ją­cej ko­me­dii ro­man­tycz­nej.

– Ale czuję się na sto. W do­datku świa­do­mość, że wkrótce święta, a nie­któ­rzy moi pa­cjenci nie wyjdą na­wet na prze­pustkę, przy­bija mnie. A co po­nie­któ­rzy na­wet nie mają do­kąd wró­cić w ogóle. – Wes­tchnęła prze­cią­gle.

– My­ślisz o tym po­bi­tym ośmio­latku?

– Mhm – mruk­nęła.

– Świata nie zba­wisz, ta­kie rze­czy działy się od za­wsze, może na­wet gor­sze. Te­raz każdy ma pod ręką ka­merę i na­gła­śnia wszystko w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, po­ru­sza­jąc tym opi­nię pu­bliczną. I bar­dzo do­brze.

– Jak można być ta­kim po­two­rem, żeby wła­sne dziecko ska­to­wać? Co trzeba mieć w sercu i w gło­wie, by bić nie­winną istotę? Gdyby mi było dane do­świad­czyć ro­dzi­ciel­stwa, po­świę­ci­ła­bym mo­jemu ma­leń­stwu całą sie­bie.

– Nie myśl o tym, ko­cha­nie. Nie za­drę­czaj się. Usiądź na ka­na­pie, za­raz się za­cznie ko­me­dia z Hugh Gran­tem. We­zmę szybki prysz­nic i do cie­bie do­łą­czę. Wleję nam po lampce ko­niaku i spę­dzimy uro­czy wie­czór. Co ty na to?

– Świetna pro­po­zy­cja. – Roz­cią­gnęła usta w nieco wy­mu­szo­nym uśmie­chu, ale słowa męża rze­czy­wi­ście po­dzia­łały na nią ko­jąco. Zsu­nęła się z ho­kera i usia­dła na ka­na­pie z no­gami pod­wi­nię­tymi pod sie­bie. – Do­brze, że już wró­ci­łeś. Chodź mnie przy­tul, mu­sisz od­go­nić te smu­teczki.

– Te­raz chcesz ko­niak czy po­cze­kasz na mnie? – Ar­tur po­chy­lił się nad żoną i cmok­nął ją w usta. – Już le­piej?

– Dużo le­piej. Jak do­brze wró­cić do cie­płego, spo­koj­nego domu.

– To prawda. Za oknem za­mieć, a my w cie­pełku. Na­lać ci te­raz ko­niaku? – po­wtó­rzył py­ta­nie. Wziął odło­żony wcze­śniej na po­ręcz ka­napy kra­wat, prze­rzu­cił ma­ry­narkę przez ra­mię, by ją za­nieść do szafy w sy­pialni, i z te­le­fo­nem w ręku skie­ro­wał się w stronę scho­dów.

– Sama nie wiem. Po­cze­kam na cie­bie... Albo nie, mo­żesz mi wlać te­raz – zde­cy­do­wała z ocią­ga­niem.

– Do­brze, żo­neczko, twoja prośba jest dla mnie roz­ka­zem. – Mru­gnął okiem i ukło­nił się za­ma­szy­ście, ma­cha­jąc dło­nią. Odło­żył te­le­fon na stół, ma­ry­narkę i kra­wat po­now­nie prze­wie­sił przez po­ręcz ka­napy i pod­szedł do ko­mody. Wy­jął dwa kie­liszki i oba na­peł­nił bursz­ty­no­wym pły­nem. – Nie smuć się, za dwa ty­go­dnie święta, na dy­żu­rach zo­staną naj­młodsi sta­żem, a ty so­bie od­pocz­niesz. – Po­dał żo­nie kie­li­szek.

– Mam taką na­dzieję i po ci­chu na to li­czę. Jaka szkoda, że nie by­li­śmy ni­g­dzie la­tem, prawda jest taka, że przez na­wał obo­wiąz­ków od czte­rech lat nie jeź­dzimy na urlop. Przy­znaj, pra­cu­jemy dla sa­mej pracy. Nie wia­domo po co i na co. – Upiła spory łyk. Ogni­ste cie­pło roz­lało jej się po prze­łyku.

– Ależ cię na­szły smu­tasy, obie­cuję, że wy­go­spo­da­ruję w przy­szłym roku kilka dni wol­nego. A tym­cza­sem czeka mnie jesz­cze wy­cieczka do Wie­liczki. – Wes­tchnął te­atral­nie.

– Przed świę­tami? – Unio­sła brwi w zdzi­wie­niu.

– Tak, przed świę­tami. – Przy­siadł obok żony na ka­na­pie, ujął jej dłoń w swoją i pod­niósł do ust. – Obie­ca­łem ma­tu­rzy­stom, że obej­rzymy w ko­palni soli wy­stawę bo­żo­na­ro­dze­nio­wych szo­pek. To ich ostatni rok, nie­któ­rzy pójdą na stu­dia, inni do pracy. Ostat­nie chwile bez­tro­ski. A przy oka­zji zwie­dzimy Wa­wel.

– Da­cie radę w je­den dzień? – Wtu­liła się w obej­mu­jące ją ra­mię.

– Nie­stety, nie, bę­dziemy no­co­wać w Kra­ko­wie, ale wiesz, jaka to frajda dla mło­dzia­ków. Te ostat­nie po­drygi przed wy­fru­nię­ciem ze szkol­nych mu­rów są naja­trak­cyj­niej­sze. – Ar­tur oparł się wy­god­nie, cze­ka­jąc na dal­sze słowa żony, ale Ja­goda się za­my­śliła i umil­kła. – Trzy dni, dwie noce, szybko zlecą. Wiem, że nie lu­bisz, gdy nie ma mnie na noc...

– Nie przej­muj się, we­zmę so­bie dy­żury nocne, skoro te­raz nie ma Ireny, to we­zmę za nią, a po­tem, jak wróci z cho­ro­bo­wego, ona weź­mie moje. Nie będę sama.

– No i bar­dzo do­brze. Po­wiedz mi le­piej, czy na­pi­sa­łaś list do Świę­tego Mi­ko­łaja?

– Nie wiem, czy by­łam grzeczna. – Par­sk­nęła śmie­chem.

– W końcu udało się roz­go­nić twoje smu­teczki. – Ucie­szył się. – No to, zdradź mi, ko­cha­nie, co byś chciała pod cho­inkę?

– A chcesz ubie­rać cho­inkę? – spy­tała zdzi­wiona. – Prze­cież wy­jeż­dżamy na święta do SPA.

– Jesz­cze nie za­mó­wi­łem, to zna­czy nie za­pła­ci­łem... Je­steś pewna, że chcemy spę­dzać święta poza do­mem?

– No tak, tak pla­no­wa­li­śmy. Wy­bra­li­śmy ośro­dek, a ty się jesz­cze wa­hasz? Co bę­dziemy tu ro­bić sa­mot­nie?

– Od­po­czy­wać! – Ro­ze­śmiał się. – Chyba się sta­rzeję. – Ar­tur od­sta­wił kie­li­szek i wstał z ka­napy. – Czy w domu, czy w SPA, i tak, pro­szę, prze­myśl, co święty ma ci przy­nieść pod cho­inkę, a już ja go po­go­nię, żeby spro­stał twoim za­chcian­kom.

– Może coś z bi­żu­te­rii, ja­kiś ładny złoty łań­cu­szek albo... Po­my­ślę. A co ty byś chciał?

– Za­sta­no­wię się pod prysz­ni­cem, bo film się nam za­raz za­cznie. – Ar­tur kla­snął ener­gicz­nie i nie za­bie­ra­jąc po­zo­sta­wio­nych rze­czy, wbiegł po scho­dach do ob­szer­nej ła­zienki znaj­du­ją­cej się tuż obok sy­pialni.

Ja­goda upiła łyk ko­niaku, ale nie miała zbyt­niej ochoty na al­ko­hol. Chciała od­sta­wić kie­li­szek i aku­rat gdy wy­chy­liła się, by to zro­bić, za­dźwię­czała po­zo­sta­wiona na stole ko­mórka Ar­tura. Na wy­świe­tla­czu uka­zało się zdję­cie dziew­czynki z czar­nymi krót­kimi war­ko­czy­kami od­sta­ją­cymi śmiesz­nie przy uszach, a po chwili przy­szła wia­do­mość tek­stowa. Do­bra­noc, ta­tu­siu.

Ko­bieta wpa­try­wała się w nie­wielki ekran, a po­tem uśmiech­nęła się no­stal­gicz­nie. Prze­uro­cza dziew­czynka przy­wo­łała od­le­głe bo­le­sne wspo­mnie­nie, które z tru­dem zdo­łała od­su­nąć na sam spód serca i du­szy. Za­pa­trzyła się w okno. W bla­sku ulicz­nej la­tarni wciąż wi­ro­wał gę­sty śnieg. Nie­zbyt prze­pa­dała za przed­świą­tecz­nym okre­sem. Zda­wała so­bie sprawę, że święta Bo­żego Na­ro­dze­nia są wy­jąt­kowo ro­dzinne, ona na­to­miast od dawna nie utrzy­my­wała kon­tak­tów ze swoją ro­dziną, a wła­ści­wie z sio­strą – je­dyną ro­dziną, jaką miała. Ich drogi cał­ko­wi­cie się ro­ze­szły i mimo upływu czasu żadna z sióstr nie gar­nęła się do zbu­rze­nia muru mil­cze­nia. Gdy ro­dzice żyli, pró­bo­wali po­go­dzić młode ko­biety, ale po ich śmierci Ja­goda i Ma­lina trwały w mil­cze­niu i wza­jem­nej nie­chęci.

Ja­goda, po­chło­nięta pracą w szpi­talu, na co dzień nie za­uwa­żała ro­dzin­nej pustki, w do­datku ma­jąc przy so­bie ko­cha­ją­cego męża, nie roz­pa­mię­ty­wała za­prze­szłych zda­rzeń. Jed­nak okres bo­żo­na­ro­dze­niowy przy­wo­ły­wał wspo­mnie­nia i do­bre i złe.

– Już je­stem, Ja­gódko. Za­czął się? – Otu­lony sza­rym szla­fro­kiem frotté Ar­tur ener­gicz­nie zbie­gał po scho­dach, wią­żąc pa­sek. – Znowu zmar­kot­nia­łaś – za­uwa­żył za­tro­skany.

– Ach, to przez małą uro­czą po­myłkę. – Za­śmiała się.

– Uro­czą po­myłkę? Prze­ga­pi­łem coś faj­nego? Uro­cza po­myłka brzmi cu­dow­nie! – Się­gnął po pi­lota i usiadł obok żony.

– Gdy od­sta­wi­łam kie­li­szek, na twoim wy­świe­tla­czu uka­zała się ro­ze­śmiana za­wa­diacka buźka ma­łej dziew­czynki z czar­nymi ster­czą­cymi war­ko­czy­kami i wia­do­mość: Do­bra­noc, ta­tu­siu. – Ko­bieta prze­łknęła ślinę i przy­mknęła po­wieki.

– Fak­tycz­nie, po­myłka. – Ar­tu­rowi za­drżał głos, pi­lot wy­padł mu z ręki, łap­czy­wie się­gnął po te­le­fon i szyb­kim klik­nię­ciem od­blo­ko­wał go.

– Śliczna dziew­czy­neczka, prawda? – szep­nęła Ja­goda, a po po­liczku ko­biety po­to­czyła się łza. Ar­tur jed­nak jej nie do­strzegł, za­jęty po­spiesz­nym ka­so­wa­niem wia­do­mo­ści.

– Śliczna, ład­nie na­pi­sane – od­chrząk­nął. – Ja­kiś ta­tuś nie do­stał czu­łej wia­do­mo­ści od swo­jej córki. Ach, te dzie­ciaki, ta­kie roz­trze­pane.

– Nie ża­łu­jesz? – spy­tała nie­mal bez­gło­śnie.

– Czego? – Męż­czy­zna aż pod­sko­czył na ka­na­pie, a po­nie­waż mil­czała, po­wtó­rzył py­ta­nie: – Czego nie ża­łuję?

– Tam­tej chyba... zbyt po­chop­nej de­cy­zji. – Za­gry­zła usta. – Dziecko mia­łoby już...

– Nie za­drę­czaj się, pro­szę – po­wie­dział dość szorstko.

Ja­godę za­sko­czył oschły ton. Mąż był nie­zwy­kle spo­koj­nego uspo­so­bie­nia. Bar­dzo rzadko do­cho­dziło mię­dzy nimi do kłótni. Otwo­rzyła oczy i przyj­rzała się Ar­tu­rowi.

– A ty nie my­ślisz cza­sami o...

– Nie – uciął krótko, nim zdo­łała do­koń­czyć py­ta­nie. – Umó­wi­li­śmy się, że nie bę­dziemy do tego wra­cać. Czasu i tak cof­nąć się nie da. No, ko­cha­nie, nie smuć się. Film już się za­czyna. Masz twój kie­li­szek, wtul się we mnie i nie myśl za dużo, bo mia­łaś ciężki dzień. No, już do­brze. Ko­cham cię, skar­bie. – Oto­czył ją ra­mie­niem, a gdy Ja­goda uf­nie wtu­liła głowę w jego ra­mię, pod­niósł te­le­fon i wy­tę­żył wzrok, by spraw­dzić, czy zdo­łał wy­ka­so­wać wszyst­kie wia­do­mo­ści.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki